Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Matka Makryna - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
15 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,99
Najniższa cena z 30 dni: 12,90 zł

Matka Makryna - ebook

Historia słynnej oszustki religijnej podziwianej przez papieży i… Juliusza Słowackiego.

Matka Makryna to monolog przeoryszy klasztoru bazylianek w Rzymie, matki Makryny Mieczysławskiej.
W latach 40-tych XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia polskiej emigracji i europejskiej prasy, kiedy opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotkały ją ze strony władz rosyjskich. Sięgnęła szczytów władzy, zarówno świeckiej jaki kościelnej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1643-9
Rozmiar pliku: 830 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tyl­ko prawdę, tak mi do­pomóż Pan Bóg w nie­bie­siech i wszy­scy święci Jego, amen. Le­d­wiem stanęła w Po­zna­niu u ar­cy­bi­sku­pa Przyłuskie­go, le­d­wiem do stóp mu przy­padła, pod­niosłam nań oczy zapłaka­ne i po­wie­działam:
Opo­wia­da­nie­ma­kry­ny­mie­czysław­skie­jxie­ni­ba­zy­li­ja­nek­miński­cho­ich­sied­mio­let­niem­prześla­do­wa­niu­za­wiarę. Mówił mi Sie­masz­ko, jak dziś pamiętam, wi­działam go tak jak te frędzle przy fo­te­lu bi­sku­pim, jak te pom­po­ny u ko­ta­ry, tak go miałam na wyciągnięcie ręki mo­jej, jak stanął i mówił: Po­cze­kaj­cie, sko­ro rózga­mi zedrę z was tę skórę, w którejście się uro­dziły, i kie­dy inna porośnie, in­a­czej będzie­cie śpie­wały, tak właśnie mówił, nie in­a­czej, z sie­pa­cza­mi swo­imi stojąc w klasz­to­rze jako z tymi sie­pa­cza­mi, co Pana Na­sze­go Je­zu­sa Chry­stu­sa w Ogrójcu poj­ma­li, choć tam­ci prze­cież przy­szli zimną nocą wio­senną, mar­cową, kwiet­niową, przed Wielką Nocą, a do nas w środ­ku lata i o świ­ta­niu. Tak do nas mówił Sie­masz­ko, a ja stałam w sza­tach mo­ich prze­ory­szy klasz­to­ru ba­zy­li­jańskie­go żeńskie­go, z pierście­niem, z pa­sto­rałem, i sio­strzycz­ki moje dokoła: Kry­sty­na Hu­waldówna, Ne­po­mu­ce­na Grot­kow­ska i wresz­cie Eu­ze­bia Waw­rzec­ka – ta, co po­tym ze mną ubieżała z nie­wo­li mo­skiew­skiej, pęta roz­kuw­szy, i ty­lem ją wi­działa, bośmy się na stro­ny świa­ta roz­pierzchły, by z po­mocą Bożą ujść po­go­ni, jako Święta Ro­dzi­na od żołdaków he­ro­do­wych go­nio­na. Stoi tedy Sie­masz­ko, a stanął trze­wi­ka­mi na drzwiach od żołdaków mo­skiew­skich, od jegrów wy­sa­dzo­nych, aż wszyst­kie sko­ble żela­zne i za­wia­sy jak cien­kie żaga­ry popękały, i sycił się tą mocą, tą potęgą sza­tańską, jak­by był sa­mym Pa­nem Na­szym Je­zu­sem Chry­stu­sem we wro­tach pie­kiel­nych, a prze­cież na opak czy­nił, bo Święty Kościół na­je­chał i nas, służeb­ni­ce Pańskie, po­nie­wie­rał, nam wy­grażał; lato już było w pełni i gu­bier­na­tor cy­wil­ny, Usza­kow, że wy­ga­lo­no­wa­ny cały, to po mor­dzie czer­wo­nej, spasłej spływał gru­by­mi kro­pla­mi potu, ale Sie­masz­ko su­chy, su­chy jak sam dy­ja­beł, su­szo­ny pie­kiel­nym wi­chrem pu­styn­nym, i k’nam, służeb­ni­com, woła, i k’mnie woła: Ty, psia krew pol­ska, ty psia krew war­szaw­ska – bo wie­dział prze­cież, żem rodu wy­so­kie­go i częstom w młodości w daw­nej na­szej, Miesz­ko­wej, Mie­czysławo­wej pol­skiej sto­li­cy bywała – psia krew, za­tym, war­szaw­ska, woła, ja ci język z gardła wyrwę, wy­tar­gam, wy­tar­moszę, chwycę tak, że od sa­me­go chwy­ce­nia krew pryśnie, a so­ba­kom żyr­nym¹ rzucę – aż mu su­cha, gorz­ka pia­na w kąci­kach ust wyszła, tak ją z bli­ska wi­działam, bo się nade mną po­chy­lił, a każde słowo jak­by na mnie gorz­ki wiatr wionął. Ha – pomyślałam – z Mie­czysława był Chro­bry, z Mie­czysław­skiej zaś ka­mień w pro­cy Da­wi­do­wej; niech próbuje, niech bije, niech wal­czy z ko­bitą.

Świtało do­pie­ro, szłyśmy na me­dy­tację do chóru aku­rat, z mo­dli­twy nas jak z łona mat­ki wy­dar­to. Piąta biła, upro­siłam gu­bier­na­to­ra, by do­zwo­lił nam wejść w pro­gi kościoła, gdzie przez tyle lat służyłyśmy Bogu, a Sie­masz­ko aż skry ocza­mi, zda­wało się, rzu­cał i tyl­ko pa­trzyłam, aż su­tan­na apo­stac­ka zapłonie na nim ogniem siar­cza­nym; kie­dy jed­nak po­le­ciłam sio­strzycz­kom różanym, ko­cha­nym, Ire­nie Po­mar­nac­kiej i Li­be­ra­cie Kor­minównie, dobyć ze skarb­ca krzyż nasz srebr­ny, ka­mie­nia­mi sa­dzo­ny dro­go­cen­ny­mi, z re­li­kwia­mi sa­me­go świętego Ba­zy­le­go, wte­dy ręce święto­kradz­kie nam go wy­rwały, aż sio­strze Li­be­ra­cie krew z ręki po­ciekła, jak­by na za­po­wiedź tego, że ją kie­dyś na śmierć ro­zerwą, a ona tyl­ko jęknęła ci­cho i oddała się w opiekę Opatrz­ności. Szczęściem, że Mo­skal na kru­szec i ka­mie­nie pa­zer­ny, to i bo­gactw, a nie krzyża za­pragnął – złupił tam zresztą w skarb­cu, w sza­tach dro­go­cen­nych, ołta­rzach wie­le, w tym cały mój po­sag, złotych pol­skich dwa­kroć po sto tysięcy, z którym weszłam do klasz­to­ru i który w całości obróciłam na jego upiększe­nie. Mniej­sza bo­gactwa, roz­dra­pa­ne przez popów i żołdaków, ważniej­sze du­sze. Po­zwo­lo­no nam za­brać krzyż pro­sty, drew­nia­ny, bo­wiem pod tym zna­kiem chciałyśmy iść na męczeństwo. Bo że miało to być męczeństwo, ob­ja­wio­ne nam było już wte­dy; chwy­ciłam za­tym krzyż kan­to­wa­ty, twar­dy, na le­wym ra­mie­niu go oparłam, siostrę Po­mar­nacką mając jako Szy­mo­na Cy­re­naj­skie­go ku po­mo­cy, a cza­sem i inne sio­stry, które jed­nak, jeśli mi do­pomóc pragnęły, co rusz jakiś je­gier to pałaszem płazo­wał, to kłuł ba­gne­tem.

Tak oto roz­poczęła się na­sza Gol­ga­tha – a sko­rośmy tyl­ko klasz­tor opuściły, wy­chodząc przez bra­my, które ty­le­kroć oglądałam z okna mej celi, szu­kałam wzro­kiem ja­kich wozów, którymi nas za­biorą na wy­gna­nie; szyb­ko jed­nak pojęłam, że oto­czo­ne zgrają zbroj­nych, pójdzie­my w zbójecką jamę na pie­chotę. Wówczas to usłyszałyśmy krzy­ki dzie­cięce. Bo też cały nasz klasz­tor nie na to stał tyl­ko, żebyśmy miały gdzie Boga chwa­lić, ale i żeby służyć lu­dziom. I dzień w dzień scho­dziło się do nie­go ubo­gich tylu, żebraków, z ra­na­mi ro­piejącymi, bez nóg, bez rąk... temu w woj­nach dłoń kar­tacz urwał albo Mo­skal rękę urżnął pałaszem, temu koń nogi po­tra­to­wał, ten z uro­dze­nia chro­mał albo pysk miał cały po­krzy­wio­ny, że aż pa­trzeć było przy­kro, tę to­czył jakiś ro­bak strasz­li­wy, tam­ta miała na całym cie­le czy­ra­ki ciekące, je­den w dru­gie­go, jed­na w drugą zaświerz­bie­ni, par­cha­ci, za­wsze­ni, z kołtu­na­mi na łokieć długi­mi, na dwa łokcie, i wszy­scy oni do nas jak do kry­ni­cy prze­czy­stej, w której ich ob­my­je­my, na­kar­mi­my, na­po­imy. I jak­by tego jesz­cze mało było na na­sze ra­mio­na słabe – te dzia­tecz­ki, sie­rot­ki, których u nas sześć dzie­siątek było na wy­cho­wa­niu. Jak na ob­ra­zach He­ro­do­wy żołdak na dziec­ko pod­no­si ciężką żelazną ręka­wicę, tak je­gry roz­biegły się z ba­gne­ta­mi i nuże gro­zić nie­wi­niątkom. A dziat­ki w krzyk, w płacz, z okien wyglądają, tak że jesz­cze dziś to widzę: kwa­dra­to­we okien­ko, na krzyż po­dzie­lo­ne, a w każdej szyb­ce jed­na główka dzie­cięca, prze­rażona, zapłaka­na, młod­sze dołem, górą star­sze; jed­ne otwie­rają te okien­ka, rączki drob­ne wyciągają i krzyczą: Po­rwa­no mat­ki na­sze, po­rwa­no mat­ki na­sze!, inne zbie­gają po scho­dach, nóżkami drob­ny­mi tupią, biegną do nas, rąbków ha­bi­tu się cze­piają, przez je­gry mo­skiew­skie­kol­ba­mi odtrącane, i jak­by życie ich całe od tego zależało, tyl­ko patrzą, aż je­gier w inną stronę spoj­rzy, i już z po­wro­tem przy­pa­dają ku nam. Naj­star­sze z nich zaś, najmądrzej­sze, tak jak nie­raz do sadu na kwaśne jabłka przy­cho­dziły, tak te­raz przedarły się przez mur, bo Mo­ska­le bra­my pil­no­wa­li, i da­lej po mieście się całym roz­biegły, do drzwi kołacą, krzyczą wiel­kim głosem: Po­rwa­no mat­ki na­sze, po­rwa­no mat­ki na­sze! Na ten krzyk całe mia­sto się roz­bu­dziło, zry­wają się lu­dzie z posłań, ten w sa­mej ko­szu­li z domu wy­la­tu­je, temu żona na grzbiet ka­potę rzu­ca, jesz­cze inny za jakiś drąg łapie, wszy­scy pędzą do nas, ale dopędzi­li do­pie­ro przy karcz­mie zwa­nej Wygódka, o ćwierć mili od mia­sta, nikt za­tem nie wi­dział, jak nas przez bra­my klasz­tor­ne po raz ostat­ni poprowadzi­li sie­pa­cze mo­skiew­scy. Ja z krzyżem na prze­dzie, jak Pan Je­zus, z siostrą Po­mar­nacką jak z Szy­mo­nem Cy­re­naj­skim u boku, du­mam tyl­ko o męce Pana na­sze­go, na ramię własne po­pa­trując – że mu­siał mieć takąż samą ranę na ra­mie­niu, na którym krzyż dźwigał, trzy koście z niej ster­czały obnażone, i to roz­myśla­nie o męce nie własnej, a Chry­stu­so­wej po­ma­gało mi w na­szym mar­szu; inne z nas, zwłasz­cza star­sze i na zdro­wiu słabujące, padały na zie­mię, a tam je żołdacy kol­ba­mi dźgali, ka­to­wa­li, nie zważając na krew bu­chającą z ust, z nosa, z nóg. Wtem przy Wygódce, karcz­mie, która chy­ba na­zwała tak się na pośmie­wi­sko, bo cier­piałyśmy przy niej naj­większe nie­wy­go­dy, Sie­masz­ko pochód nasz za­trzy­mał.

O, trzy dni minęły od po­przed­niej jego wi­zy­ty, a nie jeździł ci już, od tu­ma­nu ku­rzu nie­osłonięty, kałamaszką, która na każdym ka­mie­niu pod­ska­ki­wała; odtąd raz piękną ber­linką, la­kie­ro­waną, no­wiu­teńką, za im­pe­ra­tor­skie ru­bel­ki ku­pioną, in­nym ra­zem, jeśli z ja­kimś po­cze­snym gościem, to wy­godną wi­zawą, na po­dusz­kach roz­par­ty; odtąd ciała przy­brał, utu­czył się na wik­cie mo­skiew­skim, po­kraśniał, cały ru­mia­ny, za­do­wo­lo­ny. Najchętniej­szy był prze­cież, żeby do Pe­ters­bur­ga po­je­chać, w na­dwor­nej cer­kwi car­skiej przystąpić do wia­ry schy­zma­tyc­kiej z tytułem ar­chi­re­ja, a po­tym podać pro­jekt do nawróce­nia wszyst­kich unitów gwałtem i prze­ciw nam obrócić swo­je za­ma­chy. W pierw­szym dniu na­sze­go męczeństwa, że na­padł nas wespół z Usza­ko­wem, gu­bier­na­to­rem, przy­je­chał wi­zawą. Kazał powóz za­trzy­mać, stanął na wi­zawie jak na am­bo­nie i chy­ba chciał mieć do nas prze­mowę, ale po­pa­trzył tyl­ko, machnął ręką, skinął na którego je­gra i coś mu wy­szep­tał do ucha. Za­raz się zro­biło za­mie­sza­nie, lecą sie­pa­cze na podwórko go­spo­dy, gdzie wcześniej stanęły ku­fry, tar­gają je­den za dru­gim na drogę, unoszą wie­ka, a w środ­ku – kaj­da­ny. I oku­li nas w te kaj­da­ny, sku­wając jedną z drugą, po dwie. Kładłyśmy na pniak to nogi, to ręce, młoty hu­czały, krew spływała po twa­rzach roztłuczo­nych, po obi­tych ple­cach i wsiąkała w zie­mię. Dzie­ci płakały: Za­ku­wają mat­ki na­sze, za­ku­wają mat­ki na­sze!, lud płakał wraz z nimi i co­raz to wy­cho­dziła z tłumu jakaś ko­bi­ta, która od nas do­bro­ci do­znała, jakiś sta­ry żebrak albo pobożny oby­wa­tel, i błaga­li błogosławieństwa, każdy od tej sio­stry, którą znał i która mu była naj­mil­sza, ale żołdac­two nie­li­tości­wie kol­ba­mi i ba­gne­ta­mi lud i dziat­ki roztrącało. Wresz­cie ostat­ni młot za­milkł, ostat­nią parę sióstr w kaj­da­ny za­ku­to, płaczących roz­go­nio­no na czte­ry wia­try i ru­szyłyśmy, wiel­kim pędem gna­ne, to po gru­dzie, to po błocie, nie­mal bose, aż do Wi­teb­ska.

*

Zwy­czajną je­stem ko­bitą: źli mnie lu­dzie krzyw­da­mi nie od­mie­ni­li, a i gdy­by mnie od stóp do głów kto pozłocił, też w ni­czym bym się nie zmie­niła: ot, jed­no ciało i w nim jed­na du­sza. Nie śpie­wam pięknie, nie umiem ha­fto­wać jak sio­stra Ju­sty­na Szle­gelówna, co ni­cze­go już nie wy­ha­ftu­je, bo jej wy­rwa­no oczy, ani nie ma­luję jak sio­stra Ro­za­lia Me­do­niec­ka, której mur po­gru­cho­tał i ręce, i nogi, i głowę, że od razu sko­nała, ale jed­no za­wsze miałam: węch. Węch jak wyżeł. Nie do za­pa­chu sia­na i li­li­ji, ka­dzidła i gno­ju, nie do odorów i pach­ni­deł, ale do lu­dzi, że każdego wywąchałam na dwieście kroków. A Sie­maszkę, odstępcę, od lat siarką czułam, od lat pa­trzyłam na nie­go i niby wi­działam bi­sku­pa, któremu wier­na je­stem posłuszeństwo, a czor­ta za kołnie­rzem wywąchi­wałam. Kie­dy więc wdarł się do klasz­to­ru, furtę wyłamał, żołdaków spro­wa­dził, sio­stry, prze­rażone, przy­le­ciały do mnie, ni­cze­go nie ro­zu­miejąc. Ale ja ro­zu­miałam aż na­zbyt do­brze. Bo też nie pierw­szy raz odstępca ten, schy­zma­tyk, klasz­tor nasz na­cho­dził, nie­po­koił sio­strzycz­ki, łbem czar­nym, kudłatym jak u czor­ta stra­szył, nie pierw­szy raz jak wilk między owiecz­ka­mi, jak lis szczwa­ny między kur­ka­mi bia­leńkimi stąpał, to przy­mi­lał się, to kłyki szcze­rzył, jak­by w nim cała menażeria się kotłowała, bo jesz­cze wąż śli­ski i lew okrut­ny, i knur ob­sko­ruzły, cuchnący... przy­je­chał raz i z miej­sca zdał mi się jakiś od­mie­nio­ny. Wcześniej jesz­cze cały ra­nek, między mo­dli­twa­mi, myśli ze­brać nie mogłam, cho­dziłam z kąta w kąt, jakąś nie­spo­koj­ność w so­bie mając, której ani w zie­mi za­ko­pać, ani w wo­dzie za­to­pić, ani w ścianę wmówić, i kie­dym na­gle zo­ba­czyła przez okien­ko, przez okien­ko maleńkie w gru­bym, sta­rożyt­nym mu­rze klasz­tornym wy­bi­te, ten tu­man żółty od kałamasz­ki jego idący, rosnący nad całą ulicę, bo kałamaszką wte­dy jesz­cze jed­nokonną, nie­zbyt­kowną jeździł, to uczułam na­gle, jak­by w ser­cu głos mi jakiś po­wie­dział: To, to, to cię nie­po­koi, córko, córeńko moja, stąd całe two­je dy­go­ty, nie­pew­ności two­je; zło kałamaszką je­dzie, zło do bra­my za­pu­ka, zło mimo sio­stry fur­tian­ki, Ma­rian­cel­li Siem­niszkówny, na dzie­dzi­niec wje­dzie, także kie­dy mnie sio­strzycz­ki moje we­zwały, to od razu wie­działam, ku cze­mu schodzę ze swo­jej celi. A ten mi do stóp przy­pa­da, matką naj­uko­chańszą na­zy­wa, pra­wi, że ważne przy­wo­zi wia­do­mości, których jed­nak w ciżbie mówić mu nie wol­no, le­piej więc pójść w ja­kie miej­sce ustron­ne, do celi mo­jej, a tam mi wszyst­ko wyłoży. Po dwa stop­nie ska­kał w górę, po trzy brał, że nie mogłam na pięter­ko nadążyć, wołam więc za nim, że otwar­te, niech do celi wcho­dzi – a która, to wie prze­cie. Otwar­te, bom nig­dy nie miała ani przed Bo­giem, ani przed sio­stra­mi mo­imi, ani przed in­ny­mi ludźmi nic do ukry­cia. Le­d­wo się, za­sa­pa­na, doczłapałam do drzwi, klam­ki uchwy­ciłam, wsparłam na niej, trzy, czte­ry razy głębiej ode­tchnęłam i wzrok na nie­go pod­noszę. A on tam nie­spo­koj­ny taki, w po­dry­gach cały, stoi niby, a nie stoi, ru­sza się cały w środ­ku, dy­go­ce. Klęknij­my, mówię, i pierw pomódlmy się ra­zem. Ale nie, nie chce. Że to może po­cze­kać, mówi, że pośpiech w in­nej spra­wie, ważniej­szej go spro­wa­dza. Ważniej­szej niż mo­dli­twa, za­py­tałam z nie­do­wie­rza­niem, ale nic nie od­po­wie­dział. Krzyż mu tyl­ko or­de­ro­wy, wiel­ki, czer­wo­ny, na pier­si łyska. Łapie mnie wte­dy za rękę i wci­ska pa­pier, szu­ka in­kau­stu na sto­licz­ku moim ubo­gim. Czy­tam i aż mną za­chwiało. Od razu pi­smo no­sem po­czułam, od razu wie­działam, co mój węch psi wywęszył, kie­dym wi­działa z okien­ka kałamaszkę po zeschłym błocie ulicz­nym, po ka­mie­niach tur­kocącą. Ocza­mi py­tam, ja­kie ma cele, i sta­ram się doj­rzeć, która w nim kość drży, a która się trzy­ma. Wi­dzi, że po­bladłam, ciągnie na zy­de­lek, żebym usiadła, ja stoję. Jużem się w tej celi na­sie­działa. Lat trzy­dzieści. Trzy­dzieści lat, dzień po dniu, noc po nocy, wiel­biłam Pana, na klęczkach, leżąc krzyżem, choć cela, cel­ka maleńka, tyle że na wyciągnięcie ra­mion, że końcami pal­cy i jed­nej, i dru­giej ścia­ny tykałam. A w niej tyl­ko to, co naj­skrom­niej­sze: łóżko byle ja­kie, pry­cza z sien­ni­kiem tak wy­gnie­cio­nym, że był jak włosien­ni­ca płaski, sto­li­czek mały dla listów pi­sa­nia i czy­ta­nia książek nabożnych, zy­de­lek naj­po­dlej­szy, co go z kuch­ni przy­niosłam, lep­sze krzesło po po­przed­niej ksie­ni od­daw­szy wie­ko­wej sio­strze, która przy ogniu pra­co­wała, we dwo­je zgięta, cier­piąc nie­wy­go­dy... za­tem: łóżko z sien­ni­kiem, sto­li­czek mały, zy­de­lek, kawałek de­ski z wbi­tym od spodu gwoździem, za świecz­nik służący, i krzyżyk jesz­cze, z dwóch dre­wie­nek związa­nych, na dwóch ka­mycz­kach wspar­ty, co mi go po­da­ro­wała ma­tu­la, ja­kem szła sza­ty za­kon­ne przy­oblec... za­tym: łóżko z sien­ni­kiem, sto­li­czek mały, zy­de­lek, świecz­nik z de­ski, krzyżyk, oto i całe było moje go­spo­dar­stwo, całe bo­gac­two moje. Żad­nej skrzy­ni na ubra­nia, bo wszyst­ko, co na grzbiet wciągałam, należało do za­ko­nu i w za­kon­nych sza­fach leżało, żad­nych na­czyń ani łyżek, ani kon­wi, bo to w re­fek­ta­rzu, w kuch­ni – i mnie było, jak nam wszyst­kim, użycza­ne je­dy­nie, a i to nie jak w bo­gat­szych klasz­to­rach, srebr­ne i far­fu­ro­we, ale naj­prost­sze, z gli­ny, z drew­na, nadtłuczo­ne, od­szczy­pa­ne... ani jed­nej książki na własność, ani kar­tecz­ki, każda przy­no­szo­na z bi­blio­te­ki, czy­ta­na, odkłada­na z naj­większym sza­cun­kiem na pu­ste miej­sce, w szczerbę między dwie­ma książkami na dębo­wej, wyśli­zga­nej la­ta­mi półce. I w tej właśnie celi stałam wówczas, du­mając, zlęknio­na, ale cały lęk swój od­dając Ma­ryi i Je­zu­so­wi, Bogu cała, od stóp do głów, od pal­ca u nogi do ko­niusz­ka włosa na czub­ku głowy, po­wie­rzając się w opiekę, i słuchałam, co mi ten lis, ten wilk, ten wąż, ten czort do ucha sączy. Ja stoję, a on już na zy­del­ku sie­dzi. Ja milczę, a on płasz­czy się, łzy kro­ko­dy­lo­we z oczu to­czy, że prawdę po­znał je­dyną z Bożego pod­usz­cze­nia, że wizję miał, na sien­ni­ku leżał, anioł Pański mu zwia­sto­wał, ja­ko­by święty Ba­zy­li, oj­ciec nas wszyst­kich, daw­ca reguły, był od­szcze­pieńcem, na ma­now­ce zwie­dzio­nym przez sza­ta­na. A co słowo – to łuską wężową sze­leści, a co zda­nie – to jak skry­ty, ślepy kret w cuchnącej siedzący tru­nie. Usta­mi przy­pa­da do ręki, twarz ma całą mokrą, łzami zro­szoną i po­tem, zimną jak mar­twa ryba: Mat­ko, po­wia­da, ma­tecz­ko, jak do własnej mówię do cie­bie ro­dzi­ciel­ki, tak jak własną ro­dzi­cielkę bym chro­nił i od śmier­ci wie­czy­stej próbował oca­lić, tak i cie­bie oca­lić pragnę, i zimną twarzą po ręce mi jeździ, obrzy­dli­wiec, pa­da­lec, powróć na łono wia­ry świętej, sta­ro­daw­nej pra­wosław­nej, bo my poza nią wszy­scy, jak dzie­cię z mat­ki wy­dar­te, kwi­li­my... pod­pisz ten pa­pier, co go przy­niosłem... Tu mnie ob­sma­ro­wy­wał łzami, a trun­kiem od nie­go szło i stęchlizną, więc tyl­ko do tyłu rękę przełożyłam, tak że pal­ce jed­nej dłoni z pal­ca­mi dru­giej się połączyły, i modlę się gorąco do świętego Ba­zy­le­go, żeby mi sił przy­dał, i na­gle, jak­by cu­dzym głosem, mówię: Ro­zu­miem, że kie­dyś ty, będąc daw­niej ba­zy­li­ja­nem, wia­ry odstąpił, to dwie są jeno możliwości. Albo święty Ba­zy­li, po­znaw­szy między do­brem ziar­nem kąkol, precz go od­rzu­cił, albo ty, uznaw­szy się nie­god­nym zo­sta­wać między dziećmi jego, jako wia­rołomca i odstępca, sameś spośród nas wy­szedł. Jak się nie ze­rwie na równe nogi ten, co mi u stóp płakał, na tym ni­skim zy­del­ku siedząc, matką na­zy­wając; w jed­nej chwi­li, jak­by go dech gorący z piekła owionął, wy­sechł zupełnie, twarz su­cha, za to czer­wo­na, jak­by w środ­ku ogień bu­zo­wał, a z tej twa­rzy czer­wo­nej, krwią na­biegłej, wysałapiał białe oczy jak roz­pa­lo­ne żela­zo, kłyka­mi wiel­ki­mi z gęby błyskał, jak wilk je wy­szcze­rzył i z miej­sca słowa swo­je od­mie­nił. Ooo, będziesz ty tu miała am­ba­ras, o, ty jędzo pie­kiel­na! – wrzesz­czy, choć sam, gdy­by sie­bie zo­ba­czył, toby się przeląkł, że Bel­ze­bub potępieńca z garn­ka smoły wypuścił i wol­no daje mu cho­dzić po zie­mi. Nie na­zy­waj mię jędzą pie­kielną, ale jędzą praw­dy – ja mu na to i od razu, po kry­jo­mu, dłoń o ha­bit wy­tarłam. I pamiętam to jak naj­dokład­niej, jak wy­ma­lo­wa­ne na ob­ra­zie, bo przez okno celi aku­rat wi­działam prze­la­tującą sójkę, i cień liści na ścia­nie wi­działam, otóż pamiętam jak naj­dokład­niej, że da­lej prze­ze mnie cu­dzy głos prze­ma­wiał. On mi: Kto cię ośmie­la do ta­kiej mowy? A ja naj­spo­koj­niej: Pan Bóg. On: Kto cię jej na­uczył? Ja: Duch Święty. On: Czy ty wiesz, kto je­stem? Ja: Wiem, apo­sta­ta, odstępca wia­ry. I tak każdym szty­chem swo­im mój brzesz­czot na­po­ty­kając, każdym słowem od­bi­jając się od muru pew­ne­go, krzy­czy wresz­cie, nadęty cały jak pęcherz rybi, tyle że czer­wo­ny: Byłem pa­ste­rzem wa­szym, a te­raz jesz­cze więcej... I tu uczułam, jak­by na głowie mo­jej zapełgał maleńki ognik, jak na głowach świętych apo­stołów Chry­stu­so­wych, kie­dy Duch Święty zo­stał na nich zesłany, bo od­parłam mu: Byłeś pa­ste­rzem, a te­raz skier­dziem. Na co, wzbu­rzo­ny, nie wiedząc, co po­wie­dzieć, chwy­cił poły suk­ni dłońmi tak, że aż mu pięści po­bie­lały, i z celi mo­jej wy­biegł, drzwi po­zo­sta­wiając otwar­te na oścież, a roz­wie­rając je, tak huknął sta­rym drew­nem o mur celi, aż echo poszło chy­ba wokół całego wi­ry­da­rza i sio­stry ze swo­ich cel głowy po­wy­sta­wiały. Kiwnęłam im, żeby za­cho­wały spo­koj­ność ser­ca i powróciły do mo­dlitw, sama zaś, oszołomio­na, otu­ma­nio­na, usiadłam na sien­ni­ku – bo na zy­del­ku długo jesz­cze siąść nie chciałam, jak­by sam dy­ja­beł tam sie­dział i zo­sta­wił odór

siar­ki – i próbowałam pojąć, co sama po­wie­działam. Skier­dziem? Nie wie­działam, co zna­czył ten wy­raz, ten skier­dziem, anim go nig­dy nie słyszała. Do­pie­ro po­tym przy­bie­ga do mnie sio­strzycz­ka i mówi, że Sie­masz­ko schy­zma­tyk jak bąk nakręcony po ko­ry­ta­rzach klasz­to­ru ter­ko­ce, a naj­barz­dziej mi tego skier­dzia wy­ba­czyć nie może. A ja, ze wsty­dem nie­ja­kim, bo prze­cież to własne moje słowo, co z ust mo­ich bez­wied­nie wyszło, py­tam jej: sio­stro, sio­strzycz­ko, a była to Onu­fria Sie­la­wian­ka, wiel­kiej do­bro­ci ko­bi­ta i wiel­kiej nabożności, sio­stro moja, wyjaśnij mi, proszę, co ten skierdź zna­czy i w ja­kiej mo­wie? Ta mi na to, że w mo­wie po­spo­li­tej skierdź ozna­cza świ­nia­rza. Tak oto pa­sterz stał się świ­nia­rzem, co mi Duch Święty nie­chyb­nie pod­po­wie­dział, ale my wszyst­kie, trzódka w mińskim klasz­tor­ku, nie byłyśmy świ­nia­mi, a nadal tymi sa­my­mi czy­sty­mi owiecz­ka­mi co uprzed­nio, i żaden skierdź praw do nas nie miał i mieć nie mógł, choćby i w sza­tach bi­sku­pich, choćby i następca apo­stołów.

A on tym­cza­sem to tu zaj­rzał, to tam, od jed­nej sio­strzycz­ki do dru­giej, i jedną prośbą, inną groźbą, tę przy­mil­nym słowem, tamtą po­wagą urzędu pia­sto­wa­ne­go, jesz­cze inne me­sme­ry­zo­wa­niem chy­ba, bo oczy miał od zwykłych inne, jak wy­pukłe szkła: próżne i świecące – wszyst­kie próbował na swoją schy­zma­tycką stronę prze­ka­ba­cić, ale one, ale my, jak je­den mąż, jak jed­na żona, jak­byśmy się w sztor­mie strasz­li­wym trzy­mały za ręce i choć jed­na fala goni drugą, choć próbują nas po­wa­lić, to wszyst­kie na­raz, to każdą z osob­na, to my, nie­wzru­szo­ne, stałyśmy tam, gdzie nas wia­ra i reguła świętego Ba­zy­le­go utwier­dziły. Wresz­cie zwołał nas wszyst­kie do re­fek­ta­rza, a nie tyle może zwołał, co za­gnał, jak pies uja­dający na po­tul­ne owiecz­ki, wska­zał mnie pal­cem wyciągniętym, drżącym i mówi: Za­prze­stań, a bądź, czem byłaś. Znałem cię jako anioła, a te­raz sta­jesz mi dy­jabłem. Aż jed­na z sióstr, star­sza nie­co od po­zo­stałych, barz­dziej niż one zbladła i wymówiła tyl­ko, bezgłośnie nie­mal: Jezu, miej nas w swo­jej opie­ce. Ale ja nie w cie­mię bita, i sko­ro on na mnie, to i ja na nie­go, i też pal­cem go wska­zuję, mówiąc: Gdyś był aniołem, miałam dla cie­bie względy aniel­skie. A te­raz, gdyś się stał dy­jabłem, ob­chodzę się z tobą jak z dy­jabłem. Na tomu języka w gębie za­brakło. Zwinął się tyl­ko w so­bie, sięgnął po ja­kieś pa­pie­rzy­ska, co to je nam przy­niósł do pod­pisów, i po­wie­dział, że zo­sta­wi nam trzy mie­siące do na­mysłu przez wzgląd na łaska­wość Naj­jaśniej­sze­go Pana. Aleśmy wszyst­kie wie­działy prze­cie, o ja­kiego „naj­jaśniej­sze­go” mu cho­dzi, nie o Je­zu­sa, jaśniejącego na nie­bie, jeno o Lu­cy­pe­ra, co w lo­do­wym pałacu sie­dzi i na Sy­be­rię posyła ki­bitkę za ki­bitką. Za­tem ani łaska­mi i bo­gac­twa­mi nas nie sku­sił, ani niełaską carską nie prze­stra­szył – chórem od­parłyśmy mu: Z naj­gor­sze­go naj­gor­sze obie­ra­my, a wia­ry nie odstąpimy. Kie­dy jed­nak, roz­sier­dzo­ny, prze­kro­czył bra­my klasz­tor­ne i wsiadł do kałamasz­ki jak gra­do­wa chmu­ra w su­tan­nie, ze trzy sio­stry omdlały, dwie inne po­padły w stu­por, wszyst­kie zaś po­zo­stałe rzu­ciłyśmy się na ko­la­na i zaczęłyśmy się mo­dlić. A po­tym wzięłam te tru­pie, bla­de pa­pie­ry, co mi Sie­masz­ko w głowę rzu­cił, i złamałam pieczęci z taką trwogą, jak­bym łamała Najświętszy Sa­kra­ment: a tam wściekłość sama, urzędo­wym pi­sa­na, okrągłym języ­kiem, ale pomiędzy wier­sza­mi wy­grażająca nam wszyst­kim, co naj­gor­sze: Sy­bi­rem, tiurmą i śmier­cią wresz­cie; później, kie­dy męki po­znałyśmy aż za do­brze, wszyst­ko wy­da­wało się łatwiej­sze. Zim­no? Niech zim­no będzie, Dzie­ciątko w żłobie marzło, nie­win­ne­go żebra­ka pod par­ka­nem mróz w gołe nogi pali. Głodno? Masz ka­le­kie­go żołnie­rza, co rękę wyciąga po prośbie, nikt go poza psem zbłąka­nym nie strzeże – w czy­mem od nie­go lep­sza? Ale w tamtą go­dzinę, nie wiedząc, cze­go mamy się spo­dzie­wać – lękałyśmy się naj­barz­dziej. O, taka nie­pew­ność to jed­na z mąk pie­kiel­nych! Jed­na do dru­giej, dru­ga do trze­ciej, czwar­ta do pierw­szej, dru­ga do piątej la­ta­my jak te szpacz­ki. Ta pod­da­je, żeby czem prędzej pa­pier chwy­tać i pisać do Rzy­mu, do Ojca Świętego, do kar­dy­nałów, ra­dzić się, pytać, u mądrzej­szych zasięgnąć mądrości. Inna, sio­stra Waw­rzec­ka, wiel­ce za­wsze bo­jo­wa, duża, ale nie bołda jakaś cy­ba­ta, tyl­ko krzep­ka – o, ona już jak je­ne­rał, jak ry­cer­ka strasz­na. Pod każdym ołta­rzem – po­wia­da – beczkę pro­chu ukryć, pro­chu i do piw­ni­cy na­sy­pać, i przy tym pro­chu spra­wo­wać straże jak w woj­sko­wym obo­zie, z grom­ni­ca­mi, które w każdej chwi­li można do pro­chu przyłożyć i zginąć pod gru­za­mi kościoła, żeby go schyzmą nie­splu­ga­wio­no.

Nie minęła go­dzi­na, a już ro­zesłałyśmy wici po klasz­to­rach oko­licz­nych, aby do­wie­dzieć się, czy Sie­masz­ko i tam złowro­gie pi­sma przy­niósł, czy i tam gro­ził bi­ciem i nie­wolą, czy i tam łaska­wością ce­sarską kusił – i owszem, nie tyl­ko unic­kie, ale i łacińskie klasz­to­ry próbował na schy­zma­tyc­kie prze­ro­bić. Wszędzie jed­nak od­po­wie­dzia­no mu tak samo.

Kie­dy za­tem w lip­cu o piątej rano wdarł się ten gwałtow­nik, wraz z Usza­ko­wem gu­bier­na­to­rem, do klasz­to­ru, to choć minęły le­d­wie trzy dni, a nie trzy mie­siące, wie­działyśmy do­sko­na­le, że nad mun­du­ra­mi jegrów lecą w wi­chrze wiel­kim anioły z naręcza­mi palm męczeńskich, jak­by wyjętych z ołta­rzy od daw­niej­szych męczen­nic, i nad naszą uliczką, nad na­szym klasz­to­rem pal­my te zrzu­cają, jedną za drugą, jedną za drugą, pro­sto w na­sze ręce.

*

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi po gru­dzie, po błocie, szłam do Wi­teb­ska, niosąc krzyż jak Pan Je­zus, mając jako Szy­mo­na Cy­re­naj­skie­go ku po­mo­cy siostrę Irenę Po­mar­nacką, co później ra­zem ze mną uciekła z nie­wo­li i może już do Rzy­mu do­tarła, a rana mi się na ra­mie­niu otwarła aż do kości i ranę tę oddałam Bogu w in­ten­cji mo­ich prześla­dowców, na ich win zmy­cie. Och, kie­dy mnie pierw­szy raz po kar­ku zdzie­li­li i zęby szka­rad­nie zadźwięczały, napięłam się cała jak stru­na – mnie, Polkę, pierw­szy raz ude­rzy­li, mnie, Polkę, na ryn­ku bito! I myśl, myśl o zemście szka­rad­na, gniew rwący, wtłacza­ny żyłami do naj­dal­szych zakątków ciała... ale po­tym pod­niosłam duszę i odtąd tyl­ko za prześla­dowców się mo­dliłam, a do­bry Pan Bóg dał mi przed kułaka­mi i płazo­wa­niem złotą zbroję jakąś, nie­wi­dzialną: niby żołdak pięść uno­sił, niby na kark mi ją spusz­czał, a ja­ko­bym ni­cze­go nie czuła.

Szłam do Wi­teb­ska i w du­szy so­bie mówiłam: trzy mie­siące Sie­masz­ko – skierdź, nie bi­skup! – dawał nam do na­mysłu, a po trzech jeno dniach przy­szedł z je­gra­mi, z pałasza­mi, z ki­ja­mi, jak słudzy ar­cy­kapłana do Ogrójca. Aku­rat szłyśmy w po­ko­rze na roz­myśla­nie do chóru za­ran­ne, piąta go­dzi­na, świt le­d­wo, żołdac­two się roz­biegło, zastąpiło drogę każdej sio­strze do celi, a wszyst­kie na wi­dok nie­bez­pie­czeństwa zbiegły się wkoło mnie i tuliły się jak kurczątka pod skrzydła kwok­tu­sze. Da­lej – zastępuje mi drogę, jak Ju­dasz do mnie przy­le­ga, or­de­ry mu car­skie na pier­si lśnią jak łuski na smo­ku przez świętego Je­rze­go lancą prze­bi­tym, i pyta: A dokąd to idzie­cie? Kie­dy zaś od­po­wie­działyśmy zgod­nym chórem, że na chwałę Bożą, on z przekąsem: Na roz­myśla­nie, na roz­myśla­nie! Wie­działyśmy, o ja­kie roz­myśla­nia cho­dzi, o noc­ne w celi łka­nia, o kaj­da­ny ciężkie jak śmier­tel­ne grze­chy. Stanął, po­to­czył wzro­kiem po je­grach, ra­mio­na zaplótł, jak­by był sa­mo­dzierżcą całego klasz­to­ru, i po­wia­da: Z roz­ka­zu Naj­jaśniej­sze­go Pana dałem wam był trzy mie­siące cza­su do na­mysłu, ale przy­chodzę trze­cie­go dnia, bo złe, które w was miesz­ka, mogłoby się stać gor­szem. I już za­czy­na mamić, już na prze­mian gro­zi i łech­ce, że ce­sarz szczo­dro­bli­wy łaska­mi nas ob­sy­pie, a jak nie, to na Sy­bir, na ka­torgę pośle. Żadna z mo­ich sio­strzy­czek ani o pół cala nie drgnęła. Stały wszyst­kie ze sobą ze­spo­lo­ne, jak mur przez sa­me­go Pana Boga za­prawą ser­deczną mu­ro­wa­ny, bo z tego dwoj­ga lep­sze ciężkie ro­bo­ty i choćby sto Sy­birów niż odstąpić Chry­stu­sa i Na­miest­ni­ka jego. Co mu zresztą głosem opa­no­wa­nym, patrząc pro­sto w oczy, po­wie­działam. On zaś spoj­rze­nia mego nie mogąc wy­trzy­mać, łypnąłna bok i wrzasnął: Jak wam rózga­mi zedrę skórę waszą ro­dzinną, a nowa ob­le­cze kości wa­sze, wte­dy będzie­cie mi łagod­niej­sze. Wówczas wszyst­kie znów chórem, za mną i za siostrą Eu­ze­bią Waw­rzecką, co po­tym ze mną z nie­wo­li zbiegła i mam ją na­dzieję w Rzy­mie uj­rzeć, za­krzyknęły: A nie tyl­ko skórę, ale i mięso na­sze zsiecz na ka­pustę, a my Chry­stu­sa nie odstąpim i Na­miest­ni­ka jego. To się na mnie wyźwie­rzył! Ty pol­ska war­szaw­ska psia krew, ja to­bie język przez za­szy­jek wyrwę! Wy­rwać język przez za­szy­jek – ta­kie słowa zeszły z języka bi­sku­pa, ta­kie słowa z ser­ca jego wypłynęły i po języku zeszły jak po dra­bi­nie, że wszelką stra­ciłam na­dzieję co­kol­wiek u nie­go wy­jed­nać; minęłam go za­tem i pa­dam do nóg gu­bier­na­to­ro­wi Usza­ko­wo­wi, by nam po­zwo­lił pożegnać Chry­stu­sa Pana w Najświętszym Sa­kra­men­cie; pod­bie­ga Sie­masz­ko, fuka, pie­kli się, ale Usza­kow, widać mający w so­bie pod mo­skiewską skórą ja­kieś miej­sce tkli­we i choćby w reszt­ce swo­jej chrześcijańskie, po­wie­dział: Niech idą. Poszłyśmy więc. Padłyśmy na po­sadzkę krzyżem, jak­by nas wi­cher po­wa­lił, wi­cher i cier­pie­nie wiel­kie, a każda zawołała: Pa­nie, my to chce­my, co Ty chcesz, bądź z nami, a na­ucz nas męki Two­jej, abyśmy i my za Cie­bie na mękę go­to­we i odważne były; le­d­wo po­wie­działy to na­sze war­gi, już nas wy­ga­niają, już pięścią, słowem podłym, już kop­nia­ka­mi zmu­szają do wsta­nia. Ale jed­na nie wstała, jak czar­ny krzyż leży płastem na po­sadz­ce, trzy­dzieści pięć nas krzyżem się położyło, trzy­dzieści czte­ry wstały. Ro­za­lia Lau­szec­ka, trzy­dzieści lat w klasz­to­rze przepędziw­szy, pięćdzie­siąt siedm lat mająca, pierw­sza palmę męczeństwa przyjęła, kie­dy ser­ce jej pękło z miłości i boleści za­ra­zem.

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi i wspo­mi­nałyśmy ją w du­chu, Ro­za­lię Lau­szecką naszą, dobrą za­kon­nicę, gołębiej du­szy, którą na klasz­tor­nej po­sadz­ce wy­zionęła, i po­dzwa­niałyśmy kaj­da­na­mi, a mówiłam so­bie w ser­cu, że tak jak mi ciężko kaj­da­ny wiszą, tak lek­ko Ro­za­lia do nie­ba po­le­ciała, i od tego słodycz uczułam, i mniej głód mi do­skwie­rał. Bo też niby nam dano pie­niądze przy oko­wa­niu, po pięć ru­bli asy­gna­cyj­nych na za­kon­nicę, ale od razu ofi­cer te pięć ru­bli każdej ode­brał i miał żywić za nie. Raz przy po­sto­ju nie dał nic, dru­gi raz – znów nic, w końcu się uli­to­wał i kupił nam chle­ba, mle­ka i wina, chy­ba tyl­ko dla po­zo­ru, po­tym nie wi­działyśmy bo­wiem ani stra­wy, ani ru­bli, tyl­ko pięści i kol­by opa­dające na na­sze ciała umęczo­ne. Tych pięć ru­bli miała to być na­sza płaca mie­sięczna, ale przez siedm lat więcej nam nie dano; pew­ni­kiem ofi­cer, który nami władał jak car sa­mo­dzierżca, nie dbał więcej o po­zo­ry przed zwierzch­nością swoją i z miej­sca ru­ble do kie­sze­ni cho­wał, a o nas nie miał się kto upo­mnieć.

Szłam do Wi­teb­ska i choć szłyśmy prędko – pierw­sze­go dnia ubiegłyśmy mil ośm lub dzie­więć – to tu i tam przy­ska­ki­wał do nas do­bry człowiek, gor­liw­szy jakiś z ludu: ten chciał wes­przeć jałmużną i pie­niążek, choćby naj­mniej­szy, naj­uboższy, w dłoń wci­skał, tam­ten podać nam ulgę jaką, ale za­raz przystępował je­gier i bił na odle kolbą, bywało, że tego litości­we­go, bywało, że siostrę, której ów chciał pomóc, a najczęściej obo­je. Tak szli za nami lu­dzie z Mińska jesz­cze dni parę, aż zupełnie zo­sta­li od jegrów prze­go­nie­ni. Spać kładzio­no nas po chłopskich cha­tach, po dwie, po czte­ry, rzu­ciw­szy w kąt snop brud­nej słomy, a cza­sem i to nie, wzbra­niając, aby nam wa­rzo­ne­go dano, jeśli go­spo­da­rze chcie­li nas po­kar­mić. Wie­lu z nich nas łajało za nie­wy­go­dy, którychśmy im nie z własnej ocho­ty przy­dały, albo mając nas za występne sio­stry – żołnie­rze bo­wiem rozgłasza­li o nas naj­plu­gaw­sze plot­ki, że wiodą nas z klasz­to­ru za­przańców, gdzie ksiądz legał po­społu z sio­stra­mi, po­tym z nimi ma­giczną mik­sturą płód spędzał i czcił w ołta­rzu Bel­ze­bu­ba, którego ob­raz umiesz­czo­ny był w iko­no­sta­sie pod ikoną Ma­ryi. Tak, po­wia­da­li, pod każdą ikoną był inny dy­ja­beł o imie­niu in­nym: Bel­ze­bub, Lu­cy­per, Le­wia­tan, Be­li­jal, i star­czyło, by po­ru­szyć dźwi­gnią, a wszy­scy święci w jed­nej chwi­li zni­ka­li, odsłaniając iko­no­stas sza­tański, przy którym miałyśmy niby czar­ne msze od­pra­wiać i wszel­kie plu­ga­wości wy­czy­niać nie tyl­ko z owym księdzem,ale i z przy­by­wającymi na sa­bat czar­ta­mi. Na­wet jeśli ta­kie kłam­stwa ka­za­no żołda­kom roz­po­wia­dać, niektórzy chłopi swój ro­zum mie­li, głową ki­wa­li, uda­wa­li, że wierzą w każde słówko, a kie­dy pil­nujący nas je­grzy, których w każdej cha­cie było dwa razy tyle co nas, przysnęli, tam­ci już chyłkiem, ukrad­kiem wci­skali nam w rękę to pajdkę chle­ba, to jabłko, to ce­bulę. My zaś jadłyśmy, bacząc, żeby zębami za moc­no nie chrupnąć, i każda jak mysz­ka po ci­chut­ku sku­bała. Tak to od­ma­wiając pa­cie­rze, to zdrzy­mując się trochę, całą noc prze­by­wałyśmy aż do świtu, kie­dy pędzo­no nas po­now­nie przez dzień cały i wie­czo­rem znów po cha­tach roz­rzu­ca­no, na gnijącą słomę w kąt pędzo­no. Ja jed­na za naj­czul­sze posłanie miałam ten krzyż Chry­stu­sa Pana, co nas całą drogę pro­wa­dził – dzień i noc leżał bez prze­rwy na ra­mio­nach mo­ich, a głowa moja na no­gach ukrzyżowa­ne­go Chry­stu­sa Pana. Ob­lu­bie­niec przy Ob­lu­bie­ni­cy. I jak słodko było!

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi nie­ustan­nie, aż skóra nam ze stóp scho­dziła, ale miałam w so­bie moc jakąś od Boga, a może tyl­ko zakałkę, i ta­kim try­bem po sied­miu dniach ciągłego po­cho­du zaszłyśmy do Wi­teb­ska.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: