Moc z zaświatów - Paweł Krupa OP - ebook

Moc z zaświatów ebook

Paweł Krupa OP

5,0

Opis

Twój wyrok − życie wieczne

Chrystus wybawił nas od śmierci. Nie przestaniemy istnieć. Nigdy.

Wieczność jest tuż za rogiem. Ale czy naprawdę w nią wierzymy? Czy ufamy, że pobyt na ziemi jest zaledwie częścią naszego życia?Jak mamy przygotować się na spotkanie z Bogiem? A może spotykamy Go codziennie i wieczność zaczyna się już teraz?

Mam pewną zdolność czytania tego, co mi się przydarza, jako swoistej przypowieści o Bogu i człowieku. Spóźniony pociąg, nieoczekiwane spotkanie, huragan na Hawajach, czyjaś śmierć lub narodziny, przeczytany wiersz, myśli, słowa, kłótnie, pojednania – wszystko jest częścią jakiejś wielkiej opowieści, która ma dwóch autorów: mnie i Boga. Jak On to łączy potem w jedną całość, pozostanie na zawsze Jego słodką tajemnicą.

Kolejna część trylogii Boski Adwokat to teologia w najlepszym wydaniu, emocjonujące zagadki naszego życia oraz spora dawka niezmiennie zaskakującego humoru.

Paweł Krupa − dominikanin, historyk mediewista, mistrz anegdot, znawca myśli św. Tomasza, były dyrektor Instytutu Tomistycznego. Studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie. W Wydawnictwie WAM opublikował: Jutro ma na imię Bóg (2015), Spowiedź jak na dłoni (2018) i Koniec czasów. Boski Adwokat, cz. I (2018). Obecnie mieszka w Petersburgu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2019© Anna Wasiewicz, Paweł Krupa OPOpracowanie: Anna WasiewiczOpieka redakcyjna: Kama HawryszkówKorekta: Agnieszka Zielińska, Małgorzata Sękalska Strefa SłowaSkład iopracowanie graficzne: Lucyna SterczewskaProjekt okładki: Emilia PyzaZa zgodąPrzełożonego Polskiej Prowincji Dominikanów,Pawła Kozackiego OP, prowincjała, Warszawa, 21 października 2019 r., Reg. Prow. 623/19.ISBN 978-83-277-2321-5WYDAWNICTWOWAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 e-mail: [email protected]ŁHANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ĘGARNIAWYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447faks 12 62 93 261www.wydawnictwowam.pldruk: AMW • WrocławPublikację wydrukowano na papierze IGEPA super brite 70 g vol. 2.0dostarczonym przez IGEPA Polska Sp. zo.o.

Od autora

Kiedy pytają mnie, o czym są książki z serii „Boski adwokat”, odczuwam spore zakłopotanie. Bracia opowiadali mi, że kiedyś, gdy głosiłem w kościele kazanie, jeden z nich wszedł do zakrystii i zapytał: „Kto głosi kazanie?”. „Krupa”, usłyszał w odpowiedzi. „A o czym mówi?” „Jak zwykle – o sobie!” To prawda, często mówię o sobie w tych książkach. Czy jednak można opowiedzieć o doświadczeniu życia chrześcijańskiego, nie odwołując się do konkretnego przypadku? A człowiekiem, którego życie i doświadczenie znam najlepiej, jestem ja sam. Czym są żywoty świętych, jeśli nie próbą pokazania, jak w codziennym życiu zwyczajnych ludzi dokonuje się owa tajemnicza i życiodajna relacja pomiędzy Stwórcą i stworzeniem? Zapewniam, że wcale nie myślę o moim życiu jako o przykładzie, który należy naśladować, bynajmniej! Nie jestem modelem, nie jestem miarą. Mam tylko pewną zdolność czytania tego, co mi się przydarza, jako swoistej przypowieści o Bogu i człowieku. Fascynuje mnie jakiś dziwny dialog, który odbywa się pomiędzy tym, co robię, co mówię, co wybieram i czego doświadczam, a tym, co zwykle nazywa się Bożą opatrznością. Od bardzo dawna jestem przekonany, że wszystko, co się dzieje w mikro- i makroświecie, dzieje się ze względu na mnie. Spóźniony pociąg, nieoczekiwane spotkanie, huragan na Hawajach, czyjaś śmierć lub narodziny, przeczytany wiersz, myśli, słowa, kłótnie, pojednania – wszystko jest częścią jakiejś wielkiej opowieści, która ma dwóch autorów: mnie i Boga. Jak w szachach: mój ruch, Jego ruch, moje zagranie, Jego zagranie. Moje – często chaotyczne, intuicyjne, na oślep. Jego – skupione, precyzyjne, przewidujące partię na nieskończoną ilość posunięć do przodu wraz z całym mnóstwem drobnych rzeczy, które im będą towarzyszyć. Czy myśląc tak, jestem pretensjonalny? Nie, bo wiem, że w życiu innych dzieje się dokładnie tak samo. W twoim życiu Bóg robi wszystko ze względu na ciebie, w życiu jego i jej – ze względu na nich. Z każdym gra osobiście, jakby w ogromnym wszechświecie nikogo poza tą osobą nie było. Jak On to łączy potem w jedną całość, pozostanie na zawsze Jego słodką tajemnicą. Dla nas to niewyobrażalne, ale Jemu się udaje. Czuję dreszcz radosnego zachwytu, kiedy myślę o niezwykłych ­zdolnościach Boga.

Anna Wasiewicz, bez której nie byłoby tej książki, myśli podobnie. Może dlatego tak lubimy ze sobą rozmawiać, dzielić się tym, co mamy w sercach i w głowach. Poza tym oboje lubimy ciekawe historie. Te książki to owoc takich wielokrotnych długich pogaduszek. To zdrobnienie przywołuje mi na myśl inne słowo, a mianowicie „gadaninka”, którym Janusz Korczak nazywał swoje radiowe pogadanki dla dzieci. Wszyscy wiemy, jak wiele mądrości i dobra niosły te gadaninki Starego Doktora. Nie chcemy się porównywać, ale ufamy, Anna i ja, że i nasze gadaninki przyniosą czytającym trochę uśmiechu i nadziei. W drodze ku Bogu tak bardzo ich nam potrzeba.

Złamana ręka i siła opowieści

Bardzo wierzę w moc opowieści, w siłę gawędziarskiego przekazu. Nauczyłem się tego od starszych ludzi.

Przeżyłem w dzieciństwie niezwykłe wydarzenie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że słowa mają wielką moc. Byłem wówczas w drugiej klasie szkoły podstawowej i któregoś dnia śmiałem się z mojego starszego o dwa lata kolegi, którego widziałem w komży przy ołtarzu. „Jacek ministrant” czy nawet „Jacek ministrantek” – wołałem na niego. „Antek ministrantek” byłoby lepiej, ale to był Jacek. Zaczepiałem go tak, siedząc na ławeczce na podwórku szkolnym. On w końcu mocno rozeźlony podszedł, popchnął mnie i ja z tej ławki spadłem, ale tak nieszczęśliwie, że lewa ręka podwinęła mi się w nadgarstku i kość pękła. Popłakałem się, poszedłem do domu, ręka mi po drodze spuchła, ale widocznie nie za bardzo, bo moja mama, pielęgniarka, która z zasady nie dawała się nabrać na żadne choroby, stwierdziła, że przyłoży mi jakiś kompres – i na tym był koniec pochylania się nad moim bólem i cierpieniem. Przez tydzień chodziłem z nieopatrzoną złamaną ręką, a kiedy płakałem, słyszałem od mamy: „Dobrze, już dobrze, nic się nie dzieje, nic cię tam nie boli”. Prawie przestałem nią ruszać, żeby jak najmniej bolała. I był tylko jeden moment, kiedy całkowicie zapominałem o bólu, przestawałem go odczuwać – na podwórku. Była wczesna jesień, początek szkoły, wrzesień. Na naszym podwórku przesiadywała bodaj prababcia jednej z moich koleżanek, pani Chmielewska. Była Lwowianką, żoną przedwojennego inżyniera. Mieszkała na czwartym piętrze bez windy, więc kiedy schodziła na dół – opierając się na parasolce, w sukni do ziemi, z koronkowym żabocikiem, z białymi włosami upiętymi do góry w kok i drucianymi okularami na nosie – wyglądała jak żywcem wyjęta z XIX wieku, niczym nobliwa starsza pani z baśni Walta Disneya. Schodziła więc z tego czwartego piętra, siadała na podwórkowej ławce i musiała sobie posiedzieć, odpocząć, zanim znowu wdrapała się z powrotem na górę. A kiedy tak odpoczywała, snuła rozmaite opowieści. To nie były bajki. Opowiadała nam historie o Lwowie, o ludziach tam żyjących, o życiu, które tam wiodła. Ja oczywiście nie miałem pojęcia, co to jest Lwów, ale słuchałem, tak jak i inne dzieci, z przejęciem; byłem dość wdzięcznym słuchaczem. Tamtego dnia, kiedy ze złamaną (choć za taką nieuznaną) ręką zszedłem na podwórko i usiadłem obok niej, pani Chmielewska ujęła mój nadgarstek i spytała, dlaczego jest taki spuchnięty. „Przewróciłem się i stłukłem go sobie”. „Aha, no to daj mi tę rękę”. I dalej opowiadała, lekko gładząc mnie po złamanym miejscu. Nic nie czułem, najmniejszego bólu, ani przez chwilę. To było cudowne doświadczenie, absolutnie cudowne, które przypisuję nie tyle mocy dotyku, chociaż ten dotyk był szalenie ważny, ile mocy jej słów, sile opowieści. Ona mnie odrywała od mojego bólu i słowem zabierała mnie z mojego cierpienia w inne miejsca, inne światy. Po czym kończyła się opowieść, przez jakiś czas „czar” jeszcze działał, a potem ból powracał. Powtórzyło się to ze dwa, trzy razy, a po tygodniu poszliśmy wreszcie do szpitala, w którym moja mama była pielęgniarką. Lekarz nie posiadał się z oburzenia: „Matka pielęgniarka, do jasnej cholery, a dziecko przez tydzień ze złamaną ręką chodzi!”. Moja biedna mama była strasznie zawstydzona, przemawiała do mnie czule: „Pawełku kochany”, a kiedy w piątej klasie złamałem drugą rękę, to nawet sekundy nie czekała, tylko natychmiast pobiegła ze mną na pogotowie.

Drugą postacią władającą czarem słowa była moja niania, pani Majewska, która chcąc mnie zmusić do jedzenia, snuła przeróżne opowieści w taki sposób, że nawet nie zauważałem, kiedy zjadałem cały obiad. Trzecim gawędziarzem mojego dzieciństwa był mój dziadek – on nie tylko opowiadał niesamowicie, ale także wciągał mnie w poważne, dorosłe rozmowy.

Był jeszcze ktoś; olśniewała mnie zdolnością opowiadania o kupowaniu kapusty w taki sposób, że w jej ustach rzecz cała zamieniała się w pyszną przygodę – pani Hela Mackiewicz, przyjaciółka moich rodziców, choć sporo od nich starsza, która także pochodziła ze Wschodu, z Wilna, i zachowała malowniczy wileński akcent. Słuchałem jej jak zaczarowany. Bardzo dużo się od niej nauczyłem. Dramatyzowała swoje wypowiedzi, prowadziła słuchacza do punktu kulminacyjnego, napięcie rosło, wstrzymywaliśmy oddech i bum! Spadała na nas pointa, zabawna lub wzruszająca – to zależało od ­intencji gawędziarki.

Dlaczego te opowieści tak na mnie działały? Nie wiem. To jest chyba jakaś genetyczna skłonność, wrażliwość ducha, którą człowiek dostaje w prezencie. Ja w każdym razie wraz z innymi władzami duszy dostałem od Boga zdolność do słuchania i opowiadania.

Pijaczek na skrzyżowaniu – rzecz o oddawaniu życia

Moc opowieści tkwi nie tylko w pięknym opowiadaniu, ale także w usilnym, życzliwym, niejako stęsknionym słowa słuchaniu. Wiele lat temu, gdzieś na początku mojego kapłaństwa, odwiedzałem rodzinny Żyrardów i jednego z moich przyjaciół, który po spotkaniu postanowił mnie odprowadzić do domu. Szliśmy sobie przez centrum miasta – ja w habicie – i nagle na skrzyżowaniu zaczepił mnie pijany mężczyzna, czegoś uparcie się ode mnie domagając. Kolega mnie odciągał: „Chodź, chodź, zostaw go”, ale ja się zatrzymałem: „Nie, poczekaj, posłuchajmy, co on mówi”. I ten mężczyzna, chwiejąc się na nogach, zaczął mi opowiadać o pogrzebie swojej matki. Minęło już parę lat od tego wydarzenia, ale jemu – wiadomo, in vino veritas – ten pogrzeb leżał na sercu. A to niestety głównie dlatego, że kiedy przyszedł do kancelarii parafialnej w swojej parafii, na wstępie usłyszał, ile za tę „usługę” będzie musiał zapłacić. Nie miał takich pieniędzy, w związku z czym zaczęło się jakieś targowanie; usłyszał, czego to nie będzie na tym pogrzebie, skoro nie zapłacił odpowiedniej kwoty. Opowiadał to ze łzami w oczach i pytał, dlaczego właśnie tak. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem, ale staliśmy dłuższą chwilę i rozmawialiśmy. Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni, po czym ruszyłem dalej z moim przyjacielem, który stwierdził sceptycznie:„I jaki to miało sens, przecież on nawet nie będzie pamiętał tej rozmowy, jest kompletnie pijany?”. Ja mu wtedy bardo poważnie odpowiedziałem: „Wiesz co, on po tylu latach ma w pamięci księdza, który przez swoją głupią postawę poważnie go zranił. Może jutro rano do tego wspomnienia dołączy także mgliste wspomnienie księdza, który zatrzymał się na rogu ulicy i ­słuchał ze współczuciem jego żalów”.

Ktoś powie, że to niewiele, ale to może być bardzo dużo. „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”(J 15,13). Słysząc te słowa z Ewangelii św. Jana, przeważnie myślimy o męczeństwie – przede wszystkim o ofierze Chrystusa, który za nas oddał życie, później o męczeństwie cierpiących w imię wiary lub innych wartości, o poświęceniu, z jakim ktoś opiekuje się bliźnimi – rodzice dziećmi, dzieci starszymi rodzicami – o miłosierdziu względem ubogich; to wszystko jest oddawaniem życia. A ja chciałbym zwrócić uwagę na oddawanie życia, które dokonuje się za każdym razem, kiedy poświęcamy komuś czas i uwagę, aby wysłuchać, co ma do powiedzenia. Bo czas to najcenniejsza rzecz, jaką mamy, czas to nasze życie – ono przecież dokonuje się w czasie. I ten czas nie wróci, tego czasu nikt nam nie odda. Dziś jest jeszcze cenniejszy, bo bardziej deficytowy. Za każdym więc razem, kiedy decydujemy się na poświęcenie komuś czasu, na wysłuchanie kogoś, może nawet na usłyszenie po raz dziesiąty tej samej historii, którą ktoś bardzo chce nam opowiedzieć, szczególnie jeśli ktoś nas zaczepia, gdy bardzo się spieszymy, aon, czy ona coś chce nam zakomunikować, czymś się podzielić, może o coś poprosić – dajemy mu nasze życie. Gest cierpliwego wysłuchania jest oddaniem życia, bo oddanie życia to nie tylko śmierć lub męczeńskie poświęcenie. Chrystus, Ten, który jako Słowo Ojca żyje poza czasem, wszedł w czas ziemski i dał nam go cały. My, którzy żyjemy w czasie, możemy odrobinę tego czasu komuś ofiarować. A jeśli to zrobimy, oddamy mu nasze życie. Nawet niewielki kawałek to już całkiem sporo, bo ­przecież nie wiemy, ile czasu jeszcze nam zostało.

Nie mniej niż zero (i Jedynka, która wszystko zmienia)

Kiedy kilka lat temu sprowadzałem się do klasztoru mniszek dominikańskich w Radoniach, poszedłem do odpowiedniego urzędu zarejestrować samochód, którym mnie obdarowali moi bracia z klasztoru na warszawskim Służewie. Pani w urzędzie, wydając mi tablice rejestracyjne, wyraziła wątpliwość: „Oj, nie wiem czy ksiądz je przyjmie”. „A dlaczego mam nie przyjąć?” „No, bo tam trzynastka jest, taka pechowa”.Ja na takie dictum zamarłem, po czym rzekłem: „Proszę pani, jeżeli ksiądz miałby wierzyć w zabobony, to dokąd by ten świat zmierzał?”. Wziąłem więc owe podejrzane tablice i zobaczyłem, że faktycznie numer jest dość oryginalny: 01113. Kiedy przyjechałem na Służew z zamontowanymi nowymi tablicami, jeden z braci zwrócił na nie uwagę i powiedział: „Ach, jaka wspaniała tablica, zobacz sam: trójka – to Trójca Święta, jeden, jeden, jeden – to Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, a to zero na początku… to ty!”. I dzięki temu doskonale zapamiętałem numer mojego auta.

Chrystus jest winnym krzewem, a my latoroślami (por. J 15,1–11). Ta jedność z Chrystusem sprawia, że nie jesteśmy zerem. Nie jesteśmy zerem, ponieważ przed nami stoi Jedynka, która wszystko zmienia. Możemy być dziesiątką, możemy być setką, tysiącem, milionem. Zera sporo zmieniają, kiedy jest ich dużo, ale nic nie znaczą, jeżeli nie ma przed nimi jedynki. Oczywiście, człowiek jest w stanie czynić dobro i dokonywać wspaniałych dzieł nawet, jeżeli nie przyjmuje Chrystusa. Jest to możliwe, bo ten świat jest stworzony przez Boga i każdy człowiek (każde stworzenie) w dobru Boga uczestniczy. A czyniąc dobro, odwołuje się do Tego, który jest dobry, który jest źródłem dobra. Jednak żeby nasze czyny, słowa, myśli miały znaczenie dla królestwa Bożego, które nie jest z tego świata (por. J 18,36), a do którego jesteśmy wezwani, muszą dokonywać się w jedności z Chrystusem. Mamy taką możliwość, jeżeli działamy z Nim i w Nim. Nasze dobre czyny nabierają wtedy wymiaru absolutnie niewyobrażalnego. Z zewnątrz może się wydawać, że to jest to samo – ktoś podaje kubek wody spragnionemu – ale od wewnątrz, jeżeli czynimy coś w imię Boga, ten gest nabiera wymiaru wiecznego. Ktoś powie:„A cóż mnie to obchodzi – ważne, żeby dać kubek wody spragnionemu”. To prawda, i moglibyśmy na tym poprzestać, gdyby wraz ze śmiercią nasze życie się kończyło. My jednak jesteśmy przeznaczeni do życia wiecznego i chcemy, żeby nasze czyny po pierwsze o życiu wiecznym świadczyły już teraz, tutaj, a ponadto żeby to, co robimy, zasługiwało na życie wieczne. Mamy taki przywilej, że możemy współbudować z Bogiem nasze życie wieczne. A choć pozostanie ono zawsze niezasłużonym darem dobrego Boga, będziemy w nim mieli swoją cegiełkę. Taka perspektywa daje pokój i radość, jakiej nikt ani nic na tym świecie dać nie może.

Daje nam to również głębsze poznanie nas samych. W Pierwszym Liście św. Jana Apostoła pada takie dziwne zdanie: „Jeżeli serce nasze nas oskarża, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko. Jeżeli nasze serce nas nie oskarża, mamy ufność wobec Boga” (1 J 3,20–21). My nieraz doskonale wiemy, że zrobiliśmy coś nie tak, że coś nas uwiera, coś nam leży na sumieniu. Nasze serce, które jest symbolem naszego wnętrza, a więc również głosu naszego sumienia, podpowiada nam, że coś jest nie tak. Ale serce poznaje tylko to, co jest dla nas (dla niego) dostępne. Bóg widzi lepiej – zarówno dobro, jak i brak dobra. Może się okazać, że serce czegoś nam nie wyrzuca, a Bóg widzi, że tam zamiast dobra jest jego brak. Jeżeli jesteśmy blisko z Chrystusem i przyjmujemy Jego łaskę, to nasze serce, nasze sumienie powoli uzgadnia się z wiedzą samego Boga. I dlatego św. Jan mówi: „Jeżeli serce was nie oskarża – a w domyśle: jesteście przecież blisko Boga – to możecie być spokojni, że i Bóg nie widzi tam niczego złego”. Jeżeli jesteśmy blisko Chrystusa, jeżeli pozwalamy Jego łasce płynąć w naszym sercu, nasze serce bije zgodnie z rytmem Bożego serca. Lepiej słyszymy Pana i w naszym życiu jest coraz mniej takich sytuacji, kiedy sumienie coś nam wyrzuca, choć nie powinno, bo niczego złego nie zrobiliśmy, albo odwrotnie – sumienie milczy, kiedy powinno nam robić wyrzuty. Dopiero zespolenie z Jezusem daje nam komfort widzenia prawdy. Jeżeli jesteśmy latoroślami winnego krzewu, to znaczy, że jesteśmy tą samą rośliną, że te same soki w nas płyną, że naprawdę jesteśmy z Nim jedno. To niesamowity przywilej, którego najmocniejszym wyrazem jest komunia święta – przedziwny sakrament, w którym Chrystus łączy się z nami nie tylko duchowo, ale zupełnie bezpośrednio, wręcz organicznie. Jeżeli z tego przywileju korzystamy, to mamy możliwość z zera stawać się dziesiątką, setką, tysiącem, milionem. Ważne, żeby Jedynka była na początku.

Muppet Show, czyli boskie życie!

Moje pokolenie doskonale pamięta, a młodsze też pewnie zna Muppet Show. W tej genialnej serii Jima Bensona był skecz, który mi zapadł w pamięć: idzie sobie jeden z Muppetów i napotyka maszynę przypominającą bankomat, która zaczepia go, mówiąc słodkim głosem: „Wrzuć monetę, a powiem ci, kim jesteś”. On się zatrzymuje, wrzuca pieniążek i słyszy: „Wrzuć jeszcze jeden”. Wrzuca. „Wrzuć jeszcze jeden”. Wrzuca. „Wrzuć jeszcze jeden”. Wrzuca. „Jesteś rozrzutny!” On się wtedy wścieka, zaczyna walić w tę maszynę pięściami i słyszy: „Łatwo wpadasz w gniew”.

Zabawne i wcale nie oderwane od rzeczywistości, bo uczymy się, kim jesteśmy, kiedy powtarzamy pewne rzeczy w naszym życiu. Jeżeli wiernie powtarzamy modlitwę, jeżeli wiernie powtarzamy dobre czyny, to stajemy się ludźmi modlitwy i ludźmi dobrymi – czyniącymi dobrze. Jeżeli zaś wiernie powtarzamy zło, wiernie powtarzamy grzech, to stajemy się ludźmi złymi – uczestniczącymi w złu. To jest takie proste. I oczywiście w tym momencie ktoś zawoła: „Ojej, ja przecież często grzeszę!”. A czy często powtarzasz modlitwę? A dobre czyny? Podejmij to wyzwanie, podejmij walkę o swoje serce. Ta walka to urabianie serca powszednią, bezpretensjonalną, nieraz monotonną, prostą wiernością. Codziennymi zwyczajnymi aktami modlitwy, gestami dobroci. To naprawdę nie jest specjalnie skomplikowane. Najtrudniejsza jest właśnie wierność. Akceptacja zwyczajności, bo to rzadko są jakieś wielkie duchowe fajerwerki. Wytrwałość w zwyczajności. Jeżeli te trudności przyjmiemy, jeżeli się z nimi uporamy, nasze serce, nasze wnętrze, a przez to nasze życie będzie się stawać coraz bardziej Chrystusowe. Ba, to dopiero będzie boskie życie!

Oszczędność majętnych i kultura ascezy

Zdarzyło mi się znać ludzi bogatych i zwrócił moją uwagę fakt, że ludzie naprawdę majętni są dość oszczędni, nie wyrzucają pieniędzy na głupstwa. Potrafią zainwestować ciężkie miliony w jakieś przedsięwzięcie, a jednocześnie czujnie pilnować codziennych, drobnych wydatków. Jeden z przykładów: z pewnym moim znajomym, który ma bardzo dużo pieniędzy, jesteśmy w Castel Gandolfo. Upał. „Usiądźmy sobie, zjedzmy lody” – proponuję. A on na to: „Wiesz co, chodźmy dalej, lody będą takie same, ale kosztować będą o połowę mniej”. Co za skąpiec, pomyślałem, i odparłem: „Nie, usiądźmy sobie na tym placyku, tu sobie zjedzmy, nie żałujmy sobie, widok na pałac papieski jest tego wart”. Ale on był uparty, argumentował, że jeżeli pójdziemy dalej, kupimy tam lody, wrócimy z nimi i zjemy je, siedząc przy fontannie z widokiem na pałac, to wrażenia estetyczne będą takie same. Pierwsza moja odruchowa myśl była potępieńcza: skąpiec, ale chwilę później przyszło otrzeźwienie: on ma absolutną rację!

Mam wrażenie, że to jest pułapka, w którą wpadają ludzie niezamożni: mają tak wielkie pragnienie, żeby być w świecie bogatszych, że nie przyjdzie im do głowy, żeby zacząć od oszczędzania. Gdy o tym mówię, często pada argument, że ludzie biedniejsi nie mają z czego oszczędzać. Być może, natomiast ja pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych pojawiły się anteny satelitarne, które były wszędzie, a najwięcej ich wisiało na takich biednych gomułkowskich blokach albo odrapanych kamienicach w moim rodzinnym Żyrardowie. Swoją drogą to niesamowity widok: kamienica, która się rozpada, przegniłe drewniane schody, prawdopodobnie nie ma kanalizacji, ale w każdym oknie zamontowana antena satelitarna. To naprawdę dość często jest sprawa wyboru, a nie zawsze jego totalnego braku.

Zamożni ludzie, z którymi miałem okazję się przyjaźnić, nigdy nie obnosili się ze swoim bogactwem, a nawet kultywowali nierozrzutność i finansową dyscyplinę. Oczywiście, widać było, że ich marynarka czy koszula są bardzo dobrej jakości, ale kiedy chcieli kupić pumeks albo korkociąg, szli do sklepu „wszystko za dwa euro”, bo po co kupować korkociąg za czterdzieści euro. Ten korkociąg za dwa jest prawdopodobnie tak samo dobry jak ten za czterdzieści, a jeśli się popsuje, to zmarnujemy tylko dwa euro, a nie czterdzieści. Można powiedzieć, że to są tylko jednostki, ale jest w tym pewien wymiar społeczny: są takie środowiska, które wytworzyły w sobie – dzięki chrześcijaństwu – kulturę pewnej ascezy.

Myślę tu między innymi o pani profesor Zofii Włodek i jej bracie, którzy po mamie byli potomkami rodu Goetzów, właścicieli Okocimia. Mieszkali we dwoje w jednorodzinnej kamienicy przy ulicy Wróblewskiego w Krakowie. W latach osiemdziesiątych ta ich zamożność stała się nieco wątpliwa, bo ze wszystkiego ich ograbiono, jednak nadal byli na tyle majętni, że stać ich było na utrzymanie tego domu. Oni natomiast wydzielili tam małe mieszkanka i dzielili się miejscem z zaprzyjaźnionymi osobami za darmo lub za symboliczny czynsz. To było niesamowite.

Inny mój przyjaciel, Charles de Montalembert, był właścicielem banku. Rodzina de Montalembert to stara arystokracja, ich drzewo genealogiczne sięga pierwszej krucjaty. Przez wieki zubożeli, ale w XIX wieku odnowili majątek, a w XX jeden z ich wujów wyjechał do Argentyny, tam założył browar i stał się potentatem piwnym na całą Amerykę Południową. Zarobił ogromne pieniądze, a umierając bezpotomnie, przekazał majątek, w tym ogromne posiadłości w Patagonii, swojemu bratu we Francji. Ten olbrzymi majątek zainwestowano i rodzina założyła bank, który pozwalał im na utrzymanie pięknego średniowiecznego zamku w Burgundii: z wieżami, fosami i całym przepychem, jakiego absolutnie nie można było podejrzewać, gdy spotykało się Charlesa de Montalemberta gdzieś na ulicy. To był taki zwyczajnie wyglądający pan, lekko rozczochrany, w szarym garniturku, okularach w taniej oprawie, taki żyjący trochę nie na tym świecie. Jeździł starym citroenem. On i jego żona, oboje głęboko wierzący. Tak wyszło, że się z nimi osobiście zaprzyjaźniłem, ale oni utrzymywali kontakty z wieloma dominikanami, bo ich praszczur przyjaźnił się z ojcem Henri-Dominique Lacordaire’em, odnowicielem francuskich dominikanów. Lacordaire zmarł w 1861 roku, a Montalembert dziesięć lat później. I przez tę ich historyczną przyjaźń rodzina Montalembertów pozostawała blisko z zakonem. Charles zapraszał czasami naszych braci do rodzinnego zamku, a później jego żona przebudowała stajnie i utworzyła tam dom rekolekcyjny. Pamiętam dość zabawną historię, jak któregoś wieczoru siedzieliśmy po kolacji w salonie, a Charles coś sobie przypomniał i powiedział do żony: „Wiesz co, Vivianne, ja się bardzo cieszę, kiedy bracia dominikanie przyjeżdżają, ale mam małą prośbę: kiedy już sobie tak tam siedzicie przy szklaneczce, to może zaczynajcie od tych mniej drogich butelek, bo tych bardzo drogich to ja mam, ehem, niezbyt wiele”. I okazało się, że przez przypadek bracia naruszyli jakieś trunki z unikatowej kolekcji, w zasadzie dzieła sztuki olbrzymiej wartości. A on tylko delikatnie zwrócił uwagę, żeby łaskawie ­korzystali z innej części piwniczki.

Jak orzeł z kogutem?

Ktoś mi podrzucił wpis z bloga mojego współbrata Krzysztofa Pałysa:

Orzeł latał wysoko, napawał się pięknem świata i myślał: „Przemierzam wielkie przestrzenie, widzę doliny i góry, morza i rzeki, łąki i lasy, widzę mnóstwo zwierząt i ptaków, widzę miasta i wsie, i to, jak żyją ludzie. A oto wiejski kogut nic nie zna oprócz swojego podwórka, gdzie widzi tylko parę osób i trochę bydła. Polecę do niego i opowiem mu o świecie”. Przyleciał orzeł, usiadł na dachu wiejskiej chałupy i patrzy, jak dumnie i dziarsko kroczy kogut pośród swych kur, i myśli: „A więc on jest zadowolony ze swego losu, lecz jednak opowiem mu o tym, co wiem”. I orzeł zaczął opowiadać kogutowi o pięknie i bogactwie świata. Kogut z początku słuchał uważnie, lecz nic nie rozumiał. Orzeł, widząc, że kogut nic nie rozumie, zasmucił się i ciężko mu było rozmawiać dalej z kogutem. A kogut, nie rozumiejąc tego, co mówi orzeł, zaczął się nudzić i ciężko mu było słuchać orła. Obaj jednak ­pozostali zadowoleni ze ­swojego losu.

Tak bywa, kiedy wykształcony człowiek rozmawia z niewykształconym, albo jeszcze bardziej, kiedy duchowy rozmawia z nieduchowym. Człowiek duchowy podobny jest do orła, a nieduchowy do koguta. Umysł człowieka duchowego we dnie i w nocy rozważa prawa Pańskie i w modlitwie wstępuje do Boga, umysł zaś nieduchowego jest przywiązany do ziemi albo zajęty myślami. Dusza człowieka duchowego rozkoszuje się pokojem, a dusza nieduchowego pozostaje pusta i rozproszona. Człowiek duchowy jest jak orzeł – szybuje wysoko, jego dusza odczuwa Boga, widzi cały świat, mimo że modli się w mroku nocy. Człowiek nieduchowy rozkoszuje się próżnością lub bogactwem, poszukuje też cielesnych przyjemności. Kiedy zaś duchowy spotyka się z nieduchowym, dla obydwóch ­rozmowa bywa nudna i uciążliwa*.

Zasadniczo zgadzam się, że człowiek duchowy ma szersze czy większe otwarcie na wieczność, na jakąś dalekosiężną perspektywę. Zgadzam się, że człowiek nieduchowy jest strasznie zaabsorbowany tym światem. Nie podoba mi się jednak podział na ludzi duchowych i nieduchowych. Będę się upierał, że to nie jest napięcie czy różnica pomiędzy ludźmi, ale wewnątrz człowieka – to w nas jest ten duchowy i nieduchowy człowiek. Poza tym wydaje mi się, że chrześcijaństwo polega na tym, że kiedy ten orzeł usiądzie, to on tak będzie potrafił rozmawiać z kogutem, że kogut na swoim poziomie poczuje się szczęśliwszy, mądrzejszy, lepszy, a nie znudzony. Powiedziałbym, że jeżeli duchowy człowiek rozmawia z nieduchowym i ten drugi się nudzi, to znaczy, że duchowy nie potrafi jeszcze mówić o Bogu.

Mam świetną historię à propos: przywoływana wcześniej nieżyjąca już profesor Zofia Włodek, promotorka mojej pracy magisterskiej sprzed lat, była, jako się rzekło, potomkinią znanej przemysłowej arystokracji: jej mama była z domu Goetz-Okocimska (niemiecka rodzina, która założyła ten browar na początku XIX wieku, a po drodze dostała od cesarza Franciszka Józefa tytuł baronów i własny herb), a ojciec pochodził z Włodków, możnowładczej rodziny małopolskiej. Sama była naukowcem, profesorem Polskiej Akademii Nauk, wybitną mediewistką. Wspomniałem już o ich jednorodzinnej kamienicy, czymś w rodzaju miejskiego pałacu: wchodziło się do środka i traciło mowę. Nagle znajdował się człowiek w olbrzymim holu, który sięgał aż do przeszklonego dachu. Dookoła na dwóch kondygnacjach ustawiono regały z książkami, a na dole skórzane fotele, na ścianach wisiały portrety przodków, w tym Jana Baptysty Goetza, założyciela dynastii, Niemca w polskim kontuszu, który do swojej żony Czeszki powiedział: „Jemy polski chleb, będziemy Polakami”. Kiedy przyszedł czas święceń kapłańskich mojego rocznika, każdy z nas szukał jakiejś kwatery dla gości, bo w klasztorze było mało miejsca. Zapytałem panią Włodek, czy mogłaby udzielić takiej gościny. Natychmiast się zgodziła. W ostatniej chwili okazało się, że moja rodzina nie zostanie w Krakowie na noc, bo wracają do domu, ale rodzina mojego współbrata Tomka takiego noclegu poszukiwała. Zapytałem więc i pani profesor znów się zgodziła. Ważne jest, że rodzice owego współbrata byli prostymi ludźmi, ­chłoporobotnikami z Bielska-Białej.

Cała historia zaczęła się tuż po święceniach, w czasie obiadu, i najpierw dotyczyła mojej rodziny: mój dziadek siedział obok pani profesor Włodek i od dłuższego czasu byli pochłonięci rozmową. W pewnym momencie przechodziłem, a dziadek, który był trochę głuchy, odwrócił się i teatralnym szeptem spytał: „Kto to jest ta pani, która tu koło mnie siedzi?”. Powiedziałem, że to moja pani profesor. „Nie może być, ona jest profesorem?!” I zobaczyłem panią Włodek, która uśmiechała się filuternie na boku. Dla mojego dziadka było czymś niewiarygodnym, że od godziny siedział zanurzony w żywej rozmowie z profesorem i w ogóle tego nie zauważył. Oczywiście bardzo go to nobilitowało, że profesor rozmawia z nim, prostym człowiekiem. Zadziwiło go, że jego rozmówczyni w ­żadnym momencie nie dała mu tego odczuć.

To był pierwszy epizod, a drugi dotyczył rodziców Tomka. Wieczorem szedłem z nimi do pani profesor. Wchodzą do osławionej kamienicy i oczywiście stają oniemiali. Pani Włodek ich zaprasza, zostawiamy ich samych. Wracamy na drugi dzień rano, dzwonimy, otwiera nam pan Włodek, brat pani profesor, jak zwykle elegancki i dystyngowany. W tym samym momencie otwierają się drzwi od łazienki i wychodzi, pogwizdując, tata Tomka, i wesoło do nas zagaduje. Pytamy, gdzie mama, a pan Włodek mówi, że najprawdopodobniej siedzą z Zosią w kuchni. Idziemy w stronę kuchni i słyszymy ożywioną rozmowę: „I co pani potem dodaje?” – pyta pani profesor. I oczom naszym ukazuje się obraz: pani Włodek siedzi z kartką i pilnie notuje jakiś autorski przepis kulinarny Tomkowej mamy. Pamiętam, że miałem poczucie jakiegoś zupełnego cudu. Na koniec wszyscy się wycałowali – okazało się, że byli już na ty – i pożegnali z zaproszeniem na następny raz. I nawet jeśli nigdy nie było tego następnego razu, zrozumiałem wtedy, że Włodkowie to wyjątkowi ludzie. Miałem szczęście, że trafiłem na wielkich ludzi, właśnie na nich. Oni to wynieśli z domu, tak ich uczono. Z pewnością nie w każdej arystokratycznej rodzinie tak wychowywano, ale prawdziwa arystokracja miała niezłomną zasadę: masz umieć znaleźć się z każdym i każdego szanować. Mnie również uczono tego w domu i niech mi będzie wybaczone, że to powiem, ale uczyła mnie tego również znienawidzona komunistyczna szkoła. O woźnej nie można było powiedzieć „woźna”, trzeba było powiedzieć „pani woźna”, wszystkich należało szanować.

A wracając do historii o kogucie i orle: powiedziałbym, że w tym opowiadaniu prawdziwszym obrazem jest kogut, a nie orzeł – kogut jako pewien rodzaj człowieka kompletnie zamkniętego, zblazowanego, niezainteresowanego. Orzeł natomiast jest nieprawdziwy: on nie może (na zasadzie: komu więcej dano, od tego więcej wymagać się będzie) zmęczyć się taką rozmową – ani z kogutem, ani ze skromnym wróbelkiem.

* K. Pałys, Kogut i orzeł, http://kpalys.blogspot.com/2017/02/kogut-i-orze.html, 1 lutego 2017, dostęp 3 października 2019.

Hennessy i (nie)zwyczajna przyzwoitość

Jest jakieś podobieństwo rodów i historii, które muszę tu przywołać. Maryś Czetwertyńska opowiadała mi kiedyś, jak to jeden z jej synów z kolegami robili sobie wędrówkę po Francji i chyba jej syn poważnie skręcił nogę. Nie bardzo mógł już iść, więc zaczęli łapać stopa. Gdy zatrzymali się w końcu jacyś państwo, chłopcy zapytali, czy można by ich dokądś podwieźć, bo kolega skręcił nogę. Podjechali zatem do najbliższego miasteczka, do lekarza, i ci państwo powiedzieli, że poczekają, zobaczą, co z kolegą. Po opatrzeniu zwichnięcia doktor stwierdził, że dobrze by było, by młody człowiek przez parę dni oszczędzał nogę, unikając chodzenia. Życzliwi właściciele samochodu spytali, czy młodzi mają się gdzie zatrzymać, a usłyszawszy, że ci mają namioty, zaprosili ich do własnego domu. Okazało się, że byli to państwo Hennessy, ci od koniaków! I tak to grupka młodych ludzi mogła odwiedzić posiadłość legendarnych producentów spirytualiów, a nawet spróbować co nieco z piwniczki.

Cała ta historia ma wiele pięknych momentów: po pierwsze jacyś ludzie zawieźli do lekarza obcego chłopaka, dalej: poczekali na wynik wizyty, potem zatroszczyli się o mieszkanie dla niego i jego kolegów, a na koniec zaprosili ich do siebie. Podejrzewam, że już zapraszając, śmiali się w duchu na myśl, co to będzie, kiedy chłopcy zorientują się, do kogo trafili; mieli po osiemnaście lat, byli Francuzami, więc nazwisko Hennessy z pewnością nie było im obce. Gdyby cała rzecz odbyła się inaczej, na przykład gdyby napotkani ludzie powiedzieli: „Nazywamy się Hennessy i zapłacimy wam za hotel”, chłopacy też by pewnie opowiadali to jako arcyciekawą przygodę życia. Ale to nie byłoby to samo.

Skarykaturowany purytanizm

Wrócę jeszcze do czegoś, co nazwałbym kulturą ascezy: zapewne dziś w świecie różnie to wygląda, bo i świat nam się wymieszał, i kultury się wymieszały – niby ciągle mówimy, że Niemcy są tacy, Francuzi tacy (choć to zwykle generalizacja), iwciąż można pewne cechy charakterystyczne danej kultury wyróżnić, to globalizacja jednak robi swoje i różnice często zanikają, dając miejsce swoistej urawniłowce. W każdym razie opowiedziałem historię z Francji, teraz będzie o Niemcach.

Byłem kiedyś w Hamburgu na uczcie św. Macieja, organizowanej tam corocznie gdzieś od połowy XIV wieku. W ciągu tych setek lat nie odbyła się ona tylko dwa razy: raz w czasie średniowiecznej epidemii dżumy i raz w czasie ostatniej wojny światowej. To jest spotkanie dla wysoko sytuowanych obywateli Hamburga i od wielu lat jest tradycją, że zaprasza się na nie także zagranicznego gościa, który jest gwiazdą wieczoru. Gdy parę lat temu usłyszałem w radiu, że prezydent Komorowski dostąpi zaszczytu bycia oficjalnym gościem tej uczty, pomyślałem sobie z uśmiechem, że ja już tam byłem – oczywiście nie jako gwiazda, siedziałem sobie na ostatnim miejscu.

To jest bardzo zrytualizowany posiłek, kolacja odbywa się w ratuszu w wielkiej sali balowej, są lokaje i kandelabry, piękna zastawa i doskonałe menu. Goście zajmują miejsca według ustalonej hierarchii: jest więc stół prezydialny, przy którym siedzi prezydent Hamburga i jego goście; potem stoją trzy czy cztery bardzo długie stoły, a przy nich zawsze ta sama liczba biesiadników – im częściej ktoś jest zapraszany, tym bliżej stołu głównego zasiada. Więc ci pierwszy raz zaproszeni siadają na samym końcu, najdalej od stołu prezydialnego. W tym rytualnym porządku jest coś bardzo pięknego i chrześcijańskiego: aby ci, którzy siedzą na końcu, nie czuli się ostatni i zapomniani, na krańcu każdego ze stołów zajmuje miejsce jeden z ministrów hamburskiego rządu. Myśmy siedzieli obok pani minister kultury, bo ja tam byłem wprowadzony przez przyjaciela, który był i jest nadal ważną postacią artystycznego życia miasta – jego arcyciekawą historię opowiem przy innej okazji.

Znalazłem się na tej biesiadzie z pełną świadomością, że jest tam absolutna elita polityczna, finansowa, przemysłowa i artystyczna Hamburga, czyli jednego z najbogatszych miast Europy. Czekaliśmy w westybulu, aż otworzą drzwi – gościem honorowym był wówczas kanclerz Austrii, który wraz z prezydentem Hamburga podpisywał w sali recepcyjnej pamiątkową księgę. Byłem tam w cywilu, w jakimś bardzo szykownym garniturze specjalnie zakupionym na tę okazję, i ciekawie rozglądałem się dookoła: złocenia, stiuki, obrazy, lokaje w perukach, a na balkonie orkiestra. Grali muzykę, którą Georg Friedrich Telemann skomponował specjalnie na tę kolację w XVIII wieku – powtarzają swój program co roku; snobizm najczystszej wody. Nikogo oczywiście nie znałem poza przyjacielem, który mnie tam wprowadził, ale jedną osobę kojarzyłem – był to Helmut Schmidt, były kanclerz Niemiec, wtedy już staruszek. Podczas uroczystej kolacji oczywiście nie wolno palić, na palenie trzeba wychodzić do specjalnie zorganizowanej palarni, a jedyną osobą, której ten obowiązek nie dotyczył, był właśnie Helmut Schmidt, znany palacz. On palił zawsze i wszędzie, i on miał pozwolenie. Miał swoją popielniczkę i gdy tylko kończył papierosa, natychmiast pojawiał się jeden z owych lokajów w białych pończochach, zabierał popielniczkę i przynosił czystą. To było zabawne. Kiedy siedziałem w tym gronie, nagle sobie uzmysłowiłem, że w ogóle nie widać, że to są bogaci ludzie. Prawdopodobnie gdybym się znał, tobym wiedział, że zegarki, które mieli na rękach, a które wyglądały jak zwyczajne zegarki, w istocie nimi nie były, choć nie były to krzykliwe Rolexy z diamentami. Panie nie miały na sobie ekstrawaganckich kreacji, a choć wszyscy byli ubrani stosownie, nie było w tym żadnej ostentacji. I wtedy zrozumiałem, że oto widzę owoce kilku wieków protestanckiej kultury naszych sąsiadów: skromność podniesioną do rangi ideału.

My z tego kąśliwie żartujemy, że to purytanizm, fałszywa pokora, bo tak naprawdę ci ludzie mają wielkie pieniądze, żyją luksusowo, a tylko udają skromnych. Ten purytanizm był wielokrotnie skarykaturowany w literaturze, kulturze, filmie, i to jest prawda, że on może mieć karykaturalną postać. Ale spróbujmy spojrzeć na jego najszczersze wydanie: świadomość, że dobra, które posiadam, mam po to, żeby je zainwestować, żeby je wykorzystać z pożytkiem, żeby rozwinąć mój biznes, dać pracę ludziom, wybudować kościół, szkołę, ochronkę, żeby prowadzić misje w Afryce i nie wiem co jeszcze, a nie po to, żeby mieć kolejnego rolls-royce’a. Zdaję sobie sprawę, jak łatwo jest to obśmiać czy wynaturzyć, ale kiedy się wchodzi do galerii sztuki albo do protestanckich świątyń, często wiszą tam portrety arystokratów bądź donatorów, nieraz z rodzinami: wszyscy na czarno ubrani, kryzy białe, twarze posępne. Wyglądają zupełnie inaczej niż postaci z katolickich portretów, gdzie każda błyskotka musi być oddana z największą precyzją. Ktoś powie, że katolicy przynajmniej nie udają i cieszą się życiem, jednak tu nie chodzi o udawanie. Próbuję podejść do tego od najszczerszej strony. Jest w tym coś godnego podziwu, jest pewien rodzaj ascezy, która nie polega na tym, że dziaduję i doprowadzam się do nędzy, ale na tym, że umiem znaleźć właściwą miarę rzeczy, właściwą proporcję – umiar po prostu.

Kiedy to opowiadam, przypomina mi się inne wydarzenie, w którym brałem udział również dzięki mojemu przyjacielowi Albertowi, a mianowicie rozdanie europejskich nagród filmowych w Rzymie. Spotkałem tam Pedro Almodovara i innych znakomitych filmowców i aktorów, więc nie był to czas całkowicie stracony, ale sama ceremonia była nudna jak flaki z olejem – wręczanie nagród przez trzy godziny! Z tych nudów poczyniłem sporo pobocznych obserwacji. Otóż tam wszystko błyszczało i krzyczało wprost o uwagę, ale nagle pojawiła się para, która przebiła wszystkich: starsi ludzie, taka mocna osiemdziesiątka. On w błękitnym garniturze, cały lśniący, pierścienie na rękach, długie białe włosy, a obok niego babcia, która miała długą połyskującą suknię, futrzaną etolę – a było to w czerwcu czy lipcu – i do tego futra była przyczepiona wielka broszka – złoto i diamenty – w kształcie Kaczora Donalda! Całości dopełniał brylantowy diadem na głowie. Kobieta ledwo szła, uginając się pod tym wszystkim. Dwa zgromadzenia – Rzym i Hamburg. I powiem szczerze: to Hamburg mi ­zaimponował, nie Rzym.

Niedobrze mieć tyle rzeczy

Jeszcze zanim zrodziła się w mojej głowie idea przeprowadzki do Petersburga, siedziałem któregoś pięknego dnia w swoim pokoju przy klasztorze mniszek dominikańskich w Radoniach i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem ogromnie przywiązany do rzeczy, które przez lata zgromadziłem. Dotarło do mnie, że przecież nie zabiorę tego wszystkiego ze sobą na tamten świat. Każdy z przedmiotów, które są tutaj ze mną, coś dla mnie znaczy. Tu jakieś wspomnienie, tu pamiątka, tu prezent. Przecież ja te meble w stylu Woltera przywiozłem z Paryża, bo tam je za zupełny bezcen dostałem… Nagle silnie poczułem, że to przywiązanie nie ma nic wspólnego z życiem, które przecież wybrałem, z życiem zakonnym, i postanowiłem, że muszę zacząć te rzeczy rozdawać.

Jakiś czas potem pojawiła się myśl o wyjeździe do Rosji; rozmawiałem o tym z moim bratem, Gabrielem Wilczyńskim, który od jakiegoś czasu tam pracował. Powiedział, że to świetny pomysł, że się cieszy, i dodał, że musi mi powiedzieć parę rzeczy: „Po pierwsze, nie zabierzesz wszystkiego ze sobą, po prostu nie ma takiej możliwości. Na przewóz jakichkolwiek dóbr przez granicę trzeba mieć pozwolenia, służby graniczne to sprawdzają, nawet nie wszystkie książki można wziąć; trzeba naprawdę rozsądnie wybrać rzeczy do zabrania”.Słuchałem tych jego rad i myślałem: Jezu, oto odpowiedź na moje dylematy! Dopiero co siedziałem i martwiłem się, że nigdy się od tego nie uwolnię, bo każda z tych rzeczy zbyt wiele dla mnie znaczy: tu są książki jeszcze mojego ojca, płyty, które dostałem w prezencie, pamiątkowe obrazki, nawet stolik, fotele i dywan. A on przychodzi i mówi: będziesz musiał wybrać, bo nie zabierzesz wszystkiego. Świetnie. Zacząłem obmyślać plan, co i komu będę rozdawał. A potem przypomniałem sobie jeszcze inną historię: był to czas, kiedy mój ojciec leżał w szpitalu. Poszedłem go odwiedzić: tata leżał półprzytomny, dochodził do siebie po zapaści, a ja siedziałem przy nim i nagle usłyszałem, jak szepcze: „To jest bardzo niedobrze”. Nachyliłem się i pytam go, co jest niedobrze, czy coś mu poprawić. A on otwiera oczy i mówi: „To niedobrze mieć tyle rzeczy, bo to człowiek i tak zostawi, a ciągle o tym myśli”. Mój ojciec mnie, zakonnikowi od trzydziestu lat, nagle mówi taką rzecz, leżąc na łożu boleści. „Człowiek ciągle o tym myśli”… to jest właśnie to, od czego uwalnia perspektywa ascetyczna lub, jak kto woli, minimalistyczna. Mój osobisty przypadek jest dość zabawny, bo ja przecież wiem, że wszystko, co mam, nie należy do mnie, nie jest moje – ja tego tylko używam, a jednak pojawiło się we mnie przywiązanie do przedmiotów jak u jakiegoś skąpca-bogacza.

To truizm, że nadmiar szkodzi człowiekowi w każdym niemal aspekcie: stresuje, powoduje zamęt, przytłacza fizycznie, rodzi lęk przed stratą, zabraniem, przed niedocenieniem ze strony innych, powoduje uzależnienie, zabiera wolność. Przypominam sobie ojca Joachima Badeniego, który wszystko, co miał, potrafił zamknąć w jednej walizce. Wszystko. Hrabia, pasierb arcyksiążąt Habsburskich, i jedna walizka. I co ciekawe, Badeni był zawsze bardzo dobrze ubrany. Pamiętam, że jako mocno już starszy człowiek miał bardzo dobre buty – nie pięć par butów, ale bardzo porządne buty, porządne spodnie i sweter. To wszystko było w dobrym gatunku, jednak mieściło się w jednej walizce. Na półce miał tylko te książki, które aktualnie czytał, pozostałe oddawał do biblioteki. Kiedy się dowiedział, że w Anglii ukazała się wielka kolekcja hezychazmu, ileś tomów luksusowego wydania, które kosztowało setki funtów, zamówił je u swoich bogatych kuzynów i oni mu je przysłali. Joachim studiował te tomiszcza przez kilka lat, po czym oddał wszystkie do biblioteki klasztornej. To jest wolność – przeczytał i oddał. Przez długi czas w ogóle nie pił alkoholu, ale pod sam koniec życia miał przyjemność od czasu do czasu wychylić kufel piwa. Był natomiast – co jest bardzo zabawne – uzależniony od coca-coli. Sam się bardzo śmiał, że u niego się zawsze wszystko załatwi za coca-colę. Bracia przychodzili i mówili: „Joachim, weź spowiedź za mnie”. A wówczas słyszeli: „Coca-cola!”. Dostawał butelkę i szedł do konfesjonału. Po latach myślę sobie, że on to robił specjalnie, coś w rodzaju manifestu: niech nikt nie myśli, że jestem idealny!

Bo czy my mamy naśladować świętych ascetów, przez lata żywiąc się szarańczą i miodem albo chodząc boso i w łachmanach, odmawiając sobie wszystkiego, a o przyjemnościach nawet nie myśląc? Nie. My mamy naśladować Chrystusa. A Chrystus znał właściwą miarę rzeczy, potrafił pościć i biesiadować; zdaje się, że chodził po Judei całkiem przyzwoicie ubrany – przy śmierci okazało się przecież, że miał bardzo porządną, by nie powiedzieć: elegancką tunikę (por. J 19,23). I nie żałował, tak jak Judasz, drogocennego olejku, którym Maria ­namaściła Mu nogi.

Musimy zawsze mieć w głowie Chestertonowską bo-dajże opowieść o kobiecie, której marzeniem była jedna jedyna dobrze wypieczona grzanka. Niestety nikt jej nigdy nie mógł zadowolić i całe życie narzekała, że przecież nie żąda wiele – tylko jednej dobrze wypieczonej grzanki – a nikt nie potrafi zadać sobie trudu, żeby jej tę grzankę przygotować. I to było jej wielkie nieszczęście. O tym, że mogła ewentualnie przygotować sobie tę grzankę sama, chyba w ogóle nie pomyślała.

Nie zawsze trzeba mieć wiele, żeby okazać się sknerą, i nie zawsze ten, kto opływa w dostatek, jest bezdusznym dusigroszem.

Król gumy i wydawca starodruków – między nadmiarem i niedostatkiem