Straszna nowina o okrutnym mordzie Szymona Abelesa - Marek Toman - ebook

Straszna nowina o okrutnym mordzie Szymona Abelesa ebook

Marek Toman

0,0

Opis

Nie ma bowiem nic tak ciemnego, co by nie miało wyjść na światło dzienne.
Proces inkwizytorski, 1696

Czeska Praga, koniec XVII w. Szymon Abeles, żydowski chłopiec, który chciał przejść na chrześcijaństwo, umiera we własnym domu w niewyjaśnionych okolicznościach. W mieście roznosi się podsycana przez władze plotka, że chłopiec zginął z rąk ojca. Ta śmierć staje się iskrą, która na nowo rozpala skrywaną przez lata nienawiść.

W książce śledzimy autentyczną historię z przeszłości i losy współczesnego praskiego nastolatka, który pewnego dnia znika z domu. Ojciec zaginionego chłopca szuka go w środowisku fanów tajemniczej gry i równocześnie próbuje rozwikłać zagadkę śmierci Szymona Abelesa. Okazuje się, że przeszłość i teraźniejszość łączy zaskakująco wiele.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nie ma bowiem nic tak ciemnego,

co by nie miało wyjść na światło dzienne.

Proces inkwizytorski, 1696

Szymon Albrecht 0

Siedzi tak wyprostowany, że jego plecy nie dotykają oparcia, i nie odrywa wzroku od monitora. Jedna ręka spoczywa na myszce, druga na klawiaturze. Mięśnie ma napięte, jakby zaraz miał się zerwać. Jego twarz w bladej poświacie ekranu spopielała, za to wzrok miał rozpromieniony. Zza rogu budynku wybiega żołnierz z wycelowanym automatem. Ruszając myszką, dosięga go kursorem i wtedy odczuwa falę emocji, a zarazem szczególny spokój. Mógłby być tym żołnierzem, jednak tym razem jest po przeciwnej stronie. Palcem wskazującym naciska lewy przycisk. Obraz zaczyna jednak drgać, na ekranie pojawiają się krople krwi. Żołnierz najwyraźniej zdążył wystrzelić, zanim upadł. On został tylko lekko ranny, ponieważ gra toczy się dalej.

Szymon Abeles 0

Idzie ulicą w cudzym płaszczu i ma wrażenie, że wszyscy na niego patrzą. Wciąż jeszcze może zawrócić, ale podjął już decyzję. Wszystko będzie zależało od pierwszego spotkania. Powtarza słowa, które powie temu człowiekowi. Próbuje przypomnieć sobie melodię, która przywiodła go aż tutaj, lecz słyszy tylko, jak jego zelówki stukają o oblodzony bruk. Na próżno przełyka ślinę. Krew pulsuje mu w skroniach, ponieważ uświadamia sobie, że przekroczył już granicę swojej dzielnicy. Stara się nie patrzeć na innych przechodniów. Gdyby zaczął zwracać na siebie uwagę, mogliby go zdemaskować. Czuje, że skradziony płaszcz jest na niego trochę za duży. Jak gdyby ulicą szedł sam płaszcz, a on starał się go tylko wypełnić.

Szymon Albrecht 1

Od chwili, gdy wszedł do mieszkania, Ladislavowi wydawało się, że coś jest nie tak. Syn przecież po przyjściu do domu nie zamykał za sobą drzwi. Schylił się, zdejmując buty, ale potem podniósł głowę, żeby zajrzeć do jego pokoju. Oczekiwał codziennego widoku: profilu twarzy Szymona, oświetlonej bladym światłem monitora. Zobaczył jednak tylko ciemny prostokąt otwartych drzwi. Zrobił kilka dodatkowych kroków i zapalił światło, żeby się przekonać, czy naprawdę go tam nie ma.

Wrócił do przedpokoju, zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi na niewielki balkon i popatrzył na oświetlone okna w mieszkaniu naprzeciwko. Niekiedy zauważał w nim przemykającą sylwetkę młodej kobiety. Kiedyś ujrzał, jak półnaga pochyliła się sprężyście, żeby naciągnąć koszulkę. Miała pomarańczowy stanik i ten jaskrawy odcień jakoś szczególnie poruszył Ladislava. Jego była żona nosiła bieliznę wyłącznie w białym, czarnym lub cielistym kolorze. Wspomnienia tej sceny, widzianej tylko przez moment, długo nie mógł się pozbyć. Pokój naprzeciwko był pusty.

Gdy zapalił światło, w drzwiach balkonowych dostrzegł odbicie własnej twarzy: czterdziestolatka z przerzedzonymi włosami i rysy, które zaczęły tracić ostrość. Twarz kogoś, kto miał dość czasu, żeby coś ze sobą zrobić, ale wciąż jeszcze mu się to nie udało. Tylko te oczy, badawcze, niespokojne, pozostawały takie jak zawsze. Schylił głowę, żeby zobaczyć, jak bardzo wyłysiał na czubku głowy. Była to jednak nieudana próba.

Wszedł do kuchni i z westchnieniem wyjął laptop. Próbował myśleć o pracach badawczych, które miały się zacząć już jutro. Otworzył plik z opisem historii Abelesa. Przygotował mu go jego asystent Tomasz; mógł mieć więc pewność, że zrobił to starannie. Na pewno umieścił w nim zbyt dużo szczegółów. Nie potrafił się jednak skupić. Szymon zawsze przychodził ze szkoły prosto do domu, żeby jak najprędzej zasiąść do komputera. Ladislav nie chciał panikować, w końcu jednak raz jeszcze do niego zadzwonił, ale syn nie odbierał.

Zatrzymał się, w tak małym mieszkaniu mógł tylko z powrotem wejść do przedpokoju wiodącego na balkon. Odwrócił się w stronę lodówki. Otworzył ją i spojrzał na kurczaka zawiniętego w folię. Mięso miało blady kolor, a folia błyszczała w żółtym oświetleniu wnętrza. Przypomniał sobie, jak to syn zamknął kiedyś w lodówce telefon komórkowy z włączoną kamerką, żeby sprawdzić, czy światło po zamknięciu drzwi rzeczywiście zgaśnie. Wyjął opakowanie i upewnił się w swoich przypuszczeniach. Kurczaka musi oporządzić dzisiaj. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie w stronę mieszkania naprzeciwko. Pokój wciąż był pusty.

W kuchni uwolnił kurczaka z opakowania, pod którym wyglądał trochę jak relikwie świętego w szklanej trumnie u podstawy ołtarza, opłukał go i położył na desce. Osuszył, posolił. Przygotował cebulę i jabłka i zaczął je kroić, powoli, dokładnie, żeby jakoś wypełnić sobie czas. Nastawił uszu, próbując usłyszeć trzaśnięcie drzwi wejściowych i kroki nóg w traperkach idących po schodach.

Przez cały czas starał się odpędzić myśl, która dopadła go już na progu: że Szymon nie przyjdzie. Z powodu tego, co stało się wczoraj.

Kuchnię wypełniła słodka woń piekącego się kurczaka, monitor laptopa już dawno odtworzył kilka geometrycznych figur i pociemniał. W pokoju zrobiło się ciepło i przytulnie jak w czasie niedzielnego obiadu, jednak Ladislav był sam. Przekręcił gałkę w kuchence na najniższy stopień, dalsze czekanie nie miało już sensu.

Jeszcze raz wyjął komórkę, ale Szymon i tym razem nie odebrał. Ladislav na próbę przejrzał kontakty, choć doskonale wiedział, do kogo musi zadzwonić. Od rozwodu nie rozmawiał z Mary. O tym, czego Szymonowi potrzeba i kiedy odwiedzi swoją matkę, informowali się mailem. Już nawet nie wiedział, które z nich to wszystko zaczęło, ale ten pośredni kontakt mu odpowiadał.

W końcu jednak nacisnął zielony telefonik przy jej imieniu; odsunął przy tym komórkę od ucha, jakby się bał, że porazi go prąd. Nie odebrała. Wyłączył piekarnik. Jego palec zawisł nad przyciskiem laptopa, nie miał odwagi go nacisnąć. Badania muszą poczekać. Mógłby przejrzeć wiadomości, tylko czego by się dowiedział? Najpewniej, że gdzieś zaginęło jakieś dziecko. Miał wrażenie, że w ostatnim czasie rozwiązał się worek z tego typu wiadomościami. Pochylał się nad otwartym piekarnikiem i z uwagą obserwował stygnącego, dawno już upieczonego kurczaka, gdy zadzwonił telefon. Ladislav z bijącym sercem przeczytał na wyświetlaczu MARY.

‒ No, co się dzieje? – spytała.

‒ Cześć… Nie ma u ciebie Szymona? Nie wrócił ze szkoły do domu…

‒ A dlaczego dzwonisz akurat do mnie? Zawsze miałam wątpliwości, czy potrafisz się o niego zatroszczyć. Zupełnie zwariował na punkcie tego komputera. I to jest wyłącznie twoja wina.

‒ Ja bym…

‒ Znowu głupiejesz od tych twoich grobów i kości. Martwi są dla ciebie ważniejsi niż żywi!

‒ Już to słyszałem.

‒ No i? Nic się nie zmieniło. Nie powinieneś się domagać, żeby był u ciebie, skoro nie masz dla niego czasu!

Ladislav pozwolił, żeby jej zdanie zawisło w powietrzu.

‒ Mary, czy nie masz numeru do któregoś z jego kolegów? – próbował zatuszować tę opinię rzeczowym pytaniem.

‒ A skąd bym go miała wziąć? Czy do Szymona przemawiają rozumne argumenty? Kiedy jest u mnie, siedzi kamieniem przy kompie. Próbuję z nim rozmawiać na różne sposoby, a i tak niczego się od niego nie dowiem!

‒ Mary…

‒ Tak samo jak od ciebie!

Odłożyła słuchawkę. Ladislavowi ulżyło, że nie ma u niej Szymona. Każdy wyjątek oznaczałby naruszenie danego słowa, a miał jeszcze żywo w pamięci, z jakim trudem doszli przed rozwodem do porozumienia. Zaskoczyła go zawziętość, z jaką się do tego zabrała. Czyżby chciała kontynuować dawne kłótnie? Jej maile były przecież bardzo spokojne, czasem wręcz przyjacielskie. Nie, podświadomie domyślał się innego powodu, którego nie umiał odgadnąć. O dziwo, nie była zaskoczona, że Szymona nie ma – zastanawiał się. Cała rozmowa właściwie przebiegała tak, jakby nie chciała dopuścić Ladislava do słowa. Może powinien pójść do niej, żeby się upewnić, czy nie ma tam chłopca. Odegnał tę myśl od siebie, czując, że zachowuje się paranoicznie.

Wszedł do pokoju syna, przeglądnął stertę zmiętych i pokreślonych kartek, leżących przed monitorem. Wybrał zużyte chusteczki i wrzucił je do przepełnionego kosza. Oczywiście, żadnego numeru telefonu nie odkrył. Szymon ma je w swojej supernowoczesnej komórce, którą zażyczył sobie na urodziny. Chaos na biurku syna jak zwykle rozzłościł Ladislava, potem jednak zaczął segregować kartki. Gdyby tak miał Szymona przed sobą, z oczami wlepionymi w monitor! Wyobraził sobie, jak wyciąga rękę, żeby przeczesać mu włosy na czubku głowy. Gest ten, kiedyś tak zwyczajny, był od dawna nie do pomyślenia, ponieważ Szymon teraz za każdym razem cofał się rozdrażniony.

W kuchni Ladislav podzielił kurczaka na porcje, nałożył sobie mięso na talerz i dodał przestudzonego ryżu. Resztę kurczaka włożył z powrotem do piekarnika i zawahał się, czy nie pozostawić go na najniższej temperaturze. Potem jednak wyłączył piekarnik.

Po kilku minutach odłożył talerz i znowu wyszedł do przedpokoju. Od mieszkania naprzeciwko dzieliło go w tej dzielnicy z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku najwyżej piętnaście metrów, nie wiodła tędy żadna ważna arteria, była to typowa ulica między kamienicami. Korony drzew, które dawno temu zasadzono na skraju chodników, teraz łączyły się ze sobą nad jezdnią. W mieszkaniu naprzeciwko światło paliło się w drugim oknie, którego Ladislav nie widział, ponieważ zasłaniały mu je gałęzie. Wprawdzie nie było na nich liści, ale kiedy poruszały się na mroźnym lutowym wietrze, tworzyły nieprzenikalną zasłonę.

Szymon Abeles 1

Gdy służąca oznajmiła Hermanowi, że szuka go jakiś chłopiec, ścisnęło mu się serce. Mogli posłać do niego pomocnika z drukarni, ale i tak poczuł zbliżającą się katastrofę. Z niepotrzebną szorstkością nakazał Marii, żeby przyprowadziła chłopca. Po chwili zaskrzypiały schody. Herman zdążył jeszcze wziąć głęboki oddech; rozejrzał się też po pracowni, gdzie piętrzyły się książki, będące dowodem jego sukcesu.

Przede wszystkim najpierw dostrzegł spojrzenie chłopca. Była w nim dziwna mieszanina oczekiwania, nadziei i strachu. Na okrągłej twarzy miał strupki po wysypce. Hermanowi było go trochę żal, a jednocześnie nie wzbudzał w nim żadnej szczególnej sympatii. Wyglądał na sprytnego, ale tej inteligencji, jak na dziecko, wydawało się aż za dużo. Herman z ciekawością przypatrywał się jego kapeluszowi. Zsuwał się chłopcu na uszy, zapewne pożyczył go od kogoś dorosłego. Płaszcz dziwnie na nim zwisał, jakby odziedziczył go po kimś starszym z rodzeństwa. Tak ubierali się biedacy. Herman z tego powodu stał się jeszcze bardziej nerwowy.

‒ Zostaw nas samych, Mario – nakazał służącej. Zatrzymała się w progu, przeskakując wzrokiem z Hermana na chłopca, zapewne zdała sobie sprawę, że coś wisi w powietrzu. Już niemal wyobrażała sobie, jak będzie tę wizytę opisywać innym służącym przy studni.

‒ Idź już! – wykrztusił Herman.

‒ Hirszu! – odezwał się chłopiec, gdy tylko drzwi się za nią zamknęły – pozwól mi zostać u siebie.

Herman starał się złapać oddech, a potem mimo woli uczynił gest, którego nauczył się od Beszoniseda. Życzliwie wskazał ręką, żeby chłopiec usiadł na taborecie. Właściciel drukarni, w której Herman pracował, tak właśnie się zachowywał, kiedy ktoś domagał się od niego zwrotu długu. Tym ceremonialnym gestem przekonywał wierzycieli, że przecież w końcu się doczekają. Herman dał sobie czas, żeby się rozsiąść w fotelu z wysokim oparciem. Chłopiec stał nadal.

W pracowni zaległa cisza. Było lutowe popołudnie. Za oknem unosiło się kilka pojedynczych płatków śniegu. W kominku trzaskało polano. Herman uświadomił sobie, że nie potrafi chłopca tak zwyczajnie wyrzucić.

Hirszu. Przez całe lata nikt tak do niego nie mówił. Nie nazywał się Hirsz. To imię należało do jego przeszłego życia, którego się wyrzekł i o którym starał się zapomnieć. Wierzył, że udało mu się zburzyć przeszłość jak stary skład drukarski. Chłopiec zdjął kapelusz. Na skronie opadły mu kosmyki włosów, jakich tutaj nikt nie nosił.

‒ Nie mów do mnie Hirszu – zamruczał Herman, zastanawiając się przy tym, czy aby Maria nie podsłuchuje pod drzwiami. – Czego ode mnie chcesz?

‒ Mistrzu Hirszu – zaczął chłopiec.

‒ Dość. W ogóle nie wymawiaj tego imienia… Jestem Herman. H-e-r-m-a-n, rozumiesz? – Nie dodał, że na nazwisko ma Kawka. Nazwisko przy konwersji nie zostało zmienione.

‒ Mistrzu Hermanie, mam na imię Szymon. I… chcę zostać chrześcijaninem.

Hermanowi zakręciło się w głowie. Nie przypuszczał, że ta historia zacznie się rozgrywać od nowa, i to na jego oczach. W jego głowie jedna myśl goniła drugą. Rodzice na pewno nie zgadzają się z decyzją chłopca, nie, oni z pewnością w ogóle nie podejrzewają, że uciekł. Jest popołudnie, zaczną go szukać dopiero wieczorem. Zostało więc jeszcze trochę czasu.

‒ Mistrzu, ja… Moja macocha nazywa się Lea.

Imię to podziałało na Hermana jak grom. A więc to tak. Stał przed nim Szymon Abeles, który jeszcze przed paroma minutami oddychał tym samym powietrzem co Lea.

Herman wstał, przesuwając ciężki fotel po deskach podłogi. Maria pewnie odskoczyła teraz od drzwi, jeśli podsłuchiwała. W oczach Szymona Abelesa pojawił się strach. Herman położył rękę na ramieniu chłopca i uświadomił sobie, co mu się w nim od początku nie zgadzało. Chłopiec miał na sobie płaszcz, który pierwotnie należał do dojrzałego mężczyzny, być może do chrześcijańskiego robotnika najemnego. Teraz go rozpiął. Ubranie pod spodem należało bez wątpienia do chłopca i jednoznacznie wskazywało na Żydowskie Miasto.

Herman ruszył do kuchni, Maria odwróciła się do niego z pytającym wzrokiem. – Muszę iść do ojca Johanna – oznajmił jej. – Chłopiec zostanie tutaj, dopóki nie wrócę. Zaprowadź go na górę i nie rozmawiaj z nim, nikomu o nim nie mów…

Maria patrzyła na niego, nie rozumiejąc, ale z zaciekawieniem.

Założyła sobie jasny kosmyk włosów za ucho, twarz miała zaróżowioną od rozgrzanego pieca. Znów uświadomił sobie, jak delikatną ma cerę, jakby z najszlachetniejszego papieru. Jej powabna postać jakoś nie pasowała do kuchni. Odruchowo zacisnął palce. Jej zielone oczy sprawiały, że czuł się niepewnie.

‒ Kim on w końcu jest?

‒ To pomocnik od Beszoniseda. Być może wpadnie nam wielkie zamówienie na ulotki o… jakichś świętych. Muszę się naradzić z Johannem. Nikomu ani słowa, albo sprzątnie nam ją sprzed nosa jakaś inna drukarnia. I dołóż na górze do pieca.

Herman udał się w stronę Klementinum. Jego dom znajdował się przy niewielkiej ulicy Agnieszki, niedaleko tej części Żydowskiego Miasta, która leżała w pobliżu synagogi zwanej Stara Szkoła. Wizytówką okolicy był raczej pobliski kościół Świętego Ducha, kiedy jednak Herman opisywał, gdzie mieszka, Stara Szkoła pojawiała się w jego myślach jako pierwsza.

Najłatwiej byłoby mu teraz zanurzyć się w tę większą część Żydowskiego Miasta, którego sercem była synagoga Staronowa, najważniejsza ze wszystkich praskich świątyń. Zazwyczaj jednak omijał Żydowskie Miasto. Zastanawiał się, ponieważ z pewnością zaoszczędziłby sobie dobrych dziesięć, piętnaście minut. W końcu ruszył, najpierw ulicą Pocztową, potem Trójstudzienną, idąc po obrzeżach Żydowskiego Miasta.

Przed pięciu laty strawił je pożar, a teraz na zgliszczach wznosiło się już getto, podobne do tego pierwotnego. Krzywe domki, na budowę których oszczędzano kamienia, zastępując go drewnem. Dostawiano do nich wąskie fasady w krętych uliczkach i było jasne, że wkrótce zaczną je obsypywać alkowami i mansardami przebudowanymi z wykuszy, jak to miało miejsce w spalonym getcie. W urzędach liczono, że po pożarze uda się ograniczyć swobody Żydowskiego Miasta, tymczasem mieszkańcy, z pomocą wynajętych chrześcijańskich robotników, z zapałem wzięli się do jego odbudowy. Wiedzieli, że gdy tylko staną domy, łatwiej będzie się dogadać z panami.

Herman z bólem i irytacją uświadomił sobie fakt, że Żydowskie Miasto swoje istnienie zawdzięcza głównie ogromnej gorliwości mieszkańców; trwało przy życiu również dzięki ich uporowi. Kiedyś wzruszyłby tylko ramionami. Teraz z ulgą westchnął, że jego już to nie dotyczy. Przestało być dla niego ważne.

Idąc obrzeżem Żydowskiego Miasta, dotarł do Rynku Staromiejskiego, minął wąską ulicę Karpiową, która wiła się długimi odcinkami jak wąż, któremu złamano kręgosłup, i wybrał ulicę Płatnerską. Wkrótce niebo przed nim wypełniła wspaniała fasada.

Kolegium jezuickie wznosiło się jak twierdza na granicy między Żydowskim Miastem a dzielnicami chrześcijańskimi. Jego bryła za każdym razem skłaniała Hermana do spojrzenia w górę; odchylał głowę, aż doznawał od tego zawrotu. Kolegium zajmowało obszar miasteczka, z fasady spoglądały na przeciwległe domy dziesiątki niezasłoniętych i nieoświetlonych okien. W przeciwieństwie do stłoczonego chaosu dzielnicy żydowskiej, tutaj panował doskonale zaplanowany ład. W opustoszałych ulicach dokoła dominował lodowaty chłód.

Portier spojrzał badawczo na Hermana zza kutej kraty w drzwiach. Drukarzowi wydawało się, że otwiera mu zbyt wolno. Zląkł się, że wygląda niestosownie; co pewien czas miewał takie obawy. Swój wygląd zresztą codziennie sprawdzał w lustrze. Za każdym razem patrzyła na niego ta sama twarz o niespokojnych oczach. Nie miał wydatnego nosa ani ciemnej cery, krótko mówiąc nie różnił się od mieszkańców chrześcijańskiego miasta, tak przynajmniej przekonywał samego siebie.

Słońce wpadało do pracowni ojca Johanna, jakby przenikając tu przez szkło powiększające. Hermanowi wydawało się przez moment, że znalazł się w jakimś zamorskim kraju, gdzie promienie świecą mocno także w zimie. W kominku płonął ogień, stół pokrywała sterta ksiąg, rękopisów i map. Ksiądz stał na środku pokoju; wyglądało na to, że go oczekuje. Wysoki, z potężnym nosem, który Hermanowi zawsze kojarzył się z przednią strażą, kroczącą na czele armii. W obecności Johanna Herman za każdym razem czuł się o kilka stopni bledszy, o kilka funtów lżejszy, jak banalna ulotka na tle wspaniałego foliału. Nabrał tchu, lecz zanim zdążył przemówić, poczuł tę słodką woń. Unosiła się w tym pokoju tak samo jak wtedy, gdy Johann przygotowywał go do chrztu.

Ksiądz rozpromienił się, zanim jeszcze Herman skończył. – Wreszcie – powiedział. – Wreszcie zaczynają się nawracać. Jesteś szczęściarzem, ponieważ rzeczywiście możesz chłopcu pomóc. Jesteście sobie tak bliscy… Jakbyście byli krewnymi.

‒ Ale nie jesteśmy.

‒ Nie twierdzę, że musisz być jego ojcem. Wystarczy być stryjem. Potrzebuje nowej rodziny, ponieważ swoją pierwszą właśnie traci. Pamiętasz jednak, prawda?

‒ Co mam zrobić?

‒ Co robi stryj? Weź chłopca na targ i kup mu jakieś zabawki, żeby nie tęsknił. Potrzebuje także ubrania. W chrześcijańskim odzieniu chyba nie przyszedł, prawda? Na razie zostanie u ciebie. Jego przejście z jednej rodziny do drugiej musi następować powoli, choć jest nieodwracalne. I nie bój się, Towarzystwo ci za wszystko zwróci.

‒ Ja…

‒ Zleć także twojej służącej, żeby przygotowała jakieś porządne jedzenie. Przecież wiesz. A chrześcijańskie ubranie lepiej mu schowaj, kiedy nie będzie cię w domu. Żeby nie przyszło mu do głowy uciec także od ciebie.

Herman był zdumiony sposobem, w jaki Johann potrafił odpowiedzieć na jego pytania, których jeszcze nie zdążył zadać. Było tak nie pierwszy raz, a jednak znowu go to zaskoczyło. Po powrocie z kolegium nakazał Marii, żeby przygotowała kolację dla trojga.

‒ Oczekujecie gościa? – spojrzała na niego na wpół pytająco, na wpół drwiąco. W podobnych sytuacjach Herman czuł zawsze, że ma nad nim przewagę, i przyrzekał sobie, że będzie dla niej surowszy. Służącą mieć musiał, jak wszyscy mieszczanie. Starał się więc znaleźć taką, która będzie go słuchać. Maria w zasadzie była taka, tyle że jej uwagi dowodziły, iż wie swoje, a jeśli nawet milczała, to jej spojrzenie potrafiło go dotknąć. Kiedy Pan Bóg rozdawał elokwencję, to zgłosiła się po nią dwa razy – przypomniał sobie, co o jego służącej powiedział Beszonised. Nie, Maria właściwie nie była gadatliwa – raczej to, co powiedziała, było po prostu trafne. Między Hermanem a nią zrodziła się relacja wzajemnego szacunku… poza swobodniejszymi momentami, gdy Maria próbowała, jak mocna jest między nimi granica. Także Herman miewał chwile, gdy kusiło go, żeby ją przekroczyć.

‒ Chłopiec będzie jadł z nami.

‒ Ten pomocnik?

‒ Gdzie tam, żadnym pomocnikiem nie jest. Jak się okazało…

‒ Co się okazało, mistrzu? – spytała Maria takim tonem, że aż Herman musiał odkaszleć.

‒ Później ci to wyjaśnię. Teraz zatroszcz się o jedzenie – odpowiedział szorstko. Stąpając po schodach, słyszał, jak w kuchni trzaska rondelkami. Jest dobrą kucharką – pomyślał, zresztą nie pierwszy raz.

Szymon w popłochu zerwał się z taboretu. Herman zauważył, że książki na stole są pootwierane inaczej, niż je zostawił. Będzie musiał mieć baczenie na chłopca. Na pewno umie czytać, choć na razie pewnie tylko po hebrajsku. Pamiętał dobrze, jak dzięki ojcu Johannowi zabrał się do czytania chrześcijańskich książek. Wydawało mu się, że kryje się w nich wiadomość, dzięki której stanie się chrześcijaninem. Gdy tylko zdoła ją rozszyfrować. Powtarzał litery chrześcijańskiego alfabetu rano i wieczorem, zamiast modlitw żydowskich.

‒ Wybierzemy się na targ. – Chłopiec skulił się ze strachu, ale Herman ruszył w stronę półki, gdzie za książkami miał schowany garnek z pieniędzmi. Stał odwrócony plecami do Szymona, żeby ten nie patrzył mu na ręce. Cienie w izbie gęstniały, Łazarz Abeles wkrótce zauważy brak swego syna.

‒ Idziemy – nakazał Herman. Szymon bezradnie wzruszył ramionami i wskazał na swoje włosy. Nie wystarczy tylko ot tak schować je pod kapeluszem. Herman rozejrzał się po pokoju, na stole leżał jedynie nożyk do otwierania listów. Ścisnął go w palcach.

‒ Podejdź bliżej – nakazał Szymonowi. Chłopiec podszedł niechętnie, Herman podniósł pejs na jego skroni i przeciągnął po nim ostrzem nożyka. Włosy stawiały dziwny opór, jakby się zlały w jeden nurt. Herman zauważył, że w oczach Szymona pojawiły się łzy. Powinieneś wcześniej o tym pomyśleć – przemknęło mu przez głowę.

‒ Oprzyj czoło na stole, żebym mógł się porządnie wziąć do dzieła – polecił. Szymon nieśmiało mu się podporządkował, drukarz zawahał się, widząc białą skórę szyi, która prześwitywała między kosmykami. Podłożył Szymonowi pod głowę biały foliał gramatyki zamiast poduszki.

Im prędzej przywyknie do tego, że stary świat się dla niego skończył, tym lepiej. Ja też nie miałem żadnych przywilejów, pomyślał, i równocześnie z rosnącą niecierpliwością zaczął obcinać chłopcu czuprynę. Jemu też kiedyś obcinał włosy ojciec Johann – Hermanowi wtedy ulżyło. Szymon zaszlochał raz i drugi, oczy zaszły mu łzami.

‒ W ten sposób do niczego nie dojdziemy – oznajmił Herman – nie mogę cię strzyc całą wieczność.

Dopadł do świecy, włosy zapłonęły z suchym trzaskiem; w ręce zostały mu tylko osmalone loki. Zbielałe koniuszki zwijały się na skroni Szymona.

‒ Dokończymy później – dodał Herman. Szymon nacisnął na głowę kapelusz i bezradnie nim poobracał, ponieważ był na niego za duży. Na stole położył szpilki do włosów, które ściskał w garści.

Szymon Albrecht 2

Po zjedzeniu kurczaka Ladislavowi zrobiło się niedobrze. Zapach tłuszczu w pokoju dodatkowo drażnił mu żołądek, ale nie potrafił się zmusić, żeby przynajmniej umyć naczynia. Wrócił do laptopa i z niejasną nadzieją, o której wiedział, że jest bezsensowna, otworzył skrzynkę mailową. Znowu spróbował zadzwonić do Szymona. Bez powodzenia.

Wmawiał sobie przez chwilę, że syn na znak protestu nie odbiera telefonu, chociaż to nie było do Szymona podobne. Poza tym, gdzie mógł pójść, skoro nie było go u Mary? Na chwilę zamarzył, żeby syn miał jeszcze inne słabości niż tylko gry komputerowe. Próbował sobie przypomnieć jego grzeszki z czasów, gdy był jeszcze mały, ale nic mu nie przyszło na myśl. Że może za bardzo lubił słodycze? No i co z tego. Takie mankamenty Ladislav postrzegał jako smakowanie życia, które z pewnością objawi się inaczej, gdy Szymon wydorośleje. Widywał go właściwie tylko w weekendy, a i tak wtedy raczej bronił go przed krytyką ze strony Mary, która wydawała mu się przesadna.

Około dziewiątej nie można już było zrobić nic innego, jak wybrać czterocyfrowy numer zapisany w kontaktach.

Zdumiało go, że w męskim głosie po drugiej stronie wyczuł coś, co wyglądało na szczere zainteresowanie. Ten człowiek mógł mieć najwyżej trzydziestkę, być może nie ma nawet dzieci. Ladislav starał się wyrażać dokładnie i jasno, jakby to było gwarancją, że uzyska pomoc.

‒ Czy próbował pan zadzwonić do jego kolegów?

‒ Wie pan… ja właściwie do żadnego z nich nie znam numeru.

‒ Nie mieszkają gdzieś w sąsiedztwie?

‒ Niestety, nie sądzę.

‒ Czy mieszka pan z synem na stałe?

‒ Tak. Ale dopiero przed pięcioma miesiącami przeprowadził się od mojej… byłej żony.

‒ Zaginione dzieci często bywają u krewnych. Może nie potrafił się pogodzić z rozwodem? Czy może być u pańskiej byłej małżonki albo u dziadków?

‒ Nie wydaje mi się, żeby miał z rozwodem jakiś…

‒ Może mi pan podesłać jego fotografię?

‒ Wie pan… – Ladislav żałował w duchu, że wspólne fotografie zostawił u Mary.

‒ No to roześlę jego opis patrolom. Dostanie go też każdy posterunek. Proszę się zastanowić, gdzie mógłby być, może zapomniał pan o jakiejś ważnej rzeczy?

‒ Naprawdę nie da się nic zrobić? – Ladislav był w rozterce. Nagle ton głosu po drugiej stronie nie wydawał mu się już tak wiarygodny.

‒ Może pan pójść na komendę dzielnicową…

‒ Dziękuję stokrotnie – wykrztusił Ladislav i, zanim jeszcze zakończył rozmowę, sięgnął po kurtkę przewieszoną przez krzesło. Z chodnika odruchowo spojrzał w okna mieszkania naprzeciwko, chociaż wiedział, że z dołu niczego nie zobaczy.

Dom miał neorenesansową fasadę w kolorze różowofioletowym, z historyzującymi gzymsami, kolumienkami i ozdobną kamieniarką. W innej sytuacji Ladislavowi być może przemknęłoby przez głowę, jak to możliwe, że te budynki, typowe dla jego dzielnicy na styku Vršovic i Vinohradów, gdzie kiedyś powstawały osady otoczone winnicami, wyglądają tak wdzięcznie. A w gruncie rzeczy jest to kicz, architektura wywodząca się z końca dziewiętnastego i początków dwudziestego wieku. Wciągnął w płuca mroźne powietrze i ruszył tak ostro, że na rogu o mało nie zderzył się z mężczyzną w kurtce i czarnej czapce. Człowiek ten, choć atletycznie zbudowany, uskoczył niemal z takim samym lękiem.

Zbiegł w dół koło willi Oświata, gdzie kiedyś mieszkała rodzina prezydenta Masaryka. Nad bramą wejściową znajdowało się popiersie Jana Masaryka z napisem Prawda zwycięży, ale to wymaga pracy. Wcześniej, patrząc nieraz na ten slogan, sam się do siebie uśmiechał. Teraz zmroził go, ponieważ wydał mu się czymś w rodzaju złej wróżby. W dodatku uświadomił sobie, że napis wraz z popiersiem znajduje się nad lewą, nieużywaną bramką obok głównego wejścia. Tuż za nią rósł krzew. Na ulicy Masaryka przyspieszył kroku.

Komisariat policji przy ulicy Šafaříka mieścił się na parterze kamienicy czynszowej z dziewiętnastego wieku, kondygnacja ta miała inny kolor niż górne piętra. Pokryta była szarym grubym tynkiem, jakby przewidywano, że się zabrudzi, a tuż przy ziemi opasywały ją ciemne kafelki. Od pierwszego piętra w górę tynk miał już kolor ciemnobrązowy, z zaznaczonymi stiukowymi ornamentami. Okna na parterze przysłaniały łagodnie wybrzuszone druciane siatki, które przypominały Ladislavowi woliery1. Od wewnątrz zakrywały je tandetne zasłony, przepuszczające światło żarówek, których żółty kolor przywodził na myśl oświetlenie szpitali, szkół i poczekalni dworcowych.

Ladislav zatrzymał się przy drzwiach obitych blachą, w które wprawiono grube szkło. Na karteczce wetkniętej od zewnątrz za futrynę przeczytał napis: Dokumenty należy przedłożyć bez wezwania. Zaskoczył go staroświecki krój liter i przyszło mu do głowy, czy aby ten napis nie pochodzi jeszcze z czasów przed Listopadem2. Mógł pochodzić z lat pięćdziesiątych, ale równie dobrze z trzydziestych. Na innej kartce przeczytał: ZAKAZ NAGRYWANIA DŹWIĘKU I OBRAZÓW W OBIEKCIE. Uspokoił się, ponieważ brzmiało to przynajmniej trochę bardziej współcześnie. Tyle razy przechodził obok komisariatu, ale nigdy bliżej mu się nie przyjrzał.

Ladislav nacisnął dzwonek. – Jest pan ojcem tego chłopca? – męski głos przerwał jego wyjaśnienia. Zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć, zacharczał brzęczyk.

Znalazł się w szarym korytarzu, po którego ścianach ciągnęły się smugi, jakby wielokrotnie wnoszono tu i wynoszono wielkie segmenty mebli. Ciemna posadzka przypominała sklep samoobsługowy po trzydziestu latach działalności – mimo że codziennie go myją, stale wydaje się trochę brudny. Im słabsze było światło żarówki na suficie, tym mocniej kłuło w oczy. Przez okienko w ścianie, które kiedyś służyło zapewne portierowi, nie sposób było zajrzeć do środka, ponieważ za szkłem wisiała zasłonka w kwiaty. Z pokoju wyszedł mężczyzna w koszuli i spodniach stanowiących część munduru. Wskazał miejsce naprzeciwko. – Proszę usiąść na moment. Zaraz się panem zajmę.

Ladislav wszedł do pokoju wypełnionego krzesłami z drucianą plecionką i gazetkami ściennymi, na których wisiały dokumenty odbite wcześniej na drukarce. Po jednej stronie siedziała kobieta o tlenionych włosach, lat około trzydziestu, po drugiej mężczyzna o zaczerwienionej twarzy, zapewne po pięćdziesiątce, z rozwichrzoną brodą i w znoszonej płóciennej bluzie. Kobieta odwzajemniła Ladislavowi spojrzenie, mężczyzna wzrok miał wbity w podłogę. Co jakiś czas mruczał coś do siebie pod nosem. Ladislav usiadł w rogu i usiłował odgadnąć, co to za ludzie. Kobieta być może jest prostytutką, a mężczyzna bezpaństwowcem – pomyślał.

Usłyszał głosy dolatujące z korytarza i zobaczył, jak dwaj policjanci prowadzą kogoś w kajdankach.

Do poczekalni zajrzał mężczyzna w koszuli i spodniach od munduru: – Pani Valešová, zaraz spiszemy pani ukradzioną komórkę, a tym obrabowanym autem zajmiemy się później, panie Dvořák. Proszę was o chwilę cierpliwości, mamy nagły przypadek. Panie Albrecht, zapraszam pana. – Ladislav znalazł się na krześle przed biurkiem; zauważył na ścianach kartki z fragmentami urzędowych rozporządzeń i kolumnami numerów telefonicznych. Na rogach przypięte były taśmą klejącą lub pineskami bądź gwoździkami. Na półce obok zgniecionej puszki z oderwaną etykietką i różową zawartością stała niedopita fanta. Prawdopodobieństwo, że to lemoniada lub saponat, było jednakowe. Z kosza wystawała folia po kanapce. Ladislav musiał przesunąć nogi na bok, ponieważ biurko z jego strony miało pionową płytę sięgającą podłogi. W końcu o tę płaszczyznę w czereśniowym odcieniu, który nastrajał niemal optymistycznie, oparł swoje kolana.

Powtórzył wszystko, co powiedział mężczyźnie pełniącemu dyżur przy telefonie i policjant zaczął stukać w klawiaturę. Przy okazji załatwiał rozmowy na linii i odpowiadał na pytania ludzi, którzy pojawiali się w drzwiach obok okienka. Zaraz potem szybko odwracał się na krześle i pochylał nad monitorem.

‒ A jak tam postępy w nauce? Czy chłopiec nie miał problemów w szkole, teraz przed półroczem? Czy kontaktował się pan z pańską byłą partnerką?

Ladislav na przemian to kręcił głową, to przytakiwał. W głębi duszy był zaskoczony, jak bardzo mężczyzna naprzeciw niego różni się od postaci z policyjnych anegdot. Zauważył także, że przesuwa się wciąż na krześle i że się poci. Wyobraził sobie, kogo policjant widzi teraz przed sobą. Niepewnego faceta ze skłonnością do tycia, u którego świetlówka odsłania między włosami zapowiadającą się łysinę. Starał się opisać całą sytuację jak najdokładniej. Dla siebie zachował tylko jedną rzecz – wczorajszą sprzeczkę z Szymonem i to, jak się zakończyła. Na pytanie, czy przy ostatnim spotkaniu z synem nie zauważył czegoś niezwykłego, odpowiedział przeczącym ruchem głowy.

‒ Niech pan spróbuje znaleźć jakąś fotografię. Proszę przejrzeć fotki w pamięci komputera. Nie ma pan jej na przykład na Facebooku albo gdzieś w mailu?

Ladislav zaprzeczył ruchem głowy. Zasłużył w ten sposób na badawcze spojrzenie.

Policjant poczekał, aż z drukarki wyjdzie protokół, w którym większość miejsca zajmowało wyjaśnianie praw przesłuchiwanego.

‒ I co teraz będzie – odezwał się Ladislav, podpisując każdą stronę osobno.

‒ Teraz proszę iść do domu. Być może już wrócił, to się często zdarza. I niech pan spróbuje się znów zastanowić…

‒ …gdzie mógłby być. Ja wiem. Ale co dalej?

Do kancelarii zajrzała kobieta o tlenionych włosach. – Chwileczkę – policjant wyprosił ją gestem wyciągniętej dłoni.

‒ Wszystkie patrole dostaną jego opis. Pan niech wraca do domu. W ten sposób najbardziej nam pan pomoże.

Ladislav podniósł się od biurka.

‒ Dziękuję panu. – Wahał się, czy ma podać policjantowi rękę. – Panie…

‒ Nazwisko i imię ma pan w protokole. Przede wszystkim proszę do nas zadzwonić, gdy tylko chłopiec wróci. Ludzie o tym zapominają.

Z poczekalni niosły się półgłośne przekleństwa brodacza na ogólne stosunki, uzupełnione wyliczeniami, ile razy skradziono mu już auto. Kobieta o tlenionych włosach, która czekała na korytarzu, zlustrowała podejrzliwie Ladislava. Wyszedł z uczuciem ulgi, które na chwilę przeważyło nad wrażeniem, że właściwie niczego nie osiągnął.

Szymon Abeles 2

Szymon szedł o pół kroku za Hermanem, jakby był pomocnikiem z drukarni, ani obok niego, ani całkiem z tyłu. Oczy miał wpatrzone w ziemię, co jakiś czas rzucał wokół siebie ukradkowe spojrzenie. Gdy otworzyła się przed nim przestrzeń Staromiejskiego Rynku, z niebem przetykanym wieżami kościoła Tyńskiego3 i ratusza, zatrzymał się, jakby obawiał się iść dalej. Ominęli szerokim łukiem Żydowskie Miasto, a teraz zamierzali dotrzeć na Rynek ulicą Zapałczaną, która łączyła go z jarmarkiem staroci, targowiskiem w pobliżu kościoła św. Gawła, gdzie swoje stragany mieli żydowscy handlarze. Herman dopiero po niewczasie uświadomił sobie, że tą samą ulicą chodzili też Żydzi, kiedy chcieli wydostać się ze swojej dzielnicy. Rozejrzał się prędko, ale w półmroku nie dostrzegł żadnego żydowskiego kapelusza.

W zapadającym zmierzchu, przy straganach na rynku zaczynały pobłyskiwać płomyki woskowych świec.

Niepostrzeżenie przeszli obok sterty warzyw i skierowali się tam, gdzie lśniły nieruchome oczy żołnierzyków i lalek, rzemieślników, lekarzy i szlachciców. Widok ten przykuł uwagę Szymona.

‒ Figurek drukarzy pewnie nie macie, co? – spytał Herman dziadka, który za straganem bezdźwięcznie klaskał rękami w rękawiczkach o jednym palcu, żeby się rozgrzać. Oczywiście w ofercie była też figurka Żyda, zgarbionego nosatego stwora bawiącego się księżycem. Szymon dotknął ostrożnie figurki rycerza. Gdyby Herman, będąc chłopcem, przyniósł coś takiego do domu, ojciec od razu zacząłby mu opowiadać o mordowaniu niemieckich Żydów w czasie wyprawy krzyżowej, która odbyła się wprawdzie przed setkami lat, ale nigdy nie wolno o niej zapomnieć. Rycerz miał na tarczy krzyż. Herman wyobraził sobie, co by powiedział na to jego ojciec: A co tam robi ten znak? Inaczej krzyża nie nazywał. Szymon spojrzał pytająco na Hermana.

‒ Weź go sobie. I wybierz jeszcze innego, żebyś miał przynajmniej trzech. – Z Szymona opadło napięcie, po raz pierwszy się uśmiechnął.

Z kupnem ubrania uporali się szybciej, handlarka rozumiała, że ojciec nie ma miary w oku i sama wybrała odpowiednie rzeczy. Herman pobrzękiwał woreczkiem z pieniędzmi, żeby zbytnio nie przypatrywała się dziwnemu ubiorowi Szymona. Nawet jednak w migocącym świetle świeczki, której płomieniem kołysał lodowaty wiatr, zauważyła przypalone włosy. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.

‒ Oferma jedna – rzucił prędko Herman – chyba nigdy nie nauczy się dokładać do pieca.

‒ Już się wystraszyłam, że był u was pożar! – odpowiedziała. – Niech nas Pan Bóg chroni przed podpalaczami! Przecież wiecie, skąd wieje wiatr – z Żydowskiego Miasta! – Mówiąc to, przeżegnała się tak zamaszyście, że Szymonem aż zatrzęsło.

‒ Boisz się, prawda, chłopczyku? – baba schyliła się w stronę Szymona. Herman nie chciał się z nią sprzeczać, że żadnego żydowskiego podpalacza nigdzie nie wykryto – i że wielki pożar zniszczył przed kilku laty prawie całe Żydowskie Miasto. Wolał się nawet nie targować, byleby tylko już mogli sobie pójść.

Po drodze Herman znowu uświadomił sobie, że coś się zmieniło. Szymon nie szedł już za nim – szedł teraz u jego boku. Wspólne zakupy jakby ich zbliżyły. Hermanem targało dziwne uczucie; miał wrażenie, że przypomina to wyprawę z pomocnikiem z drukarni, ale teraz to było coś innego. Chyba zaczęli być podobni do owych par ojców i synów, których widywał zarówno w chrześcijańskiej, jak i żydowskiej części miasta.

Być może to jego wrażenie wiązało się z faktem, że Szymon wyraźnie się uspokoił i zaczął obserwować ulice ciekawymi, inteligentnymi oczyma.

‒ Chodzicie na targ rano? – zapytał Hermana.

‒ Właściwie rzadko. A ty? – odpowiedział drukarz, zakładając, że chłopiec raczej tu nie przychodzi.

‒ Regularnie. Mieszkamy obok Starego Cmentarza Żydowskiego, a ojciec ma tam stragan na jarmarku staroci. Za każdym razem idę do niego właśnie tędy. Ze zleceniami posyłają mnie nawet dwa razy dziennie. Ojciec sprzedaje tam głównie rękawiczki – rozgadał się Szymon, jakby opowiadał o swoim domu jakiemuś krewnemu. Herman nie spuszczał z niego oka. Zauważył, że chłopiec, idąc, kołysze się i że poła jego płaszcza porusza się w rytm kroków. Uświadomił sobie również, że chłopiec zachowuje się tak, jakby stale jeszcze mieszkał w pobliżu Starego Cmentarza Żydowskiego. Jakby nie zdawał sobie sprawy, jaką granicę przekroczył. Wydawało się, że nie jest świadomy, iż po jej naruszeniu bardzo trudno będzie mu znaleźć drogę powrotu.

I wtedy Herman zrócił się ku własnym pragnieniom. Jak by to było, mieć syna? W oczach mijających go przechodniów wyczuwał podziw, z jakim w żywym wyrazie twarzy Szymona dopatrywali się podobieństwa do Hermana. I chociaż było to tylko złudzenie, ogarnęło go uczucie dumy. Wydawało mu się, że nabrał większej pewności, niż gdyby chodził ulicami sam. Jakby teraz był kompletnie spełniony – chociaż wcześniej nie miał wrażenia, żeby mu czegoś brakowało.

Myślami wrócił do jeszcze odleglejszej przeszłości; do czasów, gdy sam chodził po ulicach Żydowskiego Miasta u boku swojego ojca. Przypomniał sobie, jak zatrzymywali się z przyjaciółmi. Jak ojciec poklepywał go z dumą po ramieniu. Jak opisywał sukcesy Hermana w chederze. I z jaką radością przyjmował słowa uznania ze strony kolegów. Herman wtedy niemal się za niego wstydził; ojcowska duma wydawała mu się przesadnym, zbyt ostentacyjnie przejawianym uczuciem.

Nagle z lękiem uświadomił sobie, że chłopca ktoś może rozpoznać. Żydowskich chłopców spotykali niewielu. Herman miał w zwyczaju spuszczać przed nimi wzrok, ale teraz starał się odgadnąć w ich oczach błysk rozpoznania. Nie, ta dwójka z naprzeciwka minęła ich obojętnym wzrokiem. Chrześcijański wygląd Szymona był widocznie doskonały.

W sieni domu doszedł ich przyjemny zapach. Szymon aż zamilkł. Na ścianie płonęło łuczywo, a zimny lutowy mrok za oknami wyglądał teraz jak ciemna woda, która zalała miasto aż po dachy. Ciemno jak w żydowskim tobołku, przypomniał sobie przysłowie zasłyszane w chrześcijańskiej dzielnicy. Drzwi od kuchni wypuściły jeszcze większą porcję zapachu, ciepło i światło.

Rano Herman cicho wszedł do pracowni, gdzie przygotowano chłopcu posłanie na podłodze, żeby mu zabrać nowe ubranie. Oznajmił Marii, że idzie na targ. Służąca wybałuszyła oczy ze zdziwienia.

‒ Nie zamierzam robić zakupów, głupia. Chcę tylko posłuchać, co ludzie mówią.

‒ Czy chłopiec się gdzieś nie zgubił? – spytała. Myślała o tym. Herman omal się jej nie zwierzył, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Musi pozostać służącą, skoro on ma być nadal panem.

Wziął ze sobą koszyk i włożył do niego kilka książek z drukarni. Beszonised posyłał go z nimi, by próbował szczęścia, kiedy księgarze spóźniali się z zapłatą. Mistrz drukarski musiał więc iść na targ jak baba z jajkami, ale teraz akurat cieszył się, że ma jakiś pretekst. Mijał wracające gospodynie, z ich koszyków zwisała nać selera i wystawały poskręcane korzenie chrzanu.

Nawoływania kupców mieszały się z pytaniami klientów. Herman przewiesił sobie koszyk przez ramię, jakby mu zależało, żeby książki były dobrze widoczne, i przedzierał się między kramami. W mieszaninie rozmów nasłuchiwał słowa chłopiec. I nagle je usłyszał. Nie musiało to jeszcze niczego oznaczać. Kobiety często opowiadały o swoich rodzinach, kiedy akurat niczego nie sprzedawały. Potem usłyszał zgubić się. A następnie wczoraj. Było to jak przygotowywanie tekstu do składu, gdy z poszczególnych liter układa się wersy. Formuje się je w wierszowniku, skąd wędrują na płytę drukową. W końcu tekst pojawia się na papierze. Żydzi. Herman był pewien, że się nie przesłyszał. A chwilę później: Chce zostać chrześcijaninem.

Kiedy ją zobaczył, ścisnęło mu się serce. Gęste wełniste włosy, które wyglądały, jakby były rzeźbione w zamorskim drewnie, schowała pod kapuzą. Mimo to ją poznał: głowę miała lekko przechyloną, w taki sposób nie nosiła jej żadna inna. Wiedział, że kiedy spojrzy jej w twarz, ujrzy dobrze mu znane wyraziste brwi, trochę kontrastujące z dziecięcymi ustami.

‒ Szczęść Boże łaskawej panience! Czy nie miło sobie poczytać, kiedy w domu znajdzie się chwilkę dla siebie? – zagaił jak prawdziwy kupiec.

‒ Hirszu! – wyszeptała.

‒ Te książki wyprowadziłyby was z błędu! – kontynuował drukarz. Baba, która stała najbliżej, zaśmiała się, że tak pięknie przemówił do Żydówki. Kapuza jej nie zmyliła, a suknia zdradzała, skąd kobieta przyszła. Herman posłał babie porozumiewawczy uśmiech, ponieważ śmiech handlarki był dla niego najlepszą ochroną. Teraz nikt go już nie będzie podejrzewać, że ma jakiś interes z Żydówką. Odeszli do straganu.

‒ Więc przyszłaś na zakupy?

‒ Czemu cię to interesuje, Hirszu?

‒ Masz pusty koszyk.

Wymienili kilka zdań o niczym, jakby się bali poważniejszej rozmowy. Hermanowi krew zaczęła żywiej krążyć, wystarczyło, że przez chwilę był z Leą i od razu poczuł własne tętno. Walczył z pragnieniem objęcia jej, nasycenia się jej zapachem.

‒ Ja udaję, że coś kupuję, ty udajesz, że coś sprzedajesz – powiedziała. – Szymon się zgubił. Obeszliśmy sąsiadów, ale…

‒ Nie ma go u kolegów?

‒ Zginęło też jakieś ubranie.

Słuchając jej, miał wrażenie, że znowu stoją na jednej z uliczek Żydowskiego Miasta, on, niespokojny młodzieniec, i ona, powabna dziewczyna. Rowki wokół jej ust pogłębiły się teraz ze skupienia tak samo jak wtedy.

‒ W ostatnim czasie żyło się u nas smutno. Szymon zaczął mówić, że chce zostać chrześcijaninem. Uznaliśmy to za jeden z jego wymysłów. Wydawało mi się, że dostał kolejnego ataku, tylko że w inny sposób. W czasie padaczki zawsze upada na ziemię, trzęsie się w skurczach, ale potem się uspokaja. Teraz zaczął się zachowywać tak, jakby stał się kimś innym. I nie pozwolił sobie tego wyperswadować. Nie możesz sobie wyobrazić, jak Łazarz się zamartwia – szepnęła Lea.

‒ Dlaczego tak myślisz? – spytał Herman, mając przed oczami obraz swego ojca. Uświadomił sobie, jak rzeczowo Lea opisuje zdarzenie, które musiało wstrząsnąć rodziną. Tak, Szymon przecież nie jest jej rodzonym synem. I wtedy przypomniał sobie, że podobny ton przybrała też wówczas w uliczce.

‒ Szkoda, że nie dałaś się wtedy przekonać.

Od razu go zrozumiała: – To rodzice, Hirszu. Przypomnij sobie. Nie mogłam im zrobić czegoś takiego.

‒ To ty posłałaś do mnie Szymona?

‒ Zaczął się o ciebie wypytywać. Więc mu opowiedziałam, że zawsze chciałeś żyć po swojemu i co twoja decyzja znaczyła dla twojej rodziny. Nie przyszło mi do głowy, że z moich wspomnień wywnioskuje coś zupełnie innego…

‒ Ja przede wszystkim chciałem żyć z tobą.

‒ Hirszu. Sam wybrałeś swoją drogę. Tak jak Szymon. Łazarz traktował jego wypowiedzi o chrześcijaństwie poważnie. Trzymał go w domu, poprosił Löbla Kurtzhandla, żeby przychodził do nas studiować z Szymonem Talmud. Wyprzedał w swoim sklepie magazyn i spłacił długi. Mieliśmy się przenieść do Francji, gdzie Szymonowi wybiliby te jego fantazje z głowy. Bylibyśmy już we Francji. Mogliśmy zacząć od nowa. Ale teraz nie mogę podróżować.

Lea położyła rękę na swoim brzuchu. Herman zauważył, że jest zaokrąglony, ogarnęło go uczucie żalu, a jednocześnie zdumienia. Po co właściwie do niego przyszła?

‒ Czy Szymon jest u ciebie? – spytała Lea. Herman posmutniał, ponieważ zrozumiał, że lęk w jej głosie nie ma nic wspólnego z nim. Wypytuje go z powodu Łazarza.

Nagle między straganami zobaczył kapelusz, jaki nosili Żydzi. Płynął sobie wysoko, podobny do korabi, które pływały na rycinach w książkach o dalekich krajach. I to nie dlatego, że właściciel kapelusza był wysokiego wzrostu. Przysadzisty młody mężczyzna wzrostem się nie wyróżniał. Wśród chrześcijan jednak wcale się nie garbił, wręcz przeciwnie. Nawet swój sterczący kołnierz, który Żydzi musieli obowiązkowo nosić, z dumą wystawiał na ich spojrzenia. W cieniu kapelusza płonęły oczy.

‒ Idzie tutaj Löbl – szepnął.

‒ Nie byliśmy sobie pisani, Hirszu. Ale nigdy o tobie nie zapomniałam.

‒ Ja… Nie musisz się obawiać o Szymona.

Chciał ją uspokoić, opisując, jak się do tej pory troszczył o chłopca. Zamilkł jednak. Wyobraził sobie nagle, że kiedyś w przyszłości Lea wyjdzie za niego. Dlaczego nie mogliby mieć syna? Nie. To były tylko zwidy. Zmieszał się, wyrzucał sobie bezsensowne marzenia. Szymon, który nie był potomkiem żadnego z nich, jakby nagle pojawił się między nimi.

Wcisnął Lei do ręki pierwszy egzemplarz, jaki wymacał w koszu. Piękny kancjonał, który Łazarz chętnie podłoży do ognia. Herman skręcił pomiędzy stragany, gdzie jego wzrok prześlizgiwał się po marchwi, cebuli i chrzanie, w rzeczywistości nawet ich nie widząc. Zamiast zwyczajnych kształtów widział dziwne zawijasy, jakby sprzedawano tam małe golemy albo ludziki z korzenia mandragory – które podobno wyrastają tam, gdzie padnie nasienie wisielca.

Daleki krewny rodziny Abelesów i domowy nauczyciel Szymona, Löbl Kurtzhandl był już niedaleko. Herman słyszał, jak głośno i ze złością mówi do Lei:

‒ To się nie stało ot tak sobie, że za naszym chłopcem zapadła się ziemia. Ja i tak mam przeczucie, że uciszyli go gdzieś ci niewierzący. Dobrze wiedział, jak chrześcijanie patrzą na Żydów, i zależało mu na tym, żeby im odpłacać tą samą monetą. Lea pospiesznie odciągnęła go od przekupek, które w popłochu zaczynały zrzędzić.

Szymon Albrecht 3

Ladislav przewracał się w łóżku; starał się nie przegapić zgrzytu zamka w drzwiach. Gdy tylko się zdrzemnął, wyrwało go ze snu wrażenie, że w przedpokoju zapaliło się światło. Nie udało mu się porządnie zasnąć już do samego rana.

Kiedy zadzwonił budzik w komórce, poszedł zajrzeć do przedpokoju. Butów Szymona nie było. Przez chwilę miał nadzieję, że zzuł je przy łóżku, choć nigdy tego nie robił. Z progu jego pokoju wrócił do kuchni.

Nastawił wodę na herbatę i odruchowo przygotował sobie śniadanie, na które nie miał apetytu, jakby powtarzaniem codziennych rutynowych czynności chciał wyczarować powrót Szymona. Już w nocy postanowił, że uda się do jego szkoły. Poza Mary i policją była to jedyna możliwość, jaka mu pozostawała. Żałował, że nie poszedł na ostatnie zebranie klasowe, więc nie zna nawet wychowawczyni Szymona. Na zebraniu była Mary, jak zawsze do tej pory. Potem zdąży akurat na inaugurację badań w kościele Tyńskim.

Zastanawiał się, gdzie zostawić wiadomość, gdyby syn tymczasem powrócił. Przyszło mu do głowy, że przylepi żółtą karteczkę na butelce mleka. Szymon po przyjściu do domu przeważnie zalewał najpierw płatki zbożowe. Pozostawiona butelka mleka na stole bywała zazwyczaj pierwszą rzeczą, jaką Ladislav dostrzegał po wejściu. Regularnie wchodził do pokoju syna, żądając, aby ją sprzątnął, ale następnego dnia znowu tam była. Co będzie, jeśli tym razem nie zrobi sobie podwieczorku? – pomyślał. W końcu przylepił wiadomość na monitorze jego komputera.

Gdy tylko zbiegł po schodach, z domu naprzeciwko wyszła młoda kobieta w wełnianym szalu osłaniającym jej usta. Łypnęła na niego spod nasadzonej czapki. Ladislav przypomniał sobie, że już kilkakrotnie minął ją bardzo blisko na rogu ulicy, która prowadzi do głównej alei. (Mury tworzyły tam niespodziewanie kąt rozwarty, ponieważ za rogiem otwierał się okrągły placyk.Chodnik zwężał się, a w dodatku jego część zajmował pień drzewa oraz automat parkingowy. Piesi zazwyczaj przechodzili bardzo blisko muru.) Zawsze wtedy zastanawiał się, czy ta kobieta nie mieszka przypadkiem w domu naprzeciwko. Kolor włosów, wzrost, wszystko w przybliżeniu się zgadzało, na ile potrafił odgadnąć. I było jeszcze coś więcej, być może ten jej energiczny sposób chodzenia. Kobieta z naprzeciwka zakładała koszulkę z jednakową zręcznością. Nigdy jej nie zagadnął. Nie potrafił wymyślić żadnego pretekstu i prawdę mówiąc nie zamierzał.

Być może Mary wcale nie przesadza, twierdząc, że on nie potrafi rozmawiać z żywymi ludźmi, ponieważ ciągle zajmuje się nieboszczykami. Ta jej napaść, którą zawsze lekceważył jako zbyt łatwą, teraz go dość mocno zabolała.

Dawniej preferował kombinację fasad z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku; nieomal senną atmosferę ustronnej uliczki na granicy między Vinohradami a Vršovicami. Mimo że domy były najwyżej czteropiętrowe, panował w nich łagodny półmrok, jak na dnie jaru zarosłego roślinnością, gdzie nawet w ciągu dnia czuje się przyjemny chłodek. Pobliskie ulice z powodu pagórkowatego terenu były kręte, więc ktoś, kto się w nich nie orientował, z trudem trzymał kierunek. Teraz chciał prędko stąd odejść.

Postanowił przyspieszyć, żeby jak najwcześniej dotrzeć na przystanek, skąd Szymon każdego rana odjeżdżał do szkoły. Minął czynną przez całą dobę kwiaciarnię, gdzie nad ranem wszystkie sprzedawczynie wyglądały najwyżej na szesnaście lat i wnosiły do środka dostawę świeżych kwiatów. Przeważnie było mu ich trochę żal z powodu tej harówki. Wydawały mu się zbyt delikatne i zazwyczaj też za lekko ubrane. Taszczyły te wiązanki na mrozie w dresowych bluzach, a kiedy się nachylały, spod obcisłych dżinsów wystawała im bielizna. Zerkał na nią, gdy na zewnątrz paliły papierosy, wydawały mu się młodziutkie, choć jednocześnie szorstkie. Teraz myślał o Szymonie. W przeciwieństwie do niego, tutaj przynajmniej były bezpieczne, na swoim miejscu, tam, gdzie zawsze. Ze sklepu doleciał zapach kwiatów, ten chłodny zapach przypomniał mu święta i zarazem pogrzeby.

Na chodniku za kwiaciarnią wróciło na moment wspomnienie wspólnych spacerów z Szymonem. Wtedy Szymon był jeszcze mały. Chłopiec podskakiwał obok niego, brał go za rękę i ciągnął za sobą lub w geście udawanego sprzeciwu pozwalał się ciągnąć. Kiedy ostatnio chodzili razem, Szymon przeważnie mocno przyspieszał kroku i Ladislav z trudem za nim nadążał.

W tramwaju kołysali się młodzi w obcisłych dżinsach i quasi-sportowych butach na cienkich podeszwach, w których z pewnością musiało być im zimno. Obserwował ich kosmyki zaczesane na bok, pukle wystające spod czapek, długie sterczące daszki. Niektórzy słuchali muzyki przez słuchawki. Inni rozmawiali przesadnie głośno, jakby musieli przekrzykiwać muzykę, choć mieli jedynie nauszniki. Ladislav zastanawiał się, który z nich mógłby być szkolnym kolegą Szymona. Nie zebrał się jednak na odwagę, żeby ich zapytać.

Przypomniał sobie, jak zachowywał się Szymon, gdy Ladislav wracał do rodziny w każdy piątek wieczorem. Ledwie włożył klucze do zamka, z drugiej strony rozlegały się szybkie kroki, potem tępe uderzenie, jakby czyjeś ciało w rozpędzie nadziało się na drzwi. Następnie cichy szmer, jakby czyjeś palce skrobały w drzwi z drugiej strony. Kiedy je otwierał, musiał odepchnąć mocniej, ponieważ Szymon zabawiał się w blokowanie wejścia. Nagle drzwi puszczały, gdy chłopiec odskakiwał, biegł z powrotem, a potem się rozpędzał i rzucał w objęcia Ladislava. Dotąd przywoływał w pamięci jego rozpalone oczy. Krótko przed tym, gdy Szymon przeprowadził się do niego, dokonała się ta zmiana. Jakby w jego oczach powstała kolejna przeźroczysta powieka, podobna do tej, jakie mają płazy. Szymon wbijał w niego wzrok bez śladu zainteresowania; osie spojrzenia dziwnie mu się krzyżowały, jakby nie potrafił go wyostrzyć.

Tato! Tatusiu! Nareszcie jesteś tutaj! – przypomniał sobie Ladislav jego okrzyki, gdy wracał z pracy. Nagle wróciło do niego tamto jego wrażenie, że wszystko jest w porządku. Wprawdzie nie ma go w dni powszednie, ale w czasie weekendów potrafi swojej rodzinie wszystko wynagrodzić. Nie pamiętał, jak bardzo podczas tych jego powrotów Mary musiała robić dobrą minę do złej gry.

W tłumie wlewającym się przez bramę szkoły czuł się nieswojo. Na tle innych był zbyt wysoki i barczysty, a przede wszystkim absurdalnie powolny. Starał się, żeby nikogo nie potrącić, wszyscy go wyprzedzali. Uczniowie poruszali się energicznie, poufale trącali się łokciami, podczas gdy Ladislav szedł między nimi samotny, pokornie sunąc do przodu.

Dobrze znana mu architektura z początku dwudziestego wieku, wszystkie te neorenesansowe gzymsy, pseudobalkonowe kolumienki, upozorowane kamienne płyty, wymodelowane z tynku, zawsze wydawały się Ladislavowi zabawne. Szkoła na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie solidnego instytutu z czasów upadłej monarchii, gdzie na fasadzie w jaskrawy sposób powtarzały się dawne style architektoniczne. Jednocześnie wyglądała trochę jak dworzec kolejowy, z którego odjeżdża się wyłącznie na wycieczki; nigdy na wojnę. Jakby ten nieco małomieszczański rozmach oczekiwanej prosperity, ostrożnego zadufania w sobie i trzeźwej nieoryginalności mógł coś zagwarantować także dzisiejszym czasom. Ladislav znał do tej pory szkołę Szymona jedynie z zewnątrz.

Dyrektor miał szeroką, budzącą zaufanie twarz i potężną posturę. Od razu wskazał Ladislavowi skórzane krzesło, a sam usiadł naprzeciwko. Zdecydowanym gestom towarzyszył wyraz skupienia, którym jakby z góry zapewniał Ladislava, że nie lekceważy jego sprawy. W gabinecie czuło się zapach kawy, który mieszał się z kancelaryjną stęchlizną dywanu oraz ciemnych paździerzowych mebli liczących co najmniej dwadzieścia lat i wytartego obicia na fotelach.

Kiedy Ladislav wyjaśnił już, po co przyszedł, dyrektor zamilkł na chwilę. Jakby chciał go upewnić, że poświęca sprawie dostateczną uwagę. Następnie poprosił sekretarkę, żeby wezwała wychowawczynię Szymona, która już po chwili wśliznęła się do pokoju. Ladislav przyjrzał się czterdziestolatce, której na ulicy pewnie by nawet nie zauważył. Niczym go nie zraziła, ale też i zbytnio nie zainteresowała; na koniec odniósł wrażenie, że może jej ufać. Pewnie tak bardzo tego pragnął, że sam w to uwierzył. Szukał jakiegoś znaku świadczącego o tym, że kobieta wie o Szymonie coś, o czym on nie ma pojęcia. Przedstawili się, a dyrektor zachęcił ją kilkoma słowami i kobieta od razu się rozgadała. Szymon nie należy do tych uczniów, z którymi byłyby jakieś problemy w klasie (ponieważ i tak myśli tylko o tych swoich grach – dopowiedział sobie w duchu Ladislav). Także w ostatnim czasie nie zauważyła u niego nic szczególnego. Postępy w nauce ma średnie.

‒ Mogłaby nam pani powiedzieć, z kim się przyjaźni w klasie?

‒ On jest dość zamknięty w sobie. Co prawda w ostatnim czasie wydał mi się jeszcze bardziej zamyślony niż wcześniej. W przypadku dojrzewających chłopców trudno jednak odgadnąć, co się w ich wnętrzu dzieje. Nie zauważyłam żadnych niepokojących oznak, które wskazywałyby na… na jakiś problem.

‒ Szymon nie bierze żadnych narkotyków – wtrącił Ladislav. Chyba po raz pierwszy Szymonowe przesiadywanie przed komputerem wydało mu się zaletą.

‒ Myślę o takim choćby problemie, jak sytuacja w rodzinie. Niekoniecznie w pańskiej, mówię ogólnie. Tych przyczyn może być cała masa – zauważyła profesorka. Ladislav milczał, nie chciał zaprzeczać, że żaden rodzinny problem nie istnieje, żeby nie wzbudzić odwrotnego wrażenia. Profesorka przeprosiła, że zaczyna się już lekcja, i wstała. Z ulgą, jak się Ladislavowi wydało.

‒ Z doświadczenia wiem, że dorastająca młodzież przeważnie sama wraca do domu. Jest jednak rzeczą niezmiernie ważną, żeby potem z nimi porozmawiać. Polecam panu naszego doradcę do spraw wychowania – zaproponował dyrektor.

‒ Czyli jedyne, co można zrobić, to czekać? Szymon może być gdzieś zamknięty z grupą fetyszystów, jakiś zboczeniec może go trzymać w piwnicy… – Ladislav wyrzucał z siebie wyobrażenia, które do tej pory skutecznie tłumił. Sprowokowała go uważna i życzliwa twarz dyrektora. Jeszcze zanim skończył mówić, wiedział, że niepotrzebnie go obwinia.

‒ Przepraszam. Proszę mi dać jakieś namiary na rodziców kolegów Szymona – poprosił Ladislav po chwili ciszy.

‒ Pan jeszcze z nikim się nie zna, choćby z zebrań klasowych?

‒ Szymon mieszka ze mną od pięciu miesięcy. W ostatnich zebraniach uczestniczyła moja eks – wyjaśnił Ladislav. Miał wrażenie, że w ten sposób teoria o rodzinnych problemach potwierdziła się. Uśmiech dyrektora rzeczywiście nieco osłabł.

‒ W podobnych przypadkach namiary na rodziców kolegów udostępniamy wyłącznie policji.

‒ A oni już tutaj byli?

‒ Kapitan Jirsa zadzwonił od razu. Prosił nas już o listę kontaktów. Zatrzymamy ją dla niego.

‒ A… czy nie byłoby lepiej, gdyby Szymona próbowało szukać więcej osób? Może rodzice powiedzieliby mi o czymś, o czym nie powiedzieli policji…

‒ Jeśli Szymon w ciągu dzisiejszego dnia się nie pojawi, to proszę do mnie zadzwonić – wzruszył ramionami dyrektor. Nie brzmiało to jak wyrażenie zgody, ale Ladislav zrozumiał, że nic więcej nie osiągnie.

Wsiadł do tramwaju, żeby jak najprędzej wrócić do domu. Teraz już żadne wyrostki z nim nie jechały. Przypomniał sobie ich fryzury i wtedy postanowił zatrzymać się w salonie fryzjerskim, w którym strzygł się jego syn. Przecież klienci rozmawiają z fryzjerem – przekonywał sam siebie. Uświadomił sobie, że takie wyobrażenie zaczerpnął raczej z kina. On sam na fotelu fryzjerskim zawsze milczał, bo wtedy dobrze mu się myślało o prowadzonych właśnie badaniach.

Salon znajdował się przy jednej z przecznic dochodzących do Placu Wacława. Mieli tam trzy razy wyższe ceny niż w lokalu nad pocztą, z napisem fryzjer damski i dziecięcy, ale Ladislav chciał Szymonowi dogadzać. Starał się, żeby Szymon po przeprowadzce do niego czuł się dobrze.

Otwierano na szczęście już o ósmej. Za ladą w recepcji nie było nikogo; przy ścianie stała szafa z wyeksponowanymi kosmetykami. W powietrzu unosiła się mieszanka zapachów perfum, szamponów i innych specyfików, których Ladislav nie umiał rozpoznać. Młoda kobieta w obcisłej różowej koszulce zamiatała podłogę miotłą, która miała szczeciny ze sztucznego tworzywa w takim samym różowofioletowym odcieniu jak jej paznokcie. Ladislav odniósł wrażenie, że okręcają się wokół trzonka miotły. Odcień jej opalenizny był zbyt mocny, by mogła go uzyskać w naturalny sposób. Ladislav wyjaśnił, że szuka Szymonowego fryzjera. Dziewczyna podeszła do komputera na recepcji, wpisała imię i nazwisko i powiedziała: – Szymona strzyże Jan. – Janieeee!

Z zaplecza wyszedł młodzieniec w spodniach trzy czwarte, z uśmiechem, który nie zniknął ani na chwilę w czasie rozmowy z Ladislavem. Na łydce miał wytatuowany jakiś przetworzony znak, jakby to było nadrukowane logo lub inna grafika. Jan patrzył na Ladislava przez okulary w masywnych oprawkach, takich, jakie nosili intelektualiści w latach sześćdziesiątych. Te pochodziły jednak bez wątpienia od współczesnego designera. Nosił kosmyk jak chłopcy w tramwaju, ale Ladislav uświadomił sobie, że jego fryzura jest bardziej wyrafinowana. Bardziej niedbała, a zarazem intrygująca. U pasa zwisał mu kolorowy sznur, łukiem zakręcający znowu w górę, zapewne ku kluczom w kieszeni. Stanął rozkraczony w miodowych drewniakach.

‒ Szymon. No jasne – Ladislavowi podskoczyło serce. – Czego by pan sobie życzył? – Jan nadal uśmiechał się, jego oczy jednak spoważniały:

‒ Hm, o żadnych friends nigdy nie mówił. On w ogóle za wiele nie opowiadał.

Dziewczyna zaczęła zamiatać tuż przy butach Ladislava.

‒ Ja już wychodzę – powiedział do niej, starając się, żeby nie brzmiało to nieprzyjemnie.

‒ Proszę zaczekać. Teraz sobie przypomniałem. Kiedyś zapytał mnie, czy znam fryzurę pewnej postaci… Z czego to było… Nie, nie z reklamy. Z żadnego filmu ani serialu… Oczywiście. Battle Church.

‒ Proszę?

‒ Szymon odpala Battle Church. To taka gra komputerowa. A ci fani tworzą wspólnotę i powinni się nawzajem znać.

‒ Dzięki! Wielkie dzięki! Nie wie pan, jak się z nimi skontaktować?

‒ Może przez Facebook?

‒ No… a nie dałoby się jakoś inaczej? – Ladislavowi nie chciało się wyjaśniać, dlaczego nie ma profilu na Facebooku.

‒ Sklepy z grami są wszędzie, najpewniej w supermarketach. Chociaż akurat Battle Church…

Ladislav wybiegł na ulicę. Powinien już być w kościele Tyńskim. Zadzwonił do swojego asystenta Tomasza i opowiedział mu, co się wydarzyło. Nie dopuścił go do słowa, ponieważ Tomasz angażował się w prace badawcze bardzo aktywnie, a Ladislavowi nie zależało ani na jego rozterkach, ani na radach. Poinformował go, że zajrzy jeszcze do domu, żeby się upewnić, czy nie ma tam Szymona. Następnie zadzwonił do syna, kilkakrotnie powtarzając tę czynność, po czym odwiesił telefon. Już go to nie deprymowało. Przypomniało mu wrażenie, jakie miewał na początku prac badawczych. Największe wątpliwości ogarniały go w czasie opracowywania podstawowych teorii. Gdy tylko zaczynali zapuszczać sondy, opanowywała go gorączka poszukiwawcza. I teraz miał już jedną teorię.

Ladislav udał się w supermarkecie do sklepu z grami komputerowymi, o którym sobie nie bez trudu przypomniał. Nigdy przedtem do niego nie wchodził. Szymon sam sobie kupował gry, a jego prosił jedynie o pieniądze. Ladislav dawał mu je, uważając, że przecież nie będzie nękał go pytaniami, na co dokładnie je przeznaczy.

Młodzieńcy podobni do tych w tramwaju pochylali się w sklepie nad szybą pulpitu lub przeglądali towar w naściennych witrynach. Plastikowe pudełka z obrazkami na pierwszy rzut oka przypominały płytki DVD z filmami, a jednocześnie zauważył, że się różnią, nie potrafił jednak rozpoznać czym.

Starannie ogolony młody mężczyzna w okularach obserwował wszystko z dziwnym uśmiechem. Miał na sobie sportowe ubranie, które z pozoru wyglądało na firmowe, ręce założył na piersiach i z lekka się ukłonił. Jak gdyby dawał do zrozumienia, że chętnie udzieli klientom porady, mając jednocześnie o ich znajomości gier komputerowych swoje własne zdanie.

‒ Czy ma pan Battle Church? – zapytał Ladislav.

Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny. – Ma pan na myśli War of Religions? Wyszła tylko w limitowanej serii. I już jej nie ma.

‒ Wie pan, naprawdę potrzebowałbym jej. Jako… Jako prezent. Dla syna na urodziny – próbował coś wskórać Ladislav.

‒ Naprawdę nie mogę panu pomóc.

‒ Może pamięta pan mojego syna. Na pewno tu do was przychodzi – dodał Ladislav. Zaczął opisywać wygląd Szymona i uświadomił sobie, że używa tych samych formułek co przy zapisie protokołu. Mary nosiła fotografię Szymona w portmonetce, a on nie miał żadnej jego podobizny. Wydawało mu się to zbędne, ponieważ starał się spędzać z synem każdy weekend, kiedy pracował jeszcze w terenie, no a teraz przecież widywał się z nim codziennie. Już po raz kolejny od zniknięcia Szymona wyrzucał sobie brak jego fotografii.

Sprzedawca skoncentrował się: – Przy tak dużej liczbie klientów nie może pan oczekiwać, że zapamiętam każdego z osobna – wskazał na wyrostków. Unieśli głowy, zaczęli badawczo patrzeć na Ladislava i ściszyli głosy. Ladislav pomyślał, że właściwie powinni być w szkole.

‒ A pan? Czy pan od czasu do czasu sobie nie zagra? – zapytał sprzedawcy.

‒ Gdzie tam. Mnie wystarczy biznes. Nie to, żebym sobie czasem w weekend nie odpalił… Ale mnie się podobają inne gamesy. Mnie te historyczno-strzeleckie za bardzo nie rajcują. A poza tym Battle Church nie jest tylko zwykłą grą.

‒ Dlaczego? – spytał Ladislav, chyba zbyt natarczywie.

Młodzieńcy jakby uświadomili sobie, że w sklepie dzieje się coś niezwykłego i zaczęli się wycofywać.

‒ Musiałby pan spytać któregoś z nich.

Tylko że w sklepie nagle zrobiło się pusto. Kiedy Ladislav wyszedł na zewnątrz, zobaczył jedynie zadbane kobiety, które niespiesznie szły korytarzem i od czasu do czasu zerkały na witrynę. Błyszcząca marmurowa podłoga przypominała mu posadzkę w kościele. Wyciągnął komórkę i zadzwonił do Tomasza, że już jest w drodze. Tym razem poczekał na jego reakcję i usłyszał w jego głosie zdziwienie; no bo jednak gdy chodziło o prace badawcze, to Ladislav do tej pory meldował się zawsze jako pierwszy.

Mimo woli ujrzał w witrynie swoją własną postać. Mignął mu przygarbiony facet o rzednących włosach i twarzy, z której nie można było wyczytać jakichkolwiek uczuć. Zauważył, że ubranie na tym mężczyźnie w odbiciu dziwnie zwisa, jakby było wypożyczone. Przyspieszył kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w kościele.

Szymon Abeles 3

‒ Stoisz u źródła naszego przyszłego bogactwa – zawołał Beszonised. Bystre oczka biegały tam i z powrotem, w zapale odruchowo szarpał bródkę. Potem założył ręce na rosnący z powodzeniem brzuch. Beszonised wyglądał jak Żyd łasy na pieniądze, tak jak powszechnie postrzega się Żydów, był jednak przykładnym chrześcijaninem. Zawezwał Hermana do swojego kantorka, za plecami drukarza została kaszta4 ze składem i prasa drukarska, wokół której kręcili się pomocnicy, przyciskając śrubą papier do czcionek. Czuć było zapach farby drukarskiej i schnących stronic.

‒ Ojciec Johann obiecał na razie załatwić tylko ubranie i zabawki – przypomniał Herman. – Jaką korzyść mogłaby mieć drukarnia z jakiegoś chłopca?

‒ Nie udawaj, że mnie nie rozumiesz, mistrzu! Już widzę tę ulotkę, którą wydamy! Były Żyd pomaga wywieść żydowskiego chłopca z błędu!

‒ Cieszyłbym się, gdyby mnie wszyscy traktowali jak chrześcijanina.

‒ Wyobraź sobie, jak taka ulotka będzie się sprzedawać.

Beszonised udawał, że nie słyszał jego uwagi, jak zwykle. Kontynuowali zatem swoją słowną grę.

‒ Nie jestem pewien, czy…

‒ Czyżby nie pachniały ci pieniądze? Nie wydaje mi się, przy twoich wydatkach. Masz piękny dom, służącą o niewyparzonej gębie…

‒ Z Marią jest ten kłopot, że…

‒ …i ma to swoje zalety. Każdy widzi, że żyjesz jak prawdziwy chrześcijanin. Dlaczego właściwie się z nią nie ożenisz?

‒ Po co mi coś takiego? – zapytał Herman zbyt szorstko. Nagle zmartwiło go to, ponieważ dobrze wiedział, co zawdzięcza Beszonisedowi. Impresor przyjął go kiedyś jako nowo ochrzczonego Żyda, na którego inni patrzyli z góry. Herman w czasie ich pierwszej rozmowy z pewnym wahaniem potwierdził, że zna pismo chrześcijańskie. Dopiero niedawno nauczył się go z pomocą ojca Johanna.

‒ Pismo jak pismo – Beszonised przerwał jego wahania. Zachęcił Hermana, żeby stanął przy kaszcie. Herman spojrzał na tekst, który wisiał przypięty na tenaklu5. Sięgnął po litery, zaczął je wkładać do wierszownika, a potem całe wersy do drewnianej płyty drukarskiej! Gdy dokończył stronę i obwiązał skład sznureczkami, żeby się nie rozsypał, Beszonised skinął na pomocnika.

Ten przejechał po składzie skórzanymi wałkami nanoszącymi farbę. Skład powędrował pod prasę. Beszonised popatrzył na wydrukowaną stronę z niedowierzaniem, sposępniał, zadrgały mu kąciki ust, ale w końcu się roześmiał. Pokazał Hermanowi stronę. Tekst był doskonale złożony, od początku do końca, z równomiernymi odstępami. Herman bezmyślnie rzucił okiem na stronę.

‒ Następnym razem zmień kierunek – zarechotał Beszonised.

Herman złożył tekst od prawej do lewej, tak jak był do tego przyzwyczajony, gdy miał do czynienia z hebrajskim. Z lękiem spojrzał na impresora.

‒ Wszystko po prostu rób na opak! Poza tym składasz bardzo pięknie. Na jakich tekstach się uczyłeś?

‒ U nas drukowano głównie książki religijne.

Beszonised zamyślił się: – Hm. I tak nie mieści mi się w głowie, jak może przetrwać drukarnia, która pracuje tylko dla gminy żydowskiej. Czy kryją się za tym jakieś wasze czary?

– Wszystko na opak – zastanawiał się teraz Herman. Gdyby naprawdę było to takie proste.

Wróciwszy z drukarni na obiad, uświadomił sobie, że w sieni jest niezwykle zimno. Maria wyszła z kuchni i cała się trzęsła. – Nie mogłam nic zrobić, mistrzu… – Uciekała wzrokiem, a jej usta się ściągnęły, jakby tłumiła płacz. Nagle nie była już tą służącą, która nigdy nie waha się z odpowiedzią.

‒ Zastukali do drzwi. Myślałam, że zapomniał pan klucza. Otworzyłam, przede mną stał Żyd i patrzył na mnie spod kapelusza nienawistnym wzrokiem. Za nim zajrzał do sieni następny mężczyzna, była ich tam cała grupa. Sami Żydzi. W tych swoich kołnierzach wyglądali jak komedianci. Musielibyście zobaczyć ich wyraz twarzy. Pytali mnie, czy nie ukryłam żydowskiego dziecka. Mówili, że ponoć porwanie jest czynem karalnym. Ja… ja nie umiałam skłamać… i tak by mi nie uwierzyli…

‒ A czy tym babom przy studni też zawsze mówisz prawdę? – zaczął krzyczeć Herman. – Gdzie jest Szymon?

‒ Wchodzili po schodach na górę, tupiąc jak żołdacy. Zamknęłam się w kuchni. Gdy schodzili, uchyliłam drzwi i zobaczyłam przez szparę, jak go ze sobą prowadzą. Miał na sobie to swoje stare żydowskie ubranie – czy mogłam zaprzeczyć, że do nich nie należy?

Wyobraził sobie wymówki ojca Johanna i plotki, jakie się nieuchronnie rozniosą: Oto Herman trzyma z Żydami.

Maria podniosła głowę, jakby czytała w jego myślach:

‒ Mistrzu, musicie pójść do starosty. To Żydzi go porwali. Do nas przyszedł przecież dobrowolnie!

‒ Był wśród nich na pewno ojciec Szymona. No więc jakie porwanie?

‒ A co będzie, jeśli nas oskarżą o porwanie?

Herman nie odpowiedział. Zawsze myślała w ten sposób, teraz jeszcze bardziej go to zaniepokoiło. Nakazał jej solidnie dołożyć do pieca, żeby sień mogła się zagrzać. Maria otarła oczy fartuchem. Jej pochylona twarz wyglądała jeszcze subtelniej niż zwykle. Ze splotów uwolniły się pasma włosów, falując wokół głowy jak porozrywana aureola.

‒ Boję się, że spotka nas coś strasznego, mistrzu – szlochała. – Chociaż niczego nie zrobiliśmy. Powinniśmy się pomodlić.

‒ Módl się zwłaszcza za Szymona.

Na górze w pracowni leżały porozrzucane figurki. Garnek z pieniędzmi był na swoim miejscu. Maria zawołała go, żeby zjadł, ale oboje jedynie przesuwali kęsy po talerzu. W drodze powrotnej do drukarni Herman obserwował twarze przechodniów, jakby chciał z nich wyczytać, kto wie coś o Szymonie. Wtulali się w płaszcze i szaliki, odwzajemniając jego spojrzenia obojętnym wyrazem twarzy.

Z ulgą stanął przy stole drukarskim, sięgając do kaszty po czcionki. Gdy tylko zaczął wkładać je do wierszownika, poczuł, że wraca mu spokój. Były to tylko kawałki metalu, ale kiedy znalazły się obok siebie, zaczęły ze sobą współgrać. Dzięki wzajemnym relacjom nabierały znaczenia. Tym razem jednak melodia liter nie potrafiła go poruszyć. Jego skupienie zniknęło, oparł się o kasztę i obserwował pomocników. Wbiegali do drukarni z zamówieniami, jednakowym ruchem rozcierali farbę po składzie i opierali się o dźwignię prasy. Wydrukowane arkusze rozwieszali na sznurach, żeby druk wysechł. Patrzył na ich rozczochrane, nieostrzyżone włosy.

‒ Nie słyszałeś w mieście czegoś interesującego? – wypytywał tych, którzy wrócili. Miał nadzieję, że zaprzeczą ruchem głowy. Łazarz na pewno dał Szymonowi po gębie i zamknął go w domu. Cóż więcej mogło się zdarzyć?

Herman nie powiedział Beszonisedowi, co stało się u niego w domu. Nie chciał słuchać biadolenia impresora nad zmarnowaną okazją. Na pewno nalegałby na niego, żeby mu zdradził tajemnice żydowskiej drukarni. Miał nadzieję, że Szymon zdoła się wymknąć Łazarzowi. Tym razem zorganizuje wszystko inaczej. Nie będzie go nakłaniał, żeby przywdziewał żydowskie ubranie. A kiedy spotka na targu Leę, nie pozwoli jej odejść. Dlaczego nie miałaby opuścić Żydowskiego Miasta na stałe? A gdyby tak przeprowadziła się do niego? Może zdołałbym ją przekonać do konwersji – wyobrażał sobie. – Może udałoby się nam wspólnie wyjechać. Razem z Szymonem. Do innego miasta. A dziecko, którego oczekuje z Łazarzem? Uznałby je za swoje własne, dlaczego nie? Krótki pobyt Szymona udowodnił mu, że wszystko byłoby możliwe. Przypomniał sobie moment, gdy spacerował z chłopcem po targu i tamte jego uczucia natychmiast wróciły.

Fantazjował w czasie pracy i litery mieszały mu się pod rękami. Psuł dzieło, nie potrafił już usłyszeć muzyki tekstu, w składzie było tyle błędów, że musiał rozebrać całą płytę. Beszonised na szczęście poszedł na rozmowę z jakimś papiernikiem. Gdy tylko się ściemniło, Herman wymknął się przez drzwi drukarni.

Tym razem w sieni domu było przyjemnie ciepło. Maria stała przy kuchni i w milczeniu wskazała pracownię. Pobiegł na górę, nie chciał słyszeć żadnej innej wiadomości prócz tej, której tęsknie wyczekiwał. Już na schodach dostrzegł światło przebijające się przez drzwi i futrynę.

Na środku pokoju ojciec Johann siedział okrakiem na krześle. Nogami przesuwał figurkę walającą się po podłodze. Jego uczeń, młody ksiądz Maciej, trzymał w potężnych dłoniach ubranie Szymona. Krzesło w porównaniu z ciałem Macieja wyglądało niepozornie. Miał posturę wieśniaka z jarmarku, na które Herman czasami jeździł z wozem pełnym książek. Ludzie obracali w dłoniach pieniądze i długo nie mogli się zdecydować. Być może zamierzali kupić pierwszą książkę w życiu. Na widok składu drukarni pewnie zabrakłoby im tchu. Książki ułożone piętrowo wznosiły się w niej niczym mury. Jeśli nie miały zbytu, stawały się martwym papierem, w którym topione były pieniądze Beszoniseda.

‒ Nie spełniłeś oczekiwań, jakie w tobie pokładaliśmy, mistrzu drukarzu – oznajmił łagodnie Johann.

‒ Może jeszcze wróci. Może został u kolegów? Albo biega gdzieś po zagrodzie? – spytał Maciej. Herman zastanawiał się, dlaczego Johann wybrał na swego pomocnika właśnie tego młodzieńca. W każdym zdaniu Macieja pobrzmiewało coś z prostej mowy wieśniaków.