Kryptonim "Frankenstein" - Przemysław Semczuk - ebook

Kryptonim "Frankenstein" ebook

Przemysław Semczuk

4,3
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Szokującą, prawdziwą historię seryjnego mordercy kobiet, Joachima Knychały, czyta się jednym tchem. Semczuk próbuje wniknąć w umysł zabójcy, drobiazgowo odtwarza pracę milicji oraz wiernie kreśli obraz Śląska lat 70. i 80.

Joachima Knychałę, seryjnego mordercę kobiet, który terroryzował Śląsk w latach 1974–1982. „Frankensteina” poznajemy od najmłodszych lat. Dorasta on w poczuciu własnej inności, jako dziecko Polaka i Niemki, przez babkę nazywane „polskim bękartem”.
W wieku 18 lat zostaje posądzony o gwałt, jak twierdzi – niesprawiedliwie. Z więzienia, po trzyletnim wyroku, powraca już jako inny człowiek. Jest przeświadczony o podstępnej i prowokatorskiej naturze kobiet. Zaczyna interesować się procesem „Wampira z Zagłębia”, Zdzisława Marchwickiego. Choć w domu jest dobrym mężem i ojcem, a w pracy wzorowym górnikiem, nocami zmienia się w bezwzględnego mordercę, który krąży po okolicy, polując na bezbronne ofiary. Zabija ciosami w głowę, ciała bezcześci.
W tej sprawie nie pojawiły się jakiekolwiek okoliczności łagodzące. Zapadł wyrok kary śmierci, który wykonano w 1985 roku.

Zbeletryzowaną historię „Frankensteina” czyta się niczym trzymający w napięciu kryminał.  Autor pokazuje jak trudne dzieciństwo Joachima Knychały pchnęło go na drogę zbrodni. Kryptonim „Frankenstein“ to także wierny obraz przesiąkniętego alkoholem i przemocą robotniczego Śląska lat 70. i 80. Książka Semczuka jest pozycją obowiązkową dla miłośników zarówno literatury faktu, jak i true crime.

Jako urodzony i wychowany na Śląsku, byłem pewny, że o Knychale wiem wszystko. Po lekturze Kryptonimu „Frankenstein” wiem, że się myliłem.
Adam Szaja smakksiazki.pl

Przemysław Semczuk - (ur. 1972) – dziennikarz i publicysta zajmujący się głównie historią PRL. Publikował na łamach tygodników „Newsweek” i „Wprost”, obecnie współpracuje z miesięcznikiem „Wysokie Obcasy Extra”. Autor książek „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL” (2013), „Maluch. Biografia” (2014), „Zatajone katastrofy PRL” (2011), „Magiczne Dwudziestolecie” (2014), „Wampir z Zagłębia” (2016).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 422

Oceny
4,3 (93 oceny)
41
40
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przemysław Semczuk

Kryptonim „Frankenstein”

Copyright © by Przemysław Semczuk, MMXVII

Wydanie I 

Warszawa MMXVII

Jest to fabularyzowana opowieść osnuta na faktach. Imiona i nazwiska znacznej części bohaterów książki zostały zmienione ze względu na ich prawo do prywatności.

Od autora

Po wydaniu książki o Zdzisławie Marchwickim1 długo zastanawiałem się, jak opisać postać Joachima Knychały. Już w pierwszym przypadku nie było to proste i bardzo często spotykałem się z opinią, że przecież w tej sprawie wszystko zostało już powiedziane. Sprawa „Wampira z Zagłębia” pokazała jednak, że to nieprawda. Czytelnicy oczywiście znali tę historię, ale głównie z artykułów prasowych i filmów dokumentalnych. Dziennikarze, pisząc tekst do gazety, nie są w stanie – co zrozumiałe – poświęcić kilku miesięcy na dokładne czytanie akt. I dlatego, przepisując od siebie nawzajem, przytaczają nierzadko identyczne argumenty, a często powielają te same błędy. Poza tym artykuł prasowy ma najczęściej siedem do dziesięciu stron maszynopisu, a moja książka o Marchwickim blisko czterysta. Już samo to wskazuje, że sporo tajemnic udało mi się odkryć.

W sprawie Knychały jest dokładnie tak samo i myślę, że Czytelnicy nie zawiodą się i tym razem, mimo że przystępując do lektury, będą wiedzieć, kto był mordercą. To trochę tak, jakby oglądali film od końca. Ja, zbierając materiały do książki, też wiedziałem, kto zabijał, a jednak wiele razy byłem zaskoczony tym, czego się dowiadywałem w trakcie tej pracy.

Zajmując się losami Knychały, miałem jeszcze jeden problem. Uznałem mianowicie, że muszę opowiedzieć tę historię inaczej niż poprzednią, w czym pomogły mi opinie Czytelników. Często słyszę głosy, że książka dokumentalna jest trudna i ludzie boją się tego gatunku, że wolą zmyślone historie kryminalne, opisane w łatwiejszej w czytaniu formie fabularnej. I dlatego właśnie zdecydowałem się na taką formę książki dokumentalnej, która bardziej jednak przypomina powieść. Oczywiście dialogi i część opisów to moja kreacja literacka, ale oparta na faktach. Starałem się je odtwarzać na podstawie relacji uczestników wydarzeń, zeznań świadków, protokołów z miejsc zdarzeń i ze źródeł historycznych. Dzięki temu Czytelnik może przenieść się do lat siedemdziesiątych oraz osiemdziesiątych i mam nadzieję, że będzie to dla niego emocjonująca podróż w czasie.

W kilku miejscach znalazły się krótkie fragmenty zaczerpnięte z ówczesnej prasy lub akt sprawy IV.K.171/83. Łatwo je odróżnić, bo są zapisane kursywą. Te, które pochodzą z milicyjnych notatek, protokołów przesłuchań oraz wspomnień napisanych przez Joachima Knychałę, przytoczyłem dosłownie. Nie ingerowałem w oryginalny styl, gramatykę i ortografię. W końcu jest to literatura faktu. Z uwagi na ochronę osób pokrzywdzonych, ich rodzin oraz świadków znaczna część personaliów została zmieniona, nowe nazwiska są zupełnie przypadkowe i nie należy ich łączyć z żyjącymi osobami. Prawdziwa jest natomiast tożsamość milicjantów, prokuratorów, adwokatów i dziennikarzy. Prawdziwe jest też imię i nazwisko głównego bohatera.

PrologWarszawa, poniedziałek, 21 maja 1985 roku

Wysoki mężczyzna w eleganckim czarnym garniturze przeciskał się pomiędzy podróżnymi stojącymi na korytarzu. W końcu dotarł do przedziału, w którym było jedno wolne miejsce. „To tu!” – upewnił się, sprawdzając numer na drzwiach. Skinął głową do pozostałych podróżnych, przepraszając za potrącanie nóg siedzących, po czym usiadł przy oknie. Przez chwilę szukał czegoś w czarnej skórzanej teczce, którą postawił na kolanach. Wreszcie wyjął z niej i położył na stoliku książkę, egzemplarz „Trybuny Ludu”, termos i zawiniętą w papier śniadaniowy kanapkę. Potem wstał i umieścił teczkę na półce na bagaż podręczny. Siedząca naprzeciwko dziewczynka nie odrywała od niego wzroku.

– Pan też do Krakowa? – zapytała, uśmiechając się i patrząc mu prosto w oczy.

– Alu, nie przeszkadzaj panu – skarciła ją pobłażliwie siedząca tuż obok matka.

– Ależ nie przeszkadza – uśmiechnął się mężczyzna. – Tak, jadę do Krakowa, bo tym pociągiem można dojechać tylko do Krakowa. Jak pociąg wyjedzie z Warszawy, to zatrzyma się dopiero w Krakowie.

– Jedzie pan zobaczyć smoka wawelskiego? – pytała dalej dziewczynka, zachęcona odpowiedzią.

Mężczyzna zaśmiał się głośno.

– Niestety, jadę do pracy, ale ze smokiem widziałem się niedawno i mówił mi, że czeka na ciebie.

– A co pan będzie robił?

– Alu, nie wolno tak przepytywać. – Tym razem głos matki był już bardziej stanowczy, jednak mężczyzna nie wydawał się zbity z tropu.

– Będę naprawiał świat, żeby takie małe dziewczynki jak ty mogły bezpiecznie spotykać smoki.

Teraz mała zaśmiała się głośno i klasnęła w dłonie. Rozmowę przerwał wchodzący do przedziału konduktor.

– Czy ktoś z państwa się dosiadał?

– Tak, ja – powiedział mężczyzna, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jakiś blankiet i podał konduktorowi. Ten uważnie przeczytał kartkę.

– Legitymacja służbowa jeszcze.

Mężczyzna bez wahania podał mu książeczkę. Na jej okładce matka dziewczynki dostrzegła napis „Służba więzienna”. Konduktor sprawdził dokument i oddał właścicielowi.

– Miłej podróży życzę – powiedział służbowym tonem i zamknął drzwi przedziału. Mężczyzna uśmiechnął się do kobiety, która teraz wydawała się spięta. Podniósł książkę i odnalazł właściwą stronę. Matka dziewczynki odczytała tytuł: Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego.

1 Katowice, środa, 18 września 1974 roku

Wysłużona trzynastka, pamiętająca chyba jeszcze pierwsze lata po wojnie, zatrzymała się na przystanku obok Zakładów Metalurgicznych „Silesia” na katowickim Wełnowcu. Drzwi tramwaju otworzyły się powoli, ze zgrzytem, z wagonów wysypał się tłum ludzi i ruszył wprost na kordon milicji. Zwykle nikt nie miał ochoty na konfrontację z mundurowymi, ale tym razem było inaczej. Każdy chciał być pierwszy.

– Osoby z przepustkami do kolejki! – wykrzyknął plutonowy w mundurze wyjściowym. Na pierwszy rzut oka widać było, że włożył sporo pracy, by wyglądać nienagannie. Mundur był idealnie czysty i gładki, czarne spodnie zaprasowane w kant, a w wypucowanych trzewikach można się było przeglądać jak w lustrze. Na głowie milicjant miał czapkę z zapiętym pod brodą paskiem, do przewieszonej przez ramię raportówki przypiął krótką białą pałkę, a prawą dłoń trzymał opartą o kaburę pistoletu.

– Osoby bez przepustek na lewo! – dyrygował nadchodzącymi.

Ludzie bez protestów stanęli w ogonku. Była dopiero ósma rano i zwykle o tej porze Joachim kończył szychtę. Wolał nocne zmiany, bo były lepiej płatne, ale wiedział, że po pracy nie zdąży tak wcześnie dojechać do Katowic. Dlatego na dzisiejszą noc wziął wolne. Bał się tylko, że może zaspać. Niepotrzebnie, bo z emocji nie zmrużył oka ani na chwilę. Wstał przed czwartą nad ranem i pobiegł na tramwaj. Od szóstej czekał w kolejce przed budynkiem sądu wojewódzkiego przy ulicy Andrzeja. O siódmej zaczęli wydawać przepustki uprawniające do wejścia na salę sądową. Dzisiaj rozpoczynał się proces „Wampira z Zagłębia” – człowieka, który zamordował piętnaście kobiet, a kolejnych sześć próbował zabić.

Rozprawy miały się odbywać z udziałem publiczności. Na salę mogło wejść pięćset osób, ale chętnych było kilka razy więcej. Joachimowi się poszczęściło, zdobył mały biały kartonik. Prosto z sądu pobiegł na katowicki Rynek i wskoczył do tramwaju. W sądzie wojewódzkim nie było sali, która mogła pomieścić tylu chętnych i dlatego proces miał się toczyć w budynku domu kultury przy Zakładach Cynkowych „Silesia” w Katowicach.

Joachim stał spokojnie, czekając na sprawdzenie dokumentów. Spuścił głowę, unikając wzroku milicjantów, bacznie obserwujących tłum. Nie zwrócili na to uwagi, bo sporo osób postępowało podobnie – poranne słońce było już na tyle wysoko, że oślepiało stojących w kolejce. Ale Joachimowi nie przeszkadzało słońce, zawsze chodził ze spuszczoną głową, unikając wzroku innych ludzi. Taki po prostu był.

Gdy nadeszła jego kolej, podał przepustkę i dowód osobisty.

– Nazwisko i imię! – zdecydowanym głosem zażądał plutonowy.

– Tam jest napisane – bąknął Joachim, wciąż ze wzrokiem wbitym w podłogę.

– Ja was nie pytam, co tu pisze, tylko jak się nazywacie, obywatelu! – burknął wyraźnie rozdrażniony milicjant.

– Knychała, Joachim Knychała.

– Gdzie pracujecie?

– Na grubie, znaczy w kopalni Radzionków. Jestem cieślą – odpowiedział, podnosząc wreszcie głowę.

– W porządku, możecie iść. Po schodach na drugie piętro. – Milicjant wskazał gestem wejście i zajął się następnym w kolejce.

Do budynku prowadziły oszklone drzwi. Joachim wmieszał się w grupę ludzi i zaczął wchodzić po szerokich schodach z wypolerowanego lastrika. Na drugim piętrze ujrzał dwóch mundurowych i kilku cywili. „Tajniacy” – pomyślał i wszedł do sali. Widok go zaskoczył. W szkolnych czasach był tu kiedyś z klasą na jakimś spektaklu teatralnym. Teraz sala wyglądała zupełnie inaczej. Ogromne okna, wysokie na jakieś trzy metry, wypełniały obie długie ściany. Po lewej stronie rozpościerał się widok na teren huty cynku, a okna po prawej wychodziły na ulicę Armii Czerwonej i przystanek tramwajowy. Na końcu sali znajdowała się scena, na której ustawiono długi stół przykryty zielonym suknem. Po lewej stronie blat załamywał się w stronę widowni. Przed sceną, pod oknem od strony huty, na drewnianym podwyższeniu stała duża kamera telewizyjna, a obok znajdowała się druga, znacznie mniejsza, filmowa. Przy oknach z prawej ujrzał kilka rzędów drewnianych ławek przypominających kościelne. Pierwsze trzy rzędy miały niewielkie blaty, dalej, za barierką, stały kolejne trzy. Pomiędzy ławkami a oknem tkwiło trzech milicjantów w czapkach regulaminowo zapiętych pod brodą, z raportówkami i białymi pałkami. Uwagę Joachima zwróciły kabury z bronią, które mieli wszyscy milicjanci, i ci przed budynkiem, i ci przed drzwiami, i ci tutaj na sali. Część przeznaczoną dla widowni rozpoczynały dwa rzędy ławek ze stolikami, a resztę sali wypełniały proste drewniane krzesła.

– Nie stać w przejściu. Niech obywatel znajdzie sobie miejsce i siada – zakomenderował milicjant, który nie wiedzieć skąd pojawił się za jego plecami. Joachim przecisnął się do przodu, klucząc pomiędzy zajętymi krzesłami. Chciał podejść jak najbliżej, ale niestety kartki ułożone w pierwszych trzech rzędach informowały, że są to miejsca zarezerwowane dla osób ze stałymi przepustkami. Udało mu się jednak znaleźć wolne miejsce w czwartym rzędzie, na tyle blisko, by dobrze widzieć stół sędziowski, a co najważniejsze, oskarżonych. Usiadł. Rozejrzał się wokół. Mimo że ludzie rozmawiali przyciszonymi głosami, wokół panował spory gwar. Zewsząd było słychać rozmowy toczone tylko na jeden temat i wciąż padało to samo słowo: „Wampir”.

Joachim wyjął z kieszeni wymiętą „Trybunę Robotniczą” i otworzył ją na trzeciej stronie. Na środku bił po oczach wypisany wołami tytuł: PROCES WAMPIRA. Przebiegł wzrokiem po tekście, który znał prawie na pamięć:

W środę, osiemnastego września, o godzinie dziewiątej rano, padnie sakramentalna formuła: Proszę wstać. Sąd idzie! Rozpocznie się proces „wampira”. Proces wyjątkowy, bo wymierzający sprawiedliwość w sprawie bez precedensu. Przedtem eskorta wprowadzi oskarżonego i współoskarżonych. Zdzisław Marchwicki pokaże nam swą twarz. I najpewniej twarz nie jedną. Okrutną twarz człowieka, stojącego przed zarzutem pozbawienia życia czternastu kobiet i „nie z własnej winy” nieudanych zamachów na życie sześciu dalszych, zdegenerowanego alkoholika katującego żonę i dzieci, wyznającego prawo siły wszędzie tam, gdzie przewaga siły była po jego stronie – i twarz cieszącego się dobrą opinią pracowitego konwojenta kopalni „Siemianowice”, chodzącego w cierniowej koronie pokrzywdzonego przez los, porzuconego przez żonę, borykającego się z przeciwieństwami2.

Autor artykułu nie pozostawiał wątpliwości, kim był Zdzisław Marchwicki. Już nie podejrzanym ani nie oskarżonym, lecz winnym. Podobnie zresztą jak pozostali członkowie jego rodziny: bracia Henryk i Jan, siostra Halina, jej syn Zdzisław i kochanek Jana – Józef Klimczak. Cała zdegenerowana rodzina. Ostatnie zabójstwo miał zlecić Jan.

[…] osobnik, który czegokolwiek się dotknął, poczynało gnić. Człowiek, który zgodnie z sumieniem dzielił swój czas na zabiegi wokół druku świątobliwych tekstów, wyuzdane orgie z innymi homoseksualistami, deprawowanie czternastoletniego chłopca, zresztą swego krewnego i branie sumujących się w kwotę miliona złotych łapówek za protekcję, a równocześnie przygotowujący z pedanterią zabójstwo kobiety, która śmiała zagrażać praktykom „wszechwładnego” Jana. Potem zaś, zwalający całą winę za zabójstwo na współoskarżonych.

Trzeci z braci, Henryk Marchwicki, był zdaniem redaktora drobnym pijaczkiem, damskim bokserem, kieszonkowcem i współuczestnikiem ostatniego mordu. Dziennikarz nie oszczędził także Haliny Flak, siostry Marchwickich, która miała z całą świadomością przyjmować przedmioty zrabowane ofiarom: kolczyk (próbowała zrobić sobie zeń złoty ząb), obrączkę, a nawet kilogram mięsa wyciągnięty z torby konającej kobiety. Z tego mięsa Halina ponoć usmażyła kotlety dla brata „Wampira”.

Sala powoli się wypełniła, ludzie rozmawiali, rozglądali się, komentowali, niektórzy wyciągali kanapki i jedli je, kryjąc się za plecami innych. Unosił się przyjemny zapach kiełbasy, pomidorów i kawy zbożowej nalewanej z kanek do blaszanych kubków, ale nie mógł zagłuszyć smrodu bijącego z oddechów przesiąkniętych dymem papierosowym i oparami wypitej poprzedniego dnia wódki, odoru spoconych ciał i brudnych ubrań. Nagle ktoś otworzył drzwi po prawej stronie sceny i weszło kilku milicjantów, a między nimi dało się dostrzec postaci w szarych więziennych drelichach. Przez tłum przebiegł szmer i zanim oskarżeni oraz konwojenci zdążyli zająć miejsca, ciszę rozdarł krzyk kobiety. Stała w połowie sali, ubrana na czarno, w opuszczonej na twarz woalce.

– Moje dziecko! Moje dziecko! Morderca! Ludzie, pomóżcie! Moje dziecko!

Dwaj tajniacy podbiegli do kobiety, chwycili ją pod ręce i próbując uciszyć jej lamenty, wyprowadzili na zewnątrz. Poruszeni ludzie obserwowali tę scenę, ale kiedy kobieta zniknęła, jak na komendę odwrócili głowy w stronę ławy oskarżonych. Mężczyzna siedzący najbliżej publiczności, z dziwnym, skrzywionym nosem i falującymi włosami, jako jedyny nawet nie drgnął, jakby nie dostrzegł incydentu z rozhisteryzowaną kobietą. Patrzył przed siebie i można było odnieść wrażenie, że z uwagą wpatruje się w coś ważnego za oknem. Drugi, wyraźnie wyższy od pierwszego, nerwowo rozglądał się na boki. Trzeci, niewysoki, korpulentny, z okrągłą twarzą i łysiną, niecierpliwie kiwał się w tył i w przód. Kobieta i dwaj młodsi mężczyźni w drugim rzędzie mieli spuszczone głowy. Joachim zastanawiał się, który to Zdzisław Marchwicki.

Nagle jeden z oskarżonych, ten korpulentny, poderwał się z miejsca i zaczął krzyczeć:

– Tu są przedstawiciele prasy! Zamordował ją Wiktor Graczyk ze Służby Bezpieczeństwa, bo nie chciała szpiclować i donosić na biskupa katowickiego! I na nikogo nie zwalam sprawy! Bo wiem, kto jest mordercą! Szukają kozła ofiarnego! Bandyci ukraińscy, których Benedykt Cader3 przywiózł z Warszawy. Chcąc ratować swoją kochankę, Kamińską z uniwersytetu, musiał mordować niewinną kobietę. A dzisiaj szukają… – zawiesił głos – …głupich! Smyki! Nikt z Marchwickich nie strzelał na Wybrzeżu do ludzi. Nikt! Niech policzą te sieroty! Niech Wielgolawski policzy sieroty, które zostały po zamordowanych na Wybrzeżu. Jeszcze z tamtego się nie rozgrzeszyli, a już szukają nowych ofiar. A kochance Strużyńskiej, która zawoziła go samochodem swoim do miejsca morderstwa, zorganizował ucieczkę do NRF-u! – Mężczyzna znów zawiesił głos, wyraźnie stawiając opór milicjantom próbującym zmusić go, by usiadł. I zaczął ponownie: – Zaraz parę miesięcy po jej morderstwie. Jest do dzisiejszego dnia w NRF-ie z mężem i z dzieckiem. Ten sam smyk Wiktor Graczyk ze Służby Bezpieczeństwa! Tego w prasie nie napiszą.

Dowódca konwojentów dał znak, milicjanci chwycili oskarżonego pod ręce i z trudem wywlekli z ławki. Mężczyzna szamotał się, nogami próbował zaprzeć się o barierkę, ale milicjanci okazali się silniejsi. Wlekli oskarżonego w stronę drzwi, a ten nie dawał za wygraną i dalej krzyczał:

– Całą prawdę mówię! Nie martw się, Zdzichu! Nie martw się! Proszę, za prawdę to się wyprowadza z sali. To jest Polska i praworządność! – Ostatnie, ledwo słyszalne słowa, dobiegły już z korytarza.

Na sali zapanowała kompletna cisza, ludzie siedzieli jak sparaliżowani. Dopiero po chwili zaczęli szeptać między sobą. Joachim wyłowił czyjeś słowa:

– To Jan Marchwicki, ten z uniwersytetu. Profesor!

Niektórzy z podziwem kiwali głowami, że nie bał się wykrzyczeć takich rzeczy, inni oburzali się na bezczelnego bandytę, który śmie cokolwiek mówić i próbuje zwalać winę na innych. Przytłumiony gwar narastał, ludzie nie zwracali już uwagi na mundurowych ani na oskarżonych, do których docierały urywki rozmów. Kilka minut później sala jeszcze raz zamarła. Milicjanci ponownie wprowadzili Jana Marchwickiego i gdy tylko znalazł się na miejscu, rozległ się głos woźnego:

– Proszę wstać, sąd wchodzi!

Ludzie poderwali się z hałasem z krzeseł. Sędziowie i ławnicy spokojnie zasiedli za stołem na scenie. W głowie Joachima znów ożyły wspomnienia. Minęły już cztery lata od czasu, gdy sam siedział na ławie oskarżonych. Był przerażony i skołowany, nie miał zielonego pojęcia, co go czeka. Wszystko potoczyło się bardzo szybko; zanim cokolwiek do niego dotarło, sędzia ogłosił, że skazuje go na trzy lata pozbawienia wolności. Nie bardzo wiedział, co to znaczy, po czterech miesiącach w areszcie śledczym wyobrażał sobie, że zakład karny nie może być gorszy, jednak okazało się, że może. Nagle coś ścisnęło mu żołądek, tak samo jak wtedy. W ustach poczuł słodkawy smak, fala gorąca uderzyła mu do głowy, a w skroniach zaczęło pulsować. Zrobiło mu się słabo i z trudem łapał powietrze.

– Proszę usiąść – wezwał zebranych woźny i znów podniósł się gwar.

– Chciałem prosić o głos jako… – powiedział Jan Marchwicki i poderwał się z miejsca, zmagając się z powstrzymującymi go milicjantami.

– Proszę oskarżonego. – Przewodniczący składu sędziowskiego jednym skinieniem ręki powstrzymał kolejną przepychankę. Jan Marchwicki stanął trzymany za ramiona przez mundurowych, którzy przestali go szarpać.

– Oskarżonemu będzie udzielony głos w odpowiedniej chwili.

– Ja tylko chciałem przeprosić Wysoki Sąd – mówił Marchwicki, nie czekając na pozwolenie. – Bo mnie zirytowały fałszywe dane w prasie, podane przez redaktora „Trybuny Robotniczej”. Zdenerwowałem się i tutaj, wszedłszy na salę, powiedziałem fakty prawdziwe, tylko nie we właściwym czasie. I za to chciałem przeprosić.

Sędzia nie zwrócił na niego uwagi i zaczął spokojnie mówić:

– Otwieram posiedzenie sądu wojewódzkiego, na sesji w Domu Kultury Zakładów Cynkowych w Katowicach. Rozpoznawana będzie sprawa Zdzisława Marchwickiego i innych oskarżonych o przestępstwa zabójstwa, usiłowania zabójstwa, pomocnictwa, podżegania do zbrodni oraz całego szeregu innych przestępstw z całego Kodeksu karnego. Sąd uprzedza strony, prokuratorów, obrońców oraz zawiadamia oskarżonych, że cała rozprawa jest rejestrowana na taśmie magnetofonowej. W związku z tym, w razie zabierania głosu, proszę strony o posługiwanie się mikrofonami.

Sędzia monotonnie i beznamiętnie odczytywał kolejne zarzuty. Zdzisław Marchwicki wstał i teraz Joachim zorientował się, że to ten mężczyzna ze skrzywionym nosem jest „Wampirem”. Był niski i robił nieciekawe wrażenie. Spokojnym i opanowanym głosem dwadzieścia razy z rzędu powtarzał:

– Nie przyznaję się!

I dopiero kiedy padło pytanie, czy przyznaje się do kradzieży, odparł zdecydowanie:

– Tak!

Sędzia zapytał jeszcze o znieważenie funkcjonariuszy na służbie i wtedy Marchwicki uśmiechnął się:

– Coś tam powiedziałem, ale żeby znieważyć? Niech będzie, że znieważyłem. – Wzruszył ramionami i nie czekając na pozwolenie, usiadł.

Przewodniczący składu odczytał zarzuty dla kolejnych oskarżonych, Henryka, Jana, Haliny Flak, Zdzisława Flaka i Józefa Klimczaka, ale Joachim już tego nie słuchał, tylko wpatrywał się w zastygłą twarz Zdzisława Marchwickiego i zastanawiał się, czy ten niepozorny i wątły mężczyzna może być tym straszliwym mordercą. Czy to rzeczywiście on uderzał ofiary w tył głowy i roztrzaskiwał im czaszki?

Po odczytaniu wszystkich zarzutów ogłoszono pół godziny przerwy i publiczność odetchnęła, tak jak w wojsku po podaniu komendy „spocznij”. Zaczęły się gorączkowe dyskusje, bo każdy miał coś do powiedzenia, i tylko Joachim milczał, przysłuchując się rozmowom.

– Po co tracić na takich czas? Powiesić bandytów! Na szubienicę! – mówili jedni. Inni uspokajali, że tak nie można, że po to jest sąd, by orzec winę i karę, ale i ci nie mieli najmniejszych wątpliwości, że na ławie oskarżonych siedzą morderca i pomocnicy.

Po przerwie głos zabrał prokurator, łysiejący mężczyzna o wystających przednich zębach, który wstał i zaczął odczytywać akt oskarżenia. Marchwickich porównywał do rodziny Corleone, a Zdzisława nazwał hurtownikiem zbrodni, który „w celu pozbawienia życia i zaspokojenia swego popędu seksualnego zadał ofierze kilka ciosów tępym narzędziem”. Słowa prokuratora wywoływały poruszenie wśród publiczności, Zdzisław Marchwicki natomiast przysłuchiwał się opisom zbrodni bez emocji. Joachim obserwował go, starając się wyczytać coś z jego twarzy. Na próżno. „Wampir” wydawał się nieobecny, wpatrywał się uparcie w jakiś punkt za oknem i zachowywał się tak, jakby całe to przedstawienie go nie dotyczyło. Jakby znalazł się tu przypadkiem jak jedna z pięciuset osób zasiadających na widowni.

Było pół do czwartej, gdy Joachim z ulgą wyszedł na świeże powietrze. Był bardzo zawiedziony. Czekał na tę rozprawę, rozmyślał o niej godzinami, a zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Człowiek okrzyknięty największym zbrodniarzem w historii Polski wydawał mu się zupełnie niegroźny i on sam z łatwością mógłby sobie z nim poradzić. W szkole wiele razy tłukł się z chłopakami, a i jako dorosły nie unikał bijatyk i gdy dochodziło do pyskówki, walił pierwszy, nie czekając, aż ktoś uderzy. A Marchwicki wyglądał na takiego, który muchy nie skrzywdzi. Czy ktoś taki mógł być największym mordercą?

Wspominając dawne czasy, Joachim dojechał do Piekar Śląskich, zjadł przygotowany przez matkę obiad, wypił butelkę piwa i położył się. Musiał odpocząć przed nocną szychtą, ale nie mógł zasnąć. W głowie wciąż kołatały mu się wspomnienia z sali sądowej, ale z własnej rozprawy. Nadal czuł żal do tamtej dziewczyny. Może gdyby przeprosił, wszystko potoczyłoby się inaczej, ale nie zrobił tego. Uważał, że nie miał za co. Ot, takie wygłupy, trochę dotykania. Właściwie nic się nie stało, a ona narobiła krzyku i oskarżyła ich o gwałt. Ich, bo byli we trzech. I dlatego wyrok okazał się taki surowy, bo sędzia uznał, że chodzi tu o próbę gwałtu zbiorowego.

Mówi się, że wojsko zmienia chłopaka w mężczyznę. Joachim nie był w wojsku, zaraz po szkole poszedł do pracy w kopalni i nie objął go jesienny pobór, z czego był nawet zadowolony. Niestety radość nie trwała długo, bo przez tę głupią Emilkę, mając zaledwie osiemnaście lat, trafił do więzienia, z którego po półtora roku wyszedł za dobre sprawowanie. Ale był już kimś zupełnie innym. Nie zmieniło go wojsko, lecz więzienie. W kogo? Tego nie wiedział, wciąż zastanawiał się, kim jest. Coś go ciągnęło do kobiet, chciał je dotykać, poczuć ich ciała, ciepło, zapachy, a jednak gdy wyobrażał sobie, że jest z którąś blisko, ogarniał go gniew.

W końcu zasnął.

2Katowice, wtorek, 16 lutego 2016 roku

Mimo wczesnej pory przy wejściu do Sądu Okręgowego w Katowicach ruch jest niemały. Pcham ciężkie drzwi. Tuż za nimi stoi rodzina z dzieckiem, zimny wiatr wdziera się do przedsionka i mężczyzna patrzy na mnie wściekły.

– Tu ciągle piździ na tym jebanym hanysowie.

Jak niewiele trzeba, by odróżnić gorola z Zagłębia Dąbrowskiego od hanysa z Górnego Śląska. Ich wzajemna niechęć jest tak stara, że nikt już chyba nie wie, o co w niej właściwie chodzi. Czekam chwilę w kolejce. Opróżniam kieszenie, wyjmuję portfel, telefon, klucze, a nawet bilon. Wszystko do pudełka. Plecak na taśmę i do prześwietlarki bagażu. Jest problem, bo jak zawsze mam przy sobie scyzoryk.

– Broń musi pan zostawić w depozycie.

Próby protestu nie odnoszą skutku. Scyzoryk to broń. Czytelnia jest na parterze, kilka kroków od wejścia, ale najpierw muszę wejść na drugie piętro i załatwić formalności u pani Anety w sekretariacie V Wydziału Karnego. W latach siedemdziesiątych sprawę prowadził Wydział IV, ale od tego czasu zmieniły się numery wydziałów i sal sądowych. Ludzie też się zmienili, dzisiaj mało kto z pracowników sądu pamięta tamte głośne procesy. Na szczęście wniosek o udostępnienie akt procesowych złożyłem kilka miesięcy wcześniej i nie będzie trudności z wglądem do tych dokumentów. Czytelnia to duże, jasne pomieszczenie, kilkanaście małych stolików. Na końcu sali, na podwyższeniu przypominającym katedrę, stoją monitory. Za nimi dwie panie, którym nie muszę się przedstawiać, znamy się od dwóch lat, bo pisząc poprzednią książkę, spędziłem tu sporo czasu. Pokazuję zgodę prezesa sądu, wszystko w porządku, mogę dostać zamówione materiały. Kilka minut później pracownik archiwum przywozi na wózku stos zakurzonych tomów.

Akta główne to dwadzieścia trzy opasłe teczki. Niewiele. Brakuje aktu oskarżenia, protokołów rozpraw, wyroku z uzasadnieniem i apelacji. Nie ma też tomu dwudziestego drugiego, który przed rokiem jeszcze był. Przeglądałem go przy okazji, gdy czytałem akta sprawy Marchwickiego. W tomie dwudziestym drugim znajdowały się dowody rzeczowe, pamiętam mały notesik w plastikowej oprawce, w którym Joachim zapisał kaligraficznym pismem listę książek, jakie miał w swojej biblioteczce. Były też legitymacja studencka jednej z ofiar, jakiś grzebień, bilety komunikacji miejskiej. Pytam o ten tom. W archiwum sprawdzają, ale nie ma. Proszę, aby jeszcze raz poszukali, może ktoś omyłkowo położył na innej półce. Wykluczone. Niedawno była inwentaryzacja. Gdyby leżał w innym miejscu, toby od razu zauważono. Co się stało? Nikt nie potrafi powiedzieć. Akta Marchwickiego, Arnolda i Knychały ciągle ktoś przegląda, nie ma miesiąca, by jakaś telewizja nie chciała zrobić paru ujęć do filmu dokumentalnego, niedawno było BBC czy CBS. Pytanie, co się stało z pozostałymi tomami. Ile ich właściwie było? Tego nie uda się już ustalić. Trzeba zająć się tym, co jest.

3Piekary Śląskie, niedziela, 6 października 1974 roku

Joachima obudził ból głowy. Przez chwilę zastanawiał się, jaki jest dzień i czy nie zaspał do pracy. Z trudem przełknął ślinę i jak przez mgłę dotarło do niego, że wczoraj była sobota. „Skoro tak, to dzisiaj jest niedziela” – pomyślał, nie otwierając oczu. Co nie znaczyło, że nie idzie do pracy. Kopalnia nigdy nie śpi, pracuje świątek, piątek, w dzień i w nocy. Co osiem godzin kolejna grupa mężczyzn wtłacza się do szoli4 i zjeżdża pod ziemię fedrować węgiel dla socjalistycznej ojczyzny. Joachim nie otwierał oczu, zaciskał nawet mocniej powieki, walcząc ze światłem, które próbowało wedrzeć się do jego obolałej głowy.

– Dzień dobry – usłyszał ciepły głos Haliny. – Stawej. Zrobia ci smażonka. Taką jak lubisz.

Poczuł, jak Halina kładzie się obok niego.

– I coś ty wczoraj z sobą zrobił? – zapytała, nie oczekując raczej odpowiedzi.

Teraz dopiero sobie przypomniał. Wczoraj wziął ślub w piekarskiej bazylice, z czym było sporo zachodu, załatwiania, bo on ewangelik, a Halina – katoliczka. Mogli pójść tylko do urzędu stanu cywilnego, ale ona uparła się na kościół i tyle. Jak się baba uprze, to rady nie ma. Ale jakoś pozałatwiali wszystko. Sporo ludzi przyszło, jego rodzina z Bytomia, z którą rzadko się widywał, trochę znajomych i delegacja z kopalni. Przyjęcie zrobili w Ludowej przy Bytomskiej. Może nie był to najbardziej elegancki lokal w Piekarach, ale za to niedrogi. Niestety pamiętał tylko początek wesela, dalsze wspomnienia się zacierały, aż wreszcie urywały się na dobre. Nie wiedział nawet, jak znalazł się w domu, na Osiedlu Wieczorka.

– Stawej, Achim. – Halina pogładziła go po głowie. – Już połednie. Dyć zaros przijdum na poprawiny. Napraliście się i ześ zaprosiół łojca ze szwagrami.

Joachim podniósł się z trudem. Głowa bolała jak cholera, z czego wywnioskował, że rzeczywiście musiał sporo wypić. Dopiero teraz zauważył, że spał w odświętnej koszuli. Zdjął ją przez głowę, nie rozpinając guzików, i rzucił na łóżko. Podniósł wiadro i nalał wody do metalowej miednicy ustawionej na krześle.

– Poczekej, naleja ci gorki wody. – Halina poderwała się w stronę kuchenki.

– Niy trza. – Zatrzymał ją machnięciem ręki. – Wola zimno.

Uśmiechnęła się.

– To zrobia ci ta smażonka.

Obmył się, wytarł wiszącym na oparciu krzesła ręcznikiem, potem wziął metalowy kubek, zaczerpnął wody z wiadra i wypił jednym haustem. Tak łapczywie, że woda uciekała bokiem, spływając mu po brodzie.

– A muterka kaj? – zapytał, siadając przy stole.

– Spała u kumy, eszcze niy prziszła.

Patrzył, jak wbijała jajka i mieszała, żeby się nie przypaliły. Wolał taką lejącą się, nie do końca ściętą. Wreszcie Halina postawiła przed nim patelnię i zabrała się do krojenia chleba.

– Wiysz... – Urwała, patrząc na niego. – Musisz coś wynokwić. Jo tak dali niy dom rady. Niy chca miyszkać na kupie. – Podała mu pajdę chleba.

Jadł, nie podnosząc głowy, a Halina nie odrywała od niego wzroku.

– Tyś jest jedynok i łona mie niy lubi, boch cie ji zabrałach. A do tego jo jest katoliczka i Polka.

– Żeś katoliczka to prowda, ale czy Polka? A fto to wiy, kiery tu jest Polokym, Niemcym czy Słowakym? Pomyśl trocha. Ty z doma żeś jest Hornik. Czy to polskie nazwisko? – Zaśmiał się. – Jo tyż niy wiym, kim żech jest. Starka Niemka, matka Niemka, a łojciec już Polok i tyż katolik. Ale mosz recht, Halina. Łona cie nie lubi. Tyla że łona nikogo nie lubi.

Halina patrzyła, jak skórką z chleba wycierał patelnię, zbierając resztki jajecznicy. Widać było, że mu smakuje, i poczuła, że jest szczęśliwa. Wreszcie miała kogoś, kto się nią zaopiekuje. Zawsze marzyła o normalnym domu, w którym będą rodzinne ciepło i uczucia, o tym wszystkim, czego brakowało jej w dzieciństwie. Ojciec zmarł, gdy miała kilka lat, matka szybko ponownie wyszła za mąż, urodziły się kolejne dzieci, dwóch braci i siostra. Przyrodnie rodzeństwo. Ojczym, Jerzy Gawron, nie był złym człowiekiem, nie bił jej, ale postępował surowo. Niby od wszystkich wymagał tyle samo, ale Halina czuła, że ją traktuje inaczej. Nie kochał pasierbicy i nie okazywał uczuć tak jak swoim dzieciom. Gdy poznała Joachima, poczuła coś, czego nie doświadczyła nigdy wcześniej, a teraz, po ślubie, chciała tylko jednego: żeby mieszkali sami. Wiedziała, że to nieproste, że mieszkań nie dawali tak od ręki. Fakt, Joachim miał większe szanse, jak każdy górnik. Gdyby zaszła w ciążę, to kopalnia szybko by im coś znalazła, ale nie chciała tułać się z dzieckiem, zanim dostaną własny kąt. Wolała poczekać. Aby było normalnie, po kolei. W końcu naczekała się już tyle lat na to wymarzone życie, to może wytrwać jeszcze trochę. Wiedziała, że będzie dobrze. Jeszcze tylko odrobinę cierpliwości.

4Bytom, sobota, 2 listopada 1974 roku

Politechnika Gliwicka uchodziła za najlepszą uczelnię techniczną na Śląsku. W Gliwicach był też najfajniejszy klub studencki, Gwarek. Studenci dojeżdżający z Bytomia zazdrościli tym z Gliwic, że wieczorami mają się gdzie zabawić. I z tej zazdrości postanowili otworzyć własny klub, kilku zapaleńców wyprosiło w Radzie Narodowej lokal przy ulicy Moniuszki. Otwarcie planowano na Barbórkę 1968 roku, ale jak to zwykle bywa, trudności obiektywne spowodowały opóźnienie. I dopiero dwa miesiące później, 28 stycznia 1969 roku, nastąpiło otwarcie uświetnione występem artystów krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Wcześniej jednak zorganizowano plebiscyt na nazwę klubu. Wygrał pyrlik, czyli młotek używany w kopalniach, który razem z żelazkiem jest w górniczym herbie. Do Pyrlika przychodzili nie tylko studenci, stał się najmodniejszym miejscem wśród bytomskiej młodzieży i wkrótce otrzymał nową, większą siedzibę, przy Jagiellońskiej.

Jesień 1974 roku była w Polsce wyjątkowo brzydka. Drugiego listopada lało, wiał silny, zimny wiatr, ludzie kulili się pod parasolami i starali się czym prędzej schronić w domach. W Pyrliku, gdzie mimo fatalnej aury panowała gorąca atmosfera, przy jednym ze stolików siedziały trzy ładne, wystrojone i mocno nadąsane dziewczyny. Przed nimi stało kilka kieliszków wina i szklanki z oranżadą. Nie odzywały się, widać było, że coś zepsuło im humor, nawet nie spojrzały na eleganta w modnej koszuli non iron, który do nich podszedł.

– Maria! – powiedział chłopak i popatrzył z wyrzutem na jedną z dziewczyn. – Przecież jest sobota, można trochę wypić.

Maria siedziała z twarzą zwróconą w stronę tańczących.

– Dobra, jak chcesz. Ja idę do chłopaków. – Odwrócił się i odszedł w stronę stolika, przy którym siedziało kilku świetnie bawiących się młodzieńców.

– Maria, Maria, zawsze to samo! – Spojrzała na koleżanki. – Przecież jest sobota! – powtórzyła, naśladując głos chłopaka. – A potem nie wie już, jak się nazywa. Mam dość. Jak chce pić z kumplami, to niech pije. Ja idę do domu.

– Maria, daj spokój – próbowała ją uspokoić Jolka.

– Posiedź jeszcze trochę. Jeszcze pół godzinki i pójdziemy razem. – Krystyna wsparła siostrę.

– Przepraszam, ale muszę się przewietrzyć.

Wstała i z podniesioną głową przeszła obok stolika, przy którym siedzieli Włodek z kumplami. Nawet na niego nie spojrzała. Była zbyt dumna, a może uznała, że nie może się ugiąć. Sama nie lubiła alkoholu, piła rzadko, co najwyżej kieliszek słodkiego wina, i przeszkadzała jej woń bijąca od pijanych, a jeszcze bardziej pijackie zachowanie. Oddała numerek w szatni, założyła płaszczyk i wyszła na ulicę. Było zimno, siąpił drobny deszcz, uszła zaledwie kilka kroków, gdy za sobą usłyszała głos Włodka.

– Maria, proszę cię. – Chłopak podbiegł i chwycił ją za ręce. – Zostań, przecież jest byczo.

– Byczo?! – powiedziała drwiąco i z wyraźną irytacją w głosie. – Może tobie jest byczo. Ja przyszłam potańczyć, a nie pić wódkę.

– No ale jak wypijemy, to potańczymy…

– Włodek! – powiedziała Maria, wyszarpując ręce z jego dłoni. – Siedzimy tu od siódmej, jest wpół do jedenastej i jeszcze nie zatańczyliśmy. Do której mam czekać?

Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Chłopak postał chwilę, aż wreszcie machnął ręką i wrócił do klubu, Maria natomiast skręciła w opustoszałą ulicę Katowicką. Szła szybkim krokiem, przecięła plac Kościuszki. W gmachu sądu świeciło się tylko na parterze, tuż przy wejściu, ale w prokuraturze jeszcze ktoś pracował, bo na pierwszym piętrze w kilku oknach paliło się światło. Wchodząc w Bieruta, przystanęła na krawężniku, spojrzała na zegar na wieży kościoła Świętej Trójcy. Była za pięć jedenasta. Ulicą przejechała taksówka, na którą w pierwszej chwili nie zwróciła uwagi, ale kątem oka dostrzegła, że siedzący z tyłu pasażer odwrócił się nagle i spojrzał w jej stronę. Poczuła się jakoś dziwnie. Nie, strach jej nie obleciał, ale czuła jakby dotknięcie tego wzroku. Wciągnęła do płuc zimne powietrze, odwróciła się na pięcie i tą samą drogą ruszyła w stronę Pyrlika.

– A wy, Zaborowiczówny, co? Dalej tak siedzicie? – Popatrzyła na koleżanki tkwiące na tych samych miejscach, na których je zostawiła.

Spojrzały na nią wymownie.

– Dobra, miałaś rację, idziemy – powiedziała jedna z sióstr, patrząc w roześmiane tryumfalnie oczy Marii. – Oni rzeczywiście tu przyszli tylko się napić.

Siostry wstały i wszystkie trzy przeszły przed stolikiem chłopaków, zaczepnie kręcąc pupami. W szatni roześmiały się, licząc, że ten pokaz zrobił odpowiednie wrażenie. Wzięły płaszcze i wciąż chichocząc, wyszły na ulicę, a zaraz za nimi wybiegło dwóch najwyżej dwudziestoletnich kawalerów.

– Już idziecie? Przecież impreza dopiero się rozkręca! – przekonywał jeden z nich.

– Dla nas się już skręciło – odpowiedziała ze złością Jola. – Tak, idziemy i życzymy miłego rozkręcania.

Dziewczyny oddaliły się, zostawiając przed Pyrlikiem zaskoczonych ich zachowaniem chłopaków. Przestało padać, ale wiatr stawał się coraz silniejszy. Szły szybko, w milczeniu. I choć żadna nie powiedziała tego na głos, to dobrze wiedziały, że lepiej wracać tramwajem. Zatrzymały się na przystanku przy Sądowej. W ciasnej uliczce, pomiędzy wysokimi kamienicami, podmuchy wiatru jeszcze bardziej dawały im się we znaki, prowizoryczny daszek okazał się marnym schronieniem, dlatego schowały się za kioskiem Ruchu. Zbiły się ciasno wokół siebie i chuchały w zmarznięte dłonie. Bruk lśnił w świetle latarni oświetlających wąską jezdnię przeciętą torowiskiem.

– Cholera, ale zimno – poskarżyła się Kryśka, rozcierając dłonie. – Maria, albo założysz tę czapkę, albo mi ją daj, to ja ją założę. Nie ma co już zgrywać elegantki. Chrzanić fryzurę.

Maria bez słowa wyjęła z kieszeni wełnianą czapkę i wcisnęła ją na głowę, niszcząc misternie uformowane loczki. Niewielka strata. I tak były już mocno potargane wiatrem.

– O, jest – rzuciła Jolka, która pierwsza dostrzegła tramwaj, bo stała twarzą w kierunku, z którego miał nadjechać.

– Byle nie dziewiętnastka. Do Radzionkowa się nie wybieramy – mruknęła pod nosem Krystyna.

– Jedziemy. To trzydzieści jeden. – Jolka odetchnęła z ulgą.

Motorniczy zaczął hamować z okropnym hałasem i w końcu zatrzymał się na przystanku. Przednie drzwi wolno odsunęły się na bok, ale kiedy dziewczyny chciały wsiąść, drogę zastąpiła im konduktorka w mundurze.

– Do zajezdni zjeżdżamy. Na Stroszek – oświadczyła z ulgą, bo pewnie miała już dość jazd po mieście w taką pogodę. – Więc jak panienki chcą w tamtą stronę, to zapraszam.

Stały z zawiedzionymi minami, patrząc na nią z wyrzutem, taką miały nadzieję, że podjadą ten kawałek.

– To jedziemy, panie Alojzy – rzuciła w stronę motorniczego konduktorka i zniknęła we wnętrzu wozu.

Tramwaj ruszył i po chwili ciszę znowu przerywały już tylko podmuchy wiatru. Dziewczyny postały jeszcze z dziesięć minut, narzekając na chłopaków i nieudany wieczór, i w końcu postanowiły iść piechotą. Przeszły wolno wzdłuż muru więzienia, oglądając się za siebie z nadzieją, że coś jednak nadjedzie, ale nie, żaden tramwaj się nie pojawił. Skręciły za róg, porzucając na dobre przystanek na Sądowej, i przyspieszyły kroku, bo do następnego był spory kawałek. Po przejściu pięćdziesięciu metrów znalazły się na ulicy Bieruta, jasno oświetlonej żółtym światłem padającym z lamp sodowych umieszczonych na wysokich słupach. Minęły przystanek, ale o tramwaju nadal nie było co marzyć, więc szły dalej, oglądając się wciąż za siebie.

Obok kąpieliska miejskiego Maria kolejny raz się odwróciła i w mroku, pod drzewami na obrzeżu parku Świerczewskiego, zauważyła jakąś postać, chyba faceta. Znajdował się jakieś sto metrów za nimi i z tej odległości nie umiała nawet dostrzec, czy to mężczyzna, czy może jednak kobieta. Jej uwagę zwrócił rozkołysany, chwiejny, jakby marynarski chód. Szanse na tramwaj rozpłynęły się zupełnie, kiedy minęły kolejny przystanek, bo nawet gdyby nadjechał, to na następnym i tak musiałyby wysiąść. Kilka minut później zatrzymały się przy skrzyżowaniu z odchodzącą w prawo ulicą Łużycką, przy której mieszkały Zaborowiczówny. Umówiły się, że jutro, a właściwie dzisiaj, bo było już po północy, pójdą razem na jedenastą do kościoła. Gdy tak rozmawiały, nieznajomy minął je chwiejnym krokiem. Okazał się młodym, schludnie ubranym mężczyzną, szedł ze spuszczoną głową i wyglądał na zawstydzonego, jakby nie chciał albo bał się spojrzeć dziewczynom w oczy. Siostry pożegnały się z Marią i zniknęły pomiędzy domami. Od skrzyżowania z Łużycką miała do domu jeszcze dwieście metrów. Bloki kopalni Dymitrow stały przy Bieruta, trochę w głębi, oddzielone od ulicy linią drzew. Przeszła na drugą stronę zupełnie pustej jezdni. Osiedle znała dobrze, mieszkała tu już kilka lat, ale mimo wszystko wolała iść wzdłuż oświetlonej ulicy, niż zapuścić się w ciemny labirynt uśpionych o tej porze budynków. Jeszcze godzinę temu musiało tu być mnóstwo górników wracających z wieczornej szychty, jednak teraz na osiedlu nie było nikogo.

Skręciła w lewo, minęła kiosk Ruchu, przystanek autobusowy i wtedy zorientowała się, że ktoś za nią idzie. Przyspieszyła kroku, od czteropiętrowego bloku zbudowanego z wielkiej płyty dzieliło ją tylko pięćdziesiąt metrów. Jeszcze chwila. Szła coraz prędzej i w końcu zaczęła wspinać się po nieoświetlonych schodkach. Gdy kilka godzin wcześniej wychodziła z domu, światło nad wejściem jeszcze się paliło. „Znowu spalona żarówka” – pomyślała, naciskając klamkę drzwi do klatki schodowej, które otworzyły się, skrzypiąc zawiasami. W przedsionku panował mrok, bo i tu żarówka była popsuta, i to od kilku tygodni. Zamknęła za sobą drzwi, zaczęła szybko wchodzić na parter i wówczas usłyszała, że ktoś mocuje się z klamką. Obcy zawsze mieli problemy z tymi drzwiami, bo budowlańcy odwrotnie je założyli – zamiast na zewnątrz otwierały się do środka. Wreszcie puściły i ponownie zgrzytnęły zawiasami.

W słabym świetle docierającym z lampy na parterze dostrzegła jedynie sylwetkę i serce zabiło jej mocniej. Zostało jej jeszcze tylko jedno piętro, pokonała pięć schodów i odwróciła głowę. Dwa stopnie niżej stał ładny chłopak w jej wieku, miał czarną kurtkę, spod której wyzierały biała koszula i zawiązana na szyi apaszka. Uśmiechnął się, pokazując równe, białe zęby. „To pewnie jakiś nowy sąsiad, którego nie znam” – przemknęło jej przez myśl, odetchnęła z ulgą i odpowiedziała ciepłym uśmiechem.

Maria odwróciła się, spokojnie postawiła nogę na następnym stopniu i wtedy poczuła potworny ból w tyle głowy. Czapka zsunęła się i upadła na posadzkę. Dziewczyna zachwiała się, oparła o ścianę, by nie upaść, i spojrzała na chłopaka jeszcze raz. Teraz już się nie uśmiechał, patrzył zimnym, pozbawionym jakichkolwiek emocji wzrokiem i oddychał ciężko.

– Ratunku! – krzyknęła przeraźliwie i poczuła, jak schody usuwają się spod jej stóp. Upadała, wciąż krzycząc: – Ratunku, pomocy!

Chłopak rzucił się do ucieczki, znowu przez chwilę mocował się z drzwiami, bo widocznie zapomniał, że otwierają się do środka, w końcu pokonał przeszkodę i zniknął w ciemnościach. W tym samym momencie otworzyły się drzwi mieszkania na pierwszym piętrze, na klatkę wybiegł ojciec Marii i podniósł przerażoną dziewczynę.

– Tato, tam, on mnie uderzył, chciał zabić! – Dławił ją płacz, słowa grzęzły jej w ustach, zachłystywała się powietrzem. Chwyciła rękami za tył głowy, a potem spojrzała na zakrwawione dłonie. Ojciec popędził po schodach, wybiegł przed blok, ale nikogo tam nie zobaczył. Za nim pojawiło się kilku sąsiadów.

– Jorguś, co sie stało?! – krzyknął krzepki, wysoki brunet z siekierą w ręku.

– Niy wiym. Jakiś skurwiel sie ciep na Marii.

– Chopy, drzwi do pywnicy łotwarte! Możno tam się skruł! – wrzasnął jeden z sąsiadów.

Jorg wyrwał siekierę z rąk kolegi i wpadł do piwnicy. Pozostali pobiegli za nim. Nikogo nie było.

5Katowice, wtorek, 8 kwietnia 1975 roku

Szóstka zatrzymała się na przystanku przy katowickim Rondzie. Szczupły wysoki chłopak wyskoczył z wozu i puścił się biegiem w stronę przejścia podziemnego.

„Cholera, jak się spóźnię, to Ochman nie zostawi na mnie suchej nitki – myślał gorączkowo, dobiegając do schodów. – Po drugiej stronie złapię trzynastkę, tylko bilet muszę kupić. W kiosku w przejściu podziemnym. Jak mi się uda, to za dziesięć minut będę na Wełnowcu. Dam radę – przekonywał się w duchu. – Całe szczęście, że zbudowali te tunele, bo na światłach musiałbym stać i stać”. Jeszcze tylko trzy susy po schodach. Pierwszym pokonał cztery schody, drugim tyle samo i wybił się w górę, oceniając starannie tor ostatniego skoku. Miał to przećwiczone, zawsze skakał w tym miejscu, ale tym razem coś poszło nie tak. Będąc już w powietrzu, zorientował się, że nie ma kratki ściekowej, na której tyle razy lądował. Przeraził się, ale nic już nie mógł zrobić. Kiedy noga wpadła w otwór, usłyszał chrupnięcie w kostce i całym ciężarem ciała poleciał do przodu. Puścił teczkę, zdążył jeszcze zasłonić głowę rękami i upadł z łoskotem na granitowe płytki, roztrącając przechodniów spieszących w przeciwną stronę.

– Pierunie jeden! – krzyczała kobieta w chustce na głowie i z koszykiem jaj w ręku. – Uważaj, bo ludzi pozabijasz. Pędzi taki jak wariat i na innych nie patrzy.

Dźwignął się na kolana, z bólu łzy stanęły mu w oczach, ktoś podał mu teczkę, jakaś inna osoba złapała go pod ramię i podniosła.

– Cały pan jest? Żyjesz pan? – dopytywał facet w kolejarskim mundurze.

Spróbował obciążyć lewą nogę i poczuł przeraźliwy ból.

– Chyba żyję. Dziękuję – odparł i pokuśtykał w stronę kiosku. „Teraz bilet muszę – myślał gorączkowo. – Brakuje tylko, żeby mnie kanar złapał, wtedy to już nie dotrę przed dwunastą. Taki wstyd. Mecenas Kokoszka nic nie powie. Wiadomo, wypadek, ale Ochmana to nie obchodzi. I w »Trybunie« napiszą, że proces stulecia zawieszony, bo jakiś sierota adwokat się spóźnił”.

Na szczęście trzynastka nadjechała w samą porę. Pięć minut przed czasem mecenas Kazimierz Wójcicki, aplikant obrońcy Józefa Klimczaka, jednego z oskarżonych w procesie „Wampira z Zagłębia”, wszedł do budynku Domu Kultury przy Zakładach Cynkowych „Silesia”.

– Przepraszam pana – zaczepił młodego chłopaka z długimi włosami w amerykańskiej kurtce wojskowej, który ze zwojem kabla wszedł właśnie głównym wejściem. – Może mi pan pomóc? Skręciłem nogę.

Tamten chwycił go pod ramię i pomógł wejść na stopnie. Powoli wdrapali się na pierwsze piętro.

– Dziękuję – powiedział Wójcicki. – Ja już tutaj, tu są pomieszczenia dla obrońców, jestem adwokatem.

– Spokojnie, pomogę, ja też tutaj – odparł chłopak i wskazał na drzwi korytarza, przy których stał milicjant. – Polskie Radio Katowice, Edek Kozak do usług.

– Kazimierz Wójcicki, adwokat – przedstawił się prawnik i dodał: – Czyli pan redaktor?

– Prawie – odparł Edek. – Na razie przynieś, podaj, pozamiataj. Ale wszystko w swoim czasie.

– Fajnie. Dziękuję, Edek, za pomoc. Jak coś, to wal jak w dym. Muszę pędzić, bo jestem spóźniony. – Pożegnał się, podając rękę, i wszedł do pokoju z tabliczką: „Obrońcy”.

– Jesteś! No, w samą porę – przywitał go jeden z adwokatów. – Już się baliśmy, że coś się stało.

– Stało się, stało – odpowiedział Wójcicki z grymasem bólu na twarzy. – Nogę skręciłem.

– Całe szczęście, że nie kark – zaśmiał się kolega. – W każdym razie musisz tylko siedzieć, więc jakoś dasz radę. No, wkładaj togę i do roboty. „Wampir” i publika czekają. Idziemy tworzyć historię socjalistycznego sądownictwa.

6Bytom, poniedziałek, 9 czerwca 1975 roku

Czasy świetności budynku II Komisariatu Milicji Obywatelskiej w Bytomiu dawno minęły. Niegdyś mieściła się w nim siedziba niemieckiej policji, a miejsca nie wybrano przypadkiem, bo tuż za rogiem znajdował się dawniej sąd okręgowy.

Po wojnie komisariat przejęła milicja i od tamtego czasu wygląd szarej elewacji niewiele się zmienił, już nie wspominając o wnętrzu. Centralnie umieszczone wejście z dwoma pilastrami, na których wsparto belkę pełniącą jednocześnie funkcję okapu, wyglądało nędznie i nie wzbudzało zaufania do władzy ludowej. Ale władza wcale nie potrzebowała okazałej siedziby. I nie chodziło jej bynajmniej o zaufanie społeczeństwa, ale raczej o szacunek wynikający ze strachu.

Maria weszła po dwóch schodkach i nacisnęła klamkę. Pokonała jeszcze kilka stopni, schyliła się do okienka dyżurnego, któremu podała nazwisko. Milicjant chwilę szukał czegoś w zeszycie, w końcu odnalazł numer sprawy, odczytał, kto prowadzi dochodzenie, i skierował dziewczynę na pierwsze piętro. Na korytarzu nie było nikogo. Ostrożnie zapukała do drzwi i weszła do pokoju.

– A, jesteście, proszę. Proszę usiąść. – Starszy sierżant Molenda uprzejmie wskazał jej krzesło.

Usiadła, niepewnie patrząc na milicjanta.

– Wezwałem was, bo od tamtego zdarzenia minęło już sporo czasu. Nie było świadków. – Przerwał, patrząc jej w oczy. – Pani właściwie nic się nie stało. Dobrze, że miała pani czapkę. Chodzi o przestępstwo ścigane na wniosek poszkodowanego, więc może w tej sytuacji napisze pani oświadczenie? Że nie wnosi pani o prowadzenie sprawy? Uniknie pani w ten sposób kłopotów, przesłuchań… – Zawiesił głos, czekając na jej reakcję.

– Ale wszyscy mówią, że to był chyba jakiś wampir? – Maria bardziej stwierdziła, niż zapytała.

– Nie ma co przesadzać. Jedyny wampir, o jakim słyszałem, siedzi obecnie w areszcie w Katowicach na Mikołowskiej. – Milicjant uśmiechnął się pobłażliwie. – Może go pani nawet zobaczyć. Rozprawy są trzy razy w tygodniu w domu kultury na Wełnowcu, przy Hucie Silesia. Tylko przepustkę trzeba załatwić.

Westchnęła głęboko.

– To co mam napisać? – Patrzyła na sierżanta zalękniona.

Milicjant podał jej kartkę i długopis.

– Oświadczenie. Swoje dane i że nie wnosi pani o prowadzenie dochodzenia – wyliczył z ulgą w głosie.

Po wyjściu z komisariatu ujrzała na ulicy Włodka z goździkami w ręku.

– Marysiu – zaczął niepewnie. – Przepraszam. Gdybym wtedy… – Urwał. – Powinienem był cię odprowadzić.

Opuściła głowę.

– Gdyby wtedy się coś stało, tobym sobie nie wybaczył. Ja już nigdy. – Zaciął się znowu i sięgnął do kieszeni. – Już zawsze będę cię odprowadzał. Jeśli się zgodzisz. – W ręce miał małe pudełeczko. – Będę cię zawsze pilnował, żeby nikt nie zrobił ci krzywdy.

Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Teraz to Włodek był przerażony. Pomyślała nawet, że boi się, jakby to jego napadł ten wampir, ale jednocześnie czuła, że teraz naprawdę będzie jej pilnował i nie da zrobić krzywdy.

– Chodźmy już – powiedziała i zabrała mu z ręki pudełko. – Muszę to przemyśleć. Oświadczyny powinny odbyć się w domu, a nie na ulicy przed komisariatem.

7Piekary Śląskie, piątek, 19 września 1975 roku

– Czowiek niy wiy, ło co takymu łazi. – Wieczorek usiadł na belkach.

– Te, a ło co !? – Markusik ugryzł kawałek chleba i mówił dalej z pełnymi ustami. – Ło baba. Jeden to sie umii poradzić. Podlyjź, zagodać. A drugi niy. I w końcu próbuje na chama. Jak frelka niy chce, to wali w łeb i tyla.

Joachim przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu. Otworzył metalowe pudełko, w którym miał drugie śniadanie. Choć trudno mówić o śniadaniu, bo było już po dziewiętnastej. No ale jak inaczej nazwać kanapki zabierane do pracy? Druga kolacja? Drugi obiad? Dlatego wszyscy, niezależnie od pory, na nocnej szychcie, albo i w dzień, siadali, aby zjeść drugie śniadanie.

Śniadanie zawsze było niespodzianką. Tak ustalili z Haliną, że nie będzie mówiła, co przygotowała mu do pracy. A on nie pytał. Dopiero w kopalni, na dole, gdy siadał, żeby zjeść i odpocząć, otwierał pudełko i miał niespodziankę: albo chleb z serem, albo chleb i kawałek kiełbasy. Czasem jajko na twardo, koniecznie obrane, bo na dole nie było jak się umyć, a brudnymi rękami nie dawało się obrać jajka, żeby go nie upaprać. A czasem zdarzał się pomidor. Pomidorów nie lubił, ale nie narzekał. Jadł, co było, zawsze w milczeniu, na uboczu. Słuchał, co mówią inni, choć sam mógł niemało powiedzieć, bo głupi nie był i wiedział o takich sprawach, o jakich inni pojęcia nie mieli. Od dzieciństwa sporo czytał. Uciekał do książek, gdy było mu źle, a czytając, zapominał o wszystkim, o podwórku, o dzieciakach, które mu dokuczały z powodu braku ojca. Albo z powodu siniaków, gdy dostał w domu lanie. Inni też obrywali, też mieli siniaki i to zawsze był powód do śmiechu. Ale jego te przytyki bolały bardziej niż cięgi od babki.

Teraz na kopalni nikt się już z niego nie śmiał, przeciwnie, budził respekt, cieszył się szacunkiem, bo górnicy zawsze szanują takich, co się roboty nie boją. Jak któryś się miga od roboty, to trzeba się go pozbyć z brygady, ludzie nie chcą robić za innych. A silny i zdrowy Joachim nigdy się nie wymawiał od ciężkiej pracy. W wojsku nie był, choć na pierwszej komisji wojskowej dostał kategorię zdrowia A, ale potem trafił do więzienia. Po wyjściu na wolność znowu go wezwali do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Tarnowskich Górach i dali kategorię D – zdolny do służby wojskowej w formacjach samoobrony. Nie pytał dlaczego, choć zdziwił się, bo przecież na nic się nie uskarżał. Przyjęli go do pracy w kopalni i lekarz nic nie mówił. Myślał, że ta kategoria D to może właśnie z powodu kopalni, bo przecież górników raczej nie brali do wojska. Górnicy mieli fedrować, a nie biegać z karabinami po poligonie. Ale jego na tej komisji przepytywał jakiś inny doktor, nie badał, nie miał słuchawek, tylko zadawał głupie pytania i ciągle coś zapisywał. A potem dostał karteczkę, że jest zwolniony ze służby. Był nawet zadowolony. Rozmawiał z chłopakami, którzy poszli na dwa lata do wojska.

– Dwa lata przerwy w życiorysie – mówili. Ani rodziny założyć, ani się czego dorobić. Wszystko z opóźnieniem. Jak wracali z woja, to inni mieli już dzieci, mieszkanie, a jak był ktoś obrotny, to i małego fiata zdobył. A tamci nic, tylko opowieści o szorowaniu kibla i kolorowa chusta na pamiątkę przejścia do rezerwy. Lepiej było zostać w kopalni. Robota ciężka, ale szło przywyknąć. Choć jemu się nie poszczęściło, bo zamiast do wojska trafił do więzienia i też stracił niemal dwa lata.

– W gazecie pisali, że zabiuł już przeszło dziesiyć bab. To co? Po pierwszy niy wiedzioł, że tak się niy do?

– Wiedzioł abo niy wiedzioł. – Szeliga wytarł ręce i zabrał się za pajdę chleba i kawałek kiełbasy. – Ciekawe, jak łon wyglądo? Musi być pewnie chop jak dąb?

– Zdechlok – odezwał się krótko Joachim. Wszyscy spojrzeli na niego.

– A ty skąd wiysz, Achim? – Szeliga odłożył kiełbasę i pociągnął łyk herbaty z flaszki po wódce. – Widziołżeś go?

– Widziołech. – Joachim zawinął resztę chleba w papier i schował do pudełka. – Bułech w Katowicach na rozprawie.

– To co żeś nic niy godoł? Tee, godej zaroz, jak łon wyglądo – ponaglił Wieczorek.

– Normalny zdechlok, do tego puklaty, nic niy godoł, ino siedzioł cicho na ty ławce.

– To trocha jak ty, Achim! – krzyknął Szeliga i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Achim podniósł głowę i zmierzył wzrokiem kolegę. Zrobił się czerwony ze zdenerwowania, ale nikt tego nie zauważył, bo w chodniku panował półmrok.

– Szczęść Boże, chopy! – usłyszeli głos sztygara.

– Szczęść Boże! – odpowiedzieli jednocześnie, tylko Achim wciąż milczał.

– Jest bajka5 na drugim łoddziale. Fto chce łostać, to jutro bydzie mioł wolne. Achim! – zwrócił się teraz wprost do Joachima. – Ty byś pomóg? Przenośnik pieprznął, a ty się na tym znosz lepi niż ślusorze. Pomogesz?

Achim patrzył na sztygara przez chwilę. – Ja, pomoga.

Było kilka minut przed północą. Przewozy odjechały dobrą godzinę temu i Joachimowi pozostało już tylko pójść pieszo. Do domu nie miał daleko. Radzionków od Piekar Śląskich dzieliła miedza, a właściwie linia kolejowa do transportu węgla z kopalni Radzionków. Kopalnia co prawda nosiła teraz imię Powstańców Śląskich, ale na razie nikt tak nie mówił, bo tę nazwę nadano jej przed niespełna rokiem. Przez ostatnie sto lat mówiło się Radzionków, więc ludzie dalej tak mówili. Po plebiscycie w 1921 roku dwa szyby, Laura (obecnie Wit Stwosz) oraz Hugo (Karol), pozostały w Polsce. Niemcy byli wściekli, bo nie mogli eksploatować złóż pozostających na ich terenach, i dlatego szybko zbudowali nową Beuhten Grube, co na polski tłumaczy się kopalnia Bytom. Pola wydobywcze obu kopalń nie zostały połączone, ale i tak z jednej do drugiej można się było przedostać pod ziemią.