Służba zdrowia? - Małgorzata Solecka - ebook

Służba zdrowia? ebook

Małgorzata Solecka

0,0

Opis

Twoje zdrowie jest zbyt cenne, abyś stracił je przez absurdy systemu

Najważniejsza jest diagnoza. Wszyscy wiemy, że polska opieka zdrowotna jest chora,ale czy w zetknięciu z nią jesteśmy bezradni?
Czy lekarstwa muszą być takie drogie?
Czy wizyta w przychodni musi zajmować cały dzień?
Czy lekarze muszą pracować po kilkanaście godzin na dobę?
Czy możliwe jest rodzenie w ludzkich warunkach?
Kto jest odpowiedzialny za obecną sytuację? Lekarze? Brak pieniędzy? A może latazaniedbań i ograniczona wyobraźnia polityków?
Ta książka to pierwszy przewodnik pozwalający obronić się przed tą polską paranoją. Przeczytaj i nie daj się urzędniczej machinie.

"Brałem tę książkę do ręki bez wiary w to, że znajdę w niej rzetelną analizę stanu ochrony zdrowia, że czymś mnie zaskoczy. Myliłem się. Książkę polecam wszystkim, zwłaszcza zatrudnionym w ochronie zdrowia, parlamentarzystom, decydentom od spraw lecznictwa, ministrowi zdrowia oraz opozycji. Oby z pokorą ją przeczytali i wyciągnęli wnioski. Dla dobra nas wszystkich".
prof. Janusz Skalski, kierownik Oddziału Kardiochirurgii i Intensywnej Opieki Kardiochirurgicznej USD w Krakowie. W 2015 r. dokonał niemożliwego, wyprowadzając dwuletniego Adasia z najgłębszej w dziejach medycyny hipotermii.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2017

Opieka redakcyjna: Olaf Pietek

Redakcja: Ewa Buczek

Korekta: Klaudia Adamus

Projekt okładki: Izabella Marcinowska

Skład: Marianna Cielecka

000-00-000-0000-0 (ePub)

000-00-000-0000-0 (Mobi)

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny / 88em.eu

Wstęp

— Potrzebujemy dziennikarza od zdrowia i spraw społecznych. Zna się pani na tym? — moja rozmowa z redaktorem Krzysztofem Gottesmanem, kierownikiem działu krajowego „Rzeczpospolitej”, w październiku 1998 roku była krótka i rzeczowa. Pokiwałam głową. Mówiąc szczerze, pewniej się czułam w tematach czysto społecznych, ale wiedziałam, że nie mam wyboru.

Do pracy przyszłam 1 grudnia. I od tamtej pory, od osiemnastu lat, zajmuję się głównie służbą zdrowia.

Projekty ustaw i rozporządzeń, raporty międzynarodowe, posiedzenia komisji sejmowych i debaty w Sejmie i Senacie. Zjazdy samorządów lekarzy i pielęgniarek, wywiady z kolejnymi ministrami, tysiące tekstów, wskaźniki, które mogę recytować w środku nocy… Od osiemnastu lat te same hasła, wygłaszane w podobnych okolicznościach. Te same obietnice: „Zwiększymy nakłady na ochronę zdrowia, pracownicy służby zdrowia muszą zarabiać godnie, pacjenci nie mogą umierać w kolejkach do lekarzy…”.

Wydaje mi się, że o służbie zdrowia wiem wszystko.

Ale czy naprawdę?

Gdy Wydawnictwo WAM proponuje mi napisanie książki, popadam w zadumę. Czy kogoś w ogóle obchodzi to, dlaczego samochód nie jeździ? Oddaje się go do warsztatu, płaci i sprawdza, czy jedzie. Dlaczego ludzie mieliby chcieć się dowiedzieć, skąd się biorą kolejki do specjalistów i jak to możliwe, że podatnicy co miesiąc płacą składkę na ubezpieczenie zdrowotne, a gdy przychodzi choroba, okazuje się, że na ich terapię nie ma pieniędzy?

Samochodowe skojarzenie nie jest przypadkowe. To jedna z tych figur retorycznych, w których lubują się politycy odpowiedzialni za system ochrony zdrowia. — Stać nas na poloneza, a chcielibyśmy jeździć mercedesem — mówią podczas wystąpień publicznych, uśmiechając się znacząco.

Dyrektor dużego szpitala publicznego, po wysłuchaniu kolejnego przemówienia ozdobionego metaforą motoryzacyjną, skomentował kiedyś krótko: — Zapomniał tylko minister dodać, że ten polonez, którym jeździmy, to rocznik 1988, trzy razy w roku zastawiany w lombardzie. Jak już się uda wykupić, to jeździmy tylko dlatego, że Zdzisiek albo Rychu zrobili odwiert w rurociągu Przyjaźń.

Przedostatnie miejsce. Trzydzieste czwarte na trzydzieści pięć ocenionych krajów.

Tak nasz system służby zdrowia wypada na tle Europy. Za Polską tylko niewielka i biedna Czarnogóra. Przed — Albania i Macedonia. Kraje, które bijemy na głowę pod względem rozwoju gospodarczego i zamożności.

Europejski Konsumencki Indeks Zdrowia, publikowany cyklicznie na początku każdego roku, nie pozostawia wątpliwości: służba zdrowia nad Wisłą ma się źle, coraz gorzej. I choć urzędnicy lubią tłumaczyć, że rankingi konsumenckie nie są miarodajne, bo uwzględniają nie tylko obiektywne wskaźniki, ale też opinie obywateli. Że może nie jest dobrze, ale „aż tak” źle też nie jest.

Trudno podzielać ten optymizm tym, którzy z tego systemu korzystają. Zwłaszcza tym, którzy korzystać muszą często.

Są też inne rankingi, inne zestawienia, gdzie wskaźniki są bardziej obiektywne. Niestety, w większości z nich również lądujemy pod koniec stawki. Największe problemy? Niskie nakłady publiczne na zdrowie. Braki kadrowe. Mało lekarzy, jeszcze mniej pielęgniarek. Gorsze niż w innych krajach rozwiniętych wskaźniki długości życia, a szczególnie — długości życia w dobrej formie. Nieistniejący system opieki nad seniorami. Zbyt wysokie dopłaty pacjentów do leków, co przekłada się na gorszą dostępność terapii. Gigantyczne opóźnienia, w stosunku do innych krajów, w stosowaniu nowoczesnych leków.

Nie we wszystkich zestawieniach przegrywamy. Gdy instytucje międzynarodowe badają efektywność systemów, Polska wypada stosunkowo nieźle. Za względnie małe pieniądze polska służba zdrowia potrafi zapewnić medycynę może nie na światowym, ale na pewno na wysokim poziomie.

Potrafi zresztą znacznie, znacznie więcej.

1 grudnia 2014 roku. W podkrakowskiej wsi trwają poszukiwania 2,5-letniego chłopca. Mały Adaś wyszedł w nocy z domu w samej koszulce. Od kilku godzin przebywa na mrozie. Sąsiad znajduje go w stanie skrajnego wychłodzenia. Chłopiec trafia do dziecięcego szpitala w Prokocimiu z temperaturą ciała 12 stopni Celsjusza.

Cała Polska zastanawia się, czy lekarzom uda się przywrócić dziecko do życia. Czy oszukają śmierć? Przecież nieprzekraczalna dla medycyny granica wyziębienia człowieka, którego uratowano z hipotermii, wynosi 13,7 stopnia Celsjusza. Mało kto ma odwagę mieć nadzieję.

Po kilku dniach już wiadomo. — Nie boję się mówić o cudzie! — mówi dziennikarzom prof. Janusz Skalski, kardiochirurg prowadzący leczenie małego pacjenta. — Dziecko, które było na drugim świecie, wróciło do nas, do świata ludzi. Jest z nami. Mam pełną odwagę mówić o cudzie i nikt mi tego nie zabierze. Dla mnie to jest cud.

O małym Adasiu i o cudotwórcach z krakowskich szpitali, bo w ratowaniu chłopca olbrzymi udział miał również zespół ze szpitala im. Jana Pawła II, dowiaduje się kilka miliardów ludzi. Gratulacje i wyrazy uznania płyną ze wszystkich kontynentów.

Po kilku tygodniach spędzonych w klinice Adaś wraca do domu. Zdrowy, sprawny. A więc — cud.

Można go rozumieć wprost.

Można również za cud uznać też to, że w tym konkretnym przypadku — małego chłopca z podkrakowskiej wsi, na każdym etapie akcji ratunkowej i potem w procesie leczenia nic nie zostało zaniedbane. Że nikt nie odpuścił. Że nikt nie miał gorszego dnia, nie zawahał się. Nie tylko niczego nie pominął, ale dał z siebie wszystko. Więcej, niż wymagają normy określone przez ministra. Więcej, niż przewiduje w kontraktach Narodowy Fundusz Zdrowia.

Można uznać za cud, że w polskim szpitalu udało się coś tak niezwykłego. Coś, czego nie dokonali profesorowie w najlepszych światowych klinikach. Można uznać za cud, że nie tylko znany z zaangażowania i charyzmy prof. Janusz Skalski, ale dosłownie wszyscy, przez których ręce przeszedł Adaś, zrobili wszystko i więcej, by żył.

To nie jest norma.

Luty 2013 roku. 2,5-letnia Dominika trafia do szpitala w Skierniewicach z objawami infekcji. Lekarze stwierdzają przeziębienie i odsyłają dziecko do domu. Gdy jednak w nocy pojawia się wysoka gorączka, ponad 41 stopni, rodzice nie mają wątpliwości: trzeba wezwać karetkę. Dyspozytor odmawia. Karetka przyjeżdża dopiero po drugim wezwaniu. Dziecko jest już praktycznie w agonii. W szpitalu specjalistycznym w Łodzi lekarze są bezradni. Walczą dwa dni o życie Dominiki. Przegrywają.

Zaledwie kilkanaście tygodni wcześniej lekarze w Białymstoku przegrali walkę o 13-miesięcznego Bolka. Lekarz w przychodni, zaniepokojony stanem dziecka, kierował rodziców do szpitala. Lekarze Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego nie widzieli potrzeby zajęcia się chłopcem. Nie wykonali nawet podstawowych badań. Bolek dwa razy trafiał do szpitala i dwa razy był odsyłany do domu. Za trzecim razem okazało się, że jest w stanie krytycznym, a diagnoza była wyrokiem: białaczka szpikowa. Umarł w grudniu 2012 roku. — Dlaczego tak się stało? Dlaczego w jednym systemie jedni lekarze, jeden ośrodek zdrowia kieruje do szpitala nieustannie, kilkukrotnie, a drugi odsyła i dziecko umiera? — nie przestaje pytać ojciec chłopca, Grzegorz Kozikowski.

Na system ochrony zdrowia nie można patrzeć ani przez pryzmat cudów, ani przez pryzmat zaniedbań i tragedii, które często są ich efektem. Zarówno cuda, jak i zaniedbania nie zdarzają się przecież często, biorąc pod uwagę, że co roku do szpitali trafia blisko siedem milionów pacjentów, a lekarze w przychodniach udzielają ponad ćwierć miliarda porad.

Lwia część pacjentów otrzymuje pomoc przynajmniej wystarczającą — co widać choćby w badaniach opinii publicznej, w których większość ankietowanych dobrze ocenia lekarzy, u których się leczy. Mniej zaufania mamy do lekarzy jako grupy zawodowej.

Znacznie gorzej oceniamy system. W ostatnich kilku latach niezadowolenie z jego funkcjonowania deklarowało w różnych badaniach od dwóch trzecich do ponad trzech czwartych badanych — żadnego z obszarów usług publicznych nie oceniamy aż tak krytycznie.

Na co najczęściej narzekają Polacy? Nie ma zaskoczenia — na kolejki do lekarzy specjalistów (85 procent Polaków jest niezadowolonych z dostępności do specjalistów!) i do badań diagnostycznych (67 procent niezadowolonych), ale też na cały wachlarz sytuacji związanych z obsługą pacjenta. Na niemożność umówienia się na wizytę w konkretnym, dogodnym terminie, nieuprzejmość pracowników administracji placówek medycznych, nierówne traktowanie pacjentów.

A za co chwalimy naszą służbę zdrowia? Za dostępność podstawowej opieki zdrowotnej, do której praktycznie nie ma kolejek, kompetencje lekarzy i ich zaangażowanie w pracę (niemal 60 procent ocen pozytywnych!). Na przestrzeni ostatnich lat bardzo poprawiła się organizacja nocnej pomocy medycznej i warunki leczenia.

Paradoksalnie — choć krytycznie oceniamy system jako całość, jego poszczególne elementy zbierają oceny całkiem pozytywne. Co więcej — choć jesteśmy niezadowoleni, nie chcemy radykalnych zmian. To może tłumaczyć niechęć polityków do podejmowania odważnych decyzji dotyczących służby zdrowia. Polacy narzekają na kolejki do lekarzy, ale nie akceptują faktu, że bez zwiększenia nakładów na zdrowie one na pewno nie znikną. — Wystarczy lepiej dzielić pieniądze — odpowiada duża część z nas. — Będziemy uszczelniać system! — obiecują więc politycy wszystkich opcji.

Publiczne nakłady na zdrowie w Polsce wynoszą 4,8 procent Produktu Krajowego Brutto. Średni poziom tego wskaźnika dla krajów europejskich to ponad 6 procent. Czechy, które wśród krajów dawnego bloku wschodniego mają najlepszą służbę zdrowia, wydają niemal 6,5 procent. Nie możemy się porównywać z Niemcami (8,7 procent) czy Holandią (10,2 procent). Z Czechami — powinniśmy.

A jak to wygląda w przeliczeniu na konkretne pieniądze wydawane na jednego mieszkańca?

Liczy to co roku OECD — organizacja skupiająca najbardziej rozwinięte kraje świata.

Według raportu opublikowanego jesienią 2015 roku na jednego mieszkańca przypada niewiele ponad tysiąc (1081) dolarów z publicznych środków. Najwięcej wśród krajów Unii Europejskiej wydają Holendrzy (prawie 4,5 tysiąca dolarów). Nasi południowi sąsiedzi i w tych statystykach biją nas na głowę — Czesi wydają 1 716 dolarów, a Słowacy — 1 783 dolary.

— W polskim systemie brakuje około 35 miliardów złotych — przyznaje w lipcu 2016 roku minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. Nie on pierwszy. O wielomiliardowym deficycie i permanentnym niedofinansowaniu od lat mówią eksperci zajmujący się służbą zdrowia. O tym, że bez większych pieniędzy na zdrowie system w końcu się załamie, przypominają jego pracownicy. Jak ponury żart odbierają złożoną przez ministra zdrowia obietnicę, że publiczne wydatki na zdrowie wzrosną do 6 procent PKB… w 2025 roku.

Latem 2016 roku napięcie w służbie zdrowia po raz kolejny wzrasta. Protest pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka, wielotysięczna manifestacja młodych lekarzy na ulicach Warszawy, zapowiedź wielkiego protestu ulicznego wszystkich pracowników służby zdrowia pod koniec września — nie biorą się znikąd.

Dlaczego dziewięć ogólnopolskich związków zawodowych działających w służbie zdrowia i inne organizacje pracowników podjęły decyzję o wspólnej manifestacji? Co połączyło techników medycznych, fizjoterapeutów, ratowników, diagnostów laboratoryjnych, pielęgniarki i lekarzy? Główny postulat to zwiększenie nakładów na służbę zdrowia do 6,8 procent PKB. Nie za dziesięć lat. Natychmiast. A co się stanie, jeśli postulat nie będzie spełniony? — To znaczy, że lekarze nadal będą wyjeżdżać do pracy za granicę, liczba pielęgniarek będzie spadać, choć brakuje ich już tyle, że zagrożone jest bezpieczeństwo chorych — grzmią liderzy środowiska medycznego.

Przesadzają?

Niekoniecznie. O zarobkach lekarzy krążą legendy (częściowo tylko znajdujące uzasadnienie w rzeczywistości). Ale o drugiej stronie medalu — czasie pracy — mało pamięta, mało kogo to obchodzi.

Jesień 2013 roku. W szpitalu specjalistycznym w Nowym Sączu dr Andrzej Fugiel, lekarz z trzema specjalizacjami (choroby wewnętrzne, nadciśnienie tętnicze, nefrologia), zastępca dyrektora szpitala, jest zmuszony do weekendowego dyżurowania na szpitalnym oddziale ratunkowym. Jest zmuszony, bo „posypał się grafik”. Zwykła rzecz w szpitalach. Po niemal dwóch dobach dyżuru i przyjęciu prawie stu pacjentów dr Fugiel zameldował się na oddziale kardiologii z podejrzeniem zawału.

Nie on pierwszy, nie ostatni. Nie zawsze kończy się jedynie na podejrzeniu zawału serca.

W 2015 roku Najwyższa Izba Kontroli sprawdziła, ile pracuje się w polskich szpitalach. Wnioski? Lekarze często pracują bez żadnej przerwy na odpoczynek 48 godzin. Rekordzista przepracował bez przerwy 168 godzin w jednym tygodniu.

Ile pomyłek w diagnozie, ile tragicznych zaniedbań wynika z przemęczenia?

Mogą nie pracować? Ci lekarze, którzy tak uważają, przechodzą do sektora prywatnego. Rozwijają własne praktyki. Przyjmują pacjentów poza NFZ. Albo wyjeżdżają za granicę, gdzie pracując dwa, trzy razy mniej, zarabiają kilka razy więcej.

Ci, którzy zostają w publicznej służbie zdrowia, muszą pracować więcej. Kierowcy mają tachografy, lekarze i pielęgniarki — nie. Kontrola czasu pracy jest fikcją.

Maj 2006 roku. Na ulicach Warszawy protestują lekarze i inni pracownicy służby zdrowia. — Wyzysk personelu medycznego przez państwo jest zaplanowanym elementem systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Bez tego wyzysku służba zdrowia w ogóle nie mogłaby funkcjonować! — grzmi Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.

Od tamtej demonstracji mija dziesięć lat. W marcu 2016 roku, po spotkaniu przedstawicieli związków zawodowych, Bukiel mówi: — System opieki zdrowotnej w Polsce funkcjonuje tak naprawdę tylko dzięki temu, że pracownicy służby zdrowia są wykorzystywani, wyzyskiwani ekonomicznie.

Pod koniec maja pielęgniarki w Centrum Zdrowia Dziecka podejmują decyzję o strajku i odejściu od łóżek pacjentów. Po raz pierwszy taka forma protestu dotyka szpitala pediatrycznego.

Na początku sierpnia w jednym ze szpitali powiatowych po stu godzinach dyżuru umiera lekarka. To nie pierwszy taki wypadek w Polsce, ale tym razem związki zawodowe żądają radykalnych zmian w systemie zatrudniania w szpitalach.

System ochrony zdrowia od dawna trzeszczy w szwach.

Właśnie zaczyna pękać?

Lekarze. Bogowie?

Nie są niezniszczalni.

Codziennie powtarzają pacjentom: — Człowiek nie jest niezniszczalny. Trzeba o siebie dbać. Zdrowo się odżywiać, spać odpowiednią liczbę godzin, odpoczywać, zadbać o ruch. Człowiek nie jest niezniszczalny.

Lekarz też.

9 sierpnia 2016 roku, wieczór. Miliony Polaków przed telewizorami śledzą zmagania siatkarzy w Rio. Po dwóch wygranych setach przegrywamy trzeci, potem czwarty. Iran się rozpędza…

Wśród wiadomości z kraju — czy kogoś w takiej chwili mogą w ogóle zainteresować? — pojawia się informacja z Białogardu. W szpitalu powiatowym znaleziono w dyżurce ciało 44-letniej lekarki.

Zmarła w pracy. — Po czterech dobach dyżuru — informują media.

Szokujące?

Nie dla rzecznika prasowego spółki zarządzającej szpitalem. — Pani doktor nie była naszym pracownikiem. Prowadziła działalność gospodarczą, dlatego czas pracy organizowała sobie samodzielnie — mówi w Radiu Szczecin Witold Jajszczok.

Potem pojawi się pogłoska, że lekarka faktycznie dyżurowała nie cztery, a siedem dni. — Boję się tu być — mówi do kamer starsza pacjentka czekająca na operację.

Tabloidy publikują rodzinne zdjęcie zmarłej lekarki. W tle choinka, przed nią drobna brunetka w okularach, na kolanach młodsze dziecko, obok starsze. I mąż.

Szpital w Białogardzie od 2014 roku działa jako spółka. Samorząd oddał go w dzierżawę firmie ze Śląska. Centrum Dializa w kilku przejętych od samorządów szpitalach powiatowych zarządza tą samą metodą: drastyczne cięcia kosztów, zwolnienia i zmiana umów o pracę na kontrakty. To rozwiązanie dużo tańsze dla pracodawcy.

Jednak w szpitalach publicznych lekarze też biją rekordy, jeśli chodzi o przepracowaną w jednym ciągu liczbę godzin. 100 godzin pracy tygodniowo? 120? Najwyższa Izba Kontroli ujawniła, że w jednym ze skontrolowanych oddziałów ginekologiczno-położniczych lekarz był w pracy 150 godzin. Tydzień trwa 168 godzin.

W dzień normalna praca, a potem dyżur. Jeśli się uda, w międzyczasie kilka godzin odpoczynku albo po prostu życia.

Nie zawsze się udaje, bo niektórzy mają jeszcze prywatne gabinety. Albo pracują w poradniach. Publicznych, prywatnych. Albo, na przykład, tuż przed zejściem lekarza z oddziału, okazuje się, że pilny przypadek, operacja, nie ma kto zostać, trzeba. I z planów na „między pracą a dyżurem” nici. Albo zmiennik się spóźnia.

To nie problem, powie mediom Witold Jajszczok. Zapewnia, że w białogardzkim szpitalu dyżurująca lekarka miała dyżurkę, w niej wygodne łóżko, telewizor i internet. Pracowała po kilka godzin dziennie. Na pewno nie można powiedzieć, że była przepracowana.

Ten argument natychmiast podchwytuje internet: „Praca przez cztery doby to jawne oszustwo, musiała tam spać i odpoczywać w godzinach pracy” — anonimowy komentator na gazeta.pl nie ma złudzeń. Podobnych wpisów jest więcej. Wiele.

Lekarz na dyżurze może spać, czytać książkę, oglądać film, odpowiadać na maile albo patrzeć w sufit — jeśli akurat nie jest potrzebny swoim pacjentom. Albo pacjentom z innych oddziałów, którzy wymagają konsultacji.

Gdy lekarz rozpoczyna dyżur…

— Dyżur zaczynam od sprawdzenia, jakich mam pacjentów i czego mogę się spodziewać z innych oddziałów — opowiada X, anestezjolog, który pracuje w dwóch, czasami trzech szpitalach w środkowej Polsce. — Potem zwykle kładę się spać. Prawie zawsze. Lekarz ma to szczęście, że zasypia w ułamek sekundy, kwestia treningu i wiecznego niedospania.

Drzemka na początek dyżuru zwykle trwa godzinę, rzadko dwie. Potem X robi prywatny obchód pacjentów na oddziałach intensywnej opieki medycznej albo intensywnej terapii. Zasadniczo stan pacjentów kontrolują non stop pielęgniarki, ale dobrze jest raz na jakiś czas zajrzeć. X zagląda bez wezwań średnio co dwie godziny.

Czy dzieli dyżury na spokojne i niespokojne? Raczej na normalne i z piekła rodem. Normalnie jest, gdy w ciągu nocy trzeba stabilizować jednego, dwóch pacjentów w całym szpitalu. Znieczulić dwie rodzące. Do tego jedna reanimacja, jedno cesarskie cięcie na ostro, gdy naturalny poród się komplikuje. — To zawsze jest stres — mówi X. Jeśli na bloku operacyjnym jest się w nocy tylko raz, dyżur jest normalny. Jest czas na kubek herbaty. Dwie godziny snu.

Dyżur z piekła rodem? To samo, tylko razy trzy, rozłożone od wczesnego wieczora do samego rana. W szpitalu z oddziałem ratunkowym — ranni z wypadku. Albo wypadków. I świadomość, że zaczyna się sobota, a dyżur, planowo, kończy się w poniedziałek rano. — Kiedyś brałem całe weekendy. Dziś unikam zwłaszcza dyżurów od piątku do niedzieli rano. Te dwie noce to największe ryzyko, że przywiozą nastolatków nie do odratowania. Z wypadków albo naćpanych.

X od kilku lat pracuje w tygodniu nie więcej niż 80–85 godzin. Pięć to rezerwa dla znajomych z prywatnych gabinetów. Stomatologów, chirurgów. — Dzwonią, proszą. No i płacą. A lekarze powinni sobie pomagać — mówi. Ile trwał jego najdłuższy „dzień pracy” w jednym szpitalu? Nie powie. Bo nie.

Nie musi. O trwających nie kilkadziesiąt, ale sto i więcej godzin lekarskich maratonach alarmowała już Państwowa Inspekcja Pracy, która w 2014 roku skontrolowała prawie trzysta szpitali. W co piątym były złamane przepisy prawa pracy — lekarze pracowali na etacie od 8.00 do 16.00, a potem zaczynali dyżurować. Na podstawie kontraktu. Już wtedy PIP odnotowała rekord: neurolog spędził w pracy ponad tydzień — 175 godzin. Trzymając się nomenklatury sportowej — ten rekord nie został uznany, bo lekarz dyżurował zarówno w szpitalu, jak i częściowo w domu, pod telefonem. Dyżury „pod telefonem” to też praca, choć inaczej rozliczana: lekarz zwykle dostaje pieniądze tylko za czas, który spędzi w szpitalu, jeśli zostanie do niego wezwany.

Rok później swój raport z kontroli w szpitalach opublikowała NIK. Liczne przypadki „ciągłego, długotrwałego świadczenia pracy przez personel medyczny zatrudniony na kontraktach” stwierdzono w blisko połowie placówek. Lekarz rekordzista pracował nieprzerwanie 130 godzin. „W ocenie NIK stan ten — choć prawnie dopuszczalny — może powodować, że fizyczne i psychiczne zmęczenie lekarzy będzie stwarzać ryzyko dla bezpieczeństwa pacjentów i samych lekarzy” — napisali kontrolerzy.

Kilkanaście godzin po informacji o tragedii w Białogardzie samorząd lekarski składa wyrazy współczucia rodzinie i najbliższym.

Minister zdrowia też ubolewa. I przypomina, że lekarzy obowiązuje Kodeks Etyki Lekarskiej, który stanowi, że lekarz powinien kierować się dobrem pacjenta. I że nie powinien podejmować decyzji zawodowych, które narażają pacjenta na niebezpieczeństwo.

Czyli: lekarz nie powinien pracować zbyt dużo, bo jego zmęczenie i przepracowanie zagraża pacjentom. Ale co zrobić, gdy inni lekarze odeszli ze szpitala, a pacjenci potrzebują pomocy specjalisty? Albo gdy podpisało się umowę, zgodnie z którą lekarz pełniący dyżur ma obowiązek zapewnić kontynuację opieki, nawet jeśli zmiennik nie przychodzi? Lekarz nie może po prostu zejść z dyżuru.

Lekarz nie powinien pracować zbyt dużo, ale… Zaledwie dwa miesiące wcześniej minister Radziwiłł twierdził coś zgoła innego. Nie powinni, lecz muszą. — Nie jest tylko tak, że lekarze zatrudnieni w publicznych placówkach po południu i nocami dorabiają w sektorze prywatnym. Częściej bywa, że pracują w kilku publicznych szpitalach czy przychodniach jednocześnie i zabezpieczają potrzeby zdrowotne obywateli — przekonywał na antenie TVP Info. — To jest wybór między lekarzem zmęczonym a żadnym lekarzem — stwierdził.

Ten bon mot uderza w Konstantego Radziwiłła jak bumerang.

— Macie wybór między lekarzem zmęczonym a martwym — Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, znany jest z ciętego i ostrego języka. I nie przebiera w słowach, komentując nie tylko tragedię z Białogardu, ale cały system zatrudniania lekarzy.

Minister zdrowia, szef OZZL i przedstawiciel spółki zarządzającej szpitalem w Białogardzie na pewno różnią się w ostatecznej ocenie tego, co się wydarzyło w szpitalu, ale mówią de facto to samo: w całej Polsce większość (albo przynajmniej duża część) lekarzy pracuje na takich samych zasadach. Etat w szpitalu, pół etatu w poradni, własna działalność gospodarcza, kontrakt. Niekiedy własny gabinet. Jedno, dwa lub kilka miejsc pracy. Źródeł dochodów.

W ocenie tego, dlaczego lekarze pracują nie 48 godzin w tygodniu (tyle powinni według dyrektywy Unii Europejskiej), ale nierzadko dwa razy dłużej, też jest w zasadzie zgodność.

Witold Jajszczok: — Lekarze niektórych specjalizacji są towarem bardzo deficytowym. Do tej grupy zaliczają się anestezjolodzy. Żeby spełniać wymagania NFZ, wszystkie szpitale posiłkują się lekarzami dochodzącymi.

Konstanty Radziwiłł: — Alternatywą dla obecnych regulacji dotyczących zatrudniania lekarzy jest brak odpowiedniej liczby specjalistów w systemie ochrony zdrowia.

Krzysztof Bukiel: — Nadmierna praca lekarzy jest po prostu rządzącym na rękę. Załatwia kilka problemów od razu: łagodzi wielki niedobór lekarzy w Polsce, zmniejsza presję na podniesienie pensji za normalny czas pracy, zajmuje lekarzy robotą, przez co nie mają sił ani czasu na np. domaganie się lepszych warunków pracy, a ostatecznie daje rządzącym możliwość zrzucania na lekarzy odpowiedzialności za wszelkie braki publicznej ochrony zdrowia.

W listopadzie, trzy miesiące po tragedii w Białogardzie, prokuratura umarza śledztwo. Uzasadnienie? Śmierć nie nastąpiła ani na skutek działania osób trzecich, ani w wyniku przepracowania. W organizmie zmarłej znaleziono duże stężenia substancji występujących w silnych lekach przeciwbólowych — biegli orzekli, że przyczyną śmierci było zatrucie.

Jednak decyzja prokuratury nie zmienia faktu, że lekarze pracują za dużo. O wiele za dużo.

Pracują po sto i więcej godzin, bo jest ich dramatycznie mało w stosunku do potrzeb społeczeństwa, co wykazały choćby dwa ostatnie raporty OECD poświęcone ochronie zdrowia. OECD to klub państw wysoko rozwiniętych, ale w obszarze służby zdrowia widać wyraźnie, że w tym klubie jest klasa „platinium”, „gold”, „silver” oraz Polska, Turcja i Meksyk. Dość powiedzieć, że praktycznie we wszystkich rankingach, na których opierają się raporty dotyczące służby zdrowia, Polska zajmuje jedno z trzech, czterech ostatnich miejsc. Poza jednym — liczbą łóżek szpitalnych. Tu należymy z kolei do ścisłej czołówki, co tylko świadczy o zacofaniu naszego systemu. I tłumaczy znaczną część jego problemów, w tym problemów kadrowych.

Nowoczesna medycyna nie wymaga, w większości przypadków, długich pobytów w szpitalu. Coraz więcej zabiegów może być wykonywanych w trybie jednodniowym, bez konieczności spędzania w placówce nawet jednej nocy. Pacjenci onkologiczni chemioterapię i radioterapię przechodzą — w znacznej części — w trybie ambulatoryjnym. Pacjenci operowani laparoskopowo również nie muszą przebywać w szpitalu dłużej niż dzień, dwa po zabiegu. Kraje rozwinięte ograniczają hospitalizacje do minimum, rozwijając przy tym alternatywne formy opieki nad pacjentami obłożnie chorymi. Ci jednak potrzebują przede wszystkim pielęgniarek i opiekunów medycznych, w mniejszym stopniu lekarzy, których praca jest najdroższa.

Funkcjonowanie szpitali jest drogie. W Polsce zabiera połowę budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia — a i tak szpitale permanentnie się zadłużają. Ponad połowę, niekiedy nawet 75–80 procent kontraktu szpitala stanowią wynagrodzenia… Szpitale są nie tylko kosztochłonne, ale i pracochłonne. Gdyby zmniejszyć liczbę oddziałów, liczbę łóżek szpitalnych, braki kadrowe nie byłyby aż tak palące.

Co nie znaczy, że nie byłoby ich w ogóle.

Jeden ze wskaźników, który obniża pozycję Polski w światowych i europejskich rankingach: liczba lekarzy na tysiąc mieszkańców — 2,2. Marnym pocieszeniem jest to, że gorszy wskaźnik mają takie kraje jak Chiny czy Indie. W Europie zamykamy stawkę. I wypadamy źle nie tylko na tle zamożnych krajów (Austria — 5,0, Niemcy — 4,1, Szwajcaria — 4,0), ale również wobec naszych sąsiadów.

Problemem jest nie tylko liczba, ale też wiek. Średni wiek lekarza wykonującego zawód w Polsce — 49,5 roku, lekarza specjalisty — 54,5 roku. Dużo. Z jednej strony — brakuje młodych. Z drugiej — starsi lekarze pracują tak długo, jak mogą. W 2014 roku „Głos Pomorza” donosił: „Najstarszy lekarz w Polsce nie będzie miał już dyżurów”. Władysław Przybył zrezygnował z pracy w pogotowiu ratunkowym w wieku… 94 lat.

Starsi lekarze pracują — może nie aż tak długo — bo ich emerytury, wypracowane w PRL i w pierwszych latach po 1989 roku, są po prostu głodowe. Ale też dlatego, że zwyczajnie są potrzebni. — Często to jest fikcja. Liczy się pieczątka lekarza i wykazanie w dokumentacji do NFZ, że szpital spełnia minimalne normy zatrudnienia lekarzy. Bywa, że seniorzy są dowożeni do szpitala czy poradni, siedzą w pokoju socjalnym albo u dyrektora — opowiada jeden z członków władz lekarskiego samorządu. A pracują rezydenci, za dwóch.

Lekarze od przynajmniej dekady alarmują, że grozi nam nie tyle luka, co wyrwa pokoleniowa. W niektórych specjalizacjach — na przykład pediatrii — stała się ona już faktem.

Pod koniec lat 90., przez bardzo krótki czas, wydawało się, że lekarzy mamy za dużo.

Uczelnie medyczne przez cały okres PRL kształciły ich na potrzeby Układu Warszawskiego. A konkretnie — z myślą o wielkiej wojnie, o natarciu sił konwencjonalnych, które miało ruszyć na Europę Zachodnią, by ponieść rewolucję komunistyczną uciśnionym masom.

Tak było. Polska miała być zapleczem medycznym, wielkim szpitalem dla Układu Warszawskiego i wojsk radzieckich. Budowano szpitale, do szpitali przygotowywano kadrę.

Na początku lat 90. zapadła decyzja o radykalnym zmniejszeniu liczby miejsc na wydziałach lekarskich. Decyzja zrozumiała, również ze względu na problemy budżetu państwa. Gdyby po kilku latach liczbę tę zaczęto stopniowo zwiększać, dziś problem byłby znacznie mniejszy.

Ale nie jest. Zwłaszcza że zmniejszenie liczby adeptów medycyny nie było jedynym zjawiskiem mającym wpływ na to, ilu lekarzy w tej chwili pracuje w Polsce w publicznej służbie zdrowia.

Lata 90. to eksplozja koniunktury dla przemysłu farmaceutycznego, i to zarówno wielkich światowych koncernów, jak i rodzimych firm. Źle wynagradzani lekarze są najważniejszą grupą zawodową, wśród której firmy farmaceutyczne i producenci sprzętu medycznego rekrutują swoich pracowników.

Równolegle wielu lekarzy stawia na własną działalność. Sprzyja temu choćby zdrowotna ulga podatkowa, dzięki której część wydatków na leczenie można sobie odpisać od podatku. W latach 90. dokonuje się niemal stuprocentowa prywatyzacja usług stomatologicznych.

I rok 2004, wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. Rynki pracy wszystkich krajów unijnych stoją przed lekarzami otworem. A kraje „starej Unii” potrzebują ich jak tlenu, zwłaszcza Wielka Brytania. Największą grupę tych, którzy pobrali z izb lekarskich zaświadczenia umożliwiające podjęcie pracy za granicą, stanowią lekarze między 40. a 50. rokiem życia, specjaliści. Wyjeżdżać chcą też młodzi, nawet prosto po stażu.

Jest ich mało. Są przemęczeni.

— Na własne życzenie. Kto jej kazał tyle pracować? — Stoję w kolejce do kasy, dwie kobiety komentują śmierć lekarki w Białogardzie. — Pazerność, kasy jak lodu i ciągle mało.

To druga strona medalu.

W 2015 roku lekarze po raz pierwszy lądują na szczycie listy zarobkowej w badaniu „Diagnoza społeczna” — średnie zarobki netto w tej grupie to 5,5 tysiąca złotych. W ciągu czterech lat zarobki wzrosły o około tysiąc złotych.

To tylko średnia, w której są pensje stażystów i rezydentów (2–3 tysiące złotych) oraz zarobki najbardziej poszukiwanych na rynku specjalistów. W przypadku tych ostatnich pytanie o górną granicę zarobków można skwitować jedynie stwierdzeniem: Sky is the limit.

100 tysięcy złotych dla radioterapeuty, kilkadziesiąt tysięcy dla kardiologa inwazyjnego czy wybitnego kardiochirurga — takie kwoty płacą i publiczne, i prywatne placówki. Publiczne nawet częściej, bo to one mają największe kontrakty. To jednak absolutny top, na którym nie ma miejsca dla zbyt wielu lekarzy. Ale zarobki po 20–30 tysięcy złotych w jednym szpitalu — to już spotyka się znacznie częściej. Przy czym to są naprawdę wybitni specjaliści. Model pracy zwykle jest taki: szpital, z którym są związani, i własna praktyka lekarska albo przychodnia, której są właścicielami. Ewentualnie kilka godzin w miesiącu w sieciowych przychodniach. Oni dostają dobre pieniądze, sieć może zamieścić nazwisko profesora czy docenta na stronie internetowej.

— 10 tysięcy na rękę to minimum, które prawie każdy może wyciągnąć — przyznają sami lekarze.

Prawie, bo są sytuacje rodzinne, losowe, które wykluczają branie dyżurów czy dorabianie popołudniami. No i są specjalizacje gorzej płatne. Na przykład psychiatria, chyba że ktoś „idzie w komercję” i przyjmuje pacjentów wyłącznie prywatnie.

Szpitale, które płacą mniej niż 100 złotych za godzinę dyżuru, należą do rzadkości. Stawki sięgają nawet 150 złotych (dla niektórych lekarzy, na przykład za pracę na szpitalnym oddziale ratunkowym).

Koszt wizyty w prywatnym gabinecie waha się od kilkudziesięciu do nawet niemal 300 złotych. Specjalista, do którego trudno dostać się w publicznej służbie zdrowia, w prywatnym gabinecie popołudniami może przyjąć dziesięciu, kilkunastu pacjentów.

Są i inne modele pracy.

Gdy w 2007 roku lekarze zaczęli protestować i grozić odejściem od łóżek pacjentów, A., pediatra z drugim stopniem specjalizacji, stwierdziła, że dalej już tak nie może pracować i żyć. Chora mama, dwóch synów w szkole średniej — o wyjeździe za granicę nie było mowy. A. zaczęła sprawdzać rynek. Jedno z największych miast w Polsce. Szczyt baby boomu — w realu i w świecie wirtualnym. Wysyp portali i forów dla rodziców. Dzieci, jak wiadomo, chorują. Im młodsze, tym częściej. Tymczasem pediatrów przesunięto z podstawowej opieki zdrowotnej do szpitali. Dziećmi, w myśl kolejnych reform, powinni w przychodniach zajmować się lekarze rodzinni. Znaczna część rodziców chce, by dziecko prowadził pediatra.

A. postanowiła wyjść frontem do klienta. Nie tylko zwolniła się ze szpitala, ale gabinet zamieniła na samochód. — Nawet nie potrzebowałam strony internetowej czy reklam. Wystarczyło, że zadowoleni z domowej wizyty rodzice polecili mnie jednej osobie, a zwykle polecali dwóm, trzem, pięciu. Znajomym z dziećmi albo w internecie.

I tak już prawie od dziesięciu lat od poniedziałku do piątku lekarka nastawia budzik na 6.30, bo od 7.00 zaczyna dzwonić telefon. Gorączka, kaszel, okropny katar, wysypka. Zwykle o 8.00 wyrusza w trasę. — Od października do kwietnia kończę około 21.00, pacjentów mam zwykle kilkunastu, ale w sezonie chorobowym robię też listę zapasową. Czasami mam okienko, bo pacjenci mieszkają blisko. Albo diagnoza jest błyskawiczna: Proszę z dzieckiem do szpitala. Albo odwrotnie, maluchowi nic nie jest poza typowym katarem i trzeba tylko poinstruować spanikowaną mamę.

Dokładne i przyjazne badanie trwa dobrych kilka minut, czasami dziesięć. Rodzice zwykle mają pytania. Jeszcze wypisanie recept — średnio wizyta zabiera dwadzieścia minut. Czasem nieco dłużej. A. za jedno dziecko bierze 120 złotych. Mogłaby więcej. Inni pediatrzy za wizyty domowe życzą sobie nawet 250 złotych. 120 złotych to nie jest cena zaporowa. Rodzice chętnie płacą, zwłaszcza że wizyta u prywatnego pediatry w gabinecie kosztuje od 100 do 150 złotych.

A poza sezonem? — Dzieci chorują zawsze, również latem. Pacjentów mam codziennie, może nie kilkunastu, a siedmiu, ośmiu.

Plusy? Gwarantowany miesiąc wakacji. Praca od poniedziałku do piątku, bez dyżurów nocnych, weekendowych i świątecznych. Uporządkowane życie domowe. Bardzo dobre pieniądze.

Zero stresu (poza korkami). Zadowolenie z pracy.

A. mówi, że jest jeszcze jeden plus. Bardzo ważny. Rodzice są wdzięczni. Nie tylko dlatego, że przyjechała. Dlatego, że daje im czas. Że mogą pytać, podzielić się wątpliwościami (kto ich nie ma przy małym dziecku, zwłaszcza pierwszym). Że, w granicach rozsądku oczywiście, mogą liczyć na to, że odpowie na każde pytanie. I za to, że jeśli zalecona kuracja nie działa, przyjeżdża drugi raz za ułamek ceny — koszt paliwa. I że zawsze podkreśla, że można dzwonić, gdyby coś się działo.

Takiego podejścia w publicznej służbie zdrowia nie ma. — Nie ma rozmowy. Ja też nie rozmawiałam z rodzicami, bo zwyczajnie nie miałam czasu — A. wspomina pracę w przyszpitalnej poradni. Gdy w ciągu godziny trzeba przyjąć sześcioro dzieci, z rozebraniem, ubraniem, uspokojeniem do badania, wypisaniem recept, wypełnieniem kartoteki, na rozmowę zostaje zero czasu. — Zero. I co z tego, że dokładnie zbadałam, jak nie miałam możliwości powiedzieć matce, na co powinna zwrócić uwagę albo w jakiej kolejności podawać leki?

Polscy lekarze nie poświęcają pacjentom wystarczającej ilości czasu, nie tłumaczą im kwestii medycznych w zrozumiały sposób, nie dają możliwości zadawania pytań i nie włączają pacjentów w proces podejmowania decyzji dotyczących terapii. To również jeden z wniosków raportu „Health at a Glance 2015” OECD. I pod tym względem wypadliśmy fatalnie.

Autorzy raportu badali tylko pacjentów korzystających z porad w przychodniach. I pytali wyłącznie o relacje z lekarzem prowadzącym leczenie, a więc takim, którego pacjent zna najlepiej.

Tylko co trzeci pacjent potwierdził, że lekarz pozwala mu zadawać pytania. W Belgii twierdząco odpowiedziało 98 procent pacjentów, w Czechach — 94 procent. O tragicznym poziomie komunikacji w naszej służbie zdrowia świadczy jednak nie ten wynik, a to, jaki dystans dzieli nas od miejsca przedostatniego, które zajmuje Japonia. Tam na pytanie, czy lekarz umożliwia zadawanie pytań twierdząco odpowiedziało 70 procent pacjentów.

Weźmy inne kryterium. Sześciu na dziesięciu pacjentów w Polsce uważa, że lekarze poświęcają im wystarczającą ilość czasu. W będącej miejsce wyżej Szwecji – niemal 80 procent. Najbardziej zadowoleni są Belgowie i… Czesi (niemal 98 procent).

Najmocniejszą stroną polskich medyków jest przekazywanie informacji — potwierdziło to niemal 70 procent pacjentów. Nareszcie sukces? Niezupełnie. W dużej części krajów odpowiedzi twierdzących udzielało ponad 90 procent badanych. Przedostatnia Szwecja bije Polskę tym razem o dziesięć punktów procentowych.

Lekarz musi rozmawiać z pacjentem, inaczej nie ma szans na sukces leczenia.

Lekarz nie może rozmawiać z pacjentem, bo rozmowa to czas, a czasu tracić nie można, jeśli chce się wykonać kontrakt z NFZ, co oznacza wbrew pozorom nie tylko zbadanie pacjenta i wystawienie mu recept, ale jeszcze niezliczone obowiązki biurokratyczne. Wypełnianie tabelek sprawozdawczych jest kluczowe. Bo kontrakt.

To jedna strona medalu. Druga jest taka, że lekarzy nikt nie uczy — przez dekady nie uczył — rozmowy z pacjentem. Czterech na dziesięciu lekarzy, przebadanych na zlecenie samorządu zawodowego, przyznało, że ich umiejętności w zakresie kompetencji miękkich, wśród których komunikacja z pacjentem jest jedną z kluczowych, są „niskie” lub „bardzo niskie”. 76 procent widzi potrzebę doskonalenia w tym zakresie.

Nic dziwnego, że szkolenia organizowane przez izby lekarskie cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Uczelnie medyczne (nie wszystkie) już kilka lat temu do programu studiów wprowadziły zajęcia z zakresu komunikacji z pacjentem i innych umiejętności „miękkich”, którymi powinien wykazać się lekarz.

Bez rozmowy nie ma nie tylko sukcesu terapeutycznego.

Bez rozmowy nie ma zaufania.

Wyniki badań opinii społecznej pokazują zaś, że choć większość z nas lekarzom ufa, poziom tego zaufania jest coraz niższy. Rośnie przekonanie o omylności lekarzy, stąd coraz więcej pacjentów chce np. konsultować diagnozę z kilkoma specjalistami. Coraz więcej osób dostrzega jako poważny problem kwestię błędów medycznych.

Jest dobrze, choć nie beznadziejnie — można byłoby przewrotnie podsumować kwestię zaufania.

Lekarzom ufamy bardziej niż np. politykom czy dziennikarzom. Czyli jest dobrze.

Ale gdy spojrzymy na poziom zaufania do lekarzy w Polsce i w innych krajach, robi się prawie beznadziejnie. Międzynarodowe badania, opublikowane niedawno w prestiżowym piśmie „New England Journal of Medicine”, pokazały, że lekarzom ufa zaledwie 43 procent Polaków. Zajęliśmy ostatnie miejsce, w towarzystwie takich krajów jak Rosja czy Bułgaria.

Coraz mniej ufamy lekarzom, bo:

• Mamy internet. I dzięki niemu możliwość przeczytania opinii innych pacjentów o konkretnym lekarzu. Temu służą specjalne portale, znienawidzone przez środowisko medyczne. Nie od dziś wiadomo, że częściej oceny wystawiają niezadowoleni niż zadowoleni. Ale to zaledwie ułamek możliwości. Dzięki internetowi pacjent może sprawdzić, jak jego choroba (lub choroba osoby bliskiej) jest leczona nie tylko w innych ośrodkach w Polsce, ale również za granicą. To ma znaczenie zwłaszcza w przypadku poważnych chorób, na przykład nowotworowych: na świecie leczy się je nowocześniej i bezpieczniej dla pacjenta, w Polsce duża część terapii jest nierefundowana. O tym problemie więcej napiszę w rozdziale poświęconym chorobom nowotworowym.

To nie wszystko. Internet to również „doktor Google”, możliwość skonsultowania swoich dolegliwości i szukania rozpoznania na własną rękę. — Coraz częściej do gabinetu przychodzi pacjent z własną diagnozą, wie, jakie powinien wykonać badania i jakie leki mam mu przepisać. Gdy mówię, że to ja kończyłem medycynę i mam specjalizację, jest oburzony moją bezczelnością — opowiada kardiolog z dwudziestoletnim stażem. — To dotyczy przede wszystkim czterdziesto-, pięćdziesięciolatków. Zwłaszcza tych, którzy do lekarza zgłaszają się pierwszy raz od wielu lat, bo zaczyna im coś dolegać.

• Mamy polityków. Gdy w 1999 roku zaczął obowiązywać system powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, pacjent miał być w jego centrum. Szybko okazało się, że w centrum jest płatnik — najpierw kasy chorych, potem Narodowy Fundusz Zdrowia. A między pacjentami a lekarzami, placówkami służby zdrowia, pielęgniarkami wyrosły zasieki i barykady. Kolejne zmiany przepisów raczej utrudniały życie i pacjentom, i pracownikom służby zdrowia. Dodatkowo to właśnie politycy z upodobaniem stosują metodę przerzucania odpowiedzialności za własne błędy (złe decyzje, złe prawo) na pracowników służby zdrowia, zwłaszcza na lekarzy, według zasady: Nie ma chleba, niech choć będą igrzyska.

Na przełomie 2013 i 2014 roku media nagłaśniają kilka przypadków tragicznie zakończonych porodów. Minister zdrowia zarządza natychmiastową kontrolę na wszystkich oddziałach ginekologiczno-położniczych oraz neonatologicznych w kraju. Specjaliści protestują, zarzucają ministrowi działanie na pokaz. Nie mylą się. Wyniki kontroli, która rozpoczęła się w kwietniu 2014 roku, w połowie 2016 roku ciągle nie są opublikowane. Nikt już nie pamięta, że taka kontrola została wszczęta. Ale Bartosz Arłukowicz pokazał się kolejny raz jako sprawiedliwy szeryf, który ściga zło. Tymczasem rozporządzenia, których efektem ma być poprawa sytuacji na polskich porodówkach (o tym, czy jest źle, a jeśli tak, to dlaczego, piszę w osobnym rozdziale), podpisują dopiero kolejni ministrowie zdrowia.

W 2016 roku minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, sam będący stroną niekończącego się postępowania przeciw lekarzom, których oskarża o śmierć swojego ojca, wydaje decyzję o powstaniu w prokuraturach regionalnych specjalnych komórek, mających się zajmować sprawami błędów medycznych. — Wychodzi na to, że obok komórek do ścigania przestępczości zorganizowanej powstaną komórki ds. przestępczości medycznej? — ironizują lekarze w kuluarach zjazdu krajowego kilka dni po ujawnieniu planów Ziobry. Ale nikomu nie jest do śmiechu.

• Mamy media. I szukamy w nich nie tyle informacji, ile sensacji. Infotainment — miks informacji i rozrywki. Liczy się to, co przykuje uwagę widza, czytelnika, słuchacza. Co wzburzy jego emocje, skłoni, by nie przełączył kanału, wykonał jeszcze jeden lub dwa kliki, przeczytał artykuł do końca i następnego dnia też sięgnął po tytuł. Nic nie działa na emocje lepiej niż katastrofa, tragedia, śmierć. Jeśli jeszcze można wskazać winnego…

Lincz.

Luty 2015. „Tragedia w Kutnie! Mały Maciuś ZMARŁ, bo nie przyjęli go do szpitala” — krzyczą nagłówki tabloidów. Historia jak z horroru. Matka z kaszlącym dzieckiem idzie do przychodni. Szybka diagnoza — infekcja, prawdopodobnie zapalenie oskrzeli. I skierowanie do szpitala, gdzie ma być podany antybiotyk. Ale w szpitalu nie chcą przyjąć dziecka, bo nie ma miejsc. Z receptą na antybiotyk lekarka, doświadczona pediatra, odsyła dziecko do domu. To wszystko dzieje się w niedzielę. W decyzji ordynator pediatrii trudno dopatrywać się złej woli: hospitalizacja to zawsze ostateczność, na oddziale dziecko jest narażone na kontakt z wirusami i bakteriami. A zapalenie oskrzeli zwykle nie wymaga leczenia szpitalnego.

We wtorek wieczorem, według relacji matki, chłopiec robi się siny i zaczyna mocno kaszleć. Ekipie pogotowia nie udaje się go uratować. Dziecko umiera.

Prokuratura wszczyna śledztwo, władze powiatu zawieszają lekarkę w obowiązkach ordynatora pediatrii, ona sama idzie na zwolnienie. Telewizje pokazują płaczące matkę i babcię chłopca. Komentarze, jakie pojawiają się pod materiałami o Kutnie, nie nadają się do cytowania. Narasta psychoza, pod szpitalem zorganizowana zostaje pikieta: „Co z przysięgą Hipokratesa? Umarła jak nasze dzieci?”, „Pozwalacie umierać zamiast ratować życie!” — to jedne z łagodniejszych haseł.

Śmierć Maciusia to nie pierwsza tragedia w tym szpitalu w stosunkowo krótkim czasie. Wcześniej w niejednoznacznych okolicznościach zmarło tam dwoje innych dzieci. Tym łatwiej uwierzyć w winę szpitala, w winę lekarza.

Zwrot akcji następuje w piątek. Wyniki sekcji zwłok są jednoznaczne: Maciuś połknął fragment plastikowej skuwki. To była nagła śmierć, bez związku z ogólnym stanem dziecka. Wypadek.

Media podają tę informację. Lekarki, która przeżyła koszmar oskarżeń, nikt na łamach gazet i w programach informacyjnych nie przeprasza.

Zawiść, zazdrość.

Mały kamyk do ogródka z tabliczką „media”. Do własnego ogródka.

Kiedyś, w latach 90. i trochę później, nad protestami lekarskimi my, dziennikarze, pochylaliśmy się ze zrozumieniem i troską. Pensje lekarskie, stawki za dyżury budziły wśród dziennikarzy, zwłaszcza mediów ogólnopolskich, współczucie, niedowierzanie i rozbawienie. Trudno nam było uwierzyć, że ludzie, którzy skończyli sześcioletnie studia, a potem przez kolejne sześć lat zdobywali specjalizację i nadal musieli się uczyć, pracują za tak żałosne stawki, często za jedną trzecią, w porywach połowę naszych wynagrodzeń. Kiwaliśmy głowami, że „tak dalej być nie może”, pisaliśmy komentarze i domagaliśmy się zmian.

A potem w ciągu roku, dwóch lat wszystko się zmieniło. Polska przeszła kryzys lat 2008–2009 obronną ręką, media jednak odczuły go potwornie boleśnie. Radykalnie zmalały wpływy z reklam, a ekspansja internetu spowodowała, że potrzebne były inwestycje — przestawienie się na nowe kanały dystrybucji treści. W redakcjach zaczęły się masowe zwolnienia, tym, którzy zostawali, cięto wynagrodzenia. Na przykład o połowę. Doświadczenie nie było atutem, a obciążeniem. Po co zatrudniać doświadczonych, którym trzeba płacić? Młodzi bez doświadczenia są znacznie tańsi.

Dziś dziennikarze już nie współczują lekarzom. Gdy wszystko traciliśmy (jako grupa zawodowa), lekarze szybowali w odwrotnym kierunku. Wzrost zarobków, praktycznie nieograniczone możliwości pracy za jeszcze lepsze pieniądze za granicą.

Mało kto o tym myśli, jeszcze mniej — mówi, ale pojawiła się w nas zwyczajna, ludzka zawiść.

Co nie znaczy, że lekarze są bez skazy. Nie są.

Popełniają błędy.

Często nie potrafią się do nich przyznać.

Solidarność zawodowa też przybiera niekiedy karykaturalną postać. Sąd lekarski ma do dyspozycji cały wachlarz kar, ale z tej ostatecznej — odebrania prawa wykonywania zawodu — niemal nie korzysta.

W sądach powszechnych procesy w sprawach o błędy medyczne czasami ciągną się latami, choć to akurat nie zależy wyłącznie od lekarzy.

Według danych Naczelnej Izby Lekarskiej rocznie do różnych instytucji — począwszy od dyrektora placówki, w której lekarz jest zatrudniony, po prokuraturę czy sądy — wpływają skargi na około 7 procent lekarzy i lekarzy dentystów, czyli 7–7,5 tysiąca osób.

Coraz głośniej o wyrokach. Nie zawsze trafiają na czołówki mediów, nie zawsze są spektakularne.

Tak jak sprawa Teresy W., blisko 70-letniej lekarki, którą w 2014 roku sąd uznał za winną nieumyślnego spowodowania śmierci noworodka, skazując na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata, trzy lata zakazu wykonywania zawodu oraz wypłacenie nawiązki (30 tysięcy złotych) dla matki dziecka.

Dramat rozegrał się w marcu 2012 roku. Do szpitala Rydygiera w Łodzi z bólem brzucha zgłosiła się pacjentka w 29. tygodniu ciąży. Lekarka stwierdziła, że ból brzucha wynika z problemów żołądkowych i odesłała pacjentkę do domu. W nocy pojawiło się krwawienie. Pogotowie odwiozło kobietę do Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Po porodzie przez cesarskie cięcie lekarze próbowali ratować dziecko, ale noworodek zmarł. Biegli nie mieli wątpliwości: odklejenie łożyska spowodowało niedotlenienie dziecka i zdecydowało o jego śmierci. Gdyby Teresa W. staranniej przeprowadziła wywiad lekarski, mogłaby zapobiec tragedii.

— Skazana wykazała się dużym niedbalstwem przy pełnieniu obowiązków — uzasadniał wyrok sędzia Jan Kłosowski z Sądu Rejonowego w Łodzi. Przypomniał jej deklarację, że „od momentu zeszłorocznego dramatu dokładnie wypytuje o wszystko pacjentki”. — Pozwala to na zadanie pytania: jak w takim wypadku skazana leczyła pacjentów wcześniej? — mówił sędzia.

Niedbalstwo.

Ile razy to jednak nie jest niedbalstwo. Nie rutyna.

Wypalenie zawodowe.

Burnout. Zjawisko opisane w piśmiennictwie medycznym na początku lat siedemdziesiątych. Zagraża zwłaszcza osobom z wyższym wykształceniem, których praca wiąże się z dużą odpowiedzialnością i stresem, osobom wykonującym tzw. zawody społeczne, wymagające dobrych kontaktów międzyludzkich (ze współpracownikami i z ludźmi, na rzecz których się pracuje). Lekarze (i inni pracownicy medyczni) są w czołówce zawodów obciążonych ryzykiem wypalenia zawodowego — potwierdzają to badania przeprowadzane w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii. Im większa odpowiedzialność, im większy stres, im większe obciążenie pracą, ale również im większe zaangażowanie w pracę i większe wymagania stawiane samemu sobie — tym wypalenie zawodowe bardziej prawdopodobne.

Wypalenie zawodowe nie pojawia się znienacka. To proces z charakterystycznymi objawami. Są nimi:

• zmniejszona motywacja do pracy, brak satysfakcji z pracy, którą wcześniej się lubiło,

• zmniejszona motywacja do działania,

• utrata troski o pacjentów, dystansowanie się wobec pacjentów, negatywne emocje w stosunku do pacjentów,

• odczuwanie napięcia, niezadowolenia i frustracji,

• kłopoty zdrowotne.

Nie tylko lekarze są narażeni na wypalenie zawodowe. Ale w 2012 roku w USA przeprowadzono badania, które potwierdziły, że syndrom wypalenia zawodowego dotyka ich częściej niż inne grupy zawodowe.

A., która zamieniła pracę w publicznej placówce na telefon i samochód, podjęła decyzję, gdy przestała móc się uśmiechać do swoich pacjentów. — Nie widziałam już dzieci, gdzieś mi znikły. Widziałam pełne pretensji matki, rzadziej ojców. Bo czekały za długo, bo trudno się dostać, bo znów wydadzą tak dużo w aptece, bo dziecko po poprzedniej chorobie dwa tygodnie chodziło do przedszkola i znów zapalenie oskrzeli. Jakby to wszystko była moja wina.

Kompetencje miękkie. Umiejętność radzenia sobie ze stresem. Zapobieganie wypaleniu zawodowemu. Komunikacja z pacjentem. Ale również — dobre relacje ze współpracownikami. Nie tylko z kolegami, lekarzami. Z pielęgniarkami, ratownikami, rehabilitantami. W ochronie zdrowia zatrudnionych jest około 600 tysięcy osób. Lekarze to mniej niż jedna piąta.

Więcej niż cztery piąte ma żal. O dysproporcje między zarobkami lekarzy i pozostałych pracowników. O to, że głos lekarzy słychać najdonośniej. I o to, że kolejni ministrowie zdrowia — lekarze — nie robią nic, by systemowo rozwiązać sprawę zatrudnienia w służbie zdrowia.

U pielęgniarek ten żal jest chyba największy. Od lat słyszą, że jest ich w zawodzie coraz mniej, że „konieczna jest radykalna poprawa uposażenia polskiej pielęgniarki”. I nadal, po dwudziestu latach pracy, zarabiają 3 tysiące złotych brutto.

Nic dziwnego, że jest ich coraz mniej. Kiedyś na jednego lekarza na oddziale przypadały trzy, czasami cztery pielęgniarki. Dziś, jeśli są dwie, to jest dobrze.

Problem przepracowania dotyczy nie tylko lekarzy. Pielęgniarki również pracują po 300–400 godzin miesięcznie za przynajmniej kilka razy mniejsze pieniądze. W 2015 roku przed wyborami wywalczyły podwyżkę — prof. Marian Zembala obiecał, że pensje pielęgniarek będą rosły przez kilka lat o 400 złotych rocznie.

Jednak pielęgniarek, w przeciwieństwie do lekarzy, nie chronią minimalne normy zatrudnienia na oddziałach (poza dwoma, trzema wyjątkami — bezwzględne normy obowiązują m.in. na oddziałach intensywnej opieki medycznej). Mówiąc wprost — dyrektorzy szpitali, przymuszeni do podwyżek, zmniejszają liczbę zatrudnionych na umowach o pracę. Proponują kontrakty.

Protest pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka, do którego doszło w czerwcu 2016 roku, miał głębsze uzasadnienie niż kilkaset złotych podwyżki.

Porozmawiajmy o kasie. Czyli o pieniądzach, których nie ma

Czerwiec 2016. — Cisza! Książę Pan przemawia! — pielęgniarki zebrane przed telewizorem w jednym z dużych warszawskich szpitali uważnie śledzą przebieg sejmowej debaty poświęconej protestowi w Centrum Zdrowia Dziecka.

Minister Konstanty Radziwiłł nie cieszy się w tym gronie sympatią. Od miesięcy trwa przeciąganie liny między ministerstwem, związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców w sprawie płacy minimalnej w służbie zdrowia. Pielęgniarki postawiły sprawę jasno: żądają dwóch średnich krajowych dla najlepiej wykształconych, półtorej średniej jako płacy minimalnej dla każdej.

Gdy z trybuny sejmowej padają słowa o krociowych zarobkach w Centrum Zdrowia Dziecka (niektóre pielęgniarki ponad 9 tysięcy złotych brutto, średnie wynagrodzenie 5 tysięcy, tylko 6 procent zatrudnionych otrzymuje mniej niż 3 tysiące…), rozlega się syk. Plus kilka niecenzuralnych słów.

Parę pielęgniarek w CZD może rzeczywiście zarabiać po 9 tysięcy złotych. Jest przecież zastępca dyrektora ds. pielęgniarstwa. W Centrum pracuje ponad siedemset pielęgniarek, ktoś odpowiada za ich pracę. Zarobki podobnej wielkości na pasku mogą mieć też niektóre pielęgniarki pracujące przy najtrudniejszych operacjach — na przykład przeszczepach. Ale to margines. Kilka tysięcy złotych dla pielęgniarek, które biorą w miesiącu dziesięć i więcej „nocek” — można zrozumieć. Za największą manipulację pielęgniarki, które słuchają Radziwiłła, uważają granicę 3 tysięcy złotych (brutto). — Jaka jest różnica między zarobkami pielęgniarki, która zarabia brutto 2999 zł, i tej, która ma na pasku 3030 zł, a takich jest też sporo? Bardziej czytelna byłaby cezura 4 tysięcy. Tyle, ile wynosi średnia krajowa.

Nawet się nie dziwią, gdy słyszą, że strajk w CZD jest manipulowany politycznie, a pielęgniarkom chodzi tylko o kasę.

— Co mówił, gdy był jeszcze działaczem samorządu? Jak wspierał protestujących lekarzy! Gdy rodzinni zapowiadali, że nie otworzą przychodni, zagrzewał ich do walki o swoje. Wtedy nie chodziło o kasę? Porozumienie Zielonogórskie walczyło o ideały? — przekrzykują się.

Już spokojniej dopowiadają, że lekarze walczą o kilka tysięcy złotych podwyżki. One — by móc zarobić kilka tysięcy złotych w normalnych warunkach, za podobnie odpowiedzialną pracę.

Pierwszy raz w historii pielęgniarki odeszły od łóżek chorych dzieci, narażając życie najbardziej bezbronnych pacjentów. Szpital jest sparaliżowany, a jego dług gwałtownie narasta, bo nie wykonuje kontraktu. Dyrekcja szpitala, chcąc zapewnić bezpieczeństwo pacjentom, musi zamykać oddziały. Być może dojdzie do zamknięcia całego szpitala. Pielęgniarki nie znają umiaru w swoich żądaniach. Niewykluczone, że za wszystkim stoją wrogie rządowi siły…

Gdyby streścić serwisy informacyjne i materiały dużej części mediów, poświęcone protestowi pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka (czerwiec 2016), wyszłoby właśnie coś takiego.

Strajk zaskoczył wszystkich. Ministra zdrowia, który nadzoruje szpital. Dyrekcję. Dziennikarzy.

Choć w zasadzie nie było najmniejszego powodu, by ktokolwiek czuł się zaskoczony. Pielęgniarki od pięciuset dni były w sporze zbiorowym z dyrekcją szpitala. Kolejne etapy tego sporu kończyły się fiaskiem, nadszedł czas na ostateczny krok, czyli strajk. Albo raczej protest.

Odejście od łóżek dzieci to rzeczywiście ostateczność. — To nie jest tak, że nagle z oddziałów zniknęły wszystkie pielęgniarki, że zamknęłyśmy dyżurki i poszłyśmy na salę konferencyjną czy przed szpital — opowiada jedna z kobiet, które brały udział w akcji. — Z każdego oddziału jedna lub dwie pielęgniarki schodziły „na strajk”. Reszta, w tym pielęgniarki oddziałowe, pracowała normalnie.

Decyzja o zamknięciu czterech oddziałów miała wywrzeć presję na strajkujące i wzburzyć opinię publiczną. Równolegle z Ministerstwa Zdrowia zaczęły płynąć sygnały, że Centrum Zdrowia Dziecka może zostać postawione w stan likwidacji.

Nie byłby to precedens. W 2007 roku prof. Zbigniew Religa zapowiadał likwidację Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki. Okoliczności, można powiedzieć, bliźniacze, bo ICZMP borykał się w tym czasie z gigantycznym zadłużeniem, a pracownicy podjęli strajk. Likwidacja „Matki Polki” nie miała oczywiście oznaczać jej całkowitego zamknięcia — szpital działałby jako placówka łódzkiego uniwersytetu medycznego.

W przypadku Centrum Zdrowia Dziecka o takim wariancie raczej mowy być nie mogło. Pogłoski o możliwej likwidacji to był klasyczny blef. Również dlatego, że po zamknięciu szpitala budżet państwa musiałby wziąć na siebie około 300 milionów złotych jego długu. Nie jest to kwota nie do udźwignięcia, ale te pieniądze to zaledwie czubek góry lodowej jeśli chodzi o długi, z jakimi borykają się szpitale podległe ministerstwom.

Protesty pielęgniarek — a było ich w ostatnich dwóch dekadach sporo — dla kolejnych rządów były zawsze twardym orzechem do zgryzienia. Zasadność protestu lekarzy — nawet gdy zarabiali źle — zawsze można było podważyć. Pokazać dobre samochody, podesłać mediom namiary na prywatne gabinety, mrugnąć okiem, że „lekarze sobie jakoś radzą”. Kto ma lekarza w rodzie, tego bieda nie ubodzie. Albo: pokaż lekarzu, co masz w garażu.

W przypadku pielęgniarek ta taktyka zawodzi.

W rankingach zaufania społecznego do zawodów pielęgniarki lokują się na samym szczycie. Wyżej niż lekarze, bez porównania wyżej niż dziennikarze czy politycy. Ich siłą jest autentyczność. Liderzy środowiska (w zawodzie są również mężczyźni, choć w mniejszości) nie analizują zawiłości systemu. Mówią wprost — o tym, że jeszcze kilka lat i pacjenci w nocy będą zostawać z jedną pielęgniarką na oddziale. O tym, że kierunki pielęgniarskie świecą pustkami, a ich absolwenci albo wybierają wyjazd za granicę, albo odchodzą z zawodu, bo praca na kasie w Lidlu daje w tej chwili większe pieniądze przy mniejszym obciążeniu czasowym i zerowej odpowiedzialności za ludzkie życie. O tym, że kolejni ministrowie, idąc do władzy, pochylają się z troską nad przyszłością zawodu pielęgniarskiego, a potem się odwracają i nadal pochyleni, teraźniejszości pokazują to, czego nie powinni.

No i brakuje chwytliwego hasła. „Pokaż pielęgniarko, co masz w garnku” nie brzmi tak dobrze. Brakuje rymu. Poza tym w zawodzie pielęgniarki pracują w przytłaczającej większości kobiety, a z kobietami walczy się trudniej.

Rok 2007. Premierem jest Jarosław Kaczyński. Przed Kancelarią Premiera rozkłada się kolejne „białe miasteczko” — pielęgniarki przyjechały do stolicy zawalczyć o podwyżki. Wcześniej protestowali lekarze i im udało się wywalczyć swoje. Grupa kobiet ogłasza głodówkę. — Głodówka to nie jest niezjedzenie kolacji. Jak będą w stanie głodu przez, dajmy na to, trzy dni czy dwa choćby, to wtedy będzie można mówić o głodówce. Na razie nie zjadły kolacji. To nikomu jeszcze nie zaszkodziło — kwituje premier Kaczyński.

Ta konfrontacja z „białymi czepkami” to jeden z błędów, które przyczynią się do przegranej Prawa i Sprawiedliwości w wyborach i odsunięcia od władzy na długich osiem lat.

Pielęgniarkom chodzi tylko o kasę?

Magdalena Nasiłowska, przewodnicząca związku zawodowego pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka, o tym, dlaczego protestują, opowiedziała „Tygodnikowi Powszechnemu”. „Mamy ponad siedemset pielęgniarek. Około czterystu z nich to są dziewczyny z dwudziestoletnim stażem. Wie pan, jak to się skończy? W ciągu następnych pięciu lat odejdzie trzysta pielęgniarek. Naprawdę niedługo może się okazać, że ani mną, ani panem nikt się na starość nie zaopiekuje”.

Demografia nie kłamie. Starzejemy się. W dodatku — najszybciej w Europie. Starzy ludzie potrzebują opieki medycznej, również pielęgniarek.

A zawód pielęgniarki w Polsce nie tyle się starzeje, co wymiera. W tej chwili średnia wieku to niemal 50 lat. Pielęgniarek i położnych jest około 245 tysięcy, ale do 2022 roku jedna trzecia z nich przejdzie na emeryturę. A chętnych młodych brak. Nawet jeśli w ostatnich latach na wydziałach pielęgniarskich jest zapełnionych około 80 procent miejsc, prawo wykonywania zawodu odbiera co trzeci absolwent. Duża grupa tych, którym na tym dokumencie zależy, ma z góry upatrzone miejsce pracy — za granicą. Zamiast 2 tysięcy złotych zasadniczej pensji — 2 tysiące euro w Niemczech, 1,5 tysiąca funtów w Wielkiej Brytanii lub jeszcze więcej w przeliczeniu na złote — w Norwegii, gdzie polskie pielęgniarki mają już swoją markę. Wyższe koszty utrzymania, ale warunki pracy — nieporównywalne. I o ile starszym pielęgniarkom, również ze względu na barierę językową, trudno podjąć decyzję o wyjeździe (co nie znaczy, że jej nie podejmują), młodym przychodzi to bez problemu.

Efekt? Jedynie 2 procent pielęgniarek ma mniej niż 25 lat. Największą grupę w zawodzie stanowią osoby od 41 do 65 lat.