Poławiaczka dusz - Teresa Ewa Opoka - ebook

Poławiaczka dusz ebook

Teresa Ewa Opoka

5,0

Opis

W kaplicy panował półmrok. Pod krzyżem stała drewniana figura świętej Tereski z Lisieux w brązowym habicie z bukietem róż. Przed ołtarzem były dwa klęczniki - na pulpicie jednego z nich ktoś przypiął kartkę z modlitwą. Nigdy wcześniej jej tam nie widziałam. Uklękłam i przeczytałam ją z zaciekawieniem.

Po chwili usłyszałam cichy dźwięk. Zaraz potem zaczęło się dziać coś niezwykłego. Na wysokości dłoni świętej ujrzałam białą różę, która zaczęła się do mnie zbliżać. Ten moment wprawił mnie w zachwyt. Pomyślałam, że to tylko moja wyobraźnia, że za chwilę kwiat zniknie. Ale to był dopiero początek.
Na podstawie książki

Teresa Ewa Opoka to autorka powieści i dramatopisarka. Tym razem zrezygnowała z fikcji literackiej, by dać osobiste świadectwo uzdrowienia i wstawiennictwa świętej Teresy z Lisieux. Opowiada nie tylko o jednym zdarzeniu, ale o całym swoim życiu, w którym nieustannie zdarzają się cuda, duże i małe. Takie szczególne łaski są dostępne dla każdego z nas - trzeba się jedynie na nie otworzyć.

Święta Teresa z Lisieux wstąpiła do klasztoru, mając zaledwie 15 lat. Swoim życiem stale pokazywała, czym jest miłość. Tuż przed śmiercią w 1897 roku zapewniła, że będzie wypraszać łaski dla innych: "Zobaczycie, będzie to jak deszcz róż. Tak, spuszczę deszcz róż". I rzeczywiście - od tego czasu jesteśmy świadkami licznych łask uzyskanych dzięki jej wstawiennictwu.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasialegiec

Nie oderwiesz się od lektury

książka napisana lekkim piórem, dobrze i szybko się czyta, bardzo wciągająca. Polecam!
00

Popularność




Dla Oskara, Leona, Lilki – Marianny

Wszystko, o czym tu przeczytacie, wydarzyło się naprawdę. Opowiadałam o tym wielu osobom. Czasami ryzykowałam, ponieważ byli wśród nich nieznajomi, nie zdarzyło się jednak, by ktoś podał w wątpliwość moje słowa. Niektórzy przyjaciele zachęcali mnie, bym spisała tę historię, bo przecież jestem pisarką i nie sprawi mi to problemu.

„Nie jest to takie proste, jak by się wydawało” – odpowiadałam wymijająco. Od czasu do czasu myślałam jednak o tym, ale za każdym razem ogarniało mnie to samo wrażenie: stoję u podnóża wielkiej góry, tak wysokiej, że szczytu nie sposób dostrzec nawet przy najlepszej pogodzie. Jak miałabym się porwać na taką wyprawę? Wydaje mi się, że nie mam ani sił, ani gibkości, ani odwagi. Owszem, sporządziłam już notatkę, dołączyłam do niej kopertę zawierającą sześć wyników badań USG i wszystko to – podpisane słowem „cud” – zamknęłam w teczce z ważnymi dokumentami, żeby kiedyś moje córki i wnuki odnowiły w rodzinnej pamięci tę historię i przekazały ją następnym pokoleniom.

Stało się inaczej, bo nasze pragnienia i plany są niczym wobec zamiarów niebios. Okazało się, że wraz z upływem lat wspomnienie Tego Wydarzenia, zamiast blednąć, stało się najjaśniejszym, centralnym punktem mojego życia. Coraz bardziej czułam, że rodzina i znajomi to zbyt mały krąg odbiorców. Wielokrotnie dodawałam sobie otuchy: „Nie bój się. Idź. Chociaż spróbuj”. Wreszcie, po osiemnastu latach, podjęłam decyzję.

Wyobrażam sobie, że zaprosiłam do siebie mnóstwo ludzi: siedzą na kanapie, krzesłach, taboretach, na łóżku w sypialni, która jednocześnie pełni rolę gabinetu. Z największą starannością, na jaką mnie tylko stać, pragnę opowiedzieć, co się stało. To Wydarzenie, które błyszczy, lśni, mieni się wśród codziennych szarych wydarzeń, powinnam i będę zapisywać dużymi literami. Podczas pisania postanowiłam zachować najwyższą dyscyplinę; nie mam zamiaru niczego dodawać ani też niczego ujmować. Czuję tremę, brak mi tchu. Na czym polega trudność? Nie jest łatwo zajmująco opowiedzieć nieciekawe życie, w którym zaledwie raz zdarzyło się coś nadzwyczajnego, a poza tym było kilka rzeczy zaskakujących i może kilkanaście zadziwiających. Muszę jednak zmierzyć się z tym wyzwaniem, żeby nie bać się śmierci, ponieważ im jestem starsza, tym częściej wewnętrzny głos powtarza mi, że po przejściu na drugą stronę usłyszę pytanie: „Jak mogłaś o tym nie napisać?”.

1

Gdy w moim radomskim mieszkaniu odwiedzają mnie goście, zwykle pytają, kim jest ta młodziutka, śliczna dziewczyna na czarno-białej fotografii. Zachęcając do zgadywania, zwlekam z odpowiedzią. Przyglądają się. Bujne włosy zebrane do góry, przy staroświeckiej sukni ze stójką błyszczy złota lub srebrna broszka w kształcie kwiatka, a w uchu malutki kolczyk. Zwykle odpowiadają:

– Może twoja babcia?

– Nie.

– Mama?

– Nie.

– Jakaś kuzynka?

– Nie. To święta Teresa od Dzieciątka Jezus.

– Tak wyglądała święta? – nie skrywają zaskoczenia. – Dziecko niemal!

Lubię te zaskoczenia. Fotografię Tereski od Dzieciątka Jezus przywiozłam z pielgrzymki do Lisieux w 2011 roku, oprawiłam ją w ramki i powiesiłam nad swoim biurkiem. Święta patrzy na mnie, uśmiechając się leciutko. Kocham ją z całego serca jak rodzoną siostrę, jak najdroższą przyjaciółkę. Modlę się do niej, rozmawiam z nią i proszę ją o pomoc w trudnych chwilach.

Przez ostatnie trzy lata narastało we mnie wrażenie, że spogląda na mnie z fotografii z wyrzutem, jakby mówiła: „Napisz o tym, co ci się przytrafiło. Ilu ludziom opowiedziałaś o Tym Wydarzeniu? Kilkudziesięciu? A oni ilu osobom przekazali tę historię? Kilkudziesięciu? Powinny dowiedzieć się tysiące”. Wiem. Tylko jak to zrobić? Wreszcie dotarło do mnie, że zostało mi już mało czasu, mogę odejść z tego świata w każdej chwili. Coraz częściej uczestniczę w pogrzebach znajomych, którzy odeszli, mając mniej lat ode mnie. Nie śmierci się boję (ten lęk prawie nie istnieje, gdy dzieci są dorosłe), lecz nieuniknionych rozliczeń. Moje myśli zaczęły więc krążyć coraz częściej wokół tej książki. Wreszcie postanowiłam, że spróbuję. Kupiłam w kwiaciarni różę – niezupełnie białą, u nas bowiem rzadkością są śnieżnobiałe, we Francji widziałam natomiast ich zatrzęsienie – wszystkie były bielusieńkie i dorodne. Z lekko różową różą złożyłam więc wizytę świętej Tereni w kościele pod jej wezwaniem na osiedlu Borki w Radomiu, gdzie w bocznym ołtarzu, u stóp drewnianej rzeźby, znajdują się w malutkiej monstrancji relikwie mojej patronki.

Najpierw zwróciłam się do niej z pytaniem, czy zdołam napisać tę książkę. Odniosłam wrażenie, że usłyszałam pozytywną odpowiedź.

2

Opisywana przeze mnie historia wydarzyła się osiemnaście lat temu. Leżałam bardzo chora, kiedy zadzwonił telefon. Mimo że od żadnego telefonu nie mogło mi się poprawić i nie czekałam na żadną wiadomość, musiałam się poderwać, a raczej zwlec z łóżka, przejść przez połowę pokoju, mały przedpokój i jeszcze kawałek dużego przedpokoju, żeby podnieść słuchawkę. Były to czasy, gdy komórka kojarzyła się wyłącznie z ciemną szopą bez okna i ze spadzistym dachem pokrytym papą, z miejscem, gdzie trzymano węgiel. Dzwoniła mama, która mieszkała na drugim końcu miasta. Chciała mnie powiadomić, że jutro o godzinie szóstej rano (o szóstej rano!) w kościele w jej dzielnicy zostanie odprawiona msza za dusze mojego taty i mojego brata Tomka. Wyobraziłam sobie kwietniowy, zimny świt. Aby dotrzeć na czas, musiałabym wstać po piątej. Usiłowałam ją przekonać, żeby mnie zwolniła z tego obowiązku, pozwoliła mi otulić się kołdrą i pozostać w ciepłym łóżku. Nic z tego.

– Czy myślisz, że jeśli nie przyjdziesz, to będziesz zdrowsza? – zapytała poirytowana.

– Mamo, bardzo źle się czuję.

– Przecież wiem, ale postaraj się. Są rzeczy ważniejsze niż twoja choroba.

Zrozumiałam, że nie mam co liczyć na współczucie.

– Muszę wracać do łóżka. Do widzenia.

I znowu okazało się, że jestem niedobrym i nieposłusznym dzieckiem. Było nas w domu czworo: najstarsza siostra Ela, następnie dwaj bracia – Andrzej i Tomek, i ja, najmłodsza. Przez całe życie podejrzewałam, że dla mamy byłam dzieckiem najmniej udanym, nieustannie przysparzającym jej kłopotów. Martwiła się o mnie i często stawiała mi za wzór do naśladowania moją starszą siostrę lub brata Andrzeja. Tomka raczej nie, ponieważ do niego również miała mnóstwo zastrzeżeń.

Mogłam użyć jeszcze wielu innych argumentów – razem z tym najważniejszym: że w przyszłym tygodniu idę do szpitala na operację – nie chciałam jednak wymuszać na niej zrozumienia i współczucia. To ja powinnam czuć się winna, bo jestem niedobrym dzieckiem. Nie miało żadnego znaczenia to, że moja mama miała prawie dziewięćdziesiąt lat i była staruszeczką kruchą jak uschnięta gałązka. Jej władza z wiekiem nie słabła, a ona sama nie miała zamiaru abdykować. Skończyłam czterdzieści dziewięć lat i drżałam na samą myśl o jej niezadowoleniu; zupełnie jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką.

Nie lubię użalać się nad sobą, a jednak byłam rozgoryczona. A kto by nie był? To przykre, gdy matka okazuje się tak zasadnicza, że nie potrafi się ugiąć i ustąpić wobec poważnej choroby córki. Nie czekałam na pochwały za to, że udało mi się tak ciężko i nagle zachorować, lecz potrzebowałam odrobiny współczucia. Moja mama miała serce pełne miłości i dobroci. Niestety, nie potrafiła tego okazać, ponieważ jej matka, a moja babcia, Katarzyna, zmarła w wieku trzydziestu czterech lat, dlatego moja mama dzieciństwo spędziła na psychicznej Antarktydzie, podobnie zresztą jak moje cztery ciotki.

Najstarsza Zosia miała wówczas dziesięć lat, moja mama Marysia dziewięć, Stasia pięć, Agnieszka dwa latka, a najmłodsza Bronia niecały roczek. Mój dziadek Jakub nie potrafił się pogodzić z utratą ukochanej żony i wpadł w ciężką depresję. Mama i ciotki opowiadały, że nocą wychodził z domu i szedł na pobliską górkę, przez którą wiodła ścieżka do położonego po drugiej stronie Pińczowa, żeby tam móc głośno płakać i wykrzykiwać swoją rozpacz. Nie ożenił się, jak to zwykle czynią w takich przypadkach owdowiali mężczyźni, aby zapewnić opiekę dzieciom, a sam również nie potrafił o nie właściwie zadbać. Nie jest to niczym wyjątkowym – wiele razy słyszałam o ojcach, którzy ze względu na miłość do dzieci godzili się z losem. W środowisku nazywano go mecenasem. Cieszył się poważaniem. Zwracano się do niego, kiedy trzeba było napisać podanie do sądu lub jakiegoś urzędu. Robił to profesjonalnie, mimo że nie miał specjalnego wykształcenia. A jakie konkretnie miał? Tego nie wiem. Dlaczego nie wiem? Bo nie chciałam wiedzieć, podobnie zresztą jak moje rodzeństwo – rodzone i cioteczne. Uciekaliśmy, gdy nasze matki się spotykały i rozpamiętywały swoje dzieciństwo. Żaliły się, że jako sierotom nie dano im szansy na ukończenie szkół; tylko najmłodsza Bronia chodziła do liceum medycznego w Warszawie. Dziadek Jakub był zamożnym człowiekiem – przywiózł z Rosji sporo złotych rubli, zwanych popularnie świnkami, a dorobił się na handlu, podobnie jak wielu przedsiębiorczych Polaków w tamtym okresie. Czym konkretnie handlował? Nie wiem – uciekałam, nie chcąc słuchać. Domyślam się, że podobnie jak Wokulski sprzedawał skóry, futra i może coś jeszcze. Później ta zgromadzona fortuna została ukradziona. Dziadek miał fantastyczne plany – przede wszystkim zakup kamienicy w Krakowie. Jednej, a może nawet dwóch. Nie chciałam słuchać opowieści o tym, jak ścigał cygański tabor po ziemiach polskich. Wydarzyło się to feralnej nocy, kiedy Cyganie rozbili obóz w pobliżu domu dziadka. O świcie już ich nie było. Tak stracił swój majątek. Szukał ich prawdopodobnie aż do 1914 roku, kiedy to wybuchła wojna światowa. Z następną tragedią – jeszcze większą, bo śmiercią żony – dziadek zupełnie nie potrafił sobie poradzić. Opiekę nad gromadką dzieci sprawowała dziesięcioletnia Zosia. Dziadek często wyjeżdżał, wciąż z kimś się sądził i kawałek po kawałku tracił swój majątek. Sady, które jeszcze niedawno rodziły dorodne i smaczne owoce, niedopilnowane i niepielęgnowane, powoli dziczały. (Jeden z moich ciotecznych braci – Witold z Krakowa, syn ciotki Stasi – przez długi czas namawiał mnie, bym spisała historię mojej rodziny ze strony matki. Deklarował, że pomoże mi zbierać materiały, i nie mógł pojąć, dlaczego najpierw musiałabym wyrwać sobie serce).

Zadzwoniłam do starszej siostry z prośbą, by pomogła mi ustalić wiek ciotek w chwili, gdy zmarła babcia. Rozmawiałyśmy też o dziadku.

– Ależ dziadek chciał się żenić – odparła, gdy zagadnęłam, że to dziwne, iż nie poszukał odpowiedniej kobiety, która zaopiekowałaby się dziećmi, a przecież był bardzo przystojnym mężczyzną. – To dziewczynki się zbuntowały i protestowały, gdy wyjawił im swój zamiar. Nie chciały nikogo na miejsce swojej mamusi. I dziadek się wycofał. Prawdopodobnie, gdyby naprawdę chciał i był zakochany, nie zważałby na protesty córek.

– Szkoda – powiedziałam.

– Szkoda – zgodziła się.

Dziewczynki, gdy tylko podrosły, wyfrunęły w świat – niektóre z nich nawet nie ukończyły jeszcze osiemnastu lat. Były przeświadczone, że przecież „wszystko musi się dobrze skończyć”, bo całkowicie zaufały Bogu i powierzyły Mu każdą chwilę swojego życia. I żadna się nie zawiodła. Pamiętam, że moja mama często powtarzała stary wiersz, który zaczynał się od słów: „Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mówili starzy…”.

Pięć królewien śniegu wyrosło na piękne panny i szybko pojawili się chłopcy chętni do rozgrzewania ich zlodowaciałych serc. Udało się to im tylko w jakiejś części, dlatego mama i ciotki wychowywały swoje dzieci w chłodnawym klimacie. Dobrze, że dla równowagi mój ojciec był zawsze uśmiechniętym i pełnym radości lekkoduchem.

3

Pamiętam taki obraz. Jestem u ciotki Stasi w Nowym Targu. Siedzimy z o sześć lat młodszą ode mnie cioteczną siostrą Zenusią przy oknie w kuchni i z czegoś się zaśmiewamy. Jesteśmy bardzo młode. Ciotka przygląda nam się w zadumie przez dłuższą chwilę i w końcu mówi:

– Wszystko jest jedną krótką chwilą. Tylko przez moment będziecie młode i ładne. To przeminie. I młodość, i beztroska. Za moment poczujecie się stare. Zobaczycie. Wspomnicie moje słowa.

Przestałyśmy się śmiać i zaskoczone patrzyłyśmy na jej masywną postać w workowatej sukience. Jaki moment? Przed nami całe życie. Co ona opowiada? Zazdrości nam? Starsza kobieta – wtedy wydawała mi się stara, a ciocia miała około pięćdziesięciu lat – która dopuściła do tego, by jej uroda została zalana przez grubą warstwę tłuszczu. Nie. Teraz wiem, że miała rację. Wcale nie chciała nam przekazać kolejnej mądrości, że życie szybko przemija, a młodość jest zaledwie chwilką. Pragnęła nas przygotować na zapasy z życiem, które wcale nie będzie miłe ani łatwe, a może też przynieść tragedie. Wszystko to jednak jest niczym, bo szybko przeminie: i to, co dobre, i to, co złe.

Jej starsza córka Krystyna wyszła za mąż i już od kilku lat mieszkała w Ameryce. Jako nastolatka poważnie chorowała i często trafiała do szpitala. Pewnego razu ciotka dała jej wybór: „Albo wyzdrowiej, albo umrzyj”. Oto przykład, jeden z wielu, wrzucania swojego dziecka w przerębel. Krystyna nie miała do niej żalu o te słowa, a może i miała, ale powtarzała je z uśmiechem i nie musiała nic więcej tłumaczyć. Po prostu taka była jej matka. Ciotka Agnieszka podobnie traktowała swoje dzieci: Ryśka, Heńka, Jadzię i Krysię. Ciotka Zosia z kolei miała dwóch synów, Stasia i Sławka. Wychowała ich na twardych, porządnych mężczyzn, dla których matka była świętością. Podejrzewam, że i oni byli podobnie traktowani przez swoją matkę. Jedynie cioci Broni, mieszkającej w Ameryce, fatalnie ułożyły się relacje z córką Ewą. Moja mama spędziła tam około roku i opowiadała, że dochodziło między nimi do strasznych awantur, co było nie do pomyślenia u nas w domu ani u żadnej z ciotek.

– Jak ona krzyczała, wyzywała Bronię – opowiadała mama, załamując ręce. – Bronia powiedziała mi: „Dobrze, że nie rozumiesz po angielsku, bo nie zniosłabyś takich słów, strasznych i obrzydliwych. Nie mogę ich przetłumaczyć, bo nie ma takich wyrażeń i przekleństw w języku polskim”.

Dlaczego tak się nie znosiły? Ciotka na pewno kochała Ewę, a z jakiego powodu ona tak nie cierpiała swojej matki? Czy był to bunt przeciwko wrzucaniu w przerębel? A może odwrotnie? Matka od wczesnego dzieciństwa ustępowała jej we wszystkim, nie stawiając żadnych granic, bo tak wyobrażała sobie matczyną miłość, której sama nigdy nie zaznała. Już się nie dowiem. Mama nie żyje, ciocia Bronia też odeszła. Ewa, owszem, nadal mieszka w Ameryce, ale przecież nie zapytam kobiety, która ma już wnuki, dlaczego tak strasznie pomiatała swoją matką.

4

Tam gdzie dopada nas smutek, odnajdują nas też wspomnienia. Pamiętam, jak kiedyś z dumą pokazałam mamie zeszyt z piątką plus (nie było wówczas szóstek), którą dostałam z pierwszej poważnej klasówki. Cieszyłam się, ponieważ z całej klasy tylko ja jedna otrzymałam tak wysoką ocenę, a pani przeczytała na głos moje wypracowanie, aby dzieci mogły brać ze mnie wzór. Byłam wtedy w drugiej albo trzeciej klasie szkoły podstawowej. Byłam ogromnie przejęta tym pierwszym szkolnym sukcesem i czułam się bardzo dumna.

– Zawsze powinnaś dostawać piątki – skwitowała, ledwo rzucając okiem na rozłożony przed nią zeszyt.

Tak daje się dziecku do zrozumienia, że powinno czekać w kąciku cierpliwie i w pokorze, aż ktoś raczy je dostrzec i docenić. Po raz drugi odważyłam się wyłudzić od mamy pochwałę po trzydziestu latach, kiedy to dałam jej do przeczytania zbiór opowiadań zatytułowany Miłość nad życie – mój prozatorski debiut. Według krytyków były to całkiem dobre opowiadania.

– No wiesz, czyta się dobrze, ale powinnaś pisać coś bardziej wartościowego – i pokazała na swoją biblioteczkę. – Przecież jesteś z wykształcenia historykiem i mogłabyś wykorzystać swoją wiedzę, i pisać jak Hanna Malewska albo Zofia Kossak-Szczucka czy Paweł Jasienica. Takie obyczajowe opowiadania o miłości potrzebne są ludziom, jednak uważam, że musisz się przyłożyć do bardziej ambitnej literatury.

Nie pamiętam też, by entuzjastycznie wypowiedziała się o moim debiutanckim (i ostatnim) tomiku poezji, a przecież zamieściłam tam wiersz, który właśnie jej dedykowałam. Ten przypadek był inny. Widziałam jej onieśmielone spojrzenie i zakłopotanie, zapewne chciała mnie pochwalić, a może nawet mi podziękować, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Która matka nie zdobyłaby się na dobre słowo i przytulenie dziecka za taki wiersz? Oto on:

Moja Matka

Moja Matka staje się

co rok piękniejsza

Ciężko miękkim słowem

oddać rysy twarzy

nasycone gotykiem kościołów

Wobec młodej zieleni jej oczu

pędzel malarza bezradny

Wszak ta Pani ma skończone

dawno siedemdziesiąt lat

Cięciwa niepokoju drży

Nie chcę słyszeć

litanii do Matki Boskiej

Nieustającej Pomocy

skończonej

Nie chcę poczuć

troski dobroci

skończonej

Nie chcę ujrzeć

Piękności Skończonej

Zapamiętałam jedną pochwałę – dość długą i szczegółową – którą wygłosiła na tarasie mojego domu na wsi na temat mojej umiejętności prowadzenia samochodu. Powiedziała, że uniezależnienie się od powszechnych środków transportu, które często zawodzą, to wielka zaleta, komfort i wyższa jakość życia oraz oszczędność czasu. Dodała przy tym, że jest pełna podziwu dla moich umiejętności. Ta wypowiedź zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mimo że prawie wszystkie moje koleżanki miały prawo jazdy, prowadziły lepiej ode mnie i nikt ich za to nie chwalił.

Jak każde małe dziecko bardzo starałam się być grzeczna, wciąż jednak nie udawało mi się to w każdym szczególe i w każdej godzinie dnia, szybko więc poddawałam się zniechęceniu. Nikt nie pospieszył mi z pomocą i nie uspokoił mnie, mówiąc, że wcale nie muszę być idealna. Mając cztery, pięć, a może sześć lat, przesiadywałam po ciemku (z własnej woli) w tak zwanym ostatnim pokoju, dokonując dogłębnej analizy swojego postępowania i porównując je z ideałami, które mi wpajano. Doskonałość jest wielką pokusą i dobrze, że wtedy nie zwariowałam, zagłębiając się w delikatną jak dmuchawiec dziecięcą psychikę. Dopiero gdy poszłam do szkoły i spostrzegłam, że inne dzieci w niczym nie różnią się ode mnie, tęsknota za doskonałością przycichła. Skoro nie mogłam być naj, naj, wybrałam z jakąś przewrotną satysfakcją nijakość.

Mieszkaliśmy w kamienicy w centrum miasta i mieliśmy do dyspozycji ogród, oddzielony od chodnika łączącego dwie ruchliwe ulice wysokim parkanem. Tata uprawiał w nim warzywa oraz pielęgnował kwiaty, a my, dzieci, spędzaliśmy na zabawie całe dnie. Bracia postawili mi z gałęzi szałas, gdzie podejmowałam „herbatką” swoje przyjaciółki z podwórka. W tajemnicy kilka razy wyniosłam do ogrodu porcelanową zastawę mamy – ozdobę przeszklonej witryny kredensu stojącego w stołowym pokoju. Co prawda nie był to Rosenthal, lecz Ćmielów – wyjątkowo jednak delikatny; malusieńkie białe filiżanki ze złotymi zdobieniami i maciupeńkimi talerzami. Niestety, stało się – stłukłam jedną filiżankę, a drugiej odpadło uszko. Gdy cała struchlała z poczucia winy i strachu wróciłam do domu i pokazałam pudełko po butach z filiżankami i białymi skorupkami, mama wcale na mnie nie nakrzyczała, tylko powiedziała: „Nigdy więcej nie bierz nic bez pytania”.

Jestem pewna, że moja mama jest w niebie, bo była samą dobrocią. Nie gniewała się, kiedy przynosiłam do domu „parszywe koty” i „zapchlone kundle”, i nie kazała mi ich wynosić tam, skąd je wzięłam. Zdarzało się, że pomagała ludziom – najczęściej kobietom z dziećmi. Jedną taką historię opisałam w książce Kalinowe serce. W czasie okupacji hitlerowskiej pewna kobieta, pochodząca spod radomskiej wsi, narażając swoje życie, uratowała małe dziecko z pociągu. Aby je wychować, musiała zrezygnować z pracy i pozostała bez środków do życia, zdana na łaskę dobrych ludzi. Bardzo szybko kilka kobiet – w tym moja mama i ciotka Agnieszka – ruszyły jej z pomocą. Były świetnie zorganizowane, wszystkim kierowała ich najstarsza przyjaciółka, pani Maria. Robiły to przez kilka lat! Kiedyś mama przygarnęła na jakiś czas kobietę o czarnych włosach i grubych brwiach oraz jej małego synka. Spali w kuchni na sienniku. Pamiętam, że tata robił mamie wyrzuty: „Maryniu, i tak nie uratujesz całego świata! Przecież masz o kim myśleć i co robić przy czworgu dzieciach”. Po kilku dniach kobieta z chłopczykiem zniknęła, a wraz z nimi oprawiony w górski kryształ zegarek, który zawsze stał na etażerce, i posążek konia z brązu.

Moja rodzina mieszkała na pierwszym piętrze, a na parterze tego samego budynku była ciotka Agnieszka z wujkiem Bronkiem – dla równowagi również z czworgiem dzieci. Na drewnianych schodach wciąż rozlegał się tupot dziecięcych nóg, bo odwiedzaliśmy się co pół godziny. W kamienicy, w ogrodzie i na podwórku, gdzie rosły dwa krzaki bzu i grusza, panowała radosna atmosfera, podobna do tej z książki Dzieci z Bullerbyn. Pamiętam też cudowne wakacje u rodziny na wsi, gdzie zawsze byłam oczekiwana, witana z radością i rozpieszczana. Każdemu człowiekowi należy się ciepły rodzinny dom, gdzie doświadcza się tego wszystkiego, co stanowi pokarm dla duszy na całe, nawet bardzo długie życie. Mimo że miałam tak surową i wymagającą matkę, dziś ze spokojem mogę stwierdzić, że moje dzieciństwo było szczęśliwe. Poza jednym strasznym incydentem, który zresztą wydarzył się poza domem.

5

Miałam trzy, może cztery lata, kiedy rodzice wysłali mnie do sanatorium w Rabce. Minęło już kilka lat od zakończenia wojny i państwo ludowe pragnęło pokazać swoją troskę o obywateli – dorosłych i dzieci.

Z tego czasu nie pamiętam żadnego koloru oprócz szarości i czerni. Nie wiem, czy było to w zimie czy w lecie. W pamięci mam dużą salę z metalowymi łóżkami, smutne dzieci i strach przed naszą opiekunką z warkoczem upiętym w koronę. Pewnej nocy zmoczyłam pościel i obudziłam się przestraszona. Leżałam bez ruchu, ponieważ wiedziałam, że dzieci, które dopuściły się takiego przewinienia, czekała kara. W pewnej chwili pani z warkoczem weszła na salę i zapaliła światło. Zacisnęłam mocno powieki, bo byłam przekonana, że właśnie tak udaje się głęboki sen. Niestety, po chwili kołdra została ze mnie zerwana. Może pani coś mówiła, pewnie mnie wyzywała, pamiętam jedynie, że kazała mi wstać i zdjąć dół pidżamki. Potem zebrała z łóżka całą pościel wraz z materacem, a mnie kazała się położyć na metalowej siatce, która natychmiast wpiła się w moje chude ciałko. Wytrzymałam tylko do chwili, gdy pani zgasiła światło i wyszła. Wtedy szybko ściągnęłam ręcznik wiszący na poręczy i rozłożyłam go na siatce. Niestety, niewiele to pomogło. Przełożyłam go więc na metalową ramę szerokości pięciu, sześciu centymetrów, ułożyłam się na boku i usnęłam zmęczona płaczem.

Gdy wróciłam do domu, nie poskarżyłam się na panią z warkoczem, żeby nie martwić mamusi i tatusia. Po latach opowiedziałam o tym incydencie mojej przyjaciółce, a ona przypomniała sobie o Dorocie, swojej ciotecznej siostrze, która jako mała dziewczynka też była w Rabce i miała równie koszmarne wspomnienia. Dzieci za karę godzinami klęczały na grochu lub stały w kącie i trzymały w górze ręce, odbierano im deser, a nawet cały obiad. Możliwe, że przebywałyśmy w tym samym sanatorium w tym samym czasie.

6

Miałam około ośmiu lat, kiedy tata zabrał mnie do swojego znajomego. Pamiętam wnętrze dopiero co wykończonego domu, pachnącego jeszcze wapnem i farbą. Kolega – a może była to jego żona, która donosiła na stół półmiski z wędlinami i sałatką z pomidorów – zapytał tatę, czy jestem dobrą córeczką. Zamarłam. Najchętniej uciekłabym stamtąd, musiałam jednak zostać i słuchać niesłychanych rzeczy o sobie. Tata najpierw pogłaskał mnie po głowie, a potem zaczął opowiadać, jakby czekając na taką okazję, że jestem najlepszą uczennicą w klasie, co nie było prawdą, bo pamiętam do dziś, że najlepszą uczennicą była Mirka o ciemnych kręconych włosach i z dołeczkami w policzkach, które znikały, kiedy się nie śmiała. I jeszcze dodał, że nie tylko jestem mądra i zdolna, ale i pracowita – pomagam w domu, sprzątam i tym podobne rzeczy.

Co też sobie wymyślił. Zdarzało się, że mama nie mogła się doprosić, żebym coś zrobiła, lub wołała mnie przez okno, a ja nie chciałam wrócić z ogrodu lub podwórka. Możliwe, że pomylił mnie ze swoją starszą córką – posłuszną i pilną uczennicą. A może nie wiedział o mnie tyle co mama, bo pracował całymi dniami? Pamiętam, że ze wstydu paliły mnie policzki, byłam zakłopotana i speszona. Czułam się okropnie, słysząc te bezpodstawne pochwały taty. Pochyliłam głowę nad talerzykiem z szarlotką i myślałam o moim brzydkim sekrecie w zeszycie do rachunków. Pomyliłam się w obliczeniach i wytarłam nieprawidłowy wynik gumką myszką, by wpisać poprawną cyfrę. Bałam się momentu, gdy pani zechce przejrzeć zeszyt i obwiedzie na czerwono miejsce z przetartą prawie na wylot kartką, i oczywiście obniży mi ocenę. Bałam się, że tata po tym, co naopowiadał swoim znajomym, zechce obejrzeć moje zeszyty. Ta wytarta gumką dziura paliła mnie w środku, jakbym połknęła żarzący się węgielek. Nie mogłam nic przełknąć, ze wstydu nie mogłam nikomu spojrzeć w oczy. Czułam, że powinnam wyjawić, jaka jest prawda, nie miałam jednak dość siły, by zdobyć się na odwagę.

7

Miałam czternaście lat. Tata leżał w trumnie, którą umieszczono w dużym pokoju, wokół paliły się wysokie świece, a po bokach ustawiono kwietniki z doniczkowymi kwiatami. Tata pielęgnował je z taką miłością. Pamiętam, że gdy padał łagodny majowy lub letni deszczyk, wynosił niektóre donice na podwórko, żeby kwiaty nacieszyły się naturalnym darem niebios. Zwykle robił im kąpiel w domu – wtedy przenosił je do kuchni, wstawiał do balii, a następnie nabierał wody w usta i głośno bryzgał na liście. Jeżeli jakiś kwiat w doniczce osiągnął wielkość średniego drzewa lub dużego krzewu, a okrągły stół musiał być przesuwany w stronę drzwi i nasz stołowy pokój zaczynał przypominać oranżerię marszałka koronnego Stanisława Małachowskiego, tata umawiał się z wujkiem Bronkiem i wynosili wybujałe okazy do kościoła Mariackiego. Tam, przy głównym ołtarzu, można było podziwiać olbrzymie draceny, paprocie, agawy i figowce.

Dlaczego dobę przed pogrzebem tata leżał w domu w otwartej trumnie? Widocznie takie obyczaje panowały w latach sześćdziesiątych nawet w dużych miastach. Cała rodzina nocowała poza domem, a jej rozlokowaniem zajęła się ciotka Agnieszka. Mama zupełnie nie miała do tego głowy. Liczna rodzina z daleka (chyba z Dolnego Śląska), zawiadomiona telegramem, już dojechała i należało się nią zająć. Ja przez te kilka dni byłam głucha. Było to zapewne wynikiem szoku. Pamiętam, że rano, gdy wychodziłam do szkoły, tata żył. Jak zwykle przyniósł o świcie chleb i bułki, które czekały pachnące na stole w kuchni, aż wstaniemy, a sam poszedł do pracy. Gdy wróciłam po lekcjach, okazało się, że nie żyje. Schodziłam wszystkim z drogi. To okropne uczucie, widzieć poruszające się usta i skierowane na siebie oczy i nic, absolutnie nic nie słyszeć, jakby głowa była otoczona dźwiękoszczelnym hełmem. Oczywiście przestraszyłam się, że już do końca życia pozostanę głucha, postanowiłam jednak w tym żałobnym czasie nie martwić mamusi dodatkowym nieszczęściem. Jedynie moja siostra zorientowała się w moim nagłym kalectwie. Zmartwiła się, ale ona również uznała, że wybiorę się do specjalisty, gdy pochowamy tatę. A po trzech dniach słuch sam wrócił.

Zgromadzona przy trumnie rodzina po wieczornych modłach rozeszła się na noclegi – część spała u ciotki na parterze, a część u życzliwych sąsiadów w drugiej klatce. Nikt nie zauważył, że zostałam w pokoju przy tacie. Zrobiłam to umyślnie. Cała nierealność nagłej śmierci zgęstniała, tworząc we mnie jakąś żarliwą nabożność, wcale nie łzawą. Smutni krewni, zapłakana matka, nastrój żałoby z widokiem wiosennego nieba zjednoczyły się we mnie w uroczystą afirmację. Pomyślałam, że tacie będzie przyjemniej, gdy ktoś z nim zostanie. Naprawdę towarzyszyłam mu w tej ostatniej, najważniejszej chwili w życiu. Pamiętam, że po raz ostatni uczesałam jego czarne włosy metalowym grzebykiem i ostatni raz coś mu opowiadałam, nie pamiętam o czym. Tata milczał, jak przystało na nieboszczyka. Nie czułam żadnego lęku, tylko serdeczność i miłość. Oczywiście, nigdy nie zdecydowałabym się spędzić nocy sam na sam z kimś obcym i martwym. To jednak był mój kochany tata, wiedziałam, że przy nim nie może mnie spotkać nic złego. Czułam, że jestem dobrym dzieckiem, że tata jest ze mnie zadowolony, że jego córeczka została przy nim w najważniejszym momencie życia, gdy dusza musi przejść do innego świata. Zasnęłam spokojnie, z przekonaniem, że nie ma nic bardziej naturalnego od tego, że dziecko nie opuszcza rodzica w tak wyjątkowym momencie. Rano wróciła mama z rodziną. Gdy się zorientowali, że spałam pod jednym dachem z nieboszczykiem, przeżyli szok. Mama sądziła, że zostałam, bo czułam się obrażona, ponieważ zapomniano o mnie przy rozdzielaniu noclegów.

8

Po maturze postanowiłam zdawać na Uniwersytet Warszawski na wydział prawa. Moja przyjaciółka Zuzanna, umysł bardziej ścisły, zdecydowała się na Szkołę Główną Planowania i Statystyki – uczelnię ekonomiczną. Ona zdała i została przyjęta, ja – niestety – otrzymałam ocenę dostateczną z geografii – za niską, żeby się dostać. Rano przed egzaminami wstępowałam do kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu i modliłam się o pomoc do świętej Tereni, mojej patronki, żebym trafiła na pytania, do których jestem najlepiej przygotowana. Takich modlących się przed egzaminami było mnóstwo. Co mógł zrobić w takiej sytuacji Pan Jezus, do którego trafiały te wszystkie błagalne prośby? To samo, co komisja egzaminacyjna. Skoro nie można było przyjąć wszystkich, którzy zdali, należało się kierować najbardziej sprawiedliwym kryterium – zostali przyjęci ci z najwyższymi ocenami.

Musiałam się pogodzić z pierwszą życiową porażką. Mama na szczęście przyjęła ją z wyrozumiałym, choć milczącym współczuciem.

Rok minął szybko i ponownie złożyłam dokumenty na prawo na Uniwersytet Warszawski. Kilka razy odwiedziłam Zuzkę w akademiku na Madalińskiego i pragnęłam jak ona zostać studentką. Właśnie. Studentką. Nie sędzią, adwokatem, prokuratorem, bo to była jakaś odległa przyszłość, lecz studentką.

Pamiętam, jak zapukała do nas pani Żurowska, sąsiadka z parteru, która jako jedyna w klatce posiadała telefon. Otworzyła mama, a ona zapytała, czy zastała Tereskę, bo dzwoni Andrzej i czeka. Mój starszy brat, który już ukończył Politechnikę Warszawską, podjął pracę w Piasecznie i tam też mieszkał. Zbiegłam po schodach. Po tym, co mi przekazał, myślałam, że zemdleję. Otóż jako starszy brat, poczuwając się do opieki nad młodszym rodzeństwem w zastępstwie zmarłego ojca, udał się do dziekanatu, by dowiedzieć się, jakie są szanse w tym roku, by otrzymać indeks na prawo. Okazało się, że równie marne jak w ubiegłym – dwanaście osób na jedno miejsce.

– Postanowiłem zabrać twoje dokumenty i wysłać je do Lublina na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej na wydział historii. Egzaminy są z tych samych przedmiotów, a konkurencja nieduża, bo zaledwie dwie osoby na jedno miejsce.

Najpierw nie wszystko do mnie dotarło. Jaki Lublin? Jaka historia?

– Nie chcę. Niczego nigdzie nie wysyłaj, ja chcę do Warszawy.

– Tereska, już wysłałem. Przepadło, musisz pojechać do Lublina na egzamin.

„Przepadło”, jedno z najsmutniejszych słów, jakie zna słownik, zawładnęło moim umysłem. Wróciłam na górę, minęłam kuchnię, weszłam do pokoju i rzuciłam się z rozpaczliwym płaczem na wersalkę. Przerażonej mamie musiałam powiedzieć, co się stało. Jej również nie podobała się samowolna decyzja najstarszego syna, ale cóż można było zrobić? Przepadło. Żeby mnie jakoś uspokoić, ugotowała mój ulubiony budyń czekoladowy, ale nie chciałam nic jeść. Leżałam na tej wersalce cały dzień i płakałam, a na noc przeniosłam się na łóżko, żeby szlochać dalej. Rano wyglądałam okropnie.

9

Gdzieś w głębi duszy przyznawałam bratu rację, dlatego szybko mu wybaczyłam. Najprawdopodobniej nie dostałabym się na Uniwersytet Warszawski i po raz drugi straciłabym szansę rozpoczęcia studiów. W tamtych czasach nie było możliwości zdawania w drugim terminie na inny kierunek. Dlaczego więc tak bardzo histeryzowałam? Pragnęłam brata ukarać (nie sama, wiedziałam, że w moim imieniu mama da mu odpowiednią reprymendę) za to, że potraktował mnie jak małe dziecko – nie uprzedził, nie przekonywał racjonalnymi przecież argumentami. Drugi powód, skryty, ale istotniejszy, to poczucie, że odebrana mi została Warszawa, którą lubiłam i znałam, bo jeździłam tam z przyjaciółkami na zakupy do Domów Towarowych Centrum, do pawilonów przy Pałacu Kultury i Nauki oraz na ciuchy na bazar Różyckiego. Byłam też zrozpaczona, bo to oznaczało rozdzielenie z Zuzką – moją najlepszą przyjaciółką.

Nie mogłam się zbyt długo gniewać na Andrzeja, bo poza tym incydentem był idealnym bratem i najukochańszym synem. Zdolny i pracowity, zawsze najlepszy uczeń w szkole, co roku przynosił do domu nagrody książkowe za świetne wyniki w nauce i wybitne osiągnięcia sportowe – świetnie grał w kosza i równie dobrze jeździł na łyżwach. Doskonale radził sobie też na politechnice, a później w biznesie. Był podręcznikowym przykładem człowieka, który osiągnął sukces dzięki własnej pracy, zdolnościom i pracowitości. Zawsze mnie wzruszało, gdy widziałam, jak zabiegał o uznanie i jakąś pochwałę ze strony matki. Musiał tego bardzo potrzebować.

Pamiętam, jak zaprosił całą rodzinę, żeby pochwalić się nowo wybudowanym domem pod Warszawą. Zajechaliśmy do niego na dwa samochody. Już z zewnątrz dom prezentował się imponująco. Na myśl przychodziło mi tylko jedno określenie: rezydencja. Czekał na nas na podjeździe wraz z żoną Martą i dwoma synami, Łukaszem i Maciejem. A później oprowadzał nas z dumą po wnętrzach. Była nas spora gromadka i co jakiś czas komuś wyrywało się: „Ooo!”. Marta przygotowała skromny poczęstunek – jeszcze nie przeprowadzili się na stałe, więc kuchnia nie działała jak należy – i gdy usiedliśmy przy okrągłym stoliku, Andrzej najpierw zwrócił się do mamy:

– No i jak? Podoba się mamie?

Wszyscy patrzyli w napięciu na seniorkę rodu. Jeżeli ktoś pytał ją o zdanie, nigdy nie ograniczała się do banalnej odpowiedzi lub grzecznościowej formułki. I tym razem nie zawiodła trzypokoleniowej rodziny.

– Ładny, ładny, bardzo okazały – rozejrzała się po ścianach, popatrzyła w górę i jeszcze wyżej, bo siedzieliśmy na parterze w salonie, gdzie sufit był na wysokości pierwszego piętra, a następnie zwróciła się do syna z łagodnym wyrzutem w głosie: – Ale wiesz, jakie ja miałam marzenie co do twojej przyszłości.