Schwedenkräuter - Zbigniew Kruszyński - ebook
PROMOCJA

Schwedenkräuter ebook

Zbigniew Kruszyński

2,0
27,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oryginalny i poruszający obraz losów emigrantów, gdy powrót do ojczyzny nie wchodzi w grę, a w nowej, obcej rzeczywistości trudno odnaleźć własne miejsce. Niezwykła powieść wybitnego polskiego prozaika, nagrodzona przez „Brulion” i Fundację Kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 181

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Kruszyński

SCHWEDENKRÄUTER

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Wydanie II

Warszawa

Nazywam się…

I tak nie wymówicie. Zjadłem zresztą swój paszport, smakował urzędowo. Przemytnik w litewskim porcie (pełnym zardzewiałych wagonów kolejowych, pozostałość po czerwonej, rudej, zardzewiałej armii) zarządził jedzenie paszportów. Kolację, ucztę paszportów. Z jakiego musimy pochodzić skraju, jeśli nawet Rosjanie nie chcą już kupić jego dokumentów. Tam, dokąd mieliśmy płynąć, lepiej przyjechać znikąd – zapewniali przemytnicy. Żadnych papierów, przezroczysta pamięć, ani znaków szczególnych, ni języka w gębie. Najwyżej kilka różowych przecinek na zarośniętych opalonych plecach, ślady po bezimiennych badaniach zadanych przez niewiadomych badaczy (też chcieli tylko nazwisk i adresów). Zamiast podpisu w prawym dolnym rogu nieczytelna, naznaczona niedopałkiem skóra.

Uchodźstwo znikąd jest ostatnio tak praktykowane, że wkrótce będziecie musieli zatrudniać tłumaczy niemoty, język niewiele różniący się od łotewskiego.

Dwa dni czekaliśmy stłoczeni w jednym wagonie, mimo że dość ich było dla każdego z nas. – Nie narzekajcie – przywracał historyczne proporcje osobnik przynoszący jedzenie i wodę – jeszcze niedawno zmieściłoby się tu trzy razy tyle Żydów. I oni – zarechotał – pojechali w przeciwną stronę. – Śpij, Żydzi są mniejsi – jakaś matka uspokajała wciśniętego w kąt wagonu niedowiarka syna.

Trzeciego dnia, o zmroku że choć oko wykol, pojawił się statek (widząc, na co wstępuje, nikt by się nie kwapił). Był to stary, pamiętający latimerie kuter. Przez chwilę zapachniało rybami i solą, wakacje w śródziemnomorskim porcie, sierpień, suszące się na balkonie pasiaste stroje kąpielowe, Nabokov w Menton, kremy, plaża. Później śmierdział już tylko duszący, przepalony lub zjełczały, nie wiadomo – od ryb czy silnika, olej. Miejsca było jeszcze mniej niż w wagonie: czyżbyśmy przechodzili na judaizm? – Czego znowu, wagony nie pływają – burknął przemytnik. – Pomylili nas z rybami – odciął się dyżurny dowcipniś (jesteśmy dyżurnym ciętym, dowcipnym narodem).

Niewiele pamiętam, zimno, głowa. Starzy mdleli, dzieci wymiotowały. Tak, może odwrotnie, nie wiem, nie pamiętam. Dwa razy milknął silnik, kołysanie stawało się jak do snu, równiejsze, a w ciszy słychać było niekończące się toasty fal o burtę. Potem znów zaskakiwał i pracował z wysiłkiem, jakby morze wznosiło się pod górę. Nie rozumiem, dlaczego nazywacie go jeziorem, czy to ma związek z waszym i polskim szesnastowiecznym imperializmem, kiedy na krótko zamknął się, jak Ładoga, w granicach mocarstwa. Potrafi być oceanem, jeśli siedzieć na dnie ładowni i czuć, jak napinają się wręgi. Jeszcze dobrze przed Olandią zerwała się burza. Przez nieszczelny luk coraz to nalewała się lodowata woda i cuciła omdlałych. Dół i góra, pijana sinusoida, huśtawka o nierównych, niezmożonych ramionach. Potem wszystko ucichło, nagle i bez wyjaśnień, pijak, co zasnął w środku awantury. – Pewność i spokój, wpływamy na wody terytorialne. – Nikt już nie miał siły podnieść tego żartu.

Musieliśmy płynąć zygzakiem, bo u samych brzegów skończyło się paliwo. Jak ręką sięgnąć, latarnia morska stała nie dalej niż butelka na stole, starczyłoby parę uderzeń wioseł. Ale nie mieliśmy wioseł, na szczęście, bo zaraz wasi dowcipni dziennikarze porównaliby nas do galerników. Nasze kilkugodzinne dryfowanie też zresztą zaowocowało paroma sążnistymi, wymierzającymi sprawiedliwość artykułami, pełnymi oburzonych cytatów z Conrada.

Resztę opisały wasze nieskoordynowane gazety. Lokalne wydania donosiły o dwojgu, kobiecie w ciąży i zmarłym na serce starcu, podczas gdy centralny dziennik doliczył się trzech, dopisując pewnie do rachunku niewiadomej płci płód, tylko patrzeć, jak z nową siłą wybuchnie spór między zwolennikami aborcji i miłośnikami eutanazji. Niezależny socjalistyczny dziennik porównał kuter do trawlera chłodni, niezależny liberalny donosił, że było zimno jak na dnie lodołamacza. Wasze płaskie, liberalne porównania. Telewizja, puchowe kurtki, i nawet mikrofon ubrany w ciepłą wełnianą skarpetę.

Pochowano ich na cmentarzu morskim na wyspie, pastor podkreślał ulgę śmierci w wolnym kraju.

Wolność słowa w mowie pogrzebowej.

Nie wiem, czy policja, sądziłem, że urzędnik imigracyjny, był po cywilnemu. Istotnie, we wzorki, w serek i bez krawata. Długo, dwie, może trzy godziny, wciąż jeszcze kołysało i biurko unosiło się niczym mostek kapitański, wysoko. – Nabrali wody w usta – mówił, sądziłem, że dosłownie, bo wtedy nie podejrzewałem urzędu imigracyjnego o ironię.

Tłumacz poliglota dwoił się i troił, ćwiartował, przepoczwarzał. – De, por, ta, cja. Próbował wszystkich dostępnych mu akcentów, niepotrzebnie, bo rozumiemy także sąsiednie dialekty. Pisał od lewej do prawej, potem z powrotem, do lewej, wahadłem, a nie piórem. Z góry na dół, brakowało tylko japońskiego, ale to przecież nie ta wojna. Proszę mu łaskawie przekazać, że pień jūd został przyjęty najpierw na obszarze słoweńskim powiązanym wówczas z dialektami retoromańskimi, najpewniej w postaci žud-, z czego słowiańskie žyd-, czeskiežid- i dopiero na końcu polskie žid przechodzące stopniowo w żyd. Polacy wymówili to najpóźniej, ale szybko nadrobili straty. Zdaje się, że teraz tam to znowu inexprimable. Dlaczego antysemita, zachodniosłowiańskie nie były po prostu jego specjalnością.

Szukali wszędzie, ale po powrocie z toalety byłem już spokojny. Na dnie walizki i w archiwum buta. Rozplątywali grubsze sznury. Nie wierzę, aby pruto znalezione na pokładzie ryby, nie byliśmy przecież statkiem wielorybniczym.

W końcu ktoś musiał złamać te śluby milczenia. Jak długo można kręcić tybetańskie młynki, jeśli się nie jest tybetańskim mnichem? Tyle do powiedzenia, lata upokorzeń. W powietrzu gadało nie gorzej niż na wiosnę u barona Münchhausena. Tłumacz płakał ze szczęścia, mam nadzieję, że płacicie mu od słowa, już same przyimki zachwieją budżetem. Przyprawiliśmy stabilny policyjny magnetofon o zawrót głowicy.

Nie uwierzyli, nie mogli uwierzyć. Nie wierzyć jest waszą konieczną obroną. Na szczęście są jeszcze takie miejsca, gdzie nie docierają nawet telewizyjni reporterzy ze swoimi satelitarnymi parasolkami. Co innego potem, wiatr i puste czaszki, trawa wytryskująca śmiało z oczodołów jak sadzonki krokusów wiosną na skwerze pod hotelem, gdzie emeryci grzeją w słońcu swoje srebrne laski. Starość, tutaj także nie brakuje cmentarzy. Ilu? Mój Boże, życie ludzkie nie daje się, jak bydło, przeliczyć na sztuki. Każde istnienie jest nieobliczalne, w każdym szczególe zawiera się całość, śmierć dziecka i powolne konanie nieuleczalnie chorego, coście uczynili jednemu, wszystkimście uczynili, wojna i wypadki samochodowe, solidarne, więcej nie można porównywać, koniec porównywania.

Nie możecie uwierzyć, ponieważ unieważniłoby to cały wasz świat, wasze zdrowe jedzenie i nietrujące samochody, ubezpieczenia emerytalne i dodatki na dziecko, lata walki o równouprawnienie i jedenastoprocentowy podatek od reklamy, wszystko tak starannie ułożone, ustalone, wskaźniki na ostatni kwartał i nawet większy niż potrzeba margines błędu. Grube, czekające na ważne papiery segregatory. Encyklopedie, już wydrukowane, w tylu tomach spokojnie spoczywają na półkach, zgoda, można nanieść pewne korekty, do następnego wydania, ale to trzeba jeszcze sprawdzić, historia jest długim trwaniem, a pośpiech złym doradcą, raczej już noc, tak, spać, późny wieczór, noc, uspokojenie.

Nie wiadomo, tyle jest zjawisk niezbadanych pomimo ogromnego postępu nauki, liczba pi, ozon, wytrwałe wędrówki węgorzy i bociany wracające rok po roku na tę samą oponę na słupie za stodołą.

Jeszcze dzisiaj, tyle lat po wojnie, rodzą się wciąż nowe wątpliwości, mimo zaawansowanego stanu badań, por. Laurisson, opus citatum, strona osiemdziesiąt pięć i passim.

Umieścili nas chwilowo w szkole, w drewnianych pawilonach pod samym lasem (dzieci się tutaj uczą w leśniczówkach, żeby nauka nie miała daleko – ktoś znowu zażartował). Żadna aluzja, była przerwa międzysemestralna, tu i ówdzie leżały otwarte jeszcze zeszyty i niepoprawione błędy rachunkowe, semestr skończył się tak nagle, styczeń, luty, śnieg i na narty do Norwegii. Wpadła mi w rękę książka do geografii, zajrzałem, na rozkładanej mapce zajmowaliśmy to akurat miejsce, gdzie umieszczono legendę, wysokości, niziny, linie kolejowe, granice zaznaczone gwiazdkami dziwnie przypominającymi drut kolczasty. Ramka jak szlaban przecinała jedyną drogę prowadzącą ku północy. To i tak zresztą bez znaczenia, mapy fizyczne nie robią różnicy, wszędzie ten sam zielony oznacza równiny (w dzieciństwie myślałem, że to pola pokrzyw), Dniestr i Garonna wiją się podobnie, Tatry i Taurus solidarnie piętrzą swoją wysokość nad poziom równie niebieskiego morza (mimo że w Tatrach krwawe bywają tylko zachody słońca). I nawet nicość, pustynia istnieje tak samo intensywnie jak wielkie miasta. – My też tu mamy swoje problemy. – Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że urzędy imigracyjne przyjmują kartografów.

Dostaliśmy koce, mnóstwo koców, można by nimi zasłać boisko piłkarskie. Pielęgniarka, dobra i piękna jak bogini, rozdawała lekarstwa. Wybrałem sobie coś dla ducha: mała biała pastylka z rowkiem przez środek. Kiedy podawała mi kubek do popicia (abstynencki zwyczaj jednorazowych kubków: nowe naczynie dla każdego łyku), czułem, że krew wzbiera we mnie, jakbym zażył raczej anabolików. Wasze kobiety są promienne, jasne. Oślepiające. Wysportowane, nawet wieczorem wychodzą, wybiegają w dresie. Kiedy podawała lekarstwa, otwierała usta nieznacznie, na grubość pastylki, i szminka rozklejała się powoli, z ociąganiem, od środka ku kącikom ust. – Proszę popić. – Byliśmy gotowi połknąć całą aptekę. Piegi, rozsypane na policzku w bezładny archipelag, ciemniały nagle, odcinając się wyraźniej na piasku skóry: odpływ. Co za słowo: piegi. My nie mamy piegów.

Potem się uodporniłem, spotykałem ich dziesiątki, setki. Wszystkie bliźniaczki, z jednej matki, czy to macie na myśli, mówiąc Moder Svea? Słyszałem, że wasze linie papilarne też zataczają podobne łuki, sanki zostawiające na śniegu idealnie równoległy ślad płóz. I tylko piegi, zawsze w innej konfiguracji przypływów i odpływów.

Pielęgniarki, siostry. Szpitale. Kilkadziesiąt lat żyłem, nie zaznawszy szpitala (chociaż widziałem rannych i zabitych). Teraz pokazują mi go na co dzień, w każdych wieczornych wiadomościach kamera jeździ tam i z powrotem po długich zażółconych korytarzach, ułożona zapewne na przewoźnym łóżku. Ortopedia i serce, chirurdzy piszą serwis informacyjny. Wasze wiadomości z kraju pełne są obłożnie chorych i ozdrowieńców, głębokich terapii, cierpliwych rehabilitacyj. W doniesieniach ze świata przeważają nagłe obrażenia. Pomiędzy serwisami siada doktor spiker i przepisuje leki, wystawia diagnozę. Kuracja na ogół przebiega pomyślnie, mimo że pomieszała różnych pacjentów. Potem jeszcze pogoda i wyniki meczów.

Współpraca służby zdrowia i informacyjnej układa się doskonale, z obustronną korzyścią. W każdej przychodni zamocowano telewizor, nic tak nie uspokaja jak zamieszki, które wybuchły gdzie indziej. Czasami tylko powstaje mylne wrażenie, że pacjenci oglądają siebie na wewnętrznym monitorze.

Białe, piegowate jak dzieci, kobiety. Okrutne prawo, które karze za zbliżenia z nieletnimi, tak jakby większość była dorosła. Zapisują się na gimnastykę. Do stowarzyszeń. Narysowały plakat: bez nas nic. Czyżby ktoś miał wątpliwości? I po co tyle mówią, massa tabulettae.

Nie będą prały, będziecie chodzić w nieświeżej bieliźnie, czy zauważyliście, że proszki do prania sprzedawane są w coraz mniejszych opakowaniach. Chodzą boso, w bibliotece żują głośne, donośne gumy, których strzały przypominają huk strąconej na podłogę książki, kiedy zasypiasz nad nudnym woluminem. Są czyste, wyniosłe i obce jak lesbijki, możesz tańczyć z nimi tak, że rozpiera ci kieszeń, czy myśmy się poznali, zapytają nazajutrz przypadkiem napotkane w aseptycznym sklepie. Gościnna seksualność, jeszcze jedna krótkonoga mitologia.

W szkole zakładają leninowskie czapki ze śmiercionośnym emblematem. Głowy upadły, a zostały czapki. Tak, potem je zdejmują, ale już nigdy nie nałożą kapelusza. Kiedy piszą, odwracają P, aby przypominało cyrylicę. Nie wiedzą, że w cerkiewnym czyta się jak R. Chodzą boso albo w ciężkich wojskowych butach, czy może w ich cholewkach ukryte są szpilki? Producenci pończoch wymyślili nowy, błyszczący w dzień i noc elastyczny materiał, który równie dobrze nadaje się na treningi i do scen miłosnych. W sklepie sportowym można kupić wyszywane złotą nitką trampki.

W miejscu, gdzie zamieszkałem potem, w podlejszej dzielnicy M. (na coś jednak możemy się przydać, jak inaczej odróżnilibyście – dobre od złych – dzielnice) – poznałem ich cztery: A., B. i Fię (za krótkie imię, by się dało skrócić; o S. wolałbym zapomnieć, jeśli nie grozi to znowu deportacją). A. chodziła na body building, choć nie brakowało jej ciała. Nie ciała. – To dla kręgosłupa – mówiła coraz grubszym głosem. Istotnie, potężniał, rozpychając się po chamsku w jej małej i kiedyś delikatnej osobie.

B., krzesło samo odchyla się do tyłu, była jeszcze jedną pielęgniarką, jakbym przyjechał po raz drugi. Nocną pielęgniarką (czarne fartuchy, na czepku gwiazdka). Dnie miała puste i rozległe niczym w dziewiętnastowiecznej powieści. Słusznie, dwudziestowiecznej, to wasi awangardowi pisarze odkryli, że tyle się nie wydarza między porankiem a zmrokiem, całe grube tomy. B. zaczynała od drugiego, bo do południa spała. Potem szła na pocztę odebrać zamówione w poprzednim tygodniu przesyłki. Zamawiała wszystko, co popadło. Codziennie nadsyłają przecież obrazkowe katalogi pełne wynalazków i ułatwień, bez których trudno sobie wyobrazić życie. Długie odklejane paznokcie. Pończochy, po których może się wdrapywać kot. Pomysłowy nożyk do pomarańczy, zagłębiający się dokładnie na grubość skórki. Komplet mocnych, pachnących jagodami prezerwatyw. Skoncentrowane, skołowane płyty mieszczące na jednym krążku wiele różnych epok. Pochłaniacze potu i nadajniki ostrzegawczych sygnałów.

Listonosz wrzucał to z hukiem przez szparę w drzwiach wejściowych, zamieniając na chwilę mieszkanie w jedną wielką skrzynkę pocztową, tortura dla kogoś, kto tygodniami czeka na urzędowe pismo. Przesyłki lądowały ciężko w okolicach wycieraczki (szary gołąb wiadomego listu oddzieli się od nich, co za towarzystwo, wzięci w środku przedpokoju, i osiądzie miękko dopiero pod drzwiami do łazienki).

Każdy stara się znaleźć jakiś sposób. Jedni jedzą ponad miarę, tyją, zasłaniają innych, którzy się głodzą. Jeszcze inni zostają zielonoświątkowcami, adwentystami dnia siódmego, armią, kapralami zbawienia. Grają na trąbce, śpiewają, chodzą po domach i głoszą dobrą nowinę, a lekkomyślni mieszkańcy trzaskają drzwiami, twierdząc, że już oglądali wiadomości. B. opróżniała domy wysyłkowe, a jeśli zostawało jej trochę pieniędzy, przekazywała organizacjom charytatywnym i innym apostołom dobrej sprawy. Chwała Bogu, że nie pracowała w banku. Same wypłaty.

Któregoś dnia pomogłem jej nieść pakunek, chyba jakiś szczególnie rewolucyjny wynalazek, bo przyginał mnie do ziemi jak ciężar istnienia. Do kawy zrobiła twarde, zbite, przesłodzone bułki, nad którymi rozbiła się bania z cynamonem. Grillet-Navarin mówi, że w ciastkach zawiera się dusza narodu.

Tropizmy, w rzeczy samej, awangardowe powieści. Kiedy nalewała, była tylko tym, nalewaniem, podawała kawę jak rtęć. Siadała z taką dokładnością, jakby za każdym razem miał ją unieść stary rozchybotany wyciąg krzesełkowy. Krajała chleb: od tego zależały losy świata. Jej życie składało się z ograniczonej liczby dokładnych, oddzielonych od siebie czynności. Tam i z powrotem. Tam. I. Z powrotem. Moje wyprane chusteczki czuły się przy niej brudną szmatą.

Opowiadała podobnie, każdy wyraz od nowego akapitu. Porzucił ją wkrótce po ślubie, alkoholik, któremu wydawało się, że jest pisarzem, bo ułożył kiedyś rozwlekły list protestujący przeciw budowie parkingu zahaczającego o park, gdzie mieszkały dwa łabędzie. Nie wiadomo, co gorsze, rozalkoholizowani pisarze czy rozpisani alkoholicy. Ten kwaskowaty płyn, dzięki któremu przechodzicie cudowną przemianę, mężniejecie, piękniejecie, niemoty wychodzą na trybunę i oddają się długim krasomówczym popisom. Parking i tak wybudowano, łabędzie przeniesiono w wielkich siatkach do rozlewisk koło portu (bezpośrednia transmisja do trzech sąsiednich krajów, urzędnicy imigracyjni dostali urlop szkoleniowy). Wtedy rozpił się do reszty, zaczął wykradać spirytus ze szpitala. Nie wiem, czy metylowy, dość, że oślepł zupełnie, nie widział, co się z nią dzieje. Ona chciała tylko, aby pisał, to tak rozwija, kupowała mu coraz grubsze skoroszyty, którym żółkły rogi i drętwiały grzbiety.

Może był zresztą tym pisarzem, nie wiem, zauważyłem, że wasze książki są jak odezwy, ambicją autora, aby podpisywały się pod nimi tłumy, czy dzielą się także tantiemami? Proletariacka literatura, nadająca się tylko do teatru, tam gdzie jest jej naturalne miejsce. Aktorzy, dekoracje, trumna sceny. Czarne ubrania, histeryczne, zawczasu obmyślane, wrzaski. Repliki, a nie język. Czytajcie Sirinova: nigdy nie podpisałbym się pod tekstem, który nie wyszedł spod mojego pióra – odpowiedział, kiedy proszono go o podpis pod apelem o ułaskawienie skazanych drukarzy. A przecież to on napisał Unicestwienie tyranów.

Zacząłem namawiać ją na spacery, czułem, że musi być z tego jakieś wyjście. Najlepiej na dwór. Najpierw chodziliśmy do parku – nie wszystkie jeszcze zamieniono na garaże – dalej i dalej, tak że coraz trudniej było wrócić przed kolacją. Potem jeździliśmy na plażę, za miasto, jej japońskim samochodem, tak ciasnym, iż podejrzewałem, że i jego kupiła w domu wysyłkowym. Morze jesienią, kiedy opalili się już ostatni turyści. Słońce, które nadal świeci, chociaż odłączono grzanie. (Te wasze podrzędne zdania, i ja popadłem w przykry nałóg okoliczników przyzwolenia). B. stawała na wydmach i liczyła piach. Wiatr czesał jej włosy jak… O nie, proszę, żadnego porównania.

Macie piękne, wielostronicowe opisy przyrody. Rozległe plaże usypane z drobnego piasku, który eksportowano nawet do Arabii. Jeziora o równej gładkiej toni, marszczącej się pod wieczór: zmartwienie albo starość. Zabawne wyspy obłożone skałami tak obłymi, że wyglądają jak nadmuchiwane. Zachody, ustające w czerwcu, kiedy słońce, dobrze napompowana piłka, odbija się tylko od horyzontu i można by czytać gazetę o północy, gdyby jeszcze napisano w niej coś godnego uwagi. Lasy mieszane, liście i szpilki, jakby ktoś przez pomyłkę potasował talię kart i bierki. Pola rzepaku, takie żółte, że nie daje im rady nawet księżyc.

Tak, muszę porównywać. Tylko dla tych, co żyją, gdzie się urodzili, wszystko jest pewne i tożsame z sobą: woda woda, kamień w kamień, piach piach. Dla przemieszczonych wszystko pozostaje zagadką, nieodgadnioną. Każdy pies jest sfinksem, a zająknięcie przepowiednią. Nawet gdybyśmy opanowali wasz niemożliwy język (niech ktoś spróbuje wymówić lugn, nie można być spokojnym, jeśli się nie potrafi wypowiedzieć rzeczownika spokój) – to i tak zdradzi nas małe słówko: jak, stacja przesiadkowa.

Na której obok nas, przyjezdnych, kłębi się tłum miejscowych, udających podróżnych, poetów. Paru z nich poszło całkiem dobrze, Bergqvist, predestynowany, bo pisze o dzieciństwie spędzonym przy torach, w domku dróżnika, w cieniu wilgotnych, doskonałych jak owady lokomotyw. Prędkie szczęście, kiedy jedzie z ojcem na małej platformie, szkoda, że drezyna nie da się przetłumaczyć na nasz język. Petersson, gdy opisuje włóczykija najmującego się do pracy w wytwórni lodów w S., na północy (dopiero w maju podłączali na dobre agregaty chłodnicze). Pamiętny obraz hali produkcyjnej, kolorowe opakowania, jeszcze niepocięte, w ogromnych arkuszach, pękate słoje z oleistymi esencjami, Klementyna zagarniająca szerokimi ruchami całe naręcza gładkich wystruganych patyków. Andreas, Aleksander, pan Lukarno. Lody Roma, ciepło między ludźmi, na pewno już ktoś z tego zrobił slogan reklamowy. Lagerman i jego Port zachodni, dziwny port, nieleżący nad morzem.

Ale inni: opisują swoje zmagania z maszynką do golenia, jakby to były opowiadania kołymskie.

Buki, ich cierpiące na artretyzm korzenie. Karłowate dęby na H-ö (teren wojskowy, trzymać się z daleka), zgrabne, w niczym nieprzypominające karłów o wielkiej głowie i dłoniach jak łopata. Zawikłane, zaciśnięte w supeł wiązy. Smukłe, z rękami wzdłuż bioder jałowce, wystrzeliwujące nagle w górę w środku pustej, niczego nieobiecującej równiny.

Wyjechała, kiedy przeczytała w gazecie, że na północy przypada na pielęgniarkę sześć dziesiątych pacjenta więcej niż tutaj, na – stosunkowo – południu. Od tamtej pory ocieplił się klimat. Oni, naiwni, myślą, że to ozon.

Fia, to ty? Pukasz tak cicho, że ledwie słychać, myślałem, że to znowu ten krwiożerca z dołu bije swoje wieczorne befsztyki. Wejdź, proszę. Nie, nie, nie zdejmuj butów, nie jesteśmy przecież w meczecie, i wcale nie jestem pewien, czyby mnie tam jeszcze wpuścili. Masz mokre włosy, czy ciągle pada, odkręcony, zapomniany przez Boga prysznic. Zostaw, głupstwo, wyschnie, dam ci ręcznik, siadaj. Nastawię herbatę, taka wilgoć, że gotuje się także wokół czajnika (chyba miałaś rację, nie wyschnie). Nie, zostań jeszcze w butach, wstyd się przyznać, ale i na mnie działają niektóre wasze fetysze. Od twojej strony, jak otworzysz szufladę, obok futerału na okulary. Ręka, o, tak lepiej. Czasem budzę się i spada z łóżka, zdrętwiała, obcy i ciężki przedmiot, który przytwierdzono mi do ramion. Na pół do siódmej, wystarczy, po co budzić wcześniej naszą bezsenność nad ranem. Masz coś w kąciku oka. Nie, to tylko puścił twój nieprzemakalny makijaż, niżej, bardziej w lewo, już. Gorąca, tak, mocna, prawdziwa herbata, nie ta perfumowana mieszanka, którą sprzedają w waszych domach towarowych, zaraz za stoiskiem pończoszniczym.

Odbiegłem daleko, przepraszam, zdaje się, że tylko kobiety pozwalają zapomnieć. Po tygodniu mieli nas przenosić, dzieci nie mogły przecież bez końca jeździć na nartach. Ktoś rozpuścił plotkę, że będą odsyłać. Ktoś inny widział już w porcie statek. Tumult, płacz, kogoś wyniesiono wraz z futryną, szkoła doczeka się wreszcie nowych drzwi wejściowych. Nie wiadomo, kto wybił szybę w autobusie, na szczęście boczną, rozsypała się gorliwie, bez oporu, jakby tylko na to czekała, na małe, już nieprzezroczyste kawałki, kupkę szronu.

To było osiedle drewnianych letnich domków, istotnie blisko portu, z widokiem na, ku przestrodze, morze. Täljstensvågen, czy nie mogli na początek znaleźć łatwiejszej ulicy, na dodatek wcale nie istniała, bo domki były rozrzucone na trawiastym zboczu, bez jej najmniejszego śladu. Nieco dalej, w niskich podłużnych, tylko cegła nie pozwala powiedzieć barakach, mieszkali rumuńscy Cyganie i latynoscy maoiści, ciemni, smagli, o podobnym kolorze skóry, ale odmiennych barwach politycznych. Zdaje się, że szef obozowiska chciał ich pogodzić, skierować, wasza specjalność, na trzecią drogę, nieistniejącą Täljstensvågen. Tymczasem jednak kontrowersja trwała, nasilała się zwłaszcza w okolicach świąt tej nowej religii, kiedy jedni krążyli po osiedlu z czerwonymi sztandarami i brodatymi portretami na długich tyczkach, a drudzy w tym czasie demonstrowali smażenie kiełbasek, zapach mięsa mieszał się z ostrą wonią używanego na podpałkę spirytusu i spowijał bezbronne, bezwonne sztandary.

Niekiedy dochodziło do starć, jak wówczas, gdy ktoś wywiesił ogłoszenie o zaginionych w pralni spodniach, sformułowane tylko w drugim języku, sugerując, że sprawca na pewno nie posługuje się tym pierwszym. Spodnie się szczęśliwie odnalazły, ale od tej pory wszystkie komunikaty wyglądały jak dwujęzyczny słownik, pisane, niezależnie kogo dotyczyły, w dwu równych niedotykających się kolumnach.

Tak, to prawda, i my przez długi czas byliśmy pod wpływem tej utopii. Nigdy do końca w nią nie wierzyłem, sprowadzić wszystko do materii, do pokarmów. To dobre dla psów – myślałem i podejrzewałem, że prorok był przebranym weterynarzem. Nie dziwiłem się więc wcale, że ustawili go w rzeźni.

Zaczęły się zakupy, pertraktacje co do ilości dozwolonych skarpet. Peregrynacje do dwóch domów towarowych położonych w centrum, nieco wyżej.

Tanie koszule z domieszką bawełny. Wszystko w paski, w kratę. Za dużo kolorów, wystających spod siebie, jakby drukarzowi przesunęły się klisze. Małe rozmiary, nie na naszą miarę, ciasne, skąpe, niepozwalające się przerzucić przez ramię, owinąć wokół pasa. Wybieraliśmy nieco luźniejsze modele dla kobiet w ciąży, budząc grozę sprzedawców: oni będą się rozmnażać. Czy to prawda, że sikhom nie pozwolono prowadzić taksówki w turbanie? A wasze komiczne zimowe buty, połączenie kaloszy i papci, czy też każą wam je ściągać na granicy, niby opony z kolcami na wiosnę? Długie skarpetki pod kolana wkładane latem do szortów, czy wszyscy zapisali się tu do harcerstwa? Od stóp do głów, europejskie wyrażenie, przed którym chciałoby się ustawić lustro.

Pierwsze kradzieże. Tania biżuteria, gdzie indziej sprzedawana na wagę, zawieszana na drucianych siatkach, przy samych drzwiach, tak że tylko brać i wychodzić. Drogie elektroniczne radyjka, gadające wszystkimi językami, bez trudu mieszczące się w kieszeni nawet waszych, obcisłych spodni.

Drogie, tanie, jak to obliczyć. Na początku wszystkich pasjonowały te niemożliwe rachunki. – Dwutygodniowe kieszonkowe jak półroczna pensja. – Żonglowali zerami. – Ile tu się zarabia? – Starali dowiedzieć się czegoś przez tłumacza. Liczyli, mnożyli. Dzielili, przeliczali. Wyglądało, że po paru tygodniach powinni przejść na emeryturę, tyle zdążyli nagromadzić. Bankierzy kieszonkowego, kapitaliści skarbonki. Potem kupowali mąkę kukurydzianą, która także ceną przypominała sproszkowane złoto.

Oskarżono nas o mordowanie łabędzi. Ktoś rozpuścił plotkę, że to niejadalne zwierzę stanowi nasz przysmak, a ponieważ nie używamy, najtańszej, wieprzowiny, więc nie stać nas na mięso wołowe (to ostatnie jest prawdą). Zwołano nadzwyczajne posiedzenie rady gminy. Zaczęły się poszukiwania pierza, zaglądano nam do poduszek i pod kołdry, każde fruwające piórko mogło przeważyć szalę.

Zdaje się, że te kiczowate złośliwe ptaki są waszym ideałem piękna. Łabędzia szyja, wdzięk, jezioro łabędzie. My mówimy tylko: łabędzi śpiew i mam go tu nieustannie w uszach. Wtykacie je w każdą najmniejszą sadzawkę, niedługo zagnieżdżą się w rynnach. A czy świnie nie są piękne? Wieprzowina w kawałku, czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt, cichy szelest zgruchotanych kości i niezrównanie gładkie jabłko stawu.

Rok po wojnie w niewielkim mieście na nizinie średniopolskiej, niecałe dwie godziny od Auschwitz, tłum obywateli zamordował czterdziestu Żydów (którzy nie doczekali byli swego ostatecznego rozwiązania), ponieważ policja rozpuściła plotkę o porywaniu chrześcijańskich dzieci i używaniu ich krwi do rytualnego wypieku macy. Parę dni wcześniej znaleziono w mieście ciało zaginionego chłopca. Pojechałem tam, wiedziony niezdrową ciekawością, w lipcu, gdy tylko przydzielono mi dokument podróży, nansenowski, ale uprawniający także do letnich wycieczek, paszport.

Typowe