Rozbójnik Boży - Douglas Hyde - ebook + książka

Rozbójnik Boży ebook

Douglas Hyde

0,0

Opis

Pasjonująca biografia założyciela Małego Dzieła Boskiej Opatrzności

Opiekował się bliźnimi, jak to i inni czynią, dążył do sprawiedliwości społecznej, ale jego nadzwyczajna siła i moc tkwiła w tym, że we wszystkim, co czynił, polegał wyłącznie i całkowicie na Bogu.

Fascynująca postać ks. Alojzego Orione zaprzecza utartym stereotypom, że świętość może osiągnąć tylko człowiek cichy, spokojny i ugodowy. Niezwykle temperamentny założyciel orionistów od najmłodszych lat nieustępliwie walczył o sprawy Boże, stawiając czoła wyzwaniom i przeciwnościom, których nie szczędziło mu życie. Ta bezkompromisowość połączona z niemal dziecięcym zaufaniem Opatrzności sprawiała, że zawsze osiągał zamierzone cele. To właśnie dlatego ludzie obwołali go „rozbójnikiem Bożym”.  (Fragment prologu)

Douglas Hyde (1911–1996) – brytyjski publicysta, początkowo związany z socjalistycznym „Daily Worker”, a po konwersji na katolicyzm z tygodnikiem „The Catholic Herald”. Pod wpływem opowieści Ignacego Silone zafascynował się postacią ks. Alojzego Orione i w latach 50. wyjechał do Włoch, aby zgromadzić materiały, które posłużyły mu do napisania biografii tego niezwykłego kapłana.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Słowo wstępne… prowincjała księży orionistów do III wydania

Do grona świętych i błogosławionych należy wielki przyjaciel Polski i Polaków – nasz założyciel święty Alojzy Orione. Papież św. Jan Paweł II beatyfikował ks. Orione 26 października 1980 roku i przedstawiał go Kościołowi jako „cudowny i genialny wyraz miłosierdzia chrześcijańskiego”, dodając: „z pewnością był on jedną ze świetlanych postaci tego wieku poprzez swoją otwarcie przeżywaną wiarę chrześcijańską”, miał hart i serce Apostoła Pawła, a zarazem [był] delikatny i wrażliwy, aż do łez, niestrudzony i odważny, aż do śmiałości, wytrwały i dynamiczny, aż do heroizmu”. A podczas kanonizacji, która miała miejsce 16 maja 2004 roku na Watykanie, św. Jan Paweł II nazwał ks. Orione „strategiem miłości”.

Świętość ks. Alojzego Orione wzbudziła i nadal rodzi podziw oraz pobożność wśród wiernych, wśród uczniów – wolę naśladowania go i pójścia za nim. Żywy pozostaje bowiem jego charyzmat, nieustanny i uniwersalny dar dla Kościoła. Dzięki światłu tego charyzmatu zaistnieli wspaniali naśladowcy ks. Orione; niektórzy z nich stali się wzorami dla drugich, inni pozostawili głębokie ślady w życiu Kościoła i społeczeństwa, a jeszcze inni – choć mniej znani – „oddali swe życie w radosnej całopalnej ofierze miłości dla Chrystusa i dla dusz” (ks. Orione).

Dzieło ks. Orione – istniejące dziś w ponad trzydziestu krajach świata – obejmuje zgromadzenia zakonne Synów Boskiej Opatrzności, Małych Sióstr Misjonarek Miłosierdzia, Sakramentki Niewidome, Pustelników Boskiej Opatrzności, Orioński Instytut Świecki oraz Orioński Ruch Świecki – ogromną Rodzinę Oriońską, która promieniuje w świecie, przede wszystkim poprzez dzieła miłosierdzia.

Życiorys ks. Alojzego Orione próbowało napisać wielu autorów: zarówno spośród jego synów duchowych, jak i wielu spoza ich grona. Wśród biografii dostępnych w języku polskim najbardziej znane w Polsce jest dzieło angielskiego autora Douglasa Hyde’a Rozbójnik Boży (God’s Bandit) z 1952 roku. Po raz pierwszy ukazało się ono w Polsce w 1980 roku dzięki tłumaczeniu z języka angielskiego naszych współbraci: ks. Edwarda Sobieraja FDP i ks. Tadeusza Witkowskiego FDP.

Niniejsze wydanie Rozbójnika Bożego jest już trzecim, uzupełnionym o fragmenty usunięte przez cenzurę w latach osiemdziesiątych i wzbogaconym o fragment homilii Ojca Świętego Jana Pawła II ze Mszy Świętej kanonizacyjnej.

Dziękuję Fundacji Iskra Boskiej Opatrzności, to znaczy jej niestrudzonym pracownikom: ks. Grzegorzowi Sikorskiemu FDP, p. Andrzejowi Walczakowi, ks. Łukaszowi Mikołajczykowi FDP, a także ks. Sylwestrowi Sowizdrzałowi FDP za podjęcie się redakcji tego trzeciego polskiego wydania. Wyrazy wdzięczności składam również na ręce p. Katarzyny Pytlarz i całej redakcji Wydawnictwa WAM w Krakowie.

Zatem czytając tę biografię, starajmy się czerpać inspirację do naśladowania Chrystusa w naszym codziennym życiu tak, jak to czynił św. Alojzy Orione: poprzez służbę najuboższym i umiłowanie Jezusa, Maryi, Papieża i dusz, które Pan Bóg stawia na drodze naszego życia.

Warszawa, 12 marca 2018 roku

ks. Krzysztof Baranowski FDP

prowincjał

Od tłumaczy

Autor Rozbójnika Bożego – Douglas Hyde – jest Anglikiem. Przyszedł na świat w 1908 roku w rodzinie pastora. Uzyskał wyższe wykształcenie, ale nie poszedł w ślady ojca, lecz przystąpił do angielskiej lewicy. Z tym nurtem życia politycznego Anglii był związany do 1948 roku. Odtąd zmienił przekonania i przeszedł na katolicyzm, by oddać mu między innymi swoje pióro.

Hyde swego czasu poznał wielkiego pisarza włoskiego Ignacego Silone, który mu dużo opowiadał o swoim przyjacielu – księdzu Alojzym Orione – i zafascynował go tym „dziwnym kapłanem”. Między innymi od tego pisarza dowiedział się, że ksiądz Orione pomógł mu w ucieczce do Szwajcarii przed więzieniem faszystowskim, usłyszał zresztą dużo więcej…

Postać tego księdza rzeczywiście bardzo zainteresowała Hyde’a, tak że w latach pięćdziesiątych przyjechał do Włoch, żeby się bliżej zapoznać z jego zgromadzeniem i zebrać materiał do biografii.

Podczas zbierania wiadomości, zarówno w archiwach, jak i wśród osób, które znały księdza Orione i stykały się z nim, fascynacja osobą założyciela Zgromadzenia Księży Orionistów rosła z każdą nową uzyskaną informacją, nowym dokumentem. Następnie Hyde opracował te materiały – przytaczając bardzo często wypowiedzi swoich rozmówców – i zatytułował tekst God’s Bandit (Rozbójnik Boży).

Tłumacze starali się oddać jego myśl możliwie najlepiej, ale często niektóre sformułowania opuszczali, uważając je za mało istotne dla polskiego czytelnika. Nie uszczuplili jednak w niczym „substancji” dzieła – i ksiądz Orione, bohater opracowania, i Hyde, jego autor, pozostali w nim sobą.

Prolog

W mieszczącej się w suterenach Szkoły Zawodowej w Wenecji jadalni o kamiennej posadzce furtian podawał mi kolację: chleb, specjalny gatunek sera i czerwone wino. W rzeczywistości nie był to zwykły furtian. Stawiając posiłek na nieheblowanym stole, mówił bez przerwy dźwięcznym basem, a płynnej jego wymowie towarzyszyły żywe, pełne wyrazu gesty. Był niskiego wzrostu, krępej budowy, o potężnej klatce piersiowej, którą śnieżna biel koszuli zdawała się jeszcze poszerzać.

– Z taką klatką piersiową nadawałby się pan na śpiewaka operowego – schlebiałem mu.

– Byłem nim, proszę pana, byłem niegdyś – odpowiedział. – Już jako chłopiec marzyłem o karierze śpiewaka. Dorastając, utwierdziłem się w przekonaniu, że Bóg obdarzył mnie pięknym głosem. Moje nadzieje się spełniły. Zostałem śpiewakiem operowym. Zaangażowano mnie do La Scali w Mediolanie, co jest w ogóle największym zaszczytem dla każdego śpiewaka. Ja osobiście, będąc mediolańczykiem, uważałem to za największe szczęście, jakie mnie mogło spotkać. Śpiewałem partie solowe w kilku najsłynniejszych operach. Oto tak… – odrzucił w tył głowę, wyprężył pierś, a z jego ust po pustych korytarzach szkoły popłynęła kaskada dźwięków.

– Pan ma jeszcze wspaniały głos! Co pan tutaj robi? Dlaczego opuścił pan La Scalę? – zapytałem.

Jego odpowiedź doskonale harmonizowała z wrażeniami, jakie właśnie odniosłem.

– Pewnego wieczoru wracałem z opery. Natknąłem się na księdza Orione. Odezwał się do mnie i w tej samej chwili odczułem na sobie jego oddziaływanie: wiedziałem, że pójdę za nim choćby na koniec świata. Nie potrafię panu wytłumaczyć, jak się to stało. Opowiadał mi o swojej pracy, a na moje pytanie, czy mógłbym mu być w czymś pomocny, odrzekł, że potrzebuje palacza do szkoły, w której chłopcy z ulicy powinni się czegoś pożytecznego nauczyć. Tę właśnie szkołę otworzył tutaj w Wenecji. Wyraziłem zgodęna tę pracę, udałem się z nim do Wenecji i już mnie La Scala więcej nie zobaczyła.

Było po północy, gdy przybyłem do Mediolanu. I kiedy znalazłem się w Małym Cottolengu księdza Orione, udałem się natychmiast na spoczynek, nie rozejrzawszy się wcale w rozkładzie gmachu i nie zadawszy sobie trudu dociekania, czemu służy.

Następnego ranka wybrałem się na poszukiwanie łazienki i wnet pobłądziłem w labiryncie korytarzy. Nagle otworzyły się szeroko drzwi i wypadł z nich siedzący na wózku wrotkowym chłopak bez nóg; szurnął koło mnie, wpadł do przeciwległych drzwi i zniknął w pomieszczeniu, gdzie prawdopodobnie była łazienka. Przez otwarte drzwi, z których wyjechał, zobaczyłem wielką salę, gdzie chłopcy bez rąk i nóg dźwigali się z łóżek.

I tak zorientowałem się równocześnie, gdzie jest łazienka i jakie jest przeznaczenie zakładu. Był to jeden z sześciu domów księdza Orione dla dzieci – kalek wojennych.

Później, gdy wybrałem się na zwiedzanie domu, spotkałem jego mieszkańców wracających po Mszy Świętej z kaplicy mieszczącej się w głębi kompleksu zabudowań. Była to niezwykła gromada odzwierciedlająca wielorakość wykonywanej tutaj pracy i sprawowanej opieki. Przebywały tu staruszki, młode dziewczęta – kaleki, niewidome, stare, upośledzone umysłowo kobiety, okaleczone przez wojnę dzieci, często sieroty. Kiedy szedłem dalej szerokim korytarzem, obok tych odepchniętych i odrzuconych, mijałem jasne pomieszczenia pełne obłąkanych dziewcząt, małych ludzkich zwierzątek, oraz przykutych chorobą do łóżek staruszek, które już nie potrafiły zapanować nad swoimi potrzebami fizjologicznymi.

Pod jednym i tym samym dachem przebywało dwieście kalekich dzieci, sto dziewcząt osieroconych, pięćdziesiąt upośledzonych umysłowo (część z nich w stopniu głębokim), zniekształconych, pokrzywionych, sto kobiet chorych psychicznie, dwieście kobiet starszych, zgrzybiałych, nieuleczalnie chorych. Razem sześćset pięćdziesiąt osób, o które nikt inny nie chciałby się zatroszczyć. Opiekowali się nimi członkowie Zgromadzenia Synów Boskiej Opatrzności i Małych Misjonarek Miłosierdzia – dwóch zakonów założonych przez księdza Orione.

Burmistrz Florencji, La Pira, to człowiek miły i nieprzeciętny. Jest pierwszym obywacenterm jednego z najpiękniejszych miast świata, pracuje w jednym z jego wspaniałych gmachów, a mieszka w celi mniszej. Na umówiony obiad zjawił się na vespie – skuterze młodego człowieka, który akurat wtedy przejeżdżał przed portalem Palazzo Vecchio, gdy burmistrz opuszczał siedzibę urzędu.

Obiad spożywaliśmy przy stole, na podeście klatki schodowej, w pewnym domu przeznaczonym dla małoletnich przestępców. Byli wśród nich skazani za kradzież, których umieszczono tutaj zamiast w więzieniu; młodzi włóczędzy i bezdomni ulicznicy – w sumie czterdziestu młodzieńców między siedemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Wszyscy oni weszli już w konflikt z prawem i porządkiem społecznym. Mimo to nie stosuje się tu zamków w drzwiach ani surowego regulaminu.

Dozór sprawował jedynie niepokaźny, zawsze uśmiechnięty, starszy już ksiądz Secchiaroli ze Zgromadzenia Synów Boskiej Opatrzności. Członkowie tej opornej „familii” w każdej chwili mogli wykończyć go i ulotnić się. To się jednak nie zdarzyło. Między stu pięćdziesięcioma młodocianymi, którzy od założenia dom ten zamieszkiwali, znalazł się tylko jeden recydywista. Przeważnie czują się oni tu jak u siebie, kochają ten dom jak ognisko rodzinne, które większość z nich znalazła po raz pierwszy w życiu. Niektórzy, mimo że już poprzednio karani, pracują u znanych złotników i jubilerów we Florencji. Z poruczenia księdza Secchiarolego cały dzień mają do czynienia ze srebrem i złotem. Jeszcze żaden z nich nie sprawił zawodu.

– Jak on to robi? – zapytałem mego towarzysza zajadającego makaron. – Czym to wytłumaczyć?

La Pira rozłożył ręce charakterystycznym szerokim gestem.

– Większości członków jego zgromadzenia udało się z czasem, przynajmniej w pewnej mierze, przyswoić tę lub ową wybitną cechę założyciela. Ksiądz Secchiaroli ma coś z potężnej osobowości księdza Orione, którego cechowało wielkie umiłowanie człowieka. Z tego on właśnie czerpał i w tym leży jego moc. Ponieważ jest silną indywidualnością, może rezygnować z krat i surowych przepisów; nie potrzebuje też uciekać się do pomocy policji.

W wielkim ośrodku robotniczym w Turynie mieszkali liczni pracownicy przemysłowi, zatrudnieni przeważnie w wielkich zakładach Fiata.

Tam mieli swoje mieszkania i dobre utrzymanie; chodzili na koncerty, kursy artystyczne i muzyczne, korzystali z bogatego zbioru płyt i dokształcali się we wszystkich dziedzinach od ekonomii do filozofii.

– Poza tym – mówił mi kierownik, ksiądz Pollarolo – pomagamy im przygotować się na dzielnych przywódców środowiska robotniczego, aby jako członkowie rad zakładowych lub związków zawodowych byli gotowi walczyć zdecydowanie, gdy zajdzie potrzeba; a także wspieramy ich we właściwym ukierunkowaniu ich aktywności przywódczej. Ksiądz Orione żywił przekonanie, że robotnik powinien walczyć o sprawiedliwość społeczną, a społeczeństwo ze swej strony musi dołożyć wszelkich starań, aby podnieść jego godność.

Jako były działacz lewicy rozmawiałem z Ignacym Silone w jego mieszkaniu w Rzymie. Sławny ten powieściopisarz, członek Niezależnej Partii Socjalisty­cznej, jako chłopiec również doznał opieki księdza Orione.

– Bardzo pana proszę – nalegał – jeżeli pan będzie o nim pisał, niech pan nie zrobi z niego filantropa katolickiego. W ten sposób pan go pomniejszy. Naturalnie, opiekował się bliźnimi, jak to i inni czynią, dążył do sprawiedliwości społecznej, ale jego nadzwyczajna siła i moc tkwiła w tym, że we wszystkim, co czynił, polegał wyłącznie i całkowicie na Bogu.

7 kwietnia 1949 roku przybył do Londynu ksiądz Paweł Bidone, kapłan ze Zgromadzenia Synów Boskiej Opatrzności. Nie znał języka angielskiego. Całym jego majątkiem było dziesięć szylingów oraz karteczka z nazwiskiem i adresem jedynego angielskiego pośrednika, życzliwego człowieka znanego zakonowi. Przywiózł jednak ze sobą niezłomne przekonanie, że Opatrzność Boska wyznaczy mu pracę i zadanie.

2 lutego 1952 roku, a zatem w niecałe trzy lata po jego przybyciu, wprowadził się pierwszy staruszek do urządzonego przez księdza Bidone domu dla starców w południowej dzielnicy Londynu. Dom kupiono za wysoką cenę i był obciążony pokaźną hipoteką, ale koszty byłyby jeszcze większe, gdyby nie dobrowolna, wydatna pomoc robotników sąsiednich dzielnic.

Po następnych trzech latach otworzono drugi dom. Domy dla starców odpowiadały palącym potrzebom, gdyż dola ludzi w podeszłym wieku przedstawia się w państwach powojennego dobrobytu najgorzej.

Hojność społeczeństwa angielskiego, która umożliwiła te niezwykłe osiągnięcia, dowodzi, że ludzkość doszła do przekonania, iż państwowa sprawiedliwość społeczna, chociażby z woli ludu wypływała, nie zawsze może zaradzić nędzy społecznej. Konieczna jest jeszcze obfita i nieograniczona chrześcijańska miłość bliźniego.

Rozdział I. Syn brukarza

Gdy Rzymianie budowali drogę prowadzącą przez ich obóz wojenny w Pontecurone, nie mogli przewidzieć, że kiedyś grozić ona będzie niebezpieczeństwem śmierci zmotoryzowanym ludziom XX wieku.

Ta sama droga prowadzi dzisiaj, jak niegdyś, przez środek wsi Pontecurone. Tworzą ją tutaj kocie łby, poprzecinane traktem z płaskich płyt odpowiadającym dokładnie rozpiętości kół samochodów. Kiedy jadący z Mediolanu do Genui, i odwrotnie, z Genui do Mediolanu, spotykają się właśnie na tym spornym odcinku, następuje walka o pierwszeństwo. Słabsi są skazani na kocie łby, zwycięzcy pędzą przez wieś traktem wytyczonym środkiem drogi.

W 1872 roku, kiedy urodził się Alojzy Orione, trasa ta nie znała jeszcze śmiertelnych katastrof; od dwóch tysięcy lat mało się tu ruch zmienił.

Pontecurone jest i obecnie, mimo ożywionego ruchu samochodowego oraz czterech tysięcy mieszkańców, trzech cegielni, fabryki tkanin z sześciuset­osobową załogą, senną i brudną dziurą w północnej części Piemontu, blisko lombardzkiej granicy. Wtedy musiało być jeszcze bardziej osowiałe i zaniedbane.

W dobudówce większego domu na skraju Pontecurone żyli Wiktor Orione, majster brukarski, i jego żona. Jako brukarz Wiktor był odpowiedzialny za stan okolicznych dróg – znosił głazy z rzeki, obrabiał je i układał, naprawiając drogi, jeśli była potrzeba.

Prosta ludność wieśniacza poważała brodatego Wiktora, byłego garybaldczyka. Znał się na swoim rzemiośle, był solidny i uczciwy, wymagający, lecz sprawiedliwy wobec swojej brygady. Potrafił się unieść i wydawać głośno rozkazy, ale nie był zawzięty ani mściwy i nie zrażał sobie pomocników.

Cechowała go wielka oszczędność. Aby nie tracić grosza na środki lokomocji, wyruszał pieszo nocą w niedzielę do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów miejsca pracy. W przeciwieństwie do większości swoich ziomków stronił od gospody, a w każdą niedzielę widziano go w kościele na Mszy Świętej.

– Przy tak wspaniałej kobiecie, jaką była jego żona, nie mógł zejść na manowce, choćby mu na to przyszła ochota – mówił pewien dziewięćdziesięciodziewięcioletni starzec, który go jeszcze pamiętał. – Nie, żeby był pantoflarzem, na to był za surowy i nieustępliwy.

Ta uwaga nie była naganą dla Wiktora, ale pochwałą dla nieprzeciętnego charakteru jego żony.

Cały dzień spędziłem na rozmowach z ludźmi, którzy pamiętali jeszcze rodzinę Orione z czasów, kiedy Wiktor i Karolina wychowywali swoje dzieci.

Najbardziej miarodajną i pomocną w moich poszukiwaniach okazała się pani Joanna, dziewięćdziesięcioletnia niewysoka staruszka spędzająca swoje ostatnie lata w Domu Starców Sióstr Małych Misjonarek Miłosierdzia. Jej jasna twarzyczka o wesołych czarnych oczach żywo odzwierciedlała przeżycia, jakie wywoływały w niej moje słowa. Rozmowa toczyła się gładko i przyjemnie. Staruszka była realistką. Rzadkie, białe włosy miała zebrane w mały kok. Z łat­wością przenosiła się pamięcią w przeszłość sprzed osiemdziesięciu lat, kiedy Alojzy był małym chłopcem, a ona nieco starszą dziewczynką.

– To była na wskroś uczciwa rodzina – mówiła. – A matka Alojzego, pochodząca z sąsiedniej miejscowości Castel Nuovo, była rzeczywiście bardzo, bardzo dobra. Przystojna, poważna, była świątobliwą kobietą, prawdziwą świętą. Dbała o porządek, była wymagająca, dzieci trzymała krótko, karała rzadko. Jedno słowo mamy wystarczało. Gdy karała, czyniła to gruntownie. Była dobrą gospodynią, dobrą żoną,dobrą matką.

Mimo że była żoną prostego robotnika, cieszyła się wyjątkowym poważaniem kobiet w Pontecurone. Staruszka wspominała i o tym, jak Karolina przystawała, by zwrócić sąsiadkom uwagę i przemówić do ich sumienia, gdy słyszała obmowy lub przekleństwa.

– Czy jej tego nie brano za złe? Była przecież jedną z nich? – zapytałem.

Staruszka podniosła ręce, otworzyła szeroko bezzębne usta.

– Bynajmniej, kobiety za bardzo ją poważały, były przekonane o jej prawości, nie było można niczego jej zarzucić, wprost ją podziwiano. Tak samo było, gdy zachęcała do udziału we Mszy Świętej. Wiedziały, że Karolina nie tylko uczęszcza na Mszę Świętą, lecz korzysta z każdego wyjścia z domu, by wpaść do kościółka i pomodlić się. Przyjmowano więc chętnie jej uwagi i napominania. Miała silny charakter, a przy tym dobre serce. Nie, nie – niczego nie brano jej za złe.

Na uwagę o odwiedzinach kościoła mój towarzysz, ksiądz Bidone, przypomniał sobie anegdotę, która o niej krążyła.

– Słyszałem, że matka Alojzego przed jego urodzeniem ofiarowała Madonnie róże, aby uprosić dla dziecka szczególne łaski. Czy pani wie coś o tym?

Znowu kościste, małe ręce uniosły się nieco.

– Niech pan w to nie wierzy, taka ona nie była. W swojej pobożności była prawa i solidna jak we wszystkim. Do kobiet wyczyniających takie rzeczy ona nie należała.

A kiedy moja rozmówczyni zaczęła opowiadać o dzieciach i kobietach wiejskich, jak rokrocznie wybierały się w czasie żniw na pola, by zbierać kłosy, przed oczami stanął mi jak żywy mały wiejski światek Pontecurone sprzed osiemdziesięciu lat.

Rodzina Orione brała w tym udział: Alojzy, najmłodsze dziecko, jego brat Albert i żona najstarszego brata Benedykta. Podczas wędrówki polami w celu zbierania kłosów dzieci prędko stygły w zapale i zaczynały zabawę, a żona Benedykta korzystała chętnie z chwili odpoczynku.

– Dalej, dalej – popędzała swą gromadkę niestrudzona Karolina – to jest chleb, a chleb jest czymś świętym.

I znowu podejmowano pracę bez niechęci, idąc za dobrym przykładem matki, która siebie nigdy nie oszczędzała.

Dla niej chleb miał jakieś prawie mistyczne znaczenie, a zbieranie kłosów było jakby uświęconym obrzędem. Tkwiło to w niej tak głęboko, że i Alojzemu udzieliło się na całe życie tak dalece, iż w czterech założonych przez niego zgromadzeniach żyje troska, by nie zmarnowała się nigdy ani kromka chleba.

Pewnego razu, gdy podróżowałem z dwoma wybitnymi członkami Zgromadzenia Synów Boskiej Opatrzności z Florencji do Rzymu, przypomniał mi się ten charakterystyczny rys Karoliny. Spożywaliśmy wtedy posiłek, jaki można kupić w zgrabnym opakowaniu we wszystkich włoskich pociągach. Zostało nam po bułeczce. Właśnie zamierzałem moją wrzucić do kosza wraz z opakowaniem i papierowym kubkiem, gdy zobaczyłem, że moi towarzysze swoje resztki starannie zapakowali, by posilić się nimi później.

Odwiedzając tak mieszkańców wsi, wiele razy słyszałem opowiadanie o cudownie dzwoniących kwiatach kampanuli.

Niełatwo jest zbadać losy Włocha, wieśniaka już za życia otoczonego nimbem świętości, którego proces kanonizacyjny jest w toku. Fakty trzeba oczyścić z legend, zwykłe wydarzenia oddzielić od nadzwyczajności i cudowności.

Pobożny Włoch lubuje się w zdarzeniach cudownych. Tak jak Hiszpan, Irlandczyk, mieszkaniec Ameryki Południowej – nie stracił on nigdy łączności z epoką pierwotnej żywej wiary. W cudach nie widzi przeto nic nieprawdopodobnego, lecz coś, czego można się spodziewać od ludzi współdziałających z Bogiem. Skłonny jest w cudach upatrywać dowód świętości. Dla mnie, sceptyka o zupełnie innej mentalności, są one wyłącznie zjawiskiem wtórnym. Życie wewnętrzne świętego, jego samozaparcie, postawa wobec otoczenia i jego działalność decydują o wszystkim. Dopiero to stanowi dla mnie kryterium świętości.

Już na długo przed śmiercią Alojzego, bardzo wiele cudów stwierdzonych lub zmyślonych łączono z jego osobą. Z łatwością można by napisać dzieło o niezwykłych wydarzeniach jego życia.

Dlatego z góry postanowiłem wszystkie te cudowne opowiadania traktować jak bajkę. Trzymałem się tej zasady tak długo, dopóki ważkie przyczyny nie zmusiły mnie do zmiany zdania. Sporządziłem wywiad z Ernestem Sacchim. Leżał w swojej czystej pościeli, liczył osiemdziesiąt trzy lata i był rówieśnikiem Alojzego Orione. Chodzili razem do szkoły. Signor Sacchi zaraz na wstępie zaczął mi opowiadać, jak to mały Alojzy zbierał dzwoneczki polne, układał je w bukiet, a kwiaty w jego rękach wydawały cichy dźwięk.

Przerwałem mu energicznie: „Ta historia może być tak samo prawdziwa jak zmyślona. Wobec czasu, który upłynął, w żaden sposób ani ja, ani pan sprawdzić tego nie możemy, lecz pan może mi opowiedzieć coś nieporównanie ważniejszego. Mnie i moim znajomym jeszcze nigdy kwiaty nie dzwoniły. Takie zjawisko czyni Alojzego Orione człowiekiem innej kategorii niż my wszyscy, a to do mnie nie przemawia. Przecież był zwyczajnym chłopcem wiejskim. Bawiliście się razem, znał pan jego usposobienie, jego temperament i o tym proszę mi opowiedzieć”.

Z początku pan Sacchi, gdy mu tę jego najefektowniejszą historyjkę popsułem, czuł się dotknięty, lecz wnet jako człowiek inteligentny zorientował się, o co mi chodzi. Podobnie jak Wiktor Orione i on kierował grupą robotników drogowych. Był fachowcem, który przewodził innym. Pozwoliłem jego pamięci przez kilka chwil wędrować po szlakach bardziej przyziemnych.

Potem zaskoczyłem go nagłym pytaniem: „Czy w szkole i na ulicy Alojzy bił się grubiańsko, czy też w sposób godny?”.

Staruszek namyślał się z wysiłkiem: „On bił się rzadko, to był uczciwy chłopak, bójek unikał. Przy tym jednak był wybuchowy; sprowokowany bił krótko, lecz mocno, ale szybko uspokajał się. Bójki takie zdarzały się rzadko. Widziałem je chyba raz lub dwa razy”.

Badałem dalej: „Pan mówi, że był porywczy, lecz nie zawzięty. Czy znał się na boksie? Czy bił w złości w twarz, kopał w brzuch, rzucał o ziemię. Co w ogóle wyczyniał?”.

– Przyczepiał się, ot tak… – oczy chorego na moment zabłysły, gdy w pamięci odżyły lata dzieciństwa, i uczynił ręką gwałtowny ruch uderzenia, palce rozczapierzył jak szpony. – Drapał i darł. A tego nie powinien był robić, tak się nie walczy, bo miał dosyć sił, by napastnika pokonać w inny sposób. Lecz pan rozumie, to się działo tylko w uniesieniu. Nie był bowiem łagodny z natury.

Zmieszał się zaraz, jakby zdradził przyjaciela, jakby uwłaczał sobie, mówiąc o Alojzym w ten sposób, zamiast go bronić. Dla mnie zaś Alojzy stał się istotą z krwi i kości, ucieleśnił się, ożył. Jego temperament, jego rzadkie a pospolite wybryki uczyniły mi go bliższym niż dzwoniące kwiatki.

Opowiadanie pana Sacchiego skonfrontowałem ze wspomnieniami dziewięćdziesięcioletniego Frydery­ka Bozziego, którego spotkałem w mieszkaniu jego syna, urzędnika poczty. Ten krępował się mniej niż poprzedni rozmówca, gdyż nie był z Alojzym tak zaprzyjaźniony jak Sacchi.

– Z natury był skory do bójek. Nie chcę przez to powiedzieć, jakoby szukał zaczepek, chociaż miał ku temu liczne okazje. Podobnie jak matka był prawdziwie pobożny, lecz sprowokowany porywał się do bójki – mówił. – Było to u niego zupełnie naturalne jak u każdego normalnego chłopca. Wiedział z góry, że matka go za to ukarze, a jednak bił się czasem, gdy tracił panowanie nad sobą. Nie zaczepiał nikogo, ale też nie przepuścił nikomu.

Spotkałem w sumie z pół tuzina mężczyzn i kobiet pamiętających mniej lub więcej chłopięce lata Alojzego. Ich opowiadania składały się na obraz żywego, miłego, inteligentnego i ułożonego chłopca. Był dobrze zbudowany, miał oczy uderzająco ciemne, gęste brwi, uszy wydatne, ręce duże. Kobiety zachowały dla niego sympatię. Jedna z nich mówiła z odcieniem melancholii: „Dziewczętom się podobał, niejedna się za nim oglądała, lecz on już od najwcześniejszej młodości czuł się jak przyszły ksiądz i dziewczęta nie obchodziły go zupełnie”.

Jako chłopiec broił razem z innymi, był jednak pobożniejszy od nich, choć nie zachowywał się jak świętoszek. Nie zakrawał na zniewieściałego niedołęgę; był wybuchowy, ale nie miał opinii brutalnego zawadiaki.

Miał w sobie coś niezwykłego. To było jasne. Obecnie – z perspektywy czasu – wydawało się starcom, z którymi rozmawiałem, że oni zawsze byli przekonani, iż Alojzy dokona kiedyś czegoś nadzwyczajnego. Gdy dociekałem źródła ich pewności, przekonałem się, że nie było to zwykłe mędrkowanie po fakcie.

W szkole był najlepszym uczniem. Uczył się szybko i dużo; pojmował prędko. W okresie dojrzewania matka miała na niego przemożny wpływ. Był najzdolniejszym i najbardziej wyróżniającym się spośród jej trzech synów. Nie faworyzowała go jednak, a o rozpieszczaniu nie mogło być w tej rodzinie w ogóle mowy. Mój główny świadek, niewysoka dziewięćdziesięcioletnia Joanna oświadczyła: „Matka była z niego dumna, kochała go bardzo, nie okazując mu tego; pieszczoty i pocałunki były jej nieznane”.

Alojzy odwzajemniał się matce głębokim przywiązaniem. Całe życie szczycił się swoją matką i zawsze znalazł czas, aby ją odwiedzić i opowiedzieć o swoich sukcesach czy niepowodzeniach.

Od niej też miał to umiłowanie wiejskiego kościółka; dom Boży był dla niego domem rodzinnym.

Dzwon kościelny w jego rodzinnej wiosce nie był poruszany liną. Aby go wprawić w ruch, trzeba było wspinać się na skrzynkowe oszalowanie. Alojzy zgłosił się chętnie do tego zajęcia. Już w pierwszym dniu dzwonił tak długo i gwałtownie, że skarżono się u proboszcza, co zresztą niewiele poskutkowało. Mieszkańcy nadal głośno protestowali z ulicy, a Alojzy udawał, że ich nie słyszy.

Jako chłopiec dobrze wychowany cieszył się uznaniem wśród wieśniaków. Sam zaś darzył szacunkiem wyłącznie tych, którzy według jego przekonania na to zasługiwali.

Pewnego przedpołudnia miejscowy proboszcz, lekarz i adwokat gwarzyli sobie, siedząc na osłonecznionej ławce. Alojzy przechodził w pobliżu i nie mógł uwierzyć, jak można o tej porze siedzieć bezczynnie, gdy inni pracują w polu lub przy warsztatach. To było całkiem sprzeczne z postawą matki i ciężko pracującego ojca. Oburzony, wzniecił grubym kijem olbrzymią chmurę pyłu, wykrzykując: „Nie wypada się tutaj w słońcu wygrzewać, gdy cała wieś jest przy robocie!”.

Można sobie wyobrazić zdziwione miny wiejskich dygnitarzy. Matka wkrótce się o wszystkim dowiedziała i ukarała go dotkliwie. Jeszcze po latach przypominał sobie Alojzy odebrane cięgi, ale uważał, że zdziwienie owych notabli wyrównało otrzymane klapsy.

Wyrażanie się jasne i dobitne, nawet z pomocą żywej gestykulacji, było zawsze cechą charakterystyczną księdza Orione.

W kościele parafialnym był duży krucyfiks z bardzo realistycznie – na włoską modłę – odtworzoną postacią Ukrzyżowanego. Raz w czasie Wielkiego Postu Alojzy wyszedł na pole, napotkał krzew zwany spina Christi, naciął z niego gałązek i uplótł piękną koronę cierniową. Zaniósł ją następnie do kościoła i włożył na gipsową koronę rzeźby. Do dziś, zachowany po siedemdziesięciu latach, krucyfiks ten z koroną Alojzego znajduje się pod szkłem w tamtejszym kościele. Pobożni mieszkańcy Pontecurone opowiadają związaną z tą pamiątką historię i uważają to za rzecz naturalną… My zaś, zwłaszcza z naszą mentalnością Anglosasów, od czterech wieków oderwani od prawdziwej wiary, skłonni jesteśmy widzieć w tym pewną przesadę – jakby zarodek okrucieństwa w młodym Orione – tak samo jak rażą nas ubrane w habity szkielety w trumnach, trupie czaszki na biurkach zapracowanych przełożonych zakonnych i mnóstwo innych rzeczy dowodzących jednak zdrowego ustosunkowania się zarówno do problemu własnej śmierci, jak i do śmierci Boga-Człowieka. W każdym razie pewne jest to, że w życiu Alojzego Orione uderza wręcz coś przeciwnego niż okrucieństwo.

Większą część wolnego czasu spędzał Alojzy w obrębie kościoła. Pragnąc być zawsze pożyteczny, porządkował krzesła po zebraniu Sodalicji Mariańskiej oraz sprzątał kościół przed niedzielną Mszą Świętą.

Nic więc dziwnego, że mając lat trzynaście, zaprag­nął rozpocząć przygotowanie do stanu kapłańskiego. Ale jak? Pieniędzy nie było. Nie było też widoku na pozyskanie jakiegoś możnego protektora.

Pewnego dnia, gdy śnieg pokrywał ziemię, udał się Alojzy na pielgrzymkę do kaplicy w pobliżu wsi Fog­liata. Kaplica była w ruinie, ale znajdował się tam obraz Maryi Panny otaczany przez wiernych wielką czcią. Przed tym obrazem błagał o oświecenie oraz z prostotą dziecka, którą w całym życiu się odznaczał, zaproponował Matce Bożej umowę: „Daj mi okazję do zbadania mego powołania, a ja odbuduję Ci tę kaplicę”. Obiecał i dotrzymał słowa.

Nadarzyła się sposobność wstąpienia do zakonu franciszkanów. 4 września 1885 roku wyruszył z matką do Instytutu św. Antoniego w pobliskim mieście Vogherze, by wstąpić do seminarium kształcącego przyszłych franciszkanów. Całą jego skromną wyprawę, zamkniętą w starym blaszanym kufrze, ciągnął na małym wózku osiołek.

Alojzy szarpnął za dzwonek klasztorny, który był dla niego sygnałem wejścia w nowe życie, o jakim, choć był jeszcze dzieckiem, marzył dzień i noc.

Otworzył mu drzwi zgryźliwy furtian, obrzucił ekwipunek szyderczym spojrzeniem i mruknął:

– Skąd przychodzisz?

– Z Pontecurone.

Brat furtian roześmiał się na całe gardło.

– Pontecurone to tam, gdzie wszyscy mają wola.

Potem jeszcze raz obejrzał nędzny kuferek, potrącił go nogą i szydził:

– A cóż to takiego?

Na szczęście w tym momencie zjawił się gwardian i uwolnił przybysza od dalszych upokorzeń. Dzięki uprzejmości gwardiana wkrótce chłopiec poczuł się jak w domu.

Stary budynek klasztorny jest dziś własnością Zgromadzenia Synów Boskiej Opatrzności, które założył właśnie Alojzy Orione.

Odrestaurowany i do pewnego stopnia zmodernizowany ma jednak dzisiaj wszystkie braki i niewygody starych budowli. Przed siedemdziesięciu laty musiały tam panować iście spartańskie warunki. Tylko dziesięciu postulantów i pięciu braci zajmowało gmach mogący pomieścić parokrotnie większą liczbę osób. Mnisi żyli też w dotkliwym ubóstwie.

Po półrocznym pobycie, w Wielki Czwartek 1886 roku, na trzy dni przed terminem obłóczyn Alojzy ciężko zachorował. Przeziębienie pociągnęło za sobą zapalenie płuc. Nic dziwnego. Alojzy, liczący wówczas czternaście lat, dzień i noc przygotowywał się gorliwie modlitwą i nauką do uroczystego aktu obłóczyn, który miał odbyć się w Niedzielę Wielkanocną. Aby nie zaspać, kładł się do twardego łóżka, dodatkowo wkładając doń kawałki drewna. Spędzał też większą część nocy, klęcząc na kamiennej posadzce, podczas gdy inni chłopcy spali. Tak przeszedł cały chłodny marzec.

W Wielki Czwartek Alojzy zemdlał w kościele. Zaniesiono go do infirmerii i stwierdzono zapalenie płuc. Wezwano rodziców. Alojzy, leżąc w wysokiej gorączce, słyszał na korytarzu płacz matki. Ponieważ był to u jego matki nader rzadki objaw, wywnioskował stąd z dziecięcą logiką, że pewnie musi umrzeć, i przygotował się na śmierć. „Szybko oswoiłem się z myślą o śmierci – wspominał później – i wcale się jej nie bałem, przejął mnie tylko głośny płacz matki”.

Dwa tygodnie leżał ciężko chory. Raz w czasie tych krytycznych dni, majacząc, widział samego siebie w długim szeregu postulantów, którzy jednak nie mieli franciszkańskich habitów zakonnych, lecz zupełnie odrębny, nieznany mu strój. W kilka dni później, gdy niebezpieczeństwo minęło, lekarz orzekł, że Alojzy nie nadaje się do surowego życia franciszkańskiego, gdyż ciężka choroba zbyt osłabiła jego organizm. Gdy odzyskał zdrowie, wezwano ponownie rodziców, tym razem po to, aby go zabrali do domu.

Przez sześć miesięcy zdawało się, że zbliża się do celu, który przyświecał mu od dzieciństwa. A teraz poczuł się rozbitkiem.

Wyczerpany, słaby i zawiedziony wracał młody Alojzy na swoim wózku ciągnionym przez osiołka po kocich łbach z Voghery do Pontecurone.

Rozdział II. Burza na wieży

Karolina Orione była przygnębiona takim obrotem rzeczy, natomiast jej mąż zapatrywał się na tę sprawę nieco inaczej. Alojzy mógł już teraz sam na siebie zapracować i pomóc w utrzymaniu rodziny. Prędzej czy później okaże się, do czego właściwie jest powołany. Tymczasem, skoro wrócił do sił, pomagał ojcu. Praca na świeżym powietrzu miała uchronić chłopca przed gruźlicą.

Przez całe lato 1886 roku Alojzy pracował w zespole robotników pod nadzorem ojca. Było ich dwunastu – młodych mężczyzn i chłopców z Pontecunone. Gdy pracowali w bardziej odległym Frugarolo, przyłączała się do nich taka sama grupa robotników z Lombardii. Wszyscy podlegali Wiktorowi Orione.

Między obiema grupami stale panowała zazdrość. Rywalizacja Lombardczyków z Piemontczykami nasilała się z dnia na dzień. Na obiad była polenta i dorsz suszony. Lombardczycy uważali, że porcje Piemontczyków są obfitsze. Wiktor uciekał się więc do osobliwego sposobu losowania: ciągnięto słomki. Ci, którzy mieli dłuższą, wybierali porcje pierwsi. Alojzy podpatrzył sprytne oszustwo Lombardczyków, którzy przynosili ze sobą gotowe długie słomki. Wtedy jego ojciec chwycił się nowego sposobu. Ustawił miski w dwóch szeregach, a robotnicy wybierali na przemian: prawa – lewa.

Jesienią Alojzy czuł się już zdrów i silny. I znowu – po raz drugi – ośmielił się prosić rodziców o pozwolenie na przygotowanie się do stanu kapłańskiego. Matka nie wyrażała sprzeciwu, a z czasem i ojciec wyraził swoją zgodę.

Pamiętając o swoim sennym widzeniu w klasztorze franciszkanów, zwrócił się tym razem do księdza Bosko, założyciela Zgromadzenia Salezjanów. Przybył do ich głównego domu w Turynie dnia 4 października 1886 roku. Mimo że zakon ledwo powstał, już prawie całe Włochy były pełne podziwu dla wielkiego założyciela i jego działalności polegającej na troskliwej opiece nad sierotami i dziećmi ulicy.

Właśnie w Turynie, głównej siedzibie salezjanów, spotkałem osiemdziesięcioczteroletniego księdza Jana Segalię, który kształcił się z Alojzym w seminarium salezjańskim. Określił mi go jako „wzorowego ucznia, gorliwego w dobrym”. Miało to posmak świadectwa kwalifikacyjnego i nie mogło mnie zadowolić. Zachęciłem go przeto do obszerniejszej charakterystyki Alojzego z podkreśleniem pewnych cech, jakimi się już wtedy wśród ogółu wyróżniał. Jego odpowiedź przekonałaby każdego.

Pod koniec drugiego roku pobytu, gdy Alojzy miał zaledwie szesnaście lat, przełożeni powierzyli mu nauczanie religii wśród współuczniów i wygłaszanie pogadanek na zebraniach sodalicji. To było czymś niecodziennym i świadczyło zarówno o jego zdolnościach, jak i nadzwyczajnym zaufaniu, jakim go obdarzono. Nikt z jego kolegów nie podjąłby się tego zadania. On zaś nie tylko dobrze się z niego wywiązywał, lecz jeszcze zyskał uznanie swych kolegów. Podziwiali oni nie tylko jego zdolności, ale ponadto kochali go za wesołe usposobienie i umiejętności sportowe. Orione był także zapalonym członkiem kółka dramatycznego i osiągał dobre wyniki.

Salezjanie go polubili. Miał przyjaciół w konwencie i między rówieśnikami. Szczególnie cenił go sam ksiądz Bosko, który często przysłuchiwał się jego lekcjom religii.

Ta przyjaźń mistrza z uczniem, przyjaźń z jednym z największych świętych Kościoła, wywarła głęboki wpływ na wrażliwego, uduchowionego młodzieńca. W Valdocco odbył po raz pierwszy spowiedź u księdza Bosko i uzyskał wskazówki dotyczące obowiązków i drogi życiowej. Święty był jego przełażonym i kierownikiem duchowym.

Salezjanie gromadzili chłopców z ulicy i z najohydniejszych zaułków nędzy, uczyli ich pożytecznego zawodu. Przez fachowe kształcenie nadawali ich życiu kierunek i godność, jakiej dotąd byli pozbawieni. Było to dzieło miłosierdzia przewyższające jałmużnę i jakąkolwiek doraźną pomoc.

Chłopców, których nie można było umieścić w internacie, zrzeszano w związki wpływające korzystnie na ich rozwój umysłowy i moralny. Taki kierunek działania odpowiadał całkowicie Alojzemu. Jego widoczne ubóstwo pozwoliło mu zrozumieć poniżającą nędzę wychowanków salezjańskich.

– Pamiętaj, pozostaniemy na zawsze przyjaciółmi – mawiał do niego ksiądz Bosko i to zapewne krzepiło młodego Alojzego Orione.

W styczniu 1888 roku, w drugim roku nauki Alojzego, ksiądz Bosko ciężko zachorował. Nie dziwi nas gest Alojzego, który dowiedziawszy się o groźnym stanie swojego przyjaciela i mistrza, ofiarował Bogu swoje młode życie za umierającego świętego. Jednak 31 stycznia 1888 roku ksiądz Bosko umarł. Ta bolesna strata pogłębiła w Alojzym pragnienie jeszcze doskonalszego oddania się Bogu i Jego Kościołowi.

Ksiądz Segalia opowiedział mi następujące zdarzenie, o którym później gdzieś czytałem, ale nie znałem go uprzednio. Alojzy należał do wybranej czwórki straży honorowej przy zwłokach świętego. Ze wszystkich stron przychodzili wierni, by oddać cześć świętemu, któremu tyle zawdzięczali. Alojzy wiedział, że wielu z nich pragnęło wrócić do domu z czymś, co miałoby związek ze świętym. W swojej pomysłowości pokrajał chleb na drobne kawałki, dotykał nimi ciała i rozdawał obecnym. Przy krajaniu zaciął się głęboko w palec. Nie wątpiąc w świętość księdza Bosko, uczynił, co w danej chwili uważał za zupełnie naturalne. Przytknął palec do czcigodnych zwłok i rana natychmiast się zasklepiła.

Mimo przywiązania do księdza Bosko i przyjaźni łączącej go z salezjanami w szkole oraz pełnego uznania dla ich owocnej działalności Alojzy zmienia nagle swój plan życiowy. Przy końcu drugiego roku nauki zamiast rozpocząć nowicjat salezjański, opuszcza Valdocco i zgłasza się do tortońskiego seminarium dla kapłanów diecezjalnych.

Wszyscy – zarówno nauczyciele, jak i uczniowie – byli przekonani, że nadawał się na członka Zgromadzenia Księży Salezjanów. Przecież uczył już religii w jednym z salezjańskich stowarzyszeń młodzieżowych. Dlatego wszyscy byli zdumieni, „lecz – jak mnie zapewniał ksiądz Segalia – nikt i tym razem nie wątpił w czystość jego intencji, ponieważ przełożeni zwykle aprobowali jego poczynania”.

Alojzy rzeczywiście, jak większość poważnie myślących chłopców w tym wieku, zastanawiał się nad tym, gdzie jest jego właściwe miejsce. Czy Bóg powołał go do księży salezjanów? Już przed kilku miesiącami przedstawił swoje wątpliwości księdzu Bosko. Ten go uspokajał: „Jeżeli czujesz, że Bóg woła cię gdzie indziej, idź. Pamiętaj, pozostaniemy na zawsze przyjaciółmi”.

Po śmierci świętego niepokoje wzrosły. Człowiek o takim sumieniu jak Alojzy Orione wiedział, że w tych sprawach wątpliwości mieć nie można. Od lat słyszał wezwanie do spełnienia jakiejś misji. Obecnie doszedł do przekonania, że choć zachwycał się działalnością salezjanów, jego miejsce nie jest u nich. Poszedł więc za głosem wewnętrznym, który uznał za wyraźną wolę Bożą podczas rekolekcji pod koniec drugiego roku nauki, i wrócił do domu.

Księża salezjanie, znając jego prawość, decyzję tę rozumieli. Jednak niełatwo poszło z ciężko zapracowanym ojcem Alojzego. Takie postępowanie wydawało mu się nieobliczalne, wręcz awanturnicze. Powiedział:

– Jeżeli nauka ci nie odpowiada, wracaj i pracuj znów ze mną. Zobaczymy, co będzie z tobą dalej.

I Alojzy znalazł się po raz drugi w brukarskiej brygadzie ojca. Zadowolenia jednak w tym nie znalazł. Za radą matki zwrócił się do miejscowego proboszcza z prośbą o pośrednictwo w przyjęciu do seminarium diecezjalnego w pobliskiej siedzibie biskupiej w Tortonie.

Tymczasem prawie przez cały rok pracował jako brukarz. Kiedy jesienią 1889 roku był zatrudniony w Nizza Monferrato, sześćdziesiąt kilometrów od Pontecurone, ojciec otrzymał list od proboszcza. Wiktor Orione przeczytał z pośpiechem i zawołał do syna: „Spiesz się, musimy wracać, jesteś przyjęty do seminarium w Tortonie”. Mimo doznanych rozczarowań ojciec był mile przejęty takim obrotem sprawy i naglił do pośpiechu.

Tak rozpoczął Alojzy w siedemnastym roku życia studia teologiczne na kapłana diecezjalnego w Tortonie. Fakt ten dla wielu może wydawać się mniej romantyczny, niż gdyby Alojzy zgłosił się do nowicjatu salezjańskiego, który pozostawał nadal pod wpływem wielkiego księdza Bosko. Także Alojzy czasem musiał odczuwać wątpliwości, czy słusznie postąpił, opuszczając salezjanów w Turynie. Seminarium w Tortonie nie było bowiem wtedy na wysokim poziomie. Szwankowała karność, zachowanie niektórych chłopców było wprost rażące. Ich wybryki przekraczały dopuszczalne granice.

Młodzieńcy bawili się kosztem Alojzego, drwili z jego zniszczonego ubrania, taniego obuwia, a przede wszystkim z jego groszowych oszczędności. Przy posiłkach rzucali pod stół kromki chleba, które Alojzy z uszanowaniem podnosił i zjadał. „Chleb jest darem Bożym i nie wolno nim poniewierać” – powtarzał słowa matki zasłyszane w dzieciństwie.

Rozmawiałem z poważnymi ludźmi, którzy wtedy przebywali z nim, a obecnie są w sędziwym wieku i dojrzeli dzięki miłości i mądrości. Przyznawali, że mniej ich drażniło ubóstwo, natomiast więcej raziła zupełna odrębność moralna Alojzego. Taka jest psychika młodzieży: sympatyzuje z równymi lub niższymi od siebie. Orione zaś był inny, różnił się od nich, a to w oczach młodych uchodzi za zbrodnię.

Alojzy był żywego usposobienia, na wskroś pobożny i zbyt przejęty dostojnością swego powołania, by zniżyć się do wulgarnej przeciętności otoczenia. Miał pewne ruchy i gesty, które uważano za zbyt teatralne – gesty tego typu, które toleruje się i uznaje u człowieka, gdy ten jest u szczytu sławy, a wydrwiwa bez skrupułów, kiedy dopiero zaczyna karierę.

Niezbyt lubił bawić się z kolegami, zwłaszcza gdy był to czas przeznaczony na naukę. Koledzy wyzyskiwali też jego usłużność tak, że wkrótce stał się ich służącym seminaryjnym. Obarczali go najbardziej przykrymi zajęciami, jak na przykład noszeniem wody z podwórza. Alojzy w swej wielkiej pomysłowości wynalazł nawet nowy sposób noszenia czterech wiader równocześnie. Jednak przeciwności te i niechęć stopniowo znikały. Alojzy powoli przyzwyczajał się do kolegów, a oni zaczęli ulegać jego wpływowi, dostrzegając i doceniając w nim ofiarną uczynność. Większą część wolnego czasu poświęcał sprawom innych. Pomagał kolegom w ścieleniu łóżek, zamiatał podłogi, pielęgnował ich w chorobie.

Charakteryzowało go ubóstwo i odmienność, ale bardziej niż innych charakteryzowała go chrześcijańska miłość praktyczna.