Skoruń - Maciej Płaza - ebook + książka

Skoruń ebook

Maciej Płaza

4,4
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Siedem opowieści o ziemi, rzece i robocie, o tęsknocie za nieznanym, o radosnym i lękliwym żegnaniu się z dzieciństwem,  i o olśnieniach, jakie przynosi inicjacja.

Ma niewiele lat i opinię lenia, łobuza, nicponia. Jak to mówią w jego wiosce: skorunia. Mieszka na uboczu, gdzieś na Sandomierszczyźnie, nad Wisłą, która czasem niebezpiecznie podchodzi pod wały, z ojcem sadownikiem, konstruktorem, ateuszem, buntownikiem nie wiadomo przeciw komu, i matką, żywą świętą. Są lata osiemdziesiąte XX wieku; parę lat wcześniej ojciec brał udział w tajemniczej konspiracji, dwadzieścia lat temu sąsiednią wieś spustoszyła nie do końca wyjaśniona powódź, czterdzieści minęło od nie do końca zapomnianej wojny. Skoruniem nikt się nie przejmuje, bo to jeszcze niby dziecko, ale on swoje wie, patrzy i słucha uważnie, wtyka nos w dorosłe sprawy i czuje, że zaczyna się życie: dopiero chłopięce, ale już groźne, niepojęte, czarowne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 395

Oceny
4,4 (14 ocen)
7
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maciej Płaza

SKORUŃ

Copyright © by Maciej Płaza, MMXV

Wydanie I

Warszawa, MMXV

Przychodzimy z ciemności w jasność i wzrastamy w jasności, póki z chwilą śmierci nie wrócimy do pierwotnej ciemności. Te wczesne lata jasności po trosze również są ciemnością, bo nie mamy wtedy jeszcze żadnej władzy, nie rozumiemy świata i jesteśmy wobec niego bezsilni. Jest to jedno z największych nieszczęść dzieciństwa. Jednak litościwie szybko łagodzą je bezgraniczna wiara, energia oraz długotrwałość nieskończenie zmiennego dziecięcego dnia. Żadna, nawet największa katastrofa nie może trwać przez cały ten długi dzień.

John McGahern

Maszyna

– Aleś wyrósł, chłopaku – mówi Władek i klepie mnie po głowie czarną ręką, a potem międli jeszcze dwa razy: – Aeśchopakuwyrós. Aeśchopakuwyrós.

Jurcio zaciera zgrabiałe ręce, śmieje się chrapliwie i szturcha go w plecy.

– Tydzieńś nie widział chłopaka, a pieprzysz, że wyrósł. Od kiedy miał wyróść? Gdzie tu rozum? – pyta.

Głupio się dziwi, przecie dobrze wie, że Władek już po paru minutach niczego nie pamięta – tak okrutnie wódka zharatała mu mózg. To się zdarza, ponoć rzadko, ale zdarza. Jurcio jest z Władkiem nierozłączny, pije z nim, chodzi na zarobek, czasem nawet wprowadza się do starokawalerskiej Władkowej chałupki i mieszka z nim trochę, tydzień, dwa tygodnie, gdy Jurciowa lub któryś z synów wypędzi go z domu. Widzi go co dzień, ale i tak nie może przywyknąć do jego dziwnego kalectwa. Obaj chuchają teraz w dłonie, parują winem, brudni, zmysiali.

Władek powtarza swoje, ilekroć postękując i pojękując, wraca z kąta spichrza z kolejną skrzynką, podaje Jurciowi jeden jej koniec i obaj grzmocą ją z rozmachem na rusztowanie, na którym przebieramy jabłka. Charkliwie łapie wtedy oddech, spogląda na mnie i mówi zdziwiony:

– Aeśchopakuwyrós. Kiedyśtakwyrós?

– Łap się, Władek, za robotę, bo jak cię rypnę, to ci chłopak od razu w oczach zmaleje – burczy stryj Bogdan. – Jurcio, ty też mi nie pierdól, noś, zabieraj, czasu nie ma.

– Nie zemścij przy małym! – warczy ojciec, rozdyszany od roboty.

Śmiga skrzynkami, ramiona latają mu jak młockarnia, jabłka rozkwitają czerwienią w jego szarych palcach i znikają; mógłby żonglować w cyrku. Stoją ze stryjem zgarbieni, choć napiętrzyłem im rusztowanie, by ojciec nie musiał męczyć pleców. Żonglują obaj: ojciec szybciej, stryj wolniej, bo żongluje nie swoimi, więc aż tak mu się nie spieszy, ale skrzynki i tak opróżniają piorunem. Mniejsze jabłka wtykają w kalibrownicę, patrzą, czy owoce mają sześć i pół centymetra, te większe wkładają do skrzynki podstawionej z boku. Pełne skrzynie Władek z Jurciem chwytają z obu stron i ze stękiem odnoszą pod ścianę, ledwie nadążają nosić nowe. I wszystko toczy się, krąży, ciasno i prędko jak krew w żyłach. I gdy Władek zaczyna znowu: – Aeśchopakuwyrós – to od razu jakby ktoś puścił sprężynę: leci charkliwy śmiech Jurcia, stryjowe upomnienie, gniewne burknięcie ojca. I tak od siódmej rano, a kiedy się skończy, nikt nie wie, pewnie wieczorem, a jak wieczora nie starczy, to zostaniemy choćby i w noc, bo na jutrzejszy eksport trzeba przebrać caluteńki październikowy zbiór jonatanów.

Gdy odstawiam puste skrzynki, szorstkie deseczki rażą mnie w palce, czuję się, jakbym miał je odarte ze skóry. Ależ zimno, myślę sobie, Boże mój lutowy, sierdzisty, co za pioruńska zimnica. A przecież okutałem się w kalesony, dwa swetry, czapę i grubą roboczą kufajkę, po tym jak ojciec wpadł skoro świt, nim zdążyłem dopić herbatę, i powiedział:

– Nie pójdziesz dzisiaj do szkoły. Robota.

– Jaka robota? – zaperzyła się matka. – Mało to chłopak opuszcza?

– Jak opuszcza, bo leń, to jego sprawa. Jak opuszcza, bo robota, to moja. Przypilnuję, żeby nic z lekcji nie stracił. – A potem do mnie: – Ubierz się ciepło. Całe jonatany mamy zrobić. Jutro na eksport do Ruskich biorą.

– Skądeś się dowiedział? – spytała matka.

– Na skupie mówili. Jadę do Bogdana po ludzi.

– Śniadanie zjesz?

– Nie mam czasu.

I takśmy wyszli obaj w ranną zimnicę, ojciec po pomoc, ja sam jeszcze nie wiedząc po co, tak ot, by być gotowym. Ojciec pojechał do stryja, a ja zostałem na podwórzu, pokrążyłem trochę, rzuciłem kamieniem w uśpiony sad, poczochrałem po łbie psa. Otwarłem wrota podjazdu, odemknąłem drzwi od przechowalni, włączyłem światło, wszedłem do środka. W twarz buchnął mi wilgotny spichrzowy ziąb i zapach jabłek, ścięty tym ziąbem, ale pełen przyjemnej, dusznej słodyczy. Zmajstrowałem rusztowanie, na wierzch położyłem stare drzwi. Zrobiłem miejsce na puste skrzynki, z parapetu wysokiego okienka wziąłem składaną kalibrownicę i zatknąłem ją na skraju rusztowania. Nie zdążyłem się rozgrzać, gdy na podwórzu zaburmolił silnik fiata. Jakżeż ojciec musiał gnać do Kamieńca i z powrotem, jak szybko musiał ściągać z wyrek stryjowych parobków!

Gdy wyszedłem przed wrota, wyłazili właśnie z samochodu, pokuleni i kudłaci, tak brudni, że wydawali się okutani w samą szarość lutowego ranka. Kołowali przez chwilę po podjeździe, ogłupiałe gawrony, łapali równowagę, machali rękoma.

– Już siedzieli pod sklepem, łachmyty – mruknął ojciec, wysiadając z wozu.

Przywiózł też stryja, odzianego jak trzeba, w kufaję, czapkę uszankę i zimowe kozaki wypchane pewnie dwiema warstwami skarpet lub onuc.

– Pozbierajta się już, darmozjady, co? – Bogdan podszedł, jak tylko on potrafi, dziarski, wąsaty, puścił oko: – No co, chłopaku? Szkoła się upiekła? Zadowolonyś?

Chłopy rozejrzały się, przykuśtykały do podjazdu, Władek spojrzał na mnie, szeroko rozwarł oczy. Aleś, chłopaku, wyrósł, pomyślałem.

– Aeśchopakuwyrós – wionął mi w twarz.

Bogdan szturchnął ich obu w boki, pchnął na dół, do spichrza, w wilgotny jabłkowy ziąb. I takśmy ruszyli z robotą.

I tak ruszyli z gadaniną, senną, ale złą, jak obudzone z nagła gniazdo szerszeni.

– Żeś mi o tym nic wczoraj nie powiedział – burczy ojciec.

– Myślałem, żeś wiedział. – Stryj błyska uśmiechem. – Sołtys gadał już wczoraj.

– U was może, nie u nas. Dziwne, że zawsze jak jest dobry eksport, to Kamieniec wie pierwszy.

– Ano może i wie. Byśta se lepszego sołtysa wybrały, byśta wiedziały.

– Lipiec mało ma sadu, same wczesne jabłka, to skąd ma takie rzeczy wiedzieć? Nie obchodzi go eksport.

– Ale sołtysem jest. By się lepiej troszczył, żeby wieś dobrze miała.

– Byś mi powiedział, wczoraj bym zrobił.

– Przecie robisz, zdążysz. I jeszcze ci pomagam.

– Boś swoje już wczoraj zdążył zrobić.

– To chyba dobrze, żem wiedział dzień wcześniej, co nie? Byś się wczoraj tylko żołądkował, że nie masz z kim przebrać.

– Tam nie miałbym, akurat. Miałbym.

– Musiałbyś chyba dziecka po wsi z łóżek pościągać. Bo kogo innego? Jak po ludzi, to zawsze do Kamieńca, do mnie.

– Od tegoście takie biedaki, byśmy u was ludzi na zarobek szukali.

– Od tegośmy takie biedaki, byśmy zawsze z robotą pierwsi byli.

Nie przegadasz stryja – mam ochotę powiedzieć – nie wykiwasz go, ojciec, nie zmusisz, byście byli kwita, naraz gotowi z robotą. Takeście się, braciszkowie, za młodu ustawili naprzeciw siebie i tak macie. Takiś też niby mądry, ojciec, ale głupi Bogdan zawsze ma ciuteczkę lepiej. O, choćby teraz, gdy klepiesz się po kieszeniach, szukając swoich radomskich, mścisz pod nosem, a Bogdan znów się srebrzyście uśmiecha i nie przestając przebierać, żonglować, wtykać jabłuszek w kalibrownicę, jedną ręką wyczarowuje marlboro, ściągnięte skądś tajemnymi szlakami. Ojciec bierze papierosa gniewnie, bez słowa.

Stryj nie pali byle czego, a od święta jeszcze trzyma te swoje marlboro w srebrnej papierośnicy. Wtedy wszystko aż się w nim mieni: srebrne zęby i papierośnica, złoty sygnet, elektroniczny zegarek z kalkulatorem, a nad zegarkiem tatuaż – smok oplatający gołą babę. Stryj jest wielki i ciutkę kanciasty, trochę jak jego dom. Właściwie to dom stryjenki. Starą ceglaną chałupę stryj rozbudował w kanciaste, krzywe pudło, potem go nie otynkował, bo niby coś jeszcze chciał rozbudowywać i zmieniać, więc ceglany domek wciąż jeszcze zipie i czerwieni się pod landarą z pustaków. Na podwórzu, przy samej bramie, rośnie u nich stara lipa, gruba jak pół tego ceglanego domku, i tak wysoka, że można ją dostrzec z naszego dachu; wychyla się znad dwóch wałów, góruje nad sadami. Gdy latem pojedziemy do stryjów, co zdarza się rzadko, bo braciszkowie lubią drzeć się na siebie jak marcowe kocury, stryj wita nas w białym garniturze i prowadzi pod tę lipę do altany, ogromnej, z wielkim stołem pośrodku. Ojciec woła na przywitanie: – Aleś się odstawił! Jak na odpust! – Stryj szturcha go wtedy pięścią w bok i pręży się, rozsiada jak szlachcic, wiecznie zadowolony. Stryjenka donosi na stół kiełbasę, rosół, pieczoną kurę, ziemniaki ze skwarkami i wódkę: czysty bimber dla braciszków, słodką przepalankę dla siebie i dla matki. Czasem Bogdan wyciąga z kieszeni pomięte zwitki pieniędzy i potajemnie wciska mi w garść: ogromną forsę, pięćset złotych, czasem tysiąc. Ale gdy sobie wypije, potrafi wrzasnąć nie gorzej niż ojciec.

Władek przytarabania się z kolejną skrzynką, tupie po deskach, jękiem prosi Jurcia o pomoc. Podnosi kudłatą głowę, spogląda na ojca, który nie przerywając roboty, ćmi marlboro, i znów wyślipia się na mnie ze zdziwieniem.

– Aeśchopakuwyrós – bąka.

Nikt dokładnie nie wie, co się porobiło z Władkową pamięcią. Porobiło mu się dwojako. Po pierwsze, trochę mu jej uciekło wstecz. Niewiele, ledwie parę lat, skoro Władek niby wie, kim jestem, i tylko dziwi się, że wyrosłem. Ale czasem ponoć zrywa się późnym wieczorem i wybiega z chałupy szukać narzeczonej, krzycząc, że go zdradza gdzieś po wsi – narzeczonej, która porzuciła go, jak był jeszcze młodziakiem, czyli ile lat temu – piętnaście, dwadzieścia? A to dopiero połowa Władkowej biedy, bo pamięć nie biegnie mu naprzód normalnie, jak sznurek, na którym nawet pijak może sobie pozawieszać, co mu się podoba, tylko co rusz się rwie. Jeśli się ją przytrzyma, to potrafi się troszkę rozciągnąć, nawet do pół godziny, ale ledwie Władek zamyśli się lub choćby odwróci, od razu wszystko zapomina. Gdy wyjdzie rano ze swojego domku z zapadłym dachem i pójdzie za stodołę się wysikać, to po powrocie, jak tylko zobaczy puste donice po pelargoniach i zszarzałe szybki okien, przypomni sobie niby, że od lat mieszka sam. Już po chwili jednak się dziwi, gdy w drzwiach staje ziewający Jurcio, choć przecie sam go wieczorem ugościł i jeszcze parę minut wcześniej słyszał, jak tamten chrapie na leżance w kuchni. Gdy wieczorem Władek przysiądzie przed chałupą na spranym przez deszcz autobusowym fotelu i zapatrzy się przez zdziczałe malwy na drogę, potrafi zerwać się nagle, bo roi mu się w głowie, że siedzi tak od bladego świtu. Czasem umyśli sobie, że trzeba przekarczować zachwaszczony ogród, więc wkłada rękawice i zabiera się do roboty. Zaczyna zawsze od strony błękitnej kapliczki Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, którą to kapliczkę jego ojciec wystawił po powodzi w trzydziestym czwartym roku. Wyrywa pokrzywy i osty, odziera powojnik z postumentu, ale jak tylko odrobinę się zmęczy, prostuje się nagle, ociera spocone czoło i dziwi się, po diabła to robi i kto mu to nakazał. A jak wyjdzie za furtkę, na rozrytą przez traktory polną drogę pod wałem, dodrepcze do szosy i skręci w stronę sklepu, prędzej czy później zaczyna szukać po kieszeniach, czy aby na pewno ma przy sobie jakiś pieniądz na chleb, słoik pasztetu, papierosy i wino.

Stało mu się to jakiś rok temu, może wcześniej. Gdy rozeszła się wieść, że Władka coś trąciło w głowę, któryś z jego siostrzeńców z sąsiedniej wioski zaczął wozić go do lekarzy, najpierw do Wierzbińca, potem gdzieś dalej, ale nic to nie dało. Od tamtej pory Władek się zmienił, choć kto by powiedział, że na gorsze? Siedzi sobie w chwili teraźniejszej jak w małej łódeczce, spokojny, najwyżej ciutkę oszołomiony, jak gdyby był o jedno piwo czy szklankę wina dalej, niż naprawdę wypił. Gdy go kto o co spyta, często wyślipia się dokoła, powtarza pytanie, może podejrzewa, że ktoś coś przed nim skrywa, że coś się zmieniło, kiedy nie patrzył, ale szybko się uspokaja, najwyżej mruknie coś pod nosem i zamyśli się z rezygnacją.

– Wyrósł, kurwa, tam od razu wyrósł – chrapliwie prycha Jurcio. Dziwne, ale właśnie on, najbliższy fumfel Władzia, nie może lub nie chce pojąć, że wódka naprawdę zharatała tamtemu pamięć. – Kiedy miał wyróść, skoroś go niedawno widział, jełopie? – Potem odwraca się do mnie i zaczyna to, co sam umie najlepiej, jakby on też nie spamiętywał, co gadał przed chwilą: – W sumie to i wyrósł, duży chłopak, wąs zara mu się sypnie, knaga rośnie, masz już tam jakieś mechociny w majtach, ę?

Bogdan już chce go zrugać, ale tylko parska śmiechem. Ojciec spogląda zmrużonymi oczyma przez marlborowy dym, to na niego, to na Jurcia szczerzącego się z uciechy. I też daje za wygraną, tylko jonatany jeszcze wścieklej śmigają mu w rękach. Jurcio i Władek to stryjowe parobki, nie nasze. Bogdan ma ich pod ręką na każde zawołanie, urobił sobie przed laty to szare towarzystwo. Matka twierdzi, że nie daje im za robotę ani grosza, że płaci im tylko swoją przepalanką. Może to i prawda, bo te kamienieckie kudłacze nie znalazłyby innej roboty, zwłaszcza zimą, trzymają się więc stryja i jeszcze kłaniają mu się w pas. Ojcu też się kłaniają, matkę nawet całują w rękę, ale ojciec i tak gdera na nich, pomstuje, czasem ich przepędza, gdy pogniotą jabłka. Teraz widzę już, jak pęcznieje w nim złość, lecz nagle do spichrza wchodzi matka, więc ojciec nic nie mówi, tylko wypluwa nie do końca wypalony papieros.

– Śniadanie byście zjedli! – woła matka.

Zawsze gdy musi ją usłyszeć ktoś jeszcze prócz ojca i mnie, mówi głośniej, jakby bała się, że jej głos zginie w tłumie, choćby nawet był to tak malutki tłum jak teraz, pięcioosobowy.

– Czego się drzesz? – rzuca ojciec. – Słychać cię aż za wałem. Jakie śniadanie? Czasu nie ma.

– Jajecznicę zrobię, rozgrzejecie się. No chodźcie, herbatę zrobię, kawę.

– Nie ma czasu. Zjemy przy robocie. Przynieś no tutaj. Herbatę i chleb.

– Gdzie ci tak spieszno, człowiecze? Na własny pogrzeb chyba – mruczy matka, niby cicho, ale tak, by wszyscy usłyszeli, i znika.

Ojciec miele w zębach złe słowo.

– Władek, złap no się teraz za skrzynki z tamtej dalszej strony, spod okienka. Znajdziesz. I przelicz, ile jeszcze zostało.

Toś dopiero wymyślił, ojciec, myślę sobie, teraz to sobie użyjesz. Władek pomału, szturchnięty przez Jurcia, idzie w ciemny kąt przechowalni. Boże święty, myślę, Boże jasny, co oświetlasz drogę pociemniałym głowom, pokaż mu, jak iść, bo zwali się z desek, połamie kulasy. W spichrzu nie ma podłogi, chodzi się po grubych klepkach poukładanych od ściany do ściany na niziutkich murkach. Na deskach piętrzą się skrzynki, ustawione w równiutkie, wyważone słupki, a między murkami stoi woda, która ma utrzymać w spichrzu odpowiednią wilgotność. Jabłka nie lubią suchości, parcieją od niej, więdną, tylko w wilgotnym, piwnicznym chłodzie mogą doczekać do zimy lub wiosny i zachować słodycz, cierpkość, winność, zapach rześki lub mdlący, zależy, co pisane jest danej odmianie. Mój ulubiony słupek to ten z malinówkami. Nigdy ich nie sprzedajemy. Malinówki smakują maliną i herbatą z miodem, mają w sobie łagodny ogień, jakby wyjęto je ze starego pieca. Matka uwielbia malinówki; gdy ojciec wyrywał stare jabłonie, to właśnie ona go uprosiła, by jej zostawił choć jedną, jedyną. To najstarsza jabłoń w naszym sadzie, ma prawie pięćdziesiąt lat. Jest kostropata, rozłożysta, gruba jak dąb. Jej owoce ustawiamy osobno w kącie spichrza jak skarb. Zimą ojciec przynosi je w opałce i rozgrzewają nas swoim mięciuteńkim ogniem. W każdym razie deski pod skrzynkami mają służyć skrzynkom, nie nogom, i gdy się po nich lezie, trzeba patrzeć, by nie omsknąć się i nie wpaść po kolano w mokry dół. Odkładam jabłko i ruszam za Władkiem.

– Gdzie leziesz?! – warczy ojciec.

– Przecie sam tam nie dojdzie – mówię.

– Gdybym chciał, żebyś mu pomógł, tobym cię wysłał – cedzi ojciec tonem, który mrozi mnie bardziej niż zimowy wiew z uchylonych drzwi.

– Jurcio, zasuwaj – cmoka Bogdan. – Pomożesz Władkowi.

– Zasuwaj tu, przy pustych – mówi ojciec. – A ty, mały, wracaj.

Wzruszam ramionami, idę dalej po deskach. Władek już tkwi w dalekim kącie przechowalni, wspina się, wyciąga ręce, chwyta skrzynkę z samego szczytu słupka, opiera ją sobie na głowie, a potem pomału próbuje zsunąć ją w dół. Boże niezdarny, wywrotny, myślę sobie, nie uratujesz go. Nie uratował: skrzynka chyboli się Władkowi w rękach i leci w dół, słabiutko wyhamowana niezdarną dłonią. Zdążyłem ją chwycić, nim rąbnęła o podłoże, ale czerwony, pachnący ładunek nie utrzymuje się w niej, sypie się po deskach jak ulęgałki. Władek przeprasza mnie krzywym uśmiechem, skamląco pokornym, jakby ktoś zamierzał się kijem, by go zatłuc.

– Powiedz tylko: „Aleś, chłopaku, wyrósł”, a zabiję – szepczę.

Rzucamy się obaj do zbierania, upychamy w skrzynce potłuczone jabłka.

– By chociaż raz przyniósł sam, ten twój ojciec cholerny – mruczy Władek.

– Przecie nie może nosić – mówię. – Gdyby mógł, toby ciebie nie wysyłał, ofermo. Cicho być, zbieraj.

No nie może ojciec nosić i już, wcale go fałszywie przed Władkiem nie bronię. Gdy byłem małym knypkiem, myślałem, że ojciec, ciężki, mocarny, ojciec o pancernych dłoniach, o rękach jak sękate konary, jest niezniszczalny. Ale nie jest. Ma zażartego wroga, skurkowańca, i to w sobie: własny kręgosłup, który od lat, może z powodu jakiejś choroby, może od urazu, a może tak z urodzenia, uprzykrza mu życie, złośliwy jak diabeł. Kiedyś ojciec zażerał się w sobie i mówił, że przetrzyma. Gdyśmy zaczynali jabłkobranie i w ruch szły skrzynki, garściami łykał tabletki z krzyżykiem i szarpał się, nie odpuszczał, wyklinał ten ból jak zarazę, jak grad, nieurodzaj, powódź, jak wściekłego psa. Ale i tak przegrywał: ból chwytał go wpół, bódł bez litości i przyginał do ziemi, a jeśli ojciec szarpał się dalej, to wchodził mu w lewą nogę, przeszywał go przez biodro, przez udo, aż po łydkę, jak prąd. Ojciec zaczynał utykać, pod wieczór niekiedy zastygał nad skrzynkami, nie mógł się wyprostować. Rozeźlał się wtedy jak szerszeń. Wieczorami matka brała go w obroty: robiła gorące okłady, biegała z żelazkiem, ojciec kładł się na boku, już w piżamie, przykrywał kocem i prasował się tym żelazkiem od krzyża po łydkę. Wypalał dziury w kocach, w ręcznikach, w prześcieradłach, syczał, że go parzy, ale po paru tygodniach ciutkę odżywał. Zimą, gdy było mniej roboty, ból się kulił, ale nie znikał, przyczajał się tylko. Potem ojciec znów musiał brać się z nim za bary i znów dostawał: po plecach, po krzyżu, po nodze. Dwa lata temu jak się zgiął nad skrzynkami, tak się już nie wyprostował; wrzeszczał, nie z bólu, tylko ze strasznej wściekłości, przekleństwa śmigały dokoła jak pioruny. Matka pobiegła do Lipców, bo tylko sołtys we wsi ma telefon, i zadzwoniła po pogotowie. Ojciec poleżał trochę w szpitalu. Bogdan napomagał się nam wtedy, nie pierwszy zresztą raz, bo po powrocie ojciec był jak złamany, nie mógł wziąć do ręki nawet drapachy, nie mówiąc o ciężkich skrzyniach. Lekarze wycięli mu coś z kręgosłupa i zabronili dźwigać. Ojciec prychał, że miastowe doktory nie wiedzą, co mówią, niby jak ma pracować bez dźwigania? I dźwigać nie przestał, choć od tamtej pory trochę się oszczędzał. Nawyginał się przy tym, naprzykucał, naprzekrzywiał, pomagał sobie brzuchem, kolanami, ale ból powracał. I już nie ojciec, tylko ten ból wydawał mi się niezwyciężony, bo jak twardego diabła trzeba było, żeby złamać wpół takie pancerne ciało?

– Szkoda, żeście tam sobie do obiadu nie posiedzieli – sarka ojciec, gdy we dwóch z Władkiem dotaszczamy skrzynkę.

– Byś maszynę skończył wreszcie majstrować, toby kłopotu nie było – rzucam.

– Byś mi pomógł czasem przy majstrowaniu, skoruniu śmierdzący leniem na kilometr, toby maszyna dawno skrzynki za mnie dźwigała!

– Ejże, Rysiek, kurde bele! – Bogdan macha rękoma, bo zwietrzył awanturę. – Co się czepiasz młodego? Niby kiedy ma za ciebie maszynę budować? Byś wziął się za nią raźniej, by była. Chłopak nie winien.

I dalej, i znów, śmigają wyzwiska, jak łańcuchy, bloczki i dźwignie w tej maszynie, którą ojciec majstruje od lat, bodaj od czasu, gdy zaczął go łamać kręgosłup. Bo choćby ktoś nie wiem ilu miał najętych chłopaków do zrywania i parobków do dźwigania, w sadzie i tak nie uniknie tego, co zawsze było, jest i będzie, mimo wszystkich maszyn świata: harówki, ciężkiej roboty własnych rąk i kręgosłupa, zwłaszcza kręgosłupa, niechby go diabli wzięli. Maszyna do dźwigania skrzynek to ojcowski wynalazek, który ma ten mozół dźwigania i schylania złagodzić. Stoi na górze, w garażu, między ciągnikiem i ciężarówką, wygląda jak szkielet bezgłowego smoka, mocarnego, o dwóch stalowych kręgosłupach; ma wnosić ciężkie, ważące po trzydzieści kilo skrzynki z jabłkami wprost na przyczepę, a potem, w spichrzu, zbierać je z przyczepy i podawać na dół. Już od dawna ojciec wieczorami rozkłada na stole w kuchni płachty planów, rysunków, notatek, mruczy nad nimi, sapie, czasem mści pod nosem. Bywa, że targa nim nagła złość i jeśli akurat trzyma coś w dłoni – ołówek, cyrkiel, linijkę – łamie to jednym ruchem palców i potem musi pożyczać ode mnie. Zimą bierze olejowy koksownik, który parę lat temu Piotrek Grębowiec, chytrus ciemna ręka, podwędził pijanym żołnierzom przy moście i sprzedał ojcu za starą bronę, i na całe dni znika w garażu. Co się tam nastuka, namajstruje, naspawa, co się najeździ po brakujące części, to jego, i nie tylko jego, bo nas z matką to wcale nie omija. I nie tylko nas, nie omija też innych, choćby chłopaków z zawodówki mechanicznej w Wierzbińcu, w której ojciec uczy. Ojciec to dla nich najwredniejsza zmora. Na warsztatach zagania ich do robienia różnych rurek, chwytaków, zaczepów, prowadnic. Przywozi potem ze szkoły całe kartony żelastwa, spocony i zadowolony, a jeśli źle działają, stawia dwóje, bo wszystko ma starannie poopisywane i wie, co kto robił. Gdy jestem akurat pod ręką, mnie też zagania do roboty: podaję mu narzędzia, szlifuję, maluję, oliwię. I niby rośnie ten kościsty potwór, zgarbiony łukowato, żebrowany, obwieszony kablami, ociekający smarem z łańcuchów, ale kiedy zacznie działać, tego nie wie pewnie nawet ojciec.

A co do mojego lenistwa, to ojciec właściwie sam nie może się zdecydować, do czego bardziej chciałby mnie gonić: do książek czy do roboty. Do roboty właściwie gonić mnie nie musi, nie uciekam od niej zbytnio, bo po co? Robota sama każdego znajdzie. Ale ojciec nie byłby ojcem, gdyby nie gonił, więc goni: skoro nie musi do roboty, to do książek. Ileż się mnie napilnuje, ileż się nazłości, nawścieka, nawyklina, nawygraża. Goni pasem, lagą albo i gołą ręką, twardszą niż niejeden kij. Goni wieczorami, ledwie zejdziemy z pola, choć wolałbym wtedy pójść nad rzekę i klnę, gdy widzę, jak Piotrek Grębowiec maszeruje z wędkami za wał; goni, choć chciałbym popływać, zwłaszcza w czerwcu, a nawet wcześniej, wiosną, gdy woda jest lodowata i nawet przedwieczorny wiatr szyje jeszcze nitką zimowego chłodu. Goni zimą, gdy wolałbym poleżeć do góry brzuchem, pospać lub obejrzeć western w telewizji. Goni po szkole, gdy chłopaki wołają, bym pograł z nimi w piłkę na boisku za sklepem. Goni i wyklina, że nie skończę nawet zawodówki, szkoły rolniczej, podstawówki. Ale i tak przegrywa, jak z tym diabłem, co przepuszcza mu przez kręgosłup niedobry prąd i zgina go wpół. Schwyci mnie raz, a uciekam sto razy. Zresztą chyba wie, że z leniem we mnie nie wygra, i wprawia go to w podwójną złość – ojcowską i nauczycielską. Gdzieś między kreśleniem szkolnych klasówek a pryskaniem lub koszeniem trawy w sadzie, między majstrowaniem przy maszynie a wożeniem jabłek z sadu do spichrza, ze spichrza na skup, ciągle dręczy go pytanie, czy aby na pewno nie zbijam bąków, i zrywa się, chce sprawdzać, a jeśli nie znajdzie mnie w chałupie, szuka po sadzie, po podwórzu, zakrada się jak kot do gołębia. Gdy mnie przyłapie, chwyta za kark i ciągnie do domu, i klnie cicho, niewyraźnie, bo krępuje się kląć w głos, miele pomsty pod nosem. Ale przegrywa. Musi przegrać. Nie ma ojciec sposobu na lenia, matołka, przygłupka, skorunia. Tyle tylko, że czasem sam musi wybrać, czy powinienem siedzieć w książkach, czy iść do roboty, i wtedy wybiera robotę. Czyni to z ciężkim sercem, właśnie dlatego, że tylko jedną nogą stoi w wiosce, a drugą, tą nauczycielską, w Wierzbińcu. Dziś pewnie też musiało go nękać, że zagania mnie do spichrza, zamiast puścić do szkoły – ale tak należało, eksport nie może czekać, jabłka trzeba przebrać.

Teraz chce już Bogdanowi odpyszczyć, ale milczy. Na podjeździe znów tuptają drobne kroki, skrzypią drzwi, wchodzi matka. Na biodrze niesie miednicę wypełnioną pajdami chleba z salcesonem, w ręku trzyma termos i wianuszek blaszanych kubków. Bogdan pierwszy spluwa w ręce, wyciera je w spodnie, sięga po chleb. Jurcio i Władek biorą kromki, odrywają palcami mniejsze kęsy i połykają prawie bez gryzienia. Ojciec odkręca termos, nalewa herbatę, czarną, parującą. W spichrzu jakby zabłysło kulawe, zimowe słońce.

– Coście tacy nabzdyczeni? – pyta matka, bo wszyscy milczą, ścięci chłodem i złością.

– Bo to pierwszy raz? – prycha stryj. – Byś tego swojego chłopa ciut wytresowała, nie byłby taki rozżarty.

– Oj, Boguś, jak to łatwo ci mówić – prycha matka. – Długo wam jeszcze zejdzie?

Ojciec oderwał się od pracy ledwie na króciutką chwilę, pospiesznie kończy kromkę i jedną ręką zaczyna przebierać.

– Długo.

Matka spogląda po twarzach, szarożółtych w świetle słabej lampy. Chce coś powiedzieć, może o coś spytać, ale kiwa tylko głową i rzuca:

– Obiad będzie na pierwszą. Przyjdźcie sami do chałupy, wołać was więcej nie będę.

Przełykam chleb, aby szybciej: ojciec już pracuje, już nawet całkiem zapomniał o śniadaniu, to znak, że wszyscy powinni co prędzej brać się z powrotem do roboty. I gdyby Bogdan, który rozsiadł się wygodnie na skrzynce i je bez pośpiechu, wiedząc, że jego ojciec poganiać nie będzie, a potem z zadowoleniem siorbie herbatę, gdyby więc Bogdan dał sobie w końcu spokój, może wreszcie zapadłaby cisza, może nasze dziesięć rąk, nóg, pięć kręgosłupów, pięćdziesiąt palców, może ta nasza żywa młockarnia zaczęłaby wreszcie pracować w milczeniu – ale nie, wiedziałem, że tak dobrze nie będzie, spostrzegłem, jak zerka na braciszka spod nastroszonych brwi i knuje, by mu dopiec, ot, tak sobie, by gadać, by się kręciło, mełło na próżno:

– Zbudujeta wy kiedy w ogóle tę maszynę? Czy dopiero prawnuki twoje?

– Jak cię zamaluję, Boguś, to te swoje srebrne zęby będziesz spod skrzynek wybierał.

– O! O! Zaczyna, mądrala, mocny w gębie. Nawet ja bym szybciej taką maszynę zbudował.

– Zbudowałbyś – prycha ojciec. – Destylarnię tej wielkości pewnie byś zbudował, ale nie maszynę, co ma pomagać w robocie.

Bogdan parska wielkim, szczerym śmiechem:

– A toś mi pomysł podłożył! Może jeszcze da się przerobić, co? Popróbujesz?

Ojcu drga warga, już, już ma się zaśmiać, ale się powstrzymuje.

– Starczy mi tego, co muszę po partaczach poprawiać. Byś się nauczył czegoś jeszcze oprócz pędzenia wódy, jak ja.

– Aha, aha! Zaczynaj, zaczynaj. Słuchajta, chłopy, pana inżyniera. Nauczyta się trochę, może jeszcze wyjdzieta na ludzi.

– Śmiej się, śmiej. Byś sam jeszcze mógł się czegoś nauczyć, cholero. Wszystko sam potrafię zrobić. Komuna nic za darmo nie daje, za pieniądze też nie, trzeba sobie radzić. Opryskiwacz sobie niedawno przerobiłem, widziałeś? Ulepszyłem dupne filtry, odpływ ze zbiornika, poprawiłem rozpylacze. Stanowisko do mycia wybudowałem za przechowalnią, żeby resztek po opryskach do ziemi nie lać, tylem ci się natłumaczył, że proste, sam byś dał radę, gdybyś tylko zechciał.

– A widzisz, bo tyś jest wielki pan inżynier, a ja prosty wsiok.

– Jak tak mówisz, to chyba tak jest.

– Braciszek kochany. Tylko nagadać, obrazić. Wielki mi gospodarz, wielki inżynier. Miastowy.

– No i widzisz, Boguś, w kółko pieprzysz swoje i dziwisz się, że nie chce mi się z tobą gadać. Miastowy. No pewno. Bo w mieście pracuję. Głupiś, a z wiekiem głupoty ci nie ubywa.

– Nie dlatego miastowy, że w mieście pracujesz, ale dlatego, żeś taki dumny, nie wiadomo nawet z czego. Głowę nosisz wysoko i ludzi nie szanujesz.

– Pewno, że nie szanuję! Nikogo nie szanuję. Żonę biję, dzieciaki we wsi porywam i zjadam. Oj, głupiś ty jak but z lewej nogi.

– Ano właśnie o tym mówię. Posłuchałbyś siebie. Zawsześ głowę nosił wysoko i ludźmi pomiatał. Rity może i nie bijesz, ale co się nasłucha, to jej. Znam takich, co w mieście pracują, w mieście się pożenili, w mieście zamieszkali, a nie wyzywają wszystkich naokoło. Zawsześ był postrzelony, ale teraz to już wyżej srasz, niż siedzisz. I tylko przez to, żeś na studia poszedł. Nauczyciel. Wielkie mi, kurde… – Bogdan wydłubuje kolejnego papierosa, niby spokojny, ale ręce już mu się odrobinę trzęsą. – Wielki uczony inżynier. Też się nasłuchałem, jaki z ciebie nauczyciel.

– No, jaki? – zaperza się ojciec, grzmoci pięścią w maszynę. – Jaki? Co ty mi wypominasz? Żem na studia poszedł? Uczyć się trzeba było, głąbie. Motor i panny miałeś w głowie. I wódę. Gdybyś się uczył, toby ci ojciec pieniądze na studia dał. Od ust by sobie odjął, a by dał. Wyżej sram, niż siedzę, kamieniecki wsioku? Byś mi nie zazdrościł, nie wymawiał, tobyś też urósł i zobaczył wtedy, jak wysoko siedzę. O, jak wysoko, aż by ci się w głowie zakręciło. Majątek w szkole zarabiam, naprawdę. A co się przy tym narobię! Takim jak ty głąbom puste łby otwieram, żeby oleju im nalać. Wracam ze szkoły i zasuwam do sadu, trawę kosić i jabłonki przycinać, i pryskać. Jak się zaczyna rwanie, to wstaję o piątej i jeszcze do dnia ludzi na robotę zwożę. A kiedy wracam ze szkoły, to aż mi się chce płakać, jak widzę, co z jabłkami porobili: odgniecione wszystko, obite, a przypilnować nie mogę, bo przecie szkoła. Ty myślisz, że studia od ojca w prezencie dostałem? Byłeś jełop, leń patentowany, to więcej ci ziemi zapisał, bo nie miał tyle, żeby równo podzielić. Dziwnie to sobie wymyślił, ale tyś na pewno na tym źle nie wyszedł. Więc czego mi zazdrościsz? Żeśmy razem z ojcem własnymi rękoma nowy dom wybudowali, a tyś na gotowe poszedł? Gdyby żył, toby ci w dupę nakopał, widząc, jaki z ciebie gospodarz!

– Gdzie ja bym ci czego zazdrościł, Rysiek – mówi stryj, patrząc głęboko w rozeźlone oczy ojca. – Widzisz, takiś niby robotny, ale każdy wie, że co jakiś czas musisz się w coś wpakować i ja wtedy pamiętam, żeby przyjechać i zrobić swoje. Jak kręgosłup ci trzasnął, kto twoje jabłka sprzedał? Jak cię w stanie wojennym posadzili, kto się Ritą i młodym zajął?

– No nie wytrzymam z nim, chamem parszywym! – Ojciec grzmoci pięścią w skrzynkę, aż kalibrownica spada z rusztowania, brzęczy o deski i chlupie w wodę.

Chce powiedzieć coś jeszcze, ale nie może wydobyć słowa, bełkocze gniewnie, pieni się w kącikach ust.

Bogdan zerka na niego spod oka, ale pracuje dalej drżącymi rękoma. Jurcio z Władkiem, którzy milczą już od kilku chwil, kulą się za najbliższym słupkiem skrzynek, niby jeden drugiemu przypala papierosa, ale łypią ostrożnie, ukryci przed ojcowskim rozeźleniem. W końcu Jurcio daje Władkowi znak, że trzeba wracać do roboty, bo jeśli ojciec spostrzeże, że nie robią, będzie jeszcze gorzej. Chwyta pierwszą z brzegu skrzynkę, aby tylko coś chwycić, ale nagle coś dziwnego strzela mu do głowy, bo pokazuje na mnie i mówi:

– Żreta się i żreta, jak marcowe kocury. Czego się chłopak od was nauczy? Duży już taki, swoje rozumie, co se o was pomyśli? Wąs już zara mu się sypnie, knaga rośnie, masz już tam jakieś mechociny w majtach, ę?

Władek wychyla mu się zza ramienia z papierosem w wargach.

– Aeśchopakuwyrós – chrypi z podziwem.

Ojciec drga, napinają mu się ramiona, a dłonie – nie widzę tego, ale wiem, znam jego dłonie, co dzień oglądam je z bardzo bliska – pewnie ciut za mocno ściskają przebierane jonatany, mocniej, niż powinien to robić obrotny żongler. Boże mój nagły, myślę, Boże święty, niszczycielski, on dłużej nie wytrzyma, zaraz chwyci którąś z pustych skrzynek, weźmie zamach, zaklnie w głos i przyrżnie nią we Władkowy lub Jurciowy kaszkiet. Ale wtedy Bogdan, któż by inny jak nie Bogdan, ucisza go śmiechem, dudniącym, jakby sypnął jabłkami po deskach. Ojciec milczy: ramiona rozprężają mu się, żongluje jeszcze szybciej i zacieklej niż dotąd, ale nie mówi nic.

W ogóle już prawie nic nie gadamy. Schylamy grzbiety, zanurzamy ręce i nudne myśli w jabłkach. Nawet Władek przestaje powtarzać swoje; może wbiłem mu się wreszcie w zharataną głowę i zostałem w niej, trzynastoletni, dawno wyrośnięty z knypka, którego pamiętał sprzed lat, gdyśmy w mgliste ranki przyjeżdżali z ojcem do Kamieńca po ludzi do roboty i zabierali go spod wyblakłej niebieskiej figurki obrośniętej ostami. Przechowalnia rozgrzewa się pomału od naszych oddechów, przy drzwiach rosną stosy przebranych jonatanów, w kąt odstawiamy odrzucony drobiazg, deski stukają nam pod buciskami, w powietrzu czuć jabłka, myszy i wilgoć spod skrzynek. Roboty nie ma końca.

Ten spichrzowy dzień przypomniał mi się, nie wiedzieć skąd i po co, gdyśmy jesienią wytaczali maszynę na pierwszy rozruch. O, natyrał się jeszcze ojciec przy niej, naużerał, my z matką razem z nim, a oprócz nas jeszcze te nieszczęsne chłopaki z miejskiego „mechanika”. Po tamtych przygaduszkach Bogdana ojciec zaczął się odgrażać, że zdąży do września, że zbiory zaczniemy już z maszyną. Nie zdążył: ktoś nie załatwił mu na czas łańcuchów, kowal Princo z cygańskich baraków za miastem nie wyklepał paru kątowników i dźwigni – i ojciec dalej dźwigał skrzynki, choć matka biadoliła, że jak jeszcze raz mu trzaśnie kręgosłup, to potem nie podniesie z ziemi nawet zgniłego jabłka. Ojciec odwarkiwał gniewnie i opędzał się od jej biadoleń jak od much, tyrał po swojemu, a wieczorami znikał w warsztacie. Wołał mnie często, gonił do roboty jeszcze bardziej uparcie niż dotąd, ślęczeliśmy razem przy maszynie wieczorami i nocami. Gdy szło nam dobrze, ojciec przemieniał się w oczach, zrzucał z siebie ból tak łatwo, jakby strzepywał błoto z butów: pogwizdywał, nucił piosenki usłyszane w Lecie z radiem i melodie z westernów. Sto razy dziennie powtarzał, że zdążymy przed zbiorami. Śmy nie zdążyli. Ojciec naprawdę się uparł, pod koniec prawie nie spał, nie wychodził z warsztatu. Nocami budziły mnie jego szurgoty, trzeszczenie spawarki, stukot młotka i kluczy. Wreszcie któregoś dnia powiedział, że skończył, jest jeszcze parę niedoróbek, paru części brakuje, ale maszyna powinna działać i za dzień, dwa ją wypróbujemy. Było już właściwie po jabłkach, ale ojcu udało się jakoś wycyrklować z zakończeniem robót i najętym chłopakom naumyślnie kazał zostawić w sadzie trzy słupki po pięć skrzynek. Stały teraz, jedyne, ostatnie, i czekały na wielką próbę.

Rozruch przypadł na stęchłe, podbiegłe deszczem popołudnie. Jak zawsze przy duchocie miałem opuchnięte palce, tarłem je i ssałem. Byłem styrany po pięciu tygodniach jabłkobrania, mięśnie miałem sztywne, w szkole z trudem rozwierałem oczy. Nie wiedziałem, że to ten dzień, może zapomniałem; ojciec milczał, takim ziemistym milczeniem, którego lepiej nie przerywać, więc po obiedzie, nie pytając o nic, wymknąłem się z domu. Iść nad rzekę nie było po co, bo za chwilę miało lunąć, w chałupie siedzieć nie chciałem, wolałem ukryć się gdzieś przed pomysłami ojca i tymi słupkami skrzynek jaśniejącymi wśród jabłoni, wlazłem więc na stryszek nad spichrzem, wymoszczony starym sianem z czasów, gdy spichrz był jeszcze stodołą. Zaszyłem się w moim ulubionym kącie. Grad roztrzaskał tam kiedyś parę dachówek i ojciec wstawił zapasowe, już nie z kamionki, tylko z grubego szkła; było tam jasno, mogłem schować się, nie zdradzając zapaleniem światła, gdzie jestem. Wyciągnąłem się na sianie, rozprężyłem umordowane ciało. Może nawet zasnąłem, bo w pewnej chwili aż podskoczyłem, gdy na dole rozległ się ryk ojca:

– Gdzie cię znów diabli zanieśli, skoruniu? Wiem, że gdzieś tu jesteś, czuję, śmierdzi leniem, wyłaź po dobroci! Nie chowaj się, bo jak cię znajdę schowanego, to ci nogi z tyłka powyrywam!

Takie i inne jeszcze rzeczy wykrzykiwał, jego głos raz się przybliżał, raz oddalał: musiał ojciec chodzić w tę i z powrotem po podwórzu i zaglądać wszędzie, gdzie się dało. Nie chciałem, by odkrył moją kryjówkę, odczekałem więc, aż ścichnie, potem umilknie, i podpełzłem do wyjścia. Pomału zsunąłem się w dół po drabinie. Gdy dotknąłem stopami betonu, ujrzałem go: stał w uchylonych drzwiach spichrza, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, wpatrywał się we mnie jak kot w jerzyka z przetrąconym skrzydłem.

Rozdzielała nas drabina, ale i tak skuliłem się na jego widok. Nie złapiesz mnie, pomyślałem, nie tą ciężką, gniewną ręką, nigdy więcej – ale ojciec tylko łypał na mnie przez chwilę, zupełnie jakby dostrzegł lęk w moich oczach i uznał, że sam się tym lękiem ukarałem.

– Gdzie byś się przede mną chował, gdybym ci tych wszystkich schowań nie wybudował? – mruknął. – Chodź, może zdążymy, zanim lunie.

Ruszyłem za nim na miękkich nogach. Poprowadził mnie do garażu. Maszyna z jednej strony podpięta była wałem napędowym do ciągnika, z drugiej miała podajnik, wywindowany nad burtę przyczepy. Łańcuchy czerniły się od smaru, podwójny kręgosłup ze stalowych rur puchł od spawów, łuszczył się resztkami farby. Był to smok obdartus, trochę też fajtłapa, grzecznie skulony, z obu stron spętany zaczepami.

– Idź do sadu. – Ojciec machnął ręką. – Czekaj przy skrzynkach.

Poszedłem przez podwórze, oglądając się w stronę otwartych wrót. Widziałem, jak ojciec wskakuje na ciągnik, dziarsko i gniewnie. Z rykiem wytarabanił maszynę z garażu. Odsunąłem się pod płot i patrzyłem, jak jedzie. Mijając mnie, posłał mi dziwny, krzywy uśmiech. Gdy dobiegłem na miejsce, ciągnik trząsł się na jałowym biegu; ojciec tkwił nieruchomo na siodełku, chyba czekał na mnie, bo na mój widok obrócił się przez ramię i przesunął dźwignię. Wał napędowy zajarmolił, łańcuchy szarpnęły i ruszyły po łożyskach. Dwa szerokie podajniki z przeciwpoślizgowej stalowej blachy przejechały gładko pół obrotu, zamieniły się miejscami: ten, co był na dole, zawisł nad burtą przyczepy. Ojciec zatrzymał maszynę szarpnięciem dźwigni, potem zszedł z ciągnika i ogarnął ją szerokim spojrzeniem, ani ciekawym, ani wątpiącym, tylko ciężkim, podejrzliwym, jak gdyby nie sam dla siebie montował ją prawie od czterech lat, tylko ktoś na złość wymyślił mu takie żmudne i głupie zadanie.

– No jak? – zapytał. – Będzie działać?

Zawahałem się króciutko, przez mgnienie, i skinąłem głową. Wtedy, jak gdyby moje skinienie było koniecznym przyzwoleniem, ojciec nachylił się nad słupkiem skrzynek, chwycił jedną, z trudem mieszcząc sękate palce między deseczkami, a potem, by nie urazić kręgosłupa, koślawo wygiął plecy w głębokie siodło i dźwignął. Ból i wysiłek wydusiły z niego wściekłe furknięcie. Ojciec nie wyprostował się z tą skrzynką, nie dałby rady, po zbiorach był już zbyt mocno sponiewierany, obrócił się tylko na piętach i szurnął skrzynkę na podajnik maszyny. Syknął z ulgą i uniósł się z ręką przyciśniętą do krzyża, jak gdyby chciał wcisnąć sobie ból między kręgi.

– Wtargać jeszcze jedną? – spytałem, przymierzając się do skrzynek.

Ojciec pokręcił głową. Nie wsiadł już na ciągnik, nie musiał, maszyna miała własną tabliczkę sterowniczą: sięgnął do niej, podniósł klapkę z porysowanego pleksiglasu i krzywiąc się, z ręką wciąż na krzyżu, puścił do mnie oko i wcisnął czarny guzik.

– Działa! – wrzasnąłem.

Podajnik ze skrzynką jęknął, łańcuchy dźwignęły go do tyłu, w stronę przyczepy. Nad burtą płynny ruch złamał się znowu, podajnik szczęknął i znieruchomiał – ojciec zatrzymał go, wciskając drugi przycisk. Zaklekotały łańcuchy, maszyna zamarła.

– Można ustawić na automat – mruknął ojciec, jakbym tego nie wiedział, nie słyszał o tym co najmniej tysiąc razy. – Ktoś może stać i regulować ręcznie, wtedy jedzie szybciej. Albo można ustawić na automat, będzie jeździć na okrągło, tyle że wolniej, byśmy zdążyli wstawiać i zdejmować.

Kiwnąłem głową – i może tym kiwnięciem niechcący dałem niebu znak, bo sypnęła się na nas cierpka, twarda mżawka. Sad rozbłyszczał się jak wykąpany w rtęci. Zarzuciłem kaptur na sczochrane włosy. Ojciec puścił krzyże i wbił ręce w kieszenie. Stał tak przez chwilę, dziwnie bezradny, spoglądał to na mnie, to na maszynę, to w opuchłe chmury, to na jabłonie odarte z jabłek. Szepnął coś pod nosem, pewnie zemścił po swojemu, potem nagle burknął:

– Co się gapisz? Szoruj na górę, będziesz zdejmował.

Zacisnąłem zęby i wspiąłem się po drabince na przyczepę. Pusta platforma przyczepy była lustrem dla nieba: i jedno, i drugie miało kolor wyślizganej, pokancerowanej stali. Deszcz ścielił się po trawie, sad falował jak morze. Jedna burta była opuszczona, ojciec pewnie zapomniał ją zapiąć, gdy w pośpiechu wyjeżdżał z garażu. Ukląkłem na skraju. Ojciec patrzył gdzieś w bok.

– Ej! – Pokazałem na burtę.

Ojciec chwycił ją od dołu i dźwignął do góry, aż ze szczękiem wróciła na miejsce. Ująłem jej krawędź jedną dłonią, drugą złapałem za zaczep. Ręce miałem śliskie od deszczu. Ojciec przez parę chwil był dziwnie nieobecny. Mocował się z kaszkietem, który właśnie omal mu nie spadł, trącony nagłym szarpnięciem wiatru. Wtedy coś się poruszyło, widziałem, daję słowo, zobaczyłem coś, może kogoś, skrawek ruchu. Mignął gdzieś między ojcem a przyczepą, nie wiedziałem, co to ani nawet gdzie to jest; pomyślałem, że może smyrgnęło mi przed oczyma niesione wiatrem źdźbło, strzępek liścia. Trąciło moją rękę. Wiatr na chwilę zlepił się z deszczem w jedną miękką toń, zmieściłem się w niej, rozpłynąłem. Usłyszałem: – No dalej! – i dałbym głowę, że to nie był głos ojca, ale jeśli nie ojca, to czyj?

Ni stąd, ni zowąd przypomniałem sobie tamten lutowy dzień w przechowalni, gdy ojciec po swojemu szarpał się ze stryjem, Jurciowi marzyło się zobaczyć moją knagę, a podajnik we Władkowej głowie klekotał w kółko, przynosząc mu na język tę samą głupią myśl. Coś podszepnęło mi cichutko, żeśmy sczepieni w tej maszynie jak konie w kieracie. Maszyna będzie działać na wieki, do śmierci ojca, stryja, matki i wszystkich naszych parobków, nawet mojej, aż do końca świata, póki ktokolwiek będzie uprawiał ziemię. Ocierałem deszcz z czoła, zmęczony po pięciu tygodniach rwania jabłek, i myślałem sobie, że najlepiej ze wszystkich ma Władek, który nie wie, co go czeka za dzień czy za rok, a jeśli się narobi, to wprawdzie przypomni mu o tym ból rąk, nóg i grzbietu, ale inny niż nasz, bezimienny, przypętany nie wiadomo skąd, nieprzesiąknięty złością i nudą roboty. Potem przemknęła mi przez głowę kolejna myśl, jeszcze dziwniejsza, że to moje bycie synem gospodarza-wścieklicy, więźniem i spadkobiercą jego wszechmocnych rąk, tak naprawdę nie jest moje, że dostałem je, niechciane, okulałe, i że można je zetrzeć jednym ruchem ręki: wystarczy, że pozwolę, by burta wyśliznęła mi się z opuchniętych palców i spadła ojcu na głowę. Ojciec stał o krok od tabliczki sterowniczej, obok której sterczały w górę trzy dźwignie, a właściwie nie dźwignie, bo to była ostatnia rzecz, której maszynie jeszcze brakowało: nie zdążył ich zrobić na czas cygański kowal Princo z baraków za miastem, zamiast nich sterczały toporne uchwyty skręcone z trzech żył stalowego drutu, ostre jak rożen. Wyobraziłem sobie ojca z głową zharataną jak Władek. Może gdyby i on co chwila musiał się dziwić, że tak nagle wyrosłem, to zdziwienie trochę studziłoby w nim krewkość, może gdyby nie pamiętał, co stało się wczoraj czy przed godziną, nabrałby pokory, nie szukałby leniów, wrogów, oferm i złośliwców w każdej parze rąk innej niż własne?

– No dalej! – ryknął tak głośno i nagle, że aż zadrżałem, a burta przyczepy wyśliznęła mi się z palców i fajtnęła w dół.

Ojciec na chwilę zniknął mi z oczu. Usłyszałem głuche łupnięcie, nie aż tak znowu przeraźliwe, bo miał na sobie gruby kaszkiet, ale łupnięty w głowę i tak zachwiał się, pośliznął, runął skosem na trawę. Zdążył rozpaczliwie zamachać rękoma, próbował chwycić się maszyny, ale nic to nie dało, za ciężko upadał, przeorał więc dłonią po prowizorycznych dźwigniach. Ryknął z bólu. Na jednym z drutów, sterczącym w górę na długość mojej dłoni, mignął strzępek czerwieni. Zacisnąłem zęby i zeskoczyłem z przyczepy. Ojciec gramolił się już, klęczał na jednym kolanie, skaleczoną rękę zwijał w krwawą pięść.

– Ty skoruniu! – syknął. – Kto mi cię, diabelskie nasienie, podrzucił?

Chwyciłem go pod pachą, chciałem pomóc wstać, ale odepchnął mnie, aż zatoczyłem się na maszynę. Tak jak on przed chwilą zamachałem ręką, by się nie wywrócić, i niechcący zacisnąłem dłoń na łańcuchach podajnika. Ojciec stał już nade mną, usmotruchany mokrą trawą, wścieklił się w strasznym milczeniu, z pięści kapała mu krew. Sam nie wiem czemu, może po to, by jakoś rozbroić tę zharataną pięść, oderwałem moją dłoń od łańcuchów, wyciągnąłem ją przed siebie i pokazałem mu, poklejoną i czarną od smaru. Sad był cichy, pusty, wydawał się puściejszy niż kiedykolwiek, jakbyśmy tą bezsilną wrogością wykluczyli się z niego, z roboty, co wrzała w nim nawet bez nas, mimo nas, czysta jak deszcz.

Stary

Raz, gdy byłem jeszcze knypkiem ledwie odrosłym od ziemi, ojciec nagle zniknął. Po paru miesiącach wrócił, ale co mi się we łbie zdążyło naroić, to moje. Myślałem, że umarł, choć prócz mnie nikt nie wierzył w tę śmierć, umarł więc tylko dla mnie, a gdy wrócił, było trochę tak, jakby urodził się na nowo. Właśnie tak: jakby on urodził się dla mnie, a nie ja dla niego. Musiałem go w sobie na nowo wychować, utrapieńca, skorunia.

Jego zniknięcie było nagłe, choć jak później mi się zdało, nie do końca, ale zwiastowanie czegoś, co jest niepojęte, też jest niepojęte, więc niczego się nie spodziewałem. Zresztą czego mógł się spodziewać taki knypek ledwie odrosły od ziemi?

No więc było tak, że któregoś dnia matka zbudziła mnie wcześniej niż zwykle, o wpół do szóstej, a ledwie przetarłem ślipia, wcisnęła mi w rękę łańcuch i powiedziała:

– Gnaj, skoruniu, nie ma czasu.

Pognałem więc na pastwisko za wałem i zostawiłem krowę przy pierwszej kępie wiklin. Bach, bach, wbiłem hak z łańcuchem w ziemię, powiedziałem:

– Czekaj tu na mnie, Gromka, nie wyrwij się tylko, przyjdę niedługo. Chyba.

I popędziłem do chałupy. Na stole czekały wystygła herbata, chleb i jajko na twardo. Nie mogłem nic przełknąć. Ojciec był już w garniturze. I dopiero wtedy, jakem go zobaczył, przypomniałem sobie, że dziś jadę z nim do szkoły, po raz pierwszy w życiu.

Do tej pory ojciec jeździł do szkoły sam, nie do mojej, tylko do swojej zawodówki, gdzie pracował parę godzin w tygodniu. Dwa razy w tygodniu wsiadał na rower i jechał do miasteczka, w marynarce, z teczką przewieszoną przez kierownicę. Nigdy nie brał samochodu, nawet w deszcz i śnieg, burczał, że na pioruńską szkołę szkoda mu paliwa. Za to wracał spiesznie, na złamanie karku, i byłem pewien, że tego dnia będzie tak samo, choć nic pilnego akurat śmy nie mieli wtedy do roboty: sad jeszcze spał, jabłka czekały, aż wrzesień dojrzeje. Teraz mieliśmy jechać obaj, no i pojechaliśmy: ojciec ubrał się w czarny garnitur, leżący mu trochę koślawo na rozrosłym ciele, wsiadł na rower, odczekał, aż wdrapię się na bagażnik, i ruszyliśmy. Jechaliśmy i jechali, bo trochę się tam jedzie, pół godziny, może dłużej. Siedziałem spokojnie, z nogami rozstawionymi na boki, wczepiony w sprężyny siodełka. Podskakiwałem na wybojach, pókiśmy naszą żwirówką nie zjechali na szosę. Rower skrzypiał, pachniał skórą, gumą, smarem i ojcem.

Bywaliśmy już w Wierzbińcu razem, choć zwykle pieszo. Chadzaliśmy we trójkę, z matką: do kościoła, na dożynki, odpusty. Czasem ojciec wsadzał mnie na bagażnik, jak teraz, i zabierał do gminy, właściwie nie wiem po co – może by mnie przyuczyć, jak się urządza awantury w GS-ie o zaopatrzenie i inne tajemne sprawy, których nie rozumiałem. Do siebie miał dalej, jego szkoła mieściła się hen, za miastem, przy fabryczce tłoków, niedaleko mostu. Moją miał po drodze, odwiózł mnie więc pod samą bramę. Spojrzał na zegarek, mruknął coś do siebie, pokazał palcem szkołę i powiedział:

– No, szoruj. Nie zgubisz się. Pierwsza B. Pierwsze klasy są na parterze. Znajdziesz. – Potem rozpędził rower, wskoczył na siodełko i odjechał. Nim zdążyłem minąć bramę, obrócił się jeszcze i zawołał: – Tylko wróć szybko! Nie łaź nigdzie. Masz być w domu o jedenastej.

Albo: „o dwunastej”, szybko zapomniałem.

W szkole było jasno i gwarno, czuć było kurz, a uroczystość przypominała mszę w kościele, ciekawiła i nudziła zarazem. Nauczycielki postroiły się w korale i pomalowały szminkami jak na odpust, dyrektor gadał o wojnie. Wśród dzieciaków widziałem tylko garstkę miastowych miękusiów, reszta podobna była do mnie, oderwana od krów. Niektórych znałem. Z mojej wsi nikogo, ale z sąsiednich wypatrzyłem Władka Leptucha i małego Robutę, syna kamieniarza, u którego ojciec zamawiał nagrobek dla dziadków. Gdy nas w końcu puścili, Leptuch zawołał na mnie, czybyśmy nie wrócili razem. Udałem, że nie słyszę. Mogła to być pułapka: jeden ze starszych Leptuchów odgrażał się kiedyś po kościele, że mnie złoi, bo dostał od mojego ojca dwóję z warsztatów i musiał zimować w drugiej klasie. Skręciłem w inną uliczkę i ruszyłem do domu naokoło miasta – ubrany odświętnie, w białą koszulinkę i garniturkowe spodnie, trochę tym dniem zadziwiony i przelękły zarazem.