Szkło. Człowiek honoru - Paweł Mossakowski - ebook

Szkło. Człowiek honoru ebook

Paweł Mossakowski

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przejmujące studium alkoholizmu i pełna humoru historia trzydziestoletniego fotoreportera – dwa portrety skrajnie różnych od siebie mężczyzn to temat nowych powieści Pawła Mossakowskiego. Premiera „Szkła” i „Człowieka honoru” już 19 października nakładem wydawnictwa W.A.B.
Tomasz Zwierzchowski, pięćdziesięcioletni alkoholik, to główny bohater „Szkła”. Inteligentny i obdarzony ironicznym poczuciem humoru utrzymuje się dzięki tantiemom pochodzącym z czasów brawurowej kariery tłumacza filmów. Jego życie składa się z codziennych libacji odbywanych przy ulubionej muzyce rockowej, a ciągi alkoholowych upojeń przerywa jedynie spacerami z ukochanym psem. Widma przeszłości wciąż jednak nie dają mu spokoju. Wkrótce bohater będzie musiał stawić czoła nieoczekiwanym zdarzeniom.
„Człowiek honoru” to z drugiej strony mająca cechy powieści kryminalnej historia pełna absurdalnego humoru. Narrator bawi się w niej różnymi możliwościami zakończenia intrygi. Jej bohaterem jest Paweł – fotoreporter z zasadami, który w poszukiwaniu dobrego materiału jeździ na miejsca wypadków, pożarów i niecodziennych zjawisk. Nieoczekiwanie podczas wakacji spędzanych w ciepłych krajach ratuje tonącego chłopca – syna prowincjonalnego gangstera. Jak się okazuje, to dopiero początek historii, a jej bohater będzie musiał stoczyć prawdziwą walkę z samym sobą.
Niezależnie od snutej historii męskie postacie z książek Mossakowskiego są do siebie podobne. Gdy wydaje się, że ich życie stało się przewidywalne, następuje zaskakujący zwrot akcji. A sposób, w jaki bohaterowie zareagują na życiową niespodziankę, jest – aż do ostatnich stron – wyjątkowo trudny do przewidzenia.


Paweł Mossakowski – dziennikarz, autor powieści, sztuk teatralnych i kilkudziesięciu słuchowisk radiowych, tłumaczonych m.in. na język angielski i niemiecki. Współpracował jako recenzent filmowy z „Gazetą Wyborczą” od początku jej istnienia. Obecnie pisze regularnie do jej piątkowego dodatku „Gazeta Co Jest Grane 24”. Współproducent wielu filmów, takich jak m.in. „Dług” Krzysztofa Krauzego, „Angelus” Lecha Majewskiego, „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenko i „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 458

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Mossakowski

SZKŁO. CZŁOWIEK HONORU

Copyright © by Paweł Mossakowski, MMXVII

Wydanie I

Warszawa MMXVII

Szkło

Przebudzenie

Obudziłem się jak zwykle z kacem. Usta wypełniała mi sucha gąbka, a przenikliwy ból wciskał głowę w poduszkę – miałem uczucie, jakby moja czaszka została ciasno obwiązana drutem. Sięgnąłem ręką po stojącą na podłodze butelkę mazowszanki i pijąc łapczywie wodę, próbowałem sobie przypomnieć wydarzenia wczorajszego wieczoru. Byłem u Kaśki, piliśmy, potem chyba się pokłóciliśmy, tyle wiedziałem na pewno. Dalej miałem już dziurę, czarny tunel, z którego przed chwilą wyczołgałem się na tapczan. Wytężyłem pamięć, co niestety nasiliło ból głowy, ale udało mi się odtworzyć pojedyncze fragmenty, rozrzucone jak kamienie w mozaice. Wstąpiłem do 24 h, tam posprzeczałem się z ekspedientką, ale chyba w końcu udało mi się coś kupić. Czy piłem tutaj? A jeśli tak, to czy sam, czy też po drodze zgarnąłem jakieś towarzystwo?

Uniosłem obolałą głowę i popatrzyłem z niepokojem na biurko. Odetchnąłem z ulgą: kupiony na Allegro laptop stał na swoim miejscu. Poprzedni zniknął, gdy nieopatrznie zaprosiłem do siebie jakichś dwóch obszczymurów, żeby nie kończyć wieczoru w samotności. Potem już ich nie widziałem, zresztą nie wiem, czy w ogóle bym ich rozpoznał. Od tego czasu obiecałem sobie, że już nigdy nie wpuszczę tu przypadkowych gości, ale co były warte takie obietnice? Na trzeźwo owszem, ale gdy się napiłem, traciły ważność. Po ostatniej wizycie u kardiologa, Andrzejka mojego kochanego, też przecież obiecałem sobie ograniczyć picie, i co z tego?

Gdy odstawiałem opróżnioną do połowy plastikową butelkę, usłyszałem ciche drapanie w drzwi. Bułka zawsze jakimś szóstym zmysłem wyczuwała, kiedy się obudziłem. Może zresztą było odwrotnie, może to właśnie jej drapanie mnie budziło, ale nie chciało mi się teraz tego roztrząsać. Wciąż kręciła się po przedpokoju, więc spojrzałem na zegarek i tylko cicho westchnąłem. Nie da rady, pomyślałem, trzeba będzie psa wyprowadzić.

Z rana bywał to niekiedy przykry obowiązek. Czasem, gdy kac był tak ciężki, że nie mogłem się poruszyć, pozwalałem sobie na dłuższe wylegiwanie w łóżku, ale nawet wtedy Bułka nie zrobiła mi nigdy przykrej niespodzianki, nie nasikała na podłogę, dzielnie wytrzymywała aż do chwili, gdy byłem w stanie wstać i wyjść z nią na spacer. Dziś jednak nie było chyba ze mną aż tak źle, żeby wystawiać jej pęcherz na takie próby.

Tak mi się przynajmniej wydawało, ale gdy się podniosłem, już nie byłem tego taki pewny. We wnętrzu czaszki coś głośno załomotało, zachwiałem się jak po uderzeniu pięścią i musiałem przycupnąć na brzegu tapczanu. Może to gazowana woda połączyła się z resztkami wczorajszej gorzały, wspólnie przedostały się do żył i przypuściły atak. Przez chwilę siedziałem bez ruchu, czekając, aż sytuacja w głowie się ustabilizuje, a gdy była już opanowana, wstałem ostrożnie i poczłapałem do łazienki.

W korytarzu Bułka zaczęła mnie obskakiwać, wykonując swój dziwny taniec wokół własnej osi, waląc przy tym ogonem w ścianę. Z trudem powstrzymałem ten wybuch psiego entuzjazmu i zamknąłem się w łazience. Oddając mocz – mocno cuchnącą przeróbkę wczorajszych drinków – a potem stojąc pod chłodnym prysznicem, cały czas zastanawiałem się, o co mogłem się pokłócić z Kaśką. Próbowałem sobie przypomnieć wczorajszą wizytę w jej domu, ale nie dawałem rady. Pewno poszło o mieszkanie. Albo o córkę – to były dwa tematy naszych rozmów, które zawsze kończyły się awanturą. Moja ukochana chciała, abym przeprowadził się do niej i żebyśmy zaczęli żyć „jak normalni ludzie”. Miała mocny argument: mógłbym wtedy wynająć swoje mieszkanie, a to by znacząco poprawiło nasz budżet. Ja jednak broniłem się przed tym, gdyż bardzo lubiłem swoje odziedziczone po rodzicach M-4, a po kilku nieudanych próbach doszedłem do wniosku, że nie jestem stworzony do mieszkania z kobietą. Po prostu nie potrafiłem dzielić z nikim wspólnej przestrzeni. Zresztą, jak moglibyśmy żyć jak „normalni ludzie”? Oboje przecież byliśmy uzależnieni od gorzały.

A może jednak chodziło o córkę? Tu z kolei miała pretensje, że olewam tę wiecznie zachmurzoną nastolatkę o pretensjonalnym imieniu Andżelika. Że jej nie zauważam, nie rozmawiam, nie interesuję się jej postępami w szkole muzycznej. Wszystko prawda, ale co z tego? Co mnie ona obchodziła? Nie lubiłem jej, a ona mnie. Zawsze patrzyła na mnie z niechęcią.

Miałem zresztą uraz na punkcie nastoletnich córek swoich, jak to się mówi, partnerek. Kiedyś już przerabiałem podobną sytuację: Ewa, rozwódka z piętnastoletnią latoroślą płci żeńskiej. Akurat z tą gówniarą jakoś się dogadywałem, żartowałem z nią, pytałem o chłopaków – można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Ale któregoś dnia, gdy Ewy nie było w domu, ta siksa zaczęła się do mnie normalnie przystawiać! Przyszła do dużego pokoju, gdzie popijałem sobie piwo przed telewizorem, ubrana tylko w króciutki, półprzezroczysty szlafroczek, i usiadła mi na kolanach. A dokładniej, próbowała usiąść, bo natychmiast ją zrzuciłem, tak że wylądowała z głośnym plaśnięciem na podłodze. Zerwała się, pobiegła z płaczem do swojego pokoju i zamknęła się w nim, a gdy Ewa wróciła z pracy, oskarżyła mnie, że się do niej dobierałem i chciałem zaciągnąć do sypialni. Wtedy już, cwaniara, przebrała się w skromny strój uczennicy. Długo musiałem się później tłumaczyć, słowo było wszak przeciwko słowu, wkrótce potem, nie bez związku z tą aferą, mój związek z Ewą się rozleciał, a ja wyszedłem z niego z głęboko zakorzenioną nieufnością wobec takich niewinnie wyglądających dziewcząt. Ze strony Andżeliki podobna prowokacja mi zapewne nie groziła, ale i tak wolałem trzymać ją na dystans. Kaśka tego nie mogła zrozumieć i cały czas zachęcała mnie, abym był wobec jej córki „bardziej ojcowski”. Tak jakby dziewczyna nie miała własnego ojca, z którym się co weekend spotykała.

Czy to o nią tym razem poszło, czy o coś jeszcze innego?

Pamięć wciąż odmawiała mi posłuszeństwa, postanowiłem więc dać już sobie spokój. Jak trochę się ogarnę, zadzwonię do niej po prostu i spytam. Teraz i tak nic nie wymyślę.

Umyłem zęby, wpatrując się bez entuzjazmu w swoje zapuchnięte oblicze, a potem się ogoliłem, używając ręcznika jako temblaka, bo rączka jednak trochę mi chodziła. Gdy wracałem do pokoju, Bułka, wyraźnie już zniecierpliwiona, nie odstępowała mnie na krok. Nie, nie, kochana, to jeszcze nie wszystko, mruknąłem. Przebrałem się w czyste ubranie, brudne wrzuciłem do wiklinowego kosza w łazience, a zanim zdjąłem z wieszaka smycz, zajrzałem jeszcze do kuchni, aby sprawdzić stan posiadania.

Nie wyglądało źle. Na stole sterczała napoczęta półlitrówka absolwenta, a obok niej rozerwany karton soku pomarańczowego i pusta szklanka ze smugą osadu na ściankach. Jednak te pozostałości po wczorajszym posiedzisku specjalnie mnie nie interesowały, stanowiły tylko strategiczną rezerwę. Wyłączywszy bowiem wyjątkowe sytuacje, był to zestaw wieczorny – nie lubiłem zaczynać dnia od tak mocnego uderzenia, do tego służyły lżejsze alkohole. Otworzyłem lodówkę i odetchnąłem z ulgą. Trzy duże butelki żywca stały na półce w drzwiach, karnie jak żołnierze na defiladzie, wypinając piersi w kolorowych mundurach. A więc, mimo że mocno już uwalony, pomyślałem o zabezpieczeniu na ranek. Może praktycznie nie miało to większego znaczenia, gdyż kac nie był tak straszny, abym nie mógł wstać bez łyka tego czarodziejskiego płynu i przy okazji spaceru z Bułką wstąpić do sklepu, ale i tak byłem dumny ze swojej zapobiegliwości. Teraz mogłem już spokojnie spełnić swój najtrudniejszy poranny obowiązek.

Bułka

Na dworze było nieprzyjemnie zimno, w powietrzu unosiła się wilgoć i zacinał ostry, przeszywający wiatr, więc pomyślałem, że w tej sytuacji będę mógł z czystym sumieniem niedługo wrócić do domu. Okrążyłem plac Politechniki, przeciąłem Polną i spuściłem Bułkę ze smyczy na rozległym trawniku przed budynkiem elektroniki. Zachciało mi się palić, przez chwilę walczyłem ze sobą, czy nie kupić papierosów w kusząco niedalekim kiosku, ale w końcu się powstrzymałem. Mój kochany Andrzejek, z racji kształtu głowy zwany w podstawówce „Cebulką”, a teraz przyjmujący mnie za darmo w swoim eleganckim gabinecie na Oleandrów, ostrzegł mnie, że na dwóch nałogach długo nie pociągnę. No to jak musiałem koniecznie coś wybierać, to wybrałem wódeczkę, bo ona przynajmniej coś daje, a fajki tylko siebie. W taką pogodę nie było zresztą sensu zrywać postanowienia. W mokrym powietrzu papieros smakuje wyjątkowo gorzko, a na mocnym wietrze spaliłby się szybko jak lont.

Bułka najpierw uganiała się za podrywanymi przez wiatr liśćmi, ale wkrótce na placu boju pojawił się duży rottweiler Konsul, jej stary kumpel, porzuciła więc tę bezsensowną bieganinę i zaczęła się z nim bawić. Oba psy latały w kółko po wyłysiałym trawniku, trącając się bokami i żartobliwie kąsając po uszach, a od czasu do czasu się zatrzymywały, by wspiąwszy się na tylne łapy, odbyć coś w rodzaju zapaśniczego pojedynku. Ukłoniłem się zdawkowo właścicielowi rottweilera, trzydziestolatkowi w zbyt obszernym lodenowym płaszczu. Mężczyzna odpowiedział mi niedbałym skinieniem głowy. Choć nasze psy były zaprzyjaźnione, my sami przez cały ten czas, gdy spotykaliśmy się na porannych spacerach, zamieniliśmy ze sobą najwyżej kilka słów. Kiedyś spytał, wskazując na Bułkę, „To chyba rodezjan?”, a ja odparłem, że nie, owczarek kampinoski, zwykły podwarszawski kundel, na co spojrzał na nią z niesmakiem i od tej pory już o nic mnie nie zagadywał. Niekiedy tylko zerkał spod oka na moją zapuchniętą od gorzały gębę i w jego wzroku można było odczytać współczucie przemieszane z pogardą. Nie przejmowałem się tym, często spotykałem się z takimi spojrzeniami, przyzwyczaiłem się już. A gdy kiedyś podsłuchałem, jak rozmawiając z kimś przez komórkę, mówi: „Konsul bawi się z suką takiego pijaczka”, też mnie to specjalnie nie obeszło. Gówno mi zależało na opinii jakiegoś młodego snoba z korporacji, a na rozmowie z nim jeszcze mniej.

Przeniosłem wzrok na bawiące się psy. Były już lekko zziajane, ale wciąż naskakiwały na siebie, pozorując zaciętą walkę. Rottweiler był silniejszy i masywniejszy, ale Bułka dzięki swej zwinności i szybkości nie ustępowała mu pola. Od obydwu biła taka radość, że aż się uśmiechnąłem. Lubiłem patrzeć na Bułkę, gdy była szczęśliwa. Też się od razu lepiej czułem.

Była oczywiście znajdą. W mojej sytuacji finansowej kupno psa nie wchodziło w rachubę, zaś jechać specjalnie do schroniska, żeby przygarnąć jakąś sierotę, specjalnie mi się nie chciało. Wytropiłem ją w lesie, w Puszczy Kampinoskiej. W czerwcu, ponad dwa lata temu. Siedziałem wtedy u mojego starego kumpla, Staszka Twaroga, rzeźbiarza z Warszawy, który kupił ogromną chałupę w Truskawiu i tam się przeprowadził. Od Staszka odeszła właśnie młodsza o trzydzieści lat żona, nie mogąc znieść jego ataków zazdrości: gdy nie odbierała telefonu, dostawał szału. Mocno był tym przybity, więc pojechałem pomóc mu uporać się ze stresową sytuacją. Piliśmy przez trzy dni i przez te trzy dni wbijałem mu do głowy, że nie powinien wpadać w paranoję, tym bardziej że żona była bardzo zajętą osobą, pracowała, chodziła na kursy i musiała wtedy wyłączać komórkę, a on zwieszał głowę i przyznawał, że doskonale o tym wie, ale to silniejsze od niego: gdy nie odbiera, wyobraża sobie, że właśnie leży pod jakimś młodym byczkiem. Moje wysiłki były więc trochę jałowe, ale w sumie te alkoholowe sesje terapeutyczne miały swoje zalety. Otoczenie było piękne, picie na dobudowanym przez Staszka, otoczonym sosnami tarasie stanowiło przyjemną odmianę po warszawskich libacjach w zadymionych pokojach – było w tym coś wielkopańskiego, przedwojennego, nie wiem, jak to nazwać. Kace też były lżejsze. Czwartego dnia, w niedzielę, poszliśmy na spacer do lasu w towarzystwie dwóch wiejskich kundli Staszka („tylko zwierzaki mi zostawiła”, żalił się). W pewnym momencie psy zaczęły się niepokoić, strzyc uszami, a wkrótce i my usłyszeliśmy ni to kwilenie, ni to popiskiwanie dochodzące gdzieś z boku.

Skręciliśmy w tamtą stronę, przedzierając się przez chaszcze. Po niewielkiej, porośniętej mchem polanie przetaczało się pięć włochatych kulek. Trzy płowe, dwie ciemniejsze, w brunatne łaty. Ktoś wywiózł psiaki do lasu, licząc, że znajdą litościwych opiekunów wśród niedzielnych spacerowiczów ze stolicy. Ludzki chłop, skomentował sarkastycznie Staszek, mógł przecież wsadzić do wora i utopić. Postanowiliśmy wziąć najpierw dwie sztuki i potem sprawdzić, czy nie znalazła się jeszcze jakaś miłosierna dusza. Ale gdy wróciliśmy mocno już pijani, na tyle że mieliśmy kłopoty z odnalezieniem polanki, sytuacja wciąż była bez zmian, nadal trzy zostawione szczeniaki kotłowały się na zielonym poszyciu. Więc również i je zabraliśmy.

Mieliśmy w ten sposób komplet – pięć małych psiaków, które trzeba było jakoś sensownie rozdzielić. Staszek postanowił przygarnąć jednego, ja miałem wziąć drugiego, a o resztę rozpytać wśród znajomych. „Pewny jesteś”, drążył temat Staszek, „wiesz, pies to jednak odpowiedzialność, mnie tu na wsi łatwo, dwa czy trzy żadna różnica, ale ty tam, w mieście…”. Obruszyłem się: „za kogo ty mnie masz?!”. Nie będzie mnie facet, który w szale zazdrości niemal pobił żonę, pouczał o odpowiedzialności, i mało co się nie pokłóciliśmy się na koniec.

Potem był jednak moment, że żałowałem tego pomysłu i po cichu przyznawałem Staszkowi rację. Bułka bez przerwy sikała na podłogę, trudno było ją od tego odzwyczaić, rozkładanie gazet nic nie pomagało, więc musiałem latać ze szmatą po mieszkaniu, ścierając pojawiające się wszędzie kałuże. Ponieważ często musiałem to robić na kacu, a pochylanie się w tym stanie zawsze potęguje ból głowy, zdarzało mi się nieraz ją przekląć, a potem wściekać się na siebie, że taki kłopot sobie wziąłem na obolały łeb. Po części była to pewnie moja wina, bo nie miałem żadnego doświadczenia w zajmowaniu się takim szczeniakiem. Jako dzieciak, jedynak bez rodzeństwa, bardzo chciałem mieć psa, ale dla moich pochodzących ze wsi rodziców trzymanie jakiegokolwiek zwierzęcia w domu było nadmierną ekstrawagancją. Nie miałem się więc na kim nauczyć, a teraz mogłem tylko biegać ze ścierką.

Tak było jednak tylko na początku. Później Bułka z dnia na dzień przestała załatwiać mi się w mieszkaniu, a ja uznałem jej przygarnięcie za jeden z najlepszych pomysłów w całym moim życiu. Gdy wstawałem rano i widziałem w jej oczach autentyczną radość, gdy uśmiechała się pełną ostrych zębów paszczęką i zamiatała na wszystkie strony ogonem, gdy obskakiwała mnie, popiskując z uciechy, niemal zwalając z nóg, to po takim powitaniu wiedziałem już, po co wstawałem z łóżka, a dzień nabierał sensu. Podobnie było zresztą, gdy leżałem bezładnie na tapczanie, całkiem zniechęcony do życia, a ona, jakby wyczuwając mój nastrój, podbiegała i lizała mnie po twarzy swoim szorstkim jęzorem. Albo gdy siedziałem na kanapie, ciągnąc w samotności jakiegoś drinka, a ona kładła mi łeb na kolanach i wpatrywała mi się w oczy mądrymi, brązowymi ślepiami – zawsze wtedy robiło mi się jakoś lżej na sercu. Wiedziałem, że jest na świecie jakaś istota, która mnie kocha i której na mnie zależy.

Ja też miałem do niej bardzo uczuciowy stosunek – trochę jak do dziecka. Trząsłem się o jej zdrowie, pilnowałem na spacerach. Wiedziałem, że gdyby coś jej się stało (nie chciałem nawet myśleć co), byłaby to dla mnie tragedia. Gdy kiedyś nażarła się jakiegoś świństwa (podejrzewam, że mogła to być trutka podrzucona przez ciecia z elektroniki, który nienawidził psów), a potem rzygała i była tak osłabiona, że nie mogła podnieść się z legowiska, wziąłem ostatnie pieniądze i pojechałem taksówką, byle szybciej, na dyżur weterynaryjny na Książęcą, gdzie musiałem zapłacić dodatkowo jeszcze za kroplówkę, co już mnie dobiło finansowo, bo miałem akurat dołek. A gdy zdarzyło się, że jeszcze jako szczeniak, baraszkując z równie młodym jak ona wilczurem, tak się zatraciła w zabawie, że wybiegła za nim na ulicę i gnała prosto przed siebie przez plac Politechniki, to ja, nie zastanawiając się ani przez moment, rzuciłem się za nią. Nie zwracałem uwagi ani na klaksony samochodów, ani na ruszający właśnie spod głównego gmachu uczelni tramwaj, ani na jego uparty ostrzegawczy dzwonek, ani na wykrzywioną wściekłością twarz motorniczego, tylko pędziłem przed siebie, starając się nie stracić z oczu płoworudego kształtu, który to znikał, to pojawiał się w gąszczu nóg spieszących na zajęcia studentów. Widziałem to już oczyma wyobraźni: rozdokazywane psy wbiegają na Noakowskiego, samochód dostawczy podjeżdża pod jeden z licznych na tej ulicy sklepów spożywczych, słychać pisk hamulców i zaraz po nim głuche uderzenie. A potem Bułka leży nieruchomo na jezdni, w rosnącej kałuży krwi wokół bezwładnego łebka.

Udało mi się ją dopaść dopiero w jednej z bram, gdzie obskakiwała wesoło swojego towarzysza, też chętnego do dalszej zabawy. Skoczyłem na nią jak zawodnik rugby na piłkę, przytrzymałem, drżącymi rękami przypiąłem smycz do obróżki. A potem oparłem się o chłodny mur kamienicy. Serce waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi – nie byłem przyzwyczajony do takiego wysiłku fizycznego. Gdy nadbiegła właścicielka wilczurka, znacznie mniej przejęta całą sytuacją, i zawołała radośnie: „No to nasze pieski poszalały!”, kiwnąłem tylko głową; nie mogłem z siebie wydobyć słowa. Potrzebowałem kilku minut, aby opanować oddech, a gdy wracałem na wciąż miękkich nogach do domu, lżyłem ją z czułością: „Ty suko! Głupia suko!”.

Później już nie miałem z nią takich przygód, bo nauczyłem ją reagować na wołanie. Większość psich sztuczek sobie odpuściłem, nawet prostego „siad!” nie opanowała, nie mówiąc o głupotach typu „zdechł pies!”, nie miałem ambicji, aby była wytresowana jak w cyrku. Jedno tylko musiała wiedzieć: że gdy zawołam jej imię, ma niezależnie od tego, jak bardzo jest zajęta, natychmiast do mnie podbiec. Aby ją tego nauczyć, szedłem z nią do spokojnego, wolnego od psów i ludzi zakątka Pola Mokotowskiego i tam, zaopatrzony w torbę kruchych psich ciasteczek, przywoływałem ją i nagradzałem, przywoływałem i nagradzałem. Lekcje nie były łatwe, Bułka miała zabawowy temperament i anarchistyczne usposobienie, ale w końcu dała się przekonać. Od tej pory czułem się już spokojny: wiedziałem, że jeśli tylko będę na nią uważał, nie wbiegnie na jezdnię.

Właściciel Konsula zerknął na zegarek i gwizdnął krótko. Rottweiler też musiał być szkolony, i to zapewne przez słono opłacanego instruktora, bo był bardzo karny i natychmiast podbiegł do spieszącego się do Mordoru pana. Dla mnie też był to sygnał, że mogę się już zbierać, tym bardziej że zaczęło padać, a listopadowy deszcz plus ostry wiatr to naprawdę średnia przyjemność. Przywołałem Bułkę, która nie była oczywiście ucieszona perspektywą powrotu do domu, więc gdy brałem ją na smycz, obiecałem jej, że po południu, jeśli tylko pogoda się poprawi, zabiorę ją na dłuższy spacer, po czym ruszyłem w stronę Nowowiejskiej. Kac wciąż nie popuszczał. Gdy Bułka na widok jakiegoś pokracznego jamnika szarpnęła do przodu, pociągając mnie za sobą, coś łupnęło mi w głowie tak boleśnie, że aż zrobiło mi się ciemno przed oczami. Wrzasnąłem na nią ze złością i końcem smyczy zdzieliłem przez grzbiet, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Zresztą uderzenie było symboliczne, tak na aby-aby. Nie byłem zdolny zadać jej prawdziwego bólu.

Kaśka

Po powrocie do domu wrzuciłem jej jeszcze żarcie do miski i mogłem wreszcie zająć się sobą. Przeniosłem się do pokoju z przyjemnie chłodzącą dłoń butelką piwa, usiadłem w fotelu i pilotem włączyłem telewizor. Co działo się na świecie, już dawno przestało mnie interesować, ale głos anorektycznie chudej prezenterki stwarzał przynajmniej namiastkę czyjejś obecności. Cisza w mieszkaniu, nawet przerywana dochodzącym z kuchni chrupaniem, działała na mnie deprymująco. Mogłem wprawdzie puścić muzykę, jakiegoś starego rocka, The Doors albo coś podobnego, ale na to było za wcześnie, uszy miałem zbyt wrażliwe. Pod tym względem prezenterka była lepsza.

Słuchając jednym uchem lokalnych wiadomości, nalałem sobie piwa do szklanki, pociągnąłem zdrowy haust i aż jęknąłem z rozkoszy. To było to! Po kilku kolejnych łykach poczułem delikatny szum w uszach, a twardy kamień tkwiący w mojej głowie zaczął się powoli rozpuszczać. Ból tak zupełnie nie ustąpił, ale wyraźnie zelżał. Kac, przedtem nieprzejednany, trochę się nade mną zlitował.

Z moich długoletnich doświadczeń wynika, że kac zasadniczo składa się z trzech etapów. Pierwszy, poranny, upływa pod znakiem bólu i jest to faza fizyczna. Drugi, popołudniowy, stoi pod znakiem poczucia winy: to faza psychiczna. Trzeci, wieczorny, gdy pojawia się nieokreślony lęk przed karą, oznacza fazę metafizyczną i do niej pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić. Do drugiej zresztą też lepiej nie. Potwora należy udusić w kołysce.

Naturalnie, jest to model czysto teoretyczny, bo już w pierwszej fazie pojawiają się elementy kolejnych, zwłaszcza w przypadku zerwania filmu. Tak jak u mnie dzisiaj. Nie wiedziałem, co robiłem, ale miałem dziwne przeczucie, że nic dobrego. Z tego powodu dręczyło mnie nieokreślone poczucie winy i lekki niepokój. Zabrałem się energicznie do zwalczania tych objawów.

Skończyłem szybko pierwszą butelkę, przyniosłem z lodówki następną i popijając piwo, wysłuchałem końcówki wiadomości. Teraz już mogłem skoncentrować się na ich treści. Najpierw reporterka, stojąc pod apteką, z bardzo przejętą miną ogłosiła, że w tym roku w Polsce po raz pierwszy sprzedaż pieluch dla dorosłych była większa niż pieluszek dla niemowląt. „Nasze społeczeństwo starzeje się w przyspieszonym tempie”, oznajmiła grobowym głosem. Pokiwałem głową. Wszystko to prawda, mnie ona jednak nie dotyczyła. Przy trybie życia, jaki prowadziłem, było mało prawdopodobne, abym dożył wieku, w którym nie kontroluje się już własnych zwieraczy. No chyba żeby przydarzył mi się jakiś wylew, udar, coś takiego. Ale wtedy już wpadłbym na pomysł, jak szybko zakończyć tę zabawę. Potem na ekranie pojawiła się bardzo piękna, defilująca po wybiegu Mulatka i ożywiona prezenterka zapowiedziała przybycie do Polski słynnej angielskiej eksmodelki. Miała dziś przylecieć do Warszawy w związku z kampanią promocyjną nowej marki perfum, ale też, jak dodała wyraźnie podekscytowana chudzinka, „w sprawie osobistej”. To rzeczywiście było zastanawiające. Miała w Polsce faceta? Mało prawdopodobne, wyglądała zbyt światowo.

Gdy skończyłem drugie piwo, poczułem się już na siłach, aby zadzwonić do Kaśki i spytać, co też wczoraj nawywijałem. Wziąłem z biurka starą, pochodzącą jeszcze z zeszłego tysiąclecia nokię i wybrałem numer. Kaśka odebrała po pięciu sygnałach, tak jakby miała daleko do komórki albo zastanawiała się, czy odebrać.

– Tak? – Jej głos był cichy, jakby zmęczony.

– Co to się wczoraj działo? – spytałem lekkim tonem.

Przez chwilę milczała.

– Nie pamiętasz?

– Nie, sorry – odparłem niemal wesoło.

Westchnęła, trochę zbyt ostentacyjnie.

– Powiedziałam ci, że chcę iść na odwyk, i spytałam, czy nie poszedłbyś razem ze mną. A ty mnie najpierw wyśmiałeś, a potem zacząłeś wrzeszczeć, że jest ci dobrze ze swoim nałogiem, że nie masz zamiaru…

Urwała. Teraz dopiero, jak pod wpływem czarodziejskiego zaklęcia, otworzył się sezam ze wspomnieniami: po kolei zaczęły do mnie wracać obrazy z wczorajszego wieczoru. Tak, rzeczywiście bajdurzyła coś o tym, że chce skończyć z piciem, że AA najlepsze, bo jakaś koleżanka się zgłosiła i od roku jest trzeźwa.

– No i co?

– No i nic – odparła nieco zniecierpliwionym tonem. – Powiedziałam ci już.

– Że chcesz iść na odwyk? – upewniłem się.

– Tak. A ty? – spytała po chwili.

Roześmiałem się. Czy naprawdę myślała, że na trzeźwo zmienię zdanie?

– No chyba żartujesz.

– Ale wiesz, co to znaczy?

Domyślałem się, ale chciałem to usłyszeć od niej. Nie byłem zaskoczony, gdy powiedziała, że z nami koniec.

– Ja już tak nie mogę – ciągnęła dalej, jakby się usprawiedliwiała. – Andżelika dorasta, wszystko to widzi. Nie chcę, żeby oglądała mnie pijaną.

A więc wszystko to przez tę małą. Nigdy gówniary nie lubiłem.

– Chciałam, żebyśmy żyli normalnie, jak ludzie. Ale z tobą się nie da. Gdybyśmy się razem leczyli, byłoby nam łatwiej, byśmy sobie pomagali. A ja już nie chcę pić, Tomek, rozumiesz?! Nie chcę. Więc nie mogę z tobą być, bo przy tobie nigdy mi się to nie uda.

W duchu zgadzałem się z jej argumentacją. Wcześniej czy później bym ją z powrotem wciągnął w ten odmęt. Raczej wcześniej niż później.

– Powodzenia – rzuciłem sucho.

Przez chwilę milczała, jakby się zastanawiała, czy powiedziałem to szczerze, czy z ironią.

– Spakowałam już twoje rzeczy. Dużo ich nie było, zmieściły się w reklamówce. Jak chcesz, wpadnij po nie. Zaczynam pracę o czwartej… – Nagle głos jej się załamał, zaczęła szlochać. – Przepraszam. Nie mogę…

I rozłączyła się.

Odłożyłem komórkę, sprawdziwszy przedtem, ile zostało mi na koncie, i zamyśliłem się. Byłem trochę oszołomiony tym, co usłyszałem, choć nie była to właściwie taka wielka niespodzianka. Nasz związek od początku był skazany na przegraną, a zaskakująca była tylko przyczyna. Chce przestać pić, no no… Ciekawe, jak jej się to uda, skoro cały czas ma wódkę pod ręką.

Bo Kaśka była kelnerką. Pracowała w specjalizującej się w niemieckiej kuchni restauracji na Filtrowej, gdzie się przypadkowo pewnego wieczoru zabłąkałem. Byłem wcześniej na studenckiej imprezie na Polu Mokotowskim, tym dalszym, za alejami. Grała muzyka hip-hopowa, lało się piwo, tłum młodzieży, nawalony darmowym browarem i pulsującym rytmem, szalał. Wszyscy radośni, roześmiani, pozdrawiający się wesoło, tylko ja sam jak palec w dupie, najstarszy chyba w tym towarzystwie, obcy, z innego świata. Uciekłem. Wracałem do domu w podłym nastroju, wyrzucając sobie, że w ogóle na taką młodzieżową zabawę się wybrałem (to gratisowe piwo mnie skusiło). Nagle zobaczyłem świecący neon z gotyckimi literami „Berlin”. Zaszedłem, w środku było pustawo, usiadłem przy stoliku pod oknem. Po chwili podeszła do mnie czterdziestoparoletnia (potem okazało się, że ma czterdzieści cztery) kobieta z krótkimi tlenionymi włosami i kolczykiem w nosie, ozdobą w jej wieku dość ekstrawagancką. Zamówiłem berlińskiego pilznera, potem następnego, coraz śmielej do niej zagadując. Miała fajne poczucie humoru i była zaskakująco bystra jak na kelnerkę, rozmawiało nam się coraz lepiej, klientów było niewielu, mogła na dłużej zatrzymywać się przy moim stoliku (przysiadania się zabraniał regulamin). Tego wieczora po zamknięciu lokalu odprowadziłem ją do domu, do zniszczonej, podziobanej kulami kamienicy przy Emilii Plater. A gdy zaprosiła mnie do środka, nie odmówiłem. I tak to się zaczęło.

Dobrze nam się razem piło. Kaśka w pracy nie tykała alkoholu, ale po fajrancie bardzo lubiła sobie golnąć. Wręcz czekała na ten moment, kiedy będzie już mogła otworzyć flaszkę. Oprócz słabości do gorzałki łączyła nas też miłość do rocka. Słuchałem tej muzyki od dziesiątego roku życia, zbierałem płyty, zacząłem się uczyć angielskiego właściwie po to, żeby rozumieć teksty. Kaśka z kolei jako nastolatka jeździła do Jarocina. Ja się już na ten festiwal nie załapałem, za stary byłem, należeliśmy więc do dwóch różnych pokoleń, ale doskonale się pod względem muzycznym rozumieliśmy i oboje uważaliśmy, że prawdziwy rock skończył się na Nirvanie i Alice in Chains. Jej ukochanego punk rocka znałem też całkiem nieźle. Wprawdzie gdy wyjechałem do Londynu, punk już zdychał, zalewany przez zimną nową falę i przygłuszony manchesterskim brzmieniem, ale podstawową orientację w gatunku zachowałem. Wieczorami piliśmy, słuchaliśmy winylowych płyt i tańczyliśmy do upadłego. Czasem nawet pogowaliśmy, choć zdawałem sobie sprawę, że mogliśmy przy tym wyglądać groteskowo. Pięćdziesięciotrzyletni facet i czterdziestoczteroletnia kobieta, kicający po zagraconym pokoju… To musiał być trochę żałosny widok. Niekiedy, gdy akurat piliśmy u niej, Andżelika prosiła, żeby ściszyć. Albo zaglądała do nas, patrzyła chwilę i pukała się w czoło. Nie przejmowaliśmy się tym jednak, zwykle już zdrowo napici, i czadowaliśmy tak ostro, aż niekiedy interweniowali sąsiedzi, a wezwani policjanci nie mogli wyjść ze zdumienia, że zamiast bandy uwalonych nastolatków mają przed sobą rozbawioną parę w mocno średnim wieku. W łóżku też szło nam dobrze, choć czasem zdarzało mi się za dużo wypić i mimo wysiłków Kaśki mój kolega z dołu odmawiał współpracy. Ale wówczas nadrabiałem zaległości następnego dnia rano, na kacu, tym najsilniejszym moim afrodyzjaku. I fajnie nam się gadało mimo różnicy wykształcenia, bo choć Kaśka edukację zakończyła na drugiej klasie liceum ekonomicznego, a ja byłem panem anglistą, miała dużo wrodzonej inteligencji oraz zdrowego rozsądku, którym czasami hamowała moje zbyt fantazyjne odloty. „Nie wymyślaj już, nie wymyślaj”, mówiła z pobłażaniem, a ja czułem do niej wdzięczność, że tak potrafi mnie twardą ręką przytrzymać przy ziemi. I choć uznawała moją umysłową przewagę, a nawet trochę jej imponowało, że ma faceta z uniwersyteckim wykształceniem, nie dawała sobie w kaszę dmuchać i czasem ostro się ze mną spierała. Sprzeczki zresztą zdarzały nam się często, przy tej ilości alkoholu było to nie do uniknięcia, ale wszystkie te pyskówki i awantury, z wzajemnymi okrzykami „nienawidzę cię” i „spierdalaj”, szybko były łagodzone, roztapiały się w kolejnych drinkach i tylko dostarczały okazji do czułych pojednań. Alkohol podsycał dynamikę naszych uczuć, nie ma co ukrywać, bez tego paliwa nasz związek dużo by stracił na intensywności.

A teraz zbuntowała się i powiedziała „dość”. I to z powodów, jakich w życiu bym nie przewidział. Owszem, liczyłem się z tym, że mnie zostawi, gdyż nie chciałem z nią budować wspólnego domu ani stać się ojcem dla jej córki. A tu rzuca wódkę, a wraz z nią i mnie. Cóż, była w tym jakaś logika.

Trudno, pomyślałem, w końcu wszystkie moje związki się rozpadały, taki już los pijaka, łatwo zawiera znajomości, jeszcze szybciej je kończy. Przyzwyczaiłem się i kolejne rozstania przyjmowałem z niewzruszonym fatalizmem. W końcu czy nie były zgodne z naturą wszechrzeczy? Człowiek żyje, a potem umiera, pada deszcz, kałuże wysychają, jest wielka miłość, przychodzi znużenie – wszędzie obowiązuje ten sam cykl. Nie cierpiałem więc specjalnie z tej przyczyny. Właściwie to cierpiałem tylko raz, z powodu Agaty, ale to rozstanie sprzed niemal trzydziestu lat działało teraz jak szczepionka – mój organizm wydzielił antygeny, błogosławione ciała obronne. Robiło mi się po prostu trochę smutno, jednak od czego jest wódka? Mogłem wtedy pić w pełnym komforcie wewnętrznym, a to już było coś. Bo czasem, zwłaszcza po wizytach u Andrzejka, czułem się niewyraźnie, że tak poniewieram swój organizm. A tu mogłem pić z czystym sumieniem, bo niby jak inaczej miałem się pocieszyć? Może o to zresztą chodziło.

Nastawiłem sobieDays of future passed Moody Blues, z Nights in white satin. Ten klimat wydawał mi się dobrze pasować do nastroju chwili, otworzyłem więc ostatnie piwo i pociągnąłem porządny łyk. Odeszła, to odeszła. Trudno. W tym mieście nie brakuje samotnych kobiet. A te samotne często zaglądają do kieliszka (wiedziałem już, że w moim wypadku nie ma sensu wiązać się z kobietą, która nie pije). Wcześniej czy później poznam jakąś trunkową panią, z którą będę mógł wspólnie golić wódkę i od czasu do czasu pójść do łóżka. Niczego więcej nie potrzebowałem.

Piękne lata dziewięćdziesiąte

Beauty I’ve always missed… zawodził Justin Hayward, a ja wstałem z fotela i na trochę już miękkich nóżkach podszedłem do biurka. Usiadłem i uruchomiłem laptopa. Kaśkę postanowiłem wymieść z pamięci i zająć się przez chwilę sobą oraz swoją sytuacją życiową. Najpierw wszedłem więc na konto bankowe, żeby sprawdzić, czy nie przyszły jakieś tantiemy ze Stowarzyszenia Tłumaczy Filmowych, do którego wciąż formalnie należałem. W latach dziewięćdziesiątych i na początku nowego tysiąclecia tłumaczyłem całkiem dużo i nawet jeszcze teraz „moje” (jak je nieskromnie nazywałem) filmy były emitowane powtórkowo w telewizji, dzięki czemu miałem za co pić, a nawet stawiać różnym zaprzyjaźnionym obrzympałom. Im bardziej jednak okres mojej zawodowej prosperity oddalał się w czasie, tym tych powtórek robiło się mniej; telewizje musiały urozmaicać repertuar i nie mogły nadawać w kółko tych samych tytułów. Przelewy były więc coraz skromniejsze i coraz rzadsze. Dzisiaj, jak stwierdziłem ze smutkiem, znowu nic mi nie wpadło.

Poczułem nagle ukłucie żalu. Szybkie, raptowne jak kolnięcie igłą. Nie tylko za tym cholernym przelewem, ale za tymi wszystkimi latami, gdy byłem wziętym, cenionym profesjonalistą, choć akurat wybór tego zawodu był zupełnie przypadkowy. Gdy przyjechałem z Londynu dwa lata po upadku komunizmu, zostawiając za sobą parę nieudanych związków, kilka restauracji, w których pracowałem jako kucharz, i całkiem dużo wypitego piwa oraz whisky, nie miałem żadnego pomysłu, co dalej. Wróciłem trochę późno, moi koledzy z podziemia dawno już obsadzili intratne stanowiska, nie chciałem ich prosić, zresztą dla wielu z nich byłem dezerterem, który ich opuścił w środku bitwy. Myślałem najpierw o tym, aby spożytkować swoje doświadczenia gastronomiczne i zatrudnić się w jakiejś knajpie, które wówczas otwierały się jedna po drugiej. Mieszkając siedem lat na Zachodzie, wiedziałem, że zawód kucharza, za PRL-u pogardzany, w społeczeństwie konsumpcyjnym bardzo zyska na znaczeniu (choć tego, że szefowie kuchni zostaną telewizyjnymi celebrytami, prowadzącymi własne programy, nie przewidziałem). W końcu jednak zrezygnowałem z tego pomysłu, bo przecież nie po to wróciłem do Polski, żeby robić to samo co w Anglii. Próbowałem, zgodnie ze swoim formalnym wykształceniem, zaczepić się w którymś z wydawnictw, w tym czasie gorączkowo nadrabiających zaległości w literaturze anglojęzycznej, zwłaszcza amerykańskiej, i potrzebujących na gwałt tłumaczy. Pracę dostałem niemal natychmiast, ale szybko zorientowałem się, że to nie dla mnie. Wydawcom zależało tylko na tym, aby uprzedzić konkurencję i wydrukować książkę jak najszybciej, zlecały więc tłumaczenia dziesięciu osobom, dając każdej po rozdziale. Książki, które w efekcie takiej kolektywnej współpracy wychodziły, nie nadawały się do czytania, czym się akurat, ukryty za zbiorowym pseudonimem, specjalnie nie przejmowałem – bardziej już tym, że było to zajęcie bardzo słabe płatne. Odszedłem więc szybko i wtedy właśnie spotkałem niespodziewanie na Nowym Świecie Karola (takie przypadkowe, nieumówione, a brzemienne w skutki spotkania były moją specjalnością), kolegę z liceum, który, jak się okazało, w końcówce lat osiemdziesiątych handlował na Stadionie Dziesięciolecia kasetami wideo z niemieckimi pornosami, a teraz założył firmę zajmującą się dystrybucją filmów. I to on mi zlecił pierwszy tytuł do tłumaczenia, jakieś beznadziejne amerykańskie kino akcji. Och, nie była to lekka praca! Oglądałem film na zakupionym w tym celu magnetowidzie, co chwila pauzując, aby spisać dwa czy trzy zdania dialogu, z trudem przebijające się przez kanonadę strzałów, i włączając go ponownie. Odtwarzacz długo nie wytrzymał ciągłego stopowania i restartowania, jakie musiałem mu aplikować przy kolejnych filmach. Po dwóch miesiącach odmówił posłuszeństwa, ale na szczęście wkrótce dorobiłem się pomagiera, który zajął się spisywaniem dialogów, a mnie pozostawało już tylko ich tłumaczenie i stylistyczny szlif. Pod koniec kariery miałem nawet specjalny program komputerowy, który sam odczytywał i wyświetlał wypowiadane przez aktorów kwestie, ale wtedy, w pionierskich czasach, technika pracy była jeszcze strasznie prymitywna, jak za króla Ćwieczka. Nie narzekałem jednak, przeciwnie – byłem wdzięczny Karolowi, że dał mi tę robotę, w miarę regularną i dobrze płatną. Potem, gdy moja pozycja zawodowa urosła, związałem się z międzynarodowymi dystrybutorami sieciowymi, co mój kolega potraktował jako zdradę i początkowo śmiertelnie się obraził. Ja też czułem dyskomfort, w końcu to on umożliwił mi start, a teraz porzucałem go na rzecz potężnej konkurencji, ale wiedziałem również, że w tym nowym wspaniałym świecie lojalność nie jest cnotą najwyższą i że takie są po prostu reguły gry: idzie się do przodu, do tyłu nie patrzy. Karol też to w końcu zrozumiał, gdy spotkaliśmy się kiedyś na wódce i szczerze, od serca pogadaliśmy. Potem nie żywił już urazy i ilekroć gdzieś na siebie wpadliśmy, witaliśmy się jak starzy przyjaciele.

Mimo że piłem już wtedy dużo, szło mi bardzo dobrze, a już najlepiej, gdy zacząłem tłumaczyć amerykańskie animacje czy w ogóle filmy dla dzieci. Ciekawa sprawa, bo choć sam dzieci nie miałem, jedyny kontakt z nimi zawdzięczałem swoim partnerkom hodującym latorośle z poprzednich związków, i właściwie za nimi nie przepadałem, to zawsze łatwo się z nimi dogadywałem. Lubiłem opowiadać im niestworzone historie i purenonsensowne dowcipy, co jakoś dobrze korespondowało z ich wrażliwością. Może zresztą byłem po prostu infantylny i stąd się brała ta harmonia między nami. Tak czy inaczej, bardzo mi to w tłumaczeniu tych kreskówek pomagało. Można było sobie w nich pozwolić na znacznie większą swobodę niż w filmach dla dorosłych, a niezbędną inwencję językową wspomagałem alkoholem – przyjemne łączyłem z pożytecznym. W tym czasie stałem się osobą dość znaną, doczekałem się kilku wywiadów, zapraszano mnie do telewizji. Przy okazji swoich dyżurów w studiu nagrań, gdzie siedziałem na wszelki wypadek, gdyby trzeba było coś w ostatniej chwili zmienić, poznałem też wielu popularnych aktorów. Ci nasi gwiazdorzy bardzo chętnie podkładali głosy, gdyż wychowywali sobie w ten sposób przyszłych widzów, nie mówiąc o tym, że praca, choć wymagająca specyficznej techniki, nie była zbyt czasochłonna, a dobrze płatna. Tak poznałem również Krystynę, która wprawdzie nie była szczególnie znana, ale często brano ją do dubbingu ze względu na bardzo miły, ciepły głos.

Tak, to był dobry okres, chyba najlepszy w moim życiu. Praca, którą lubiłem i która całkowicie zaspokajała moje ambicje, i kobieta, z którą po latach niezobowiązujących romansów miałem ochotę związać się na stałe. Powoli dobijałem czterdziestki i uznałem, że czas się ustatkować, skończyć z tułaniem się po wynajętych mieszkaniach, znaleźć jakąś spokojną przystań. Pod tym względem dobraliśmy się idealnie: Krystyna była o kilka lat młodsza, ale miała za sobą dwa nieudane małżeństwa i też marzyła o stabilizacji. Na moje picie lekko się krzywiła, jednak nie protestowała, trochę jak wieśniaczka, która zrzędzi, gdy jej stary pójdzie do gospody, ale tak naprawdę nie przywiązuje do tego większej wagi, robi to właściwie pro forma – wiadomo, chłop się musi napić. Zresztą w porównaniu z dniem dzisiejszym nie było to jakieś straszne picie. Ot, pociągałem cienkie drinki podczas tłumaczenia, po zakończeniu pracy lubiłem sobie walnąć coś mocniejszego, nie próżnowałem też na licznych wtedy imprezach towarzyskich. W sumie wychodziło sporo, ale trzymałem się w normie.

Krystyna bardzo chciała mieć dziecko, czuła, że to dla niej ostatni dzwonek, a ja też nie miałem nic przeciwko temu. To było w moim życiu coś nowego, bo przedtem ojcostwa unikałem jak mogłem. Teraz było inaczej – gdy zaszła w ciążę, autentycznie się ucieszyłem. Wyobrażałem sobie siebie jako tatusia, zastanawiałem się, co będę musiał przy dziecku robić, jak sobie z tym wszystkim poradzę i tak dalej. Wiedziałem, że w tej zmienionej sytuacji będę musiał ograniczyć picie, ale ta perspektywa wcale mnie nie przerażała. Spokojnie przygotowywałem się do nowej roli.

Ale los nie chciał, abym ją zagrał.

Mieszkałem wtedy u Krystyny, ni to w bloku, ni apartamentowcu na dolnym Mokotowie, regularnie płacąc czynsz i rachunki, aby mieć swój finansowy wkład w to wspólne gniazdko. I któregoś wieczoru wróciłem do domu późno i mocno pijany, po premierze filmu, na którą Krystyna nie chciała iść, nie czuła się dobrze. Po wejściu natychmiast wytrzeźwiałem. Leżała nieprzytomna na podłodze w sypialni, na wznak, z szeroko rozrzuconymi ramionami, a wokół jej bioder rozlewała się kałuża ciemnej, wsiąkającej w dywan krwi. Przypadłem do niej, wrzeszcząc „Krysia! Krysiulka!”, ale nie reagowała, była jak martwa, chociaż oddychała. Próbowałem ją najpierw ocucić, klepiąc bezsensownie po policzkach i polewając wodą z wazonu, a gdy to nie poskutkowało, zadzwoniłem po pogotowie. Najpierw długo czekałem, potem rejestratorka, słysząc mój bełkotliwy głos, nie chciała przysłać karetki, podejrzewając, że ma do czynienia z pijanym dowcipnisiem, i dopiero gdy szczegółowo opisałem sytuację, zgodziła się przyjąć zgłoszenie. Ambulans długo nie przyjeżdżał, krążyłem, gryząc paznokcie, między wychodzącym na ulicę oknem w dużym pokoju a sypialnią, gdzie podejmowałem kolejne, coraz bardziej beznadziejne próby przebudzenia Krysi. W końcu, bojąc się, że wykrwawi się na śmierć, postanowiłem znieść ją na dół i zawieźć samochodem do szpitala, nie zważając na to, jak bardzo byłem uwalony. Trudno, stan wyższej konieczności, i gdy już brałem kluczyki od toyoty, odezwał się dzwonek domofonu. Ekipa pogotowia działała sprawnie i szybko, zwieźli ją zaraz na dół, ale siwowłosa lekarka nie pozwoliła mi z nimi jechać. „Pan lepiej niech idzie już spać”, powiedziała, patrząc na mnie z dobrze mi potem znaną mieszanką współczucia i obrzydzenia. No to poszedłem, ale spać nie mogłem.

Krystynę, choć straciła dużo krwi, udało się uratować, ale końcowa diagnoza była bezlitosna: nigdy już nie będzie mogła mieć dzieci, przez tajemny defekt w budowie jej ciała nie zdoła utrzymać ciąży i jeśli nawet w nią zajdzie, to wszystko skończy się identycznie jak teraz. Okazało się też, że w przeszłości miała już dwa takie „epizody”, jak to nazwał zajmujący się nią lekarz, a gdy spytałem, czemu mi o tym nie powiedziała, odparła: „Myślałam, że tym razem się uda” i wybuchła spazmatycznym płaczem. Wiedziałem, że była to tylko część prawdy, w rzeczywistości bała się, zupełnie niepotrzebnie zresztą, że mnie to od niej odstraszy, zniechęci, diabli wiedzą co, ale przecież nie mogłem mieć do niej z tego powodu pretensji. To przecież ja zawaliłem, to mnie nie było w domu, gdy mnie potrzebowała, bo piłem wtedy wódkę z jej kolegami na popremierowym bankiecie. Być może i tak nic bym nie pomógł, lekarz wyraźnie powiedział, że nie było szans, ale i tak męczyło mnie poczucie winy i dusiła pustka, gdyż wszystkie plany zawaliły się i moje wyobrażenia o przyszłości, jak to ja, tatuś, przytulam małą istotkę, przewijam ją i karmię, okazały się czczą fantazją. Mieszkanie stało się puste, ciche i przeraźliwie smutne, rzadko odzywaliśmy się do siebie, każde z osobna trawiło swój ból. Co wieczór siadałem w fotelu i piłem wódkę z sokiem pomarańczowym, podczas gdy Krystyna leżała w sypialni z otwartymi oczami. Przychodziłem do niej po godzinie, dwóch, kładłem się obok i przytulałem. Leżeliśmy w milczeniu, w mechanicznym cielesnym splocie, od którego nie robiło się lżej, a było tylko niewygodnie.

Aż któregoś dnia Krystyna przemówiła. „Co myślisz o tym, żebyśmy zaadoptowali dziecko?”, spytała. A ja, tak to dzisiaj widzę, popełniłem chyba największy błąd w swoim życiu: powiedziałem odruchowo „nie”. „Czemu”, dopytywała się, „przecież na pewno będziemy je kochać jak własne”. Wiedziałem o tym, nie byłem prymitywem, który uważa, że liczy się tylko swoje, krew z krwi i kość z kości, i doskonale zdawałem sobie sprawę, że miłość rodzicielską można dać każdemu dziecku. A mimo to powtórzyłem jeszcze raz „nie”. Nie, nie chcę. A powiedziałem tak, bo się bałem. Bałem się, że dziecko, gdy podrośnie, ujawni jakieś felerne cechy po swoich nieznanych przodkach. Że najpierw będzie słodkie i miłe, ale z wiekiem odezwą się w nim geny jego biologicznych rodziców, zapewne jakichś mętów i degeneratów. To się oczywiście nie musiało wcale stać, nie było tu przecież żadnego automatyzmu, ale i tak nie chciałem ryzykować. Bałem się też momentu, kiedy trzeba będzie dzieciakowi powiedzieć, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami. Wcześniej czy później taka chwila prawdy musiała przecież nastąpić, a jego reakcji nie sposób było wtedy przewidzieć. Pamiętałem swoją koleżankę z liceum, Ankę Kotecką, zamkniętą w sobie, małomówną brunetkę, która pewnego dnia zniknęła, a w dwa dni później do naszej klasy weszła dyrektorka, oznajmiając krótko: „Wasza koleżanka nie żyje, proszę o minutę ciszy, na dużej przerwie odbędzie się apel”. Przeprowadziliśmy potem z kilkoma osobami z klasy prywatne śledztwo i odkryliśmy, że Anka popełniła samobójstwo: poszła na stację Powiśle i rzuciła się pod pociąg właśnie tego dnia, gdy rodzice powiedzieli jej, że została adoptowana. Pewnie nie było to jedyną przyczyną, ale nie był to też przypadek. Więc bałem się, że nas też może coś podobnego spotkać. Krótko mówiąc – stchórzyłem. Strefiłem. Spękałem.

I to okazało się gwoździem do trumny naszego związku. Nie mogliśmy mówić o czymkolwiek innym, wszystko inne stało się nieważne, a o tym nie potrafiliśmy rozmawiać, milczeliśmy więc, poruszając się w coraz gęstszej mgle niedopowiedzeń. Atmosfera zrobiła się tak ciężka, tak nieznośna, że gdy w końcu powiedziałem „odchodzę”, Krystyna przyjęła to z ulgą. Przypadkowym zrządzeniem losu wkrótce potem zmarła moja matka, byłem akurat w pobliżu, wpadłem do niej i znalazłem ją siedzącą w bujanym fotelu, z głową opuszczoną na piersi i wyglądającą, jakby spała. Atak serca, orzekli lekarze. Nie wiem, nie sprawdzałem, nie chciałem sekcji. W każdym razie był to kolejny cios, bo choć nigdy nie byliśmy blisko, a przez okres mojej angielskiej niby-emigracji oddaliliśmy się jeszcze bardziej – nigdy mi nie wybaczyła, że nie przyjechałem na pogrzeb ojca – to jednak przeżyłem tę śmierć. Miała tylko tę korzystną stronę, jakkolwiek to głupio czy cynicznie zabrzmi, że nie musiałem już wynajmować kolejnego lokum, tylko po prostu wróciłem do mieszkania w bloku na Nowowiejskiej, gdzie spędziłem pierwsze dwadzieścia lat życia. W tym czasie Krysia wyjechała do Olsztyna, gdzie w miejscowym teatrze pracował jej kolega ze studiów w PWST, wciąż się w niej wytrwale kochający. Szybciutko wzięła z nim ślub, gdyż wiedziała, że osoby samotne mają niewielkie szansę na adopcję, i przeprowadziła się na prowincję, rzucając stołeczną karierę. Kilka lat temu natknąłem się na jej zdjęcia na Facebooku, z mężem aktorem i trójką małych dzieci, w tym dziewczynką o orientalnych rysach twarzy. Stali na brzegu jeziora, być może właśnie w Olsztynie, i wyglądali na bardzo szczęśliwych. A ja, patrząc na te radosne fotografie, poczułem ucisk w sercu. Pożałowałem, że tak głupio zrejterowałem, i przypomniałem sobie jeszcze, jak jej powiedziałem kiedyś: „Nie bądź taka Angelina Jolie”, gdy wspomniała o adoptowaniu dziecka z któregoś z biednych krajów Azji. I poczułem okropny wstyd, a tego wieczora wypiłem więcej niż zwykle.

Po powrocie do mieszkania rodziców, gdzie byłem sam i nikt mnie nie kontrolował, nie upominał, nie hamował – zacząłem już pić na całego. Fakt, życie wymierzyło mi dwa solidne kopniaki, niejako z obydwu stron, najpierw niedoszłe dziecko wylądowało w kałuży krwi na dywanie, potem odeszła matka, cicho i spokojnie, jak to ona – miałem więc powody, aby cierpieć, a nie ma lepszego pretekstu do picia jak cierpienie. Piłem więc prawie codziennie, a następnego dnia coraz częściej klinowałem. I wtedy właśnie zaczął się mój zawodowy upadek. Zacząłem zawalać terminy, bo zamiast usiąść za laptopem, wolałem napić się piwa, a po piwie nie chciało mi się już pracować. Zacząłem też popełniać błędy w tłumaczeniach, głupie, śmieszne błędy, mimo że jak już pracowałem, to starałem się być uważny i dokładny. Ale głowa mnie zawodziła, nie chciała słuchać, a kłopoty z koncentracją sprawiały, że tych pomyłek po prostu nie zauważałem. Pół biedy, gdy zdążył je wychwycić ktoś z firmy dystrybucyjnej i na czas skorygował, ale zdarzało się, że tam również je przepuszczano (miałem w końcu duży kredyt zaufania), wytłaczano napisy i cała rzecz wychodziła na jaw dopiero po wejściu filmu na ekrany. Krytycy mieli potem używanie, a najbardziej się wyzłośliwiał recenzent z „Co Jest Grane”, rzeczywiście dobrze znający angielski. Kredyt zaufania szybko więc zaczął się wyczerpywać, a w branży rozeszło się, że mam „problem z alkoholem”, jak to elegancko nazywano. Bo choć moja praca w tym okresie polegała głównie na wymianie maili, to jednak od czasu do czasu musiałem się gdzieś zjawić osobiście, czy to w biurze, czy w redakcji, i mimo że stosowałem rozmaite techniki kamuflażu (świetlik do oczu, paczka tic-taców do ust), mój widok nie pozostawiał u nikogo wątpliwości. Liczba zamówień malała więc, malała, aż w końcu zniknęły zupełnie. Początkowo się tym nie przejmowałem, bo w latach prosperity zdążyłem przetłumaczyć tyle tytułów, że mogłem teraz spokojnie żyć z tantiem, być takim artystycznym rentierem jak bohater filmu Był sobie chłopiec, który zresztą też przetłumaczyłem. To źródło jednak powoli wysychało, a nie wytryskały inne. Tylko co pewien czas Weronika, szefowa spółdzielni tłumaczy, miłosierna i litościwa dusza, pamiętająca mnie z tamtego okresu, podsyłała mi jakiś tekst. Były to zwykle jakieś beznadziejne instrukcje techniczne odkurzaczy, pralek i podobnego szajsu, ale wiedziałem, że w mojej sytuacji nie mogę grymasić. Brałem je więc i starałem się wywiązać ze zlecenia jak najlepiej, przełożyć ten techniczny bełkot na ludzki język, gdyż sam nieraz miałem kłopoty ze zrozumieniem podobnych instrukcji i dobrze pamiętałem swój atak furii przy podłączaniu pierwszego magnetowidu. Moje wysiłki były na tyle doceniane, że zlecenia wciąż napływały, ale oczywiście ich rodzaj był widomym znakiem mojej zawodowej degradacji, nie mówiąc już o tym, że pieniądze z tego miałem marne.

To mi przypomniało, że powinienem pilnować swoich aktywów. Wyszedłem ze strony banku i sprawdziłem skrzynkę mailową, czy przypadkiem nie podesłali mi nowego zlecenia, ale znalazłem tam tylko reklamy przedłużaczy penisa i firm turystycznych proponujących wakacje na Majorce. Wyrzuciłem całe to barachło i zatrzasnąłem wieczko laptopa. Trudno, nie wzbogacę się dzisiaj o te parę złotych.

Niby lekko potraktowałem sprawę – trzy wypite piwa miały na to swój wpływ – ale w rzeczywistości, w połączeniu z brakiem przelewu, dosyć mnie to zmartwiło. Zalegałem z czynszem za trzy miesiące, gdyż szkoda mi było przeznaczać tych niewielu pieniędzy, jakie posiadałem, na tak przyziemny cel, a gdy tylko spotykałem kogoś z władz wspólnoty, musiałem uciekać. Najbardziej zawzięcie tropiła mnie baba z administracji, ale na szczęście bała się Bułki. W sumie nie wyglądało to dobrze.

Jak tak dalej pójdzie, pomyślałem, będę musiał wynająć pokój jakiemuś studentowi Politechniki. Tak zrobiła już moja sąsiadka z dołu, pani Marysia, która wzięła do siebie dwie dziewczyny z architektury i bardzo sobie chwaliła. „Połowa emerytury, panie Tomku”, mówiła, „połowa emerytury”. Mnie się to jednak specjalnie nie uśmiechało, nie bardzo sobie wyobrażałem mieszkanie pod jednym dachem z kimś nieznajomym. Jej było łatwiej, bo nie tylko uzupełniała sobie skromny budżet, ale też miała towarzystwo, którego była bardzo spragniona. Poczciwa skądinąd kobieta. Nigdy nie wezwała policji, choć była najbardziej narażona na hałasy, gdy sobie w weekendy pogowałem z Kaśką albo podejmowałem wrzaskliwych znajomków. Co najwyżej wdrapywała się na moje piętro, pukała do drzwi i prosiła, żebym ściszył muzykę lub uspokoił hałastrę. A gdy rano następnego dnia zdarzało nam się jechać windą, ja z psem na spacer, ona po zakupy, odwracała dyskretnie głowę, aby nie zderzyć się z moim przesyconym wczorajszym alkoholem oddechem, zerkała z boku i pytała: „A, panie Tomku, a nie szkoda zdrowia?”. Albo mówiła: „Dobrze, że pani Ania tego nie dożyła”. Albo: „Mamusia w grobie się przewraca”. Przyjaźniła się z matką, mnie pamiętała jeszcze jako karakana, pewno stąd ta jej tolerancja zbudowana na sentymentach.

Piwo się już skończyło i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zejść do sklepu i nie dokupić dwóch butelek – na taki wydatek było mnie jeszcze stać. Poczułem jednak, że zaczyna mnie trochę morzyć sen. Wyniosłem więc puste szkła do kuchni i wywaliłem do kosza. Bułka oczywiście powędrowała za mną – zawsze była chętna do jedzenia, mogłaby chyba wsuwać bez przerwy. Ulitowałem się nad nią, sięgnąłem do plastikowego wora z karmą i sypnąłem jej dwie garści do miski. Rzuciła się na żarcie, jakbym ją głodził dwa tygodnie, a przecież od śniadania nie minęły dwie godziny. „Wiecznie głodna…”, mruknąłem, a suka na dźwięk mojego głosu wesoło zamiotła ogonem. Musiała mieć fantastyczną przemianę materii, bo przy tym wielkim apetycie wciąż była szczupła jak charcik. Popatrzyłem na nią czule. Piękny był z niej pies, bez dwóch zdań. Zgrabny, z długimi nogami, pociągłym pyskiem, kasztanowymi, bystro patrzącymi ślepiami i krótką, jasnobrązową sierścią – coś jak wilczur, ale w skórze boksera. Ciekawe połączenie; wszyscy psiarze, nie tylko ten arogancki gówniarz od Konsula, zaczepiali mnie na ulicy, pytając, co to za rasa, a gdy odpowiadałem, nie chcieli wierzyć. „Jedz, kundlu, jedz. A twój pan pójdzie się teraz przespać”, powiedziałem głośno, a ona znów radośnie zamerdała.

Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Wyłączyłem odtwarzacz ze smutno zawodzącym Moody Blues, wyciszyłem komórkę, rozebrałem się do majtek i wskoczyłem na tapczan. Naciągnąłem kołdrę na uszy i po kilku minutach odpłynąłem.

Spacer w dalszą przeszłość

Gdy się obudziłem, za oknem było już ciemno. Wszystko przez tę cholerną zmianę czasu – w listopadzie po południu robi się nagle jak w środku zimy. Przeciągnąłem się, aż trzasnęło mi w stawach, a Bułka, usłyszawszy mnie, zerwała się z posłania w przedpokoju, wbiegła przez niedomknięte drzwi i zaczęła lizać po twarzy. Opędzałem się, ale raczej pro forma, dla zabawy.

Gdy pieszczoty się skończyły, wstałem i stwierdziłem z zadowoleniem, że kac praktycznie mi minął. Głowę miałem wprawdzie ciężką, byłem nieco otępiały, ale ból był już prawie nieodczuwalny. Psychicznie jednak czułem się kiepsko. Jakby dopiero teraz do mnie dotarło, co powiedziała Kaśka i co to właściwie znaczy. Moja wcześniejsza beztroska zniknęła. Co ja teraz zrobię, pomyślałem, gapiąc się przez okno na przemykające w mroku sylwetki przechodniów, znowu trzeba będzie kombinować, przygadywać sobie jakąś panienkę. Byłem już tym trochę zmęczony, a poza tym w moim wieku to nie takie proste.

W zasadzie jeszcze tak całkiem nie odeszła, myślałem dalej, teoretycznie moglibyśmy być nadal razem. Ale jednak tylko teoretycznie. Bo warunek, jaki mi postawiła, był nie do spełnienia. Wyobraziłem sobie, jak wieczorem siedzimy razem w dużym pokoju na kanapie, pijemy herbatę i oglądamy telewizję, i aż mną wstrząsnęło. Nie, nie, to nie dla mnie.

Ubrałem się, poczłapałem do łazienki i wysikałem te trzy przedpołudniowe piwa. Potem umyłem jeszcze zęby, żeby usunąć gorzki posmak z ust, i zasadniczo byłem gotowy do wyjścia. Gdy wkładałem buty, Bułka znów zaczęła mnie łaskotliwie lizać po twarzy. Chichrałem się i odpychałem ją, tym razem na serio, bo naprawdę mi przeszkadzała. „Daj mi się ubrać”, przemówiłem do niej surowo. Suka jakby zrozumiała i przestała mnie ślinić. Założyłem jej smycz i wyszliśmy. Skoro obiecałem jej Pole Mokotowskie, musiałem dotrzymać obietnicy.

Pogoda wcale się nie poprawiła, wciąż wiało, a w powietrzu unosiła się wilgotna, lepka mżawka. „Idziesz, a ktoś cię wali mokrą szmatą w pysk”, mówił w takie dni mój kompan Boguś i było to trafne określenie. Zaciągnąłem do końca zamek kurtki, postawiłem kołnierz i ruszyłem przed siebie. Przeszedłem na pasach Nowowiejską i skręciłem w Polną. Minąłem niezgrabny, podłużny budynek z pochyłym dachem, w który zamienił się niegdyś słynny bazar, wściekle żółtą budkę z hamburgerami i oszklony wieżowiec IBC na rondzie Jazdy Polskiej. Przekroczyłem Trasę Łazienkowską, obszedłem wysoki postument z dwoma rumakami wypinającymi potężne zady w stronę placu, który zawdzięczał im swoją nazwę, i przekroczyłem niewidoczną granicę parku. Na asfaltowych alejkach leżało pełno namokłych, rozdeptanych liści, a wokół kolistych, sączących blade światło latarni tworzyły się obłoczki mgły. Było ciemno i pusto. Żadnych spacerowiczów, żadnych matek z wózkami – co się zresztą dziwić w taką pogodę. Tylko biegnącą równolegle alejką przemknął skulony nad kierownicą roweru kurier, a w oddali zamajaczyły dwie sylwetki jaskrawo ubranych biegaczy. Tu zawsze można było spotkać maniaków joggingu.

Wszedłem w wąską alejkę, spuściłem Bułkę, a sam usiadłem na ukrytej za gęstą kępą świerków ławce, podkładając pod tyłek wyciągniętą z kosza gazetę. Suka latała z nosem przy gruncie, szukając odpowiedniego miejsca do wypróżnienia, a gdy znalazła, wypuściła z siebie długi brązowy balas. Westchnąłem ciężko. Nie lubiłem tego, ale wstałem, wyjąłem z kieszeni torebkę i poszedłem po niej posprzątać. Ująłem przez cienką warstwę folii ciepłe jeszcze gówno i wyrzuciłem do kosza, których na szczęście tu nie brakowało, nie musiałem popylać stu metrów z cuchnącym zawiniątkiem w ręku. I tak zresztą zapach psiej kupy na chwilę mnie zemdlił, rzuciło mnie suchym pawiem, ale jakoś go powstrzymałem i tylko w oczach stanęły mi łzy. Czy ja w ogóle nie przesadzam z tą czystością, pomyślałem, wracając na ławeczkę; gdyby jeszcze postawiła klocek na chodniku, ale na tych wyłysiałych resztkach trawnika? No ale miałem jeszcze takie obywatelskie odruchy.

Bułka znalazła jakiś długi patyk, podbiegła, trzymając go triumfalnie w pysku, i zaczęła mnie nim trącać w kolano. Wiedziałem, że się teraz nie wykręcę. Najpierw zaczęliśmy się mocować, ja ciągnąłem patyk do siebie, ona do siebie, a źrenice w jej oczach rozszerzały się tak, że wypełniały tęczówkę, i wyglądała wtedy naprawdę groźnie. Potem chyba przez dziesięć minut rzucałem jej kijek, ona go odnosiła i wsuwała mi z powrotem w dłoń. Mogła tak w nieskończoność, mnie jednak w końcu znudziła się ta zabawa, trochę się też od tego zasapałem, więc opadłem z powrotem na ławkę. Suka nie przyjmowała tego do wiadomości, uderzała w moją rękę końcem kijka, ale pozostałem niewzruszony, patrząc ostentacyjnie ponad jej łbem na granatową ścianę Riwiery. W końcu zrozumiała, że na więcej już nie może liczyć, zabrała patyk i zaczęła się nim bawić jak kot z myszą. Łapała go w zęby, podrzucała w powietrze i dopadała, i tak w kółko. Byłem jej wdzięczny, że umiała się tak sobą zająć.

Popatrzyłem w głąb alejki ciągnącej się w stronę niewidocznych stąd budynków przy alei Niepodległości. To tędy wracałem do domu po spotkaniach z Agatą, która mieszkała w wysokim bloku na Batorego, obok wciąż działającej Zielonej Gęsi. Ciekawe właściwie, czemu tak bardzo przeżyłem z nią rozstanie? Bez porównania bardziej niż późniejsze, o tym dzisiejszym nie wspominając. Czy dlatego, że było pierwsze, a potem się do nich przyzwyczaiłem? Czy dlatego, że była prawdziwą, autentyczną miłością, czego o następnych z taką pewnością nie można było już powiedzieć? A może dlatego, że w ogóle uczucia miałem wtedy świeże, wszystko intensywniej odbierałem?

Miałem dwadzieścia lat, studiowałem anglistykę, a ona, po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, grafikę na ASP. Poznaliśmy się zgodnie z duchem czasu: na strajku studenckim, tym solidarnościowym, z Łodzią, w mroźnym styczniu 1981 roku. Wysłano mnie na Akademię, żebym dostarczył im kasety z muzyką, kilkanaście sztuk z mojego obfitego zbioru, aby mieli czym urozmaicać sobie strajkową monotonię. Przy okazji miałem też odebrać jakieś materiały propagandowe, plakaty czy coś podobnego. I gdy ją zobaczyłem – bo to ona właśnie mi je osobiście przekazywała – po prostu zgłupiałem, jej uroda odebrała mi mowę. Agata była raczej drobna, ale miała bardzo proporcjonalną figurę, gęste, ciemne, ostrzyżone na chłopaka włosy, ogromne, ocienione zadartymi rzęsami zielone oczy, zgrabny filigranowy nosek i pięknie wykrojone duże usta. Jedynym szczegółem, który mógł odbiegać od ideału kobiecej urody, były brwi – szerokie i jakby męskie – ale to był drobiazg bez znaczenia, a może nawet uczłowieczający coś, co w przeciwnym razie byłoby już nieludzko piękne, paraliżujące swoją doskonałością – tak ją przynajmniej wtedy widziałem. Gdy jąkając się, opisywałem jej zawartość przyniesionych kaset (połowy ich potem nie odzyskałem, ale i tak się opłaciło), a ona w milczeniu patrzyła na mnie oczami koloru butelkowego szkła, byłem już załatwiony. A kiedy wręczając mi rulony brystolu z wymalowanymi flamastrem bojowymi hasłami oraz karykaturami ministra oświaty, przypadkowo dotknęła mojej dłoni, przestałem właściwie istnieć. Do końca strajku myślałem już tylko o niej, wynik akcji protestacyjnej przestał mnie w zasadzie interesować, a gdy wznowiono zajęcia na uczelniach, natychmiast pobiegłem na Akademię i usiadłem na ławce koło wejścia na grafikę. Gdy pojawiła się w drzwiach, z wielką tekturową teczką pod pachą, wcale nie była zaskoczona moim widokiem: zachowywała się, jakbyśmy się umówili, jakby było oczywiste, że będę na nią tutaj czekać. Wziąłem od niej tę teczkę, przeszliśmy do Harendy, przegadaliśmy nad winem kilka godzin, a wkrótce potem zaczęliśmy się regularnie spotykać. Trafiłem na odpowiedni moment: kilka miesięcy przedtem rozstała się z chłopakiem, wielkim drabem z rzeźby.