Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Zaginione miasto Z - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginione miasto Z - ebook

Fascynująca historia pułkownika Percy’ego Fawcetta, angielskiego podróżnika, który latami niestrudzenie poszukiwał amazońskiego Eldorado.

Sensacyjne wieści o ukrytej gdzieś w amazońskiej dżungli krainie pełnej bogactw od wieków rozpalały wyobraźnię władców i awanturników. Na początku XX wieku pułkownik Percy Fawcett postanawia odnaleźć mityczne złote miasto i podejmuje kolejne mordercze wyprawy – na próżno. W 1925 roku zabiera w podróż swego dorosłego syna i jego kolegę. Wyprawa ginie bez śladu. Kolejne ekipy poszukiwawcze również przepadają w dżungli. Sto lat później znakomity amerykański dziennikarz David Grann postanawia rozwikłać zagadkę pułkownika i tajemniczego miasta. Co odkryje w amazońskim piekle?
Zaginione miasto Z to pasjonująca historia o determinacji graniczącej z szaleństwem i okrutnej przyrodzie, która daje odpór pragnieniom człowieka. To także opowieść dziennikarza z XXI wieku o pasji podróżnika sprzed 100 lat.

W 2016 roku na podstawie książki powstał film w reżyserii Jamesa Graya, z Charliem Hunnamem w roli głównej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5297-0
Rozmiar pliku: 7,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czasami wystarcza mi widok, jaki otwiera się pośród nieskładnego pejzażu, światła przebijające we mgle, rozmowa pary przechodniów, którzy spotykają się w ciżbie, aby naszła mnie myśl, że wychodząc od tego, zdołam zebrać, fragment po fragmencie, miasto doskonałe. Jeśli mówię, że miasto, do którego zmierza moja podróż, jest nieciągłe w przestrzeni i czasie, na przemian rzednie i gęstnieje, nie powinieneś sądzić, że można zaniechać poszukiwań.

Italo Calvino, Niewidzialne miasta, przeł. Alina Kreisberg, Kraków 2005, s. 140–141.Przedmowa

Wyjąłem mapę z tylnej kieszeni. Była mokra i zmięta, kreski, którymi zaznaczyłem swoją trasę, zblakły. Wpatrywałem się w te oznaczenia z nadzieją, że może wyprowadzą mnie znad Amazonki, zamiast zawieść jeszcze dalej w głąb.

Pośrodku mapy wciąż widać było literę Z. Widniała tam jednak nie tyle jak drogowskaz, ile kolejny szyderczy znak mojego szaleństwa.

Zawsze uważałem się za zdystansowanego reportera, który nie angażuje się zbytnio w opisywane sprawy. Podczas gdy inni często ulegali szalonym marzeniom i obsesjom, ja starałem się być niewidzialnym świadkiem. Przekonałem też sam siebie, że właśnie dlatego przebyłem ponad szesnaście tysięcy kilometrów z Nowego Jorku do Londynu, a potem nad rzekę Xingu, jeden z najdłuższych dopływów Amazonki, że dlatego miesiącami ślęczałem nad tysiącami stron wiktoriańskich dzienników i listów i dlatego zostawiłem żonę i rocznego synka oraz wykupiłem dodatkową polisę na życie.

Rzekomo przyjechałem tu tylko, by opisać, jak pokolenia naukowców i poszukiwaczy przygód ogarniała zabójcza obsesja rozwiązania zagadki określanej często jako „największa tajemnica badawcza XX wieku” – lokalizacji zaginionego miasta Z. Uważano, że to starożytne miasto, z siecią ulic, mostami i świątyniami, jest ukryte gdzieś w Amazonii, największej dżungli na świecie. W epoce samolotów i satelitów obszar ten wciąż pozostaje jedną z ostatnich białych plam na mapie i od setek lat jest inspiracją i udręką geografów, archeologów, budowniczych imperiów, poszukiwaczy skarbów i filozofów. Kiedy Europejczycy po raz pierwszy przybyli do Ameryki Południowej mniej więcej na początku XVI wieku, byli przekonani, że dżungla skrywa skrzące się od bogactw królestwo El Dorado. Jego poszukiwania pochłonęły tysiące ofiar. W ostatnich latach wielu naukowców doszło do wniosku, iż żadna rozwinięta cywilizacja nie mogła powstać w tak nieprzyjaznym środowisku, gdzie gleba jest uboga, moskity przenoszą śmiertelne choroby, a w koronach drzew czają się drapieżniki.

Obszar ten uważa się powszechnie za pierwotną dżunglę, miejsce, w którym, jak opisywał Thomas Hobbes, istnieje stan natury, gdzie „nie ma sztuki ani umiejętności, ani sztuki słowa, ani społeczności. A co najgorsze, jest bezustanny strach i niebezpieczeństwo śmierci”¹. Bezlitosne warunki życia w Amazonii zainspirowały jedną z najdłużej utrzymujących się teorii rozwoju człowieka: determinizm środowiskowy. Zgodnie z tą teorią nawet jeśli jakimś ludziom pierwotnym udawało się przetrwać w najsurowszych warunkach na planecie, rzadko wznosili się ponad poziom niewielkich prymitywnych plemion. Innymi słowy, społeczeństwo jest więźniem geografii. A więc gdyby odnaleziono miasto Z w tym, wydawałoby się, nienadającym się do życia środowisku, byłoby to coś więcej niż skarbiec ze złotem, więcej niż intelektualna ciekawostka, byłby to, jak stwierdzono w pewnej gazecie w 1925 roku, „nowy rozdział w historii ludzkości”².

Przez niemal stulecie badacze poświęcali wszystko, nawet życie, by odnaleźć miasto Z. Poszukiwania tej cywilizacji oraz niezliczonych ludzi, którzy zaginęli podczas wypraw, przyćmiły wiktoriańskie powieści przygodowe Arthura Conan Doyle’a i H. Ridera Haggarda – obaj zresztą zostali wciągnięci w prawdziwą pogoń za Z. Niekiedy muszę przypominać sobie, że wszystko w tej historii jest prawdą: że gwiazdor filmowy naprawdę został porwany przez Indian, że naprawdę byli tam ludożercy, ruiny, tajne mapy i szpiedzy, że badacze umierali z głodu, chorób, od zatrutych strzał i atakowani przez dzikie zwierzęta i że liczyła się nie tylko przygoda i śmierć, ale też samo zrozumienie Ameryki z czasów, zanim Krzysztof Kolumb przybił do brzegów Nowego Świata.

Jednak gdy przyglądałem się mojej pogniecionej mapie, to wszystko nie było ważne. Spojrzałem w górę, na gąszcz drzew i pnączy, na chmarę gryzących much i moskitów, które zostawiały strużki krwi na skórze. Zgubiłem przewodnika. Nie miałem już jedzenia ani wody. Włożywszy mapę do kieszeni, ruszyłem naprzód, chłostany przez gałęzie, próbując znaleźć drogę. I wtedy dostrzegłem wśród drzew jakiś ruch. „Jest tu kto?!” – zawołałem. Nikt nie odpowiedział. Między gałęziami mignęła jakaś postać, potem kolejna. Zbliżały się i wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: Co ja, u diabła, tu robię?Wrócimy

Pewnego zimnego dnia w styczniu 1925 roku wysoki dystyngowany dżentelmen szedł pospiesznie przez doki w Hoboken w New Jersey ku SS „Vauban”, transatlantykowi długości stu sześćdziesięciu ośmiu metrów, mającemu płynąć do Rio de Janeiro. Mężczyzna liczył sobie pięćdziesiąt siedem lat, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, długie, muskularne ramiona. Choć jego włosy już się przerzedziły, a wąs przyprószyła siwizna, był tak wytrzymały, że mógł iść przez wiele dni, prawie bez odpoczynku i jedzenia. Nos miał skrzywiony niczym bokser i była w nim jakaś zawziętość, widoczna szczególnie w spojrzeniu wąsko osadzonych oczu, spoglądających spod gęstych brwi. Nawet jego krewni nie byli zgodni co do barwy tych oczu – niektórzy uważali, że są niebieskie, inni, że szare. Lecz niemal każdego, kto go spotkał, uderzała intensywność spojrzenia; niektórzy nazywali je „oczami wizjonera”. Często fotografował się w butach do konnej jazdy i stetsonie, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, ale nawet w marynarce i krawacie, choć nie miał jak zwykle kudłatej brody, tłum na nabrzeżu go rozpoznał. Był to pułkownik Percy Harrison Fawcett, którego nazwisko znane było na całym świecie.

Był jednym z ostatnich wielkich wiktoriańskich odkrywców^(I), którzy odważnie zapuszczali się w niezbadane rejony, uzbrojeni niemal tylko w maczetę, kompas i nadludzkie poczucie misji. Od prawie dwudziestu lat opowieści o jego przygodach działały na powszechną wyobraźnię: o tym, jak przetrwał w południowoamerykańskiej dżungli bez kontaktu ze światem, jak wpadł w zasadzkę wrogich tubylców, z których wielu nigdy nie widziało białego człowieka, jak walczył z piraniami, węgorzami elektrycznymi, jaguarami, krokodylami, nietoperzami wampirami i anakondami, z których jedna nieomal go zmiażdżyła, i jak pojawił się z mapami obszarów, z których nie wróciła żadna z poprzednich ekspedycji. Okrzyknięto go „Davidem Livingstone’em Amazonki”, a jego zdolność przetrwania była tak niezrównana, że zdaniem niektórych jego kolegów bliska nieśmiertelności. Pewien amerykański odkrywca opisał go jako „człowieka o niezłomnej woli, niewyczerpanych siłach, nieustraszonego”³, inny stwierdził, że „jako piechur, podróżnik i odkrywca przewyższa wszystkich”⁴. Londyński „Geographical Journal”, najważniejszy periodyk poświęcony tej tematyce, zauważył w 1953 roku, że „Fawcett był znakiem końca pewnej epoki. Można go niemal nazwać ostatnim indywidualnym eksploratorem, jeszcze sprzed czasów samolotu, radia, zorganizowanych i kosztownych nowoczesnych ekspedycji. Wyprawa w jego przypadku była heroiczną opowieścią o człowieku zmagającym się z puszczą”⁵ .

W 1916 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło go, przy poparciu króla Jerzego V, złotym medalem „za wkład w mapowanie Ameryki Południowej”. Co kilka lat, kiedy wyłaniał się z dżungli, chudy jak szkielet, zmoknięty i brudny, dziesiątki naukowców i luminarzy tłoczyło się w sali Towarzystwa, by go posłuchać. Wśród nich był sir Arthur Conan Doyle⁶, który podobno oparł powieść Świat zaginiony z 1912 roku na doświadczeniach Fawcetta. Badacze „znikają w nieznanym obszarze” Ameryki Południowej i znajdują na odległym płaskowyżu krainę, gdzie wciąż żyją dinozaury.

Tego styczniowego dnia, gdy Fawcett szedł do trapu, niezwykle przypominał jednego z bohaterów książki, lorda Johna Roxtona:

Miał w sobie coś z Napoleona III i Don Kichota, a jednak czuło się w nim przede wszystkim typowego angielskiego ziemianina. Głos ma miły i jest spokojny, choć w jego błyszczących niebieskich oczach tai się niezłomna stanowczość i zaciętość, tym niebezpieczniejsza, że trzymana na wodzy.⁷

Żadna z poprzednich ekspedycji Fawcetta nie mogła równać się z tym, co zamierzał zrobić, i z trudem hamował niecierpliwość, gdy wraz z innymi pasażerami ustawił się w kolejce na pokład SS „Vauban”. Statek, reklamowany jako „najpiękniejszy na świecie”⁸, należał do elitarnej klasy „V” firmy Lamport & Holt. Niemcy zatopili kilka transatlantyków tej kompanii podczas pierwszej wojny światowej, ale ten przetrwał, ze swym czarnym kadłubem poznaczonym solą, eleganckimi białymi pokładami i pasiastym kominem, wyrzucającym w niebo kłęby dymu. Fordy T zawiozły pasażerów do doków, gdzie robotnicy portowi pomagali umieszczać wózki z bagażami w ładowni statku. Wielu pasażerów miało jedwabne krawaty i meloniki, kobiety zaś futra i kapelusze z piórami, tak jakby wybierali się na spotkanie towarzyskie – i w pewnym sensie tak było: listy pasażerów luksusowych transatlantyków drukowano w kronikach towarzyskich, w których przeglądały je panny na wydaniu, szukające odpowiednich kandydatów na męża.

Fawcett przeciskał się ze swoim ekwipunkiem. Jego kufry wyładowane były bronią, żywnością w puszkach, mlekiem w proszku, racami i ręcznie robionymi maczetami. Wiózł także zestaw instrumentów badawczych: sekstant i zegar do ustalania współrzędnych geograficznych, barometr aneroidalny do mierzenia ciśnienia atmosferycznego oraz kompas glicerynowy mieszczący się w kieszeni. Fawcett wybrał każdy przedmiot na podstawie wieloletniego doświadczenia, nawet ubrania, które zapakował, zrobione były z lekkiej, odpornej na rozdarcia gabardyny. Widział, jak ludzie umierają z powodu, wydawałoby się, najbardziej niewinnych niedopatrzeń: rozdartej moskitiery, za ciasnego buta.

Fawcett wybierał się do Amazonii, dzikiego obszaru wielkości niemal Stanów Zjednoczonych, by dokonać czegoś, co nazywał „wielkim odkryciem stulecia”⁹ – odnaleźć zaginioną cywilizację. W owym czasie większość świata została już zbadana, zasłona tajemnicy zdjęta, ale Amazonia nadal była równie tajemnicza co ciemna strona Księżyca. Jak zauważył sir John Keltie, były sekretarz Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i jeden z najbardziej uznanych geografów w owym czasie: „Nikt nie wie, co tam jest”¹⁰.

Od czasu kiedy Francisco de Orellana i jego armia hiszpańskich konkwistadorów spłynęli Amazonką w 1542 roku, chyba żadne inne miejsce na ziemi nie pobudzało wyobraźni tak bardzo – ani nie było równie śmiertelną pułapką. Gaspar de Carvajal, dominikanin, który towarzyszył Orellanie, opisał żyjące w dżungli kobiety wojowniczki, które przypominały mityczne greckie Amazonki. Pół wieku później sir Walter Raleigh opowiadał o Indianach, którzy mają „oczy na ramionach, a usta pośrodku piersi”¹¹ – legendę tę Szekspir wplótł w tekst Otella:

O Kanibalach, o Antropofagach,

O ludziach, którym głowy wyrastają

Ze środka piersi ¹²

Prawdziwe relacje z tego regionu – o wężach długich jak drzewa, gryzoniach wielkości świń – i tak nie mieściły się w głowie, więc żadne zmyślenie nie wydawało się zbyt fantastyczne. A najbardziej urzekająca ze wszystkich była wizja Eldorado. Raleigh twierdził, że w królestwie, o którym konkwistadorzy słyszeli od Indian, była taka obfitość złota, że jego mieszkańcy ścierali metal na proszek, który wydmuchiwali „przez puste słomki na swe nagie ciała, aż całe lśniły od stóp do głów”¹³.

Jednak wszystkie wyprawy udające się na poszukiwanie Eldorado kończyły się fiaskiem. Carvajal, który wraz z towarzyszami poszukiwał tego królestwa, napisał w dzienniku: „Popadliśmy w taką nędzę, że jedliśmy tylko skórę, pasy i podeszwy butów, gotowane z dodatkiem pewnych ziół, przez co osłabliśmy tak bardzo, że nie mogliśmy ustać na nogach”¹⁴. Tylko podczas tej wyprawy zginęło około czterech tysięcy ludzi, z powodu głodu i chorób, a także z rąk Indian, którzy bronili swego terytorium, używając zatrutych strzał. Członkowie innych wypraw do Eldorado posuwali się nawet do kanibalizmu. Wielu eksploratorów popadło w obłęd. W 1561 roku Lope de Aguirre prowadził swych ludzi w morderczym szale, krzycząc: „Czy Bóg myśli, że z powodu deszczu porzucę zamiar... zniszczenia świata?”¹⁵. Aguirre zadźgał nożem własne dziecko, szepcząc: „Poleć się Bogu, córeczko, bowiem zaraz cię zabiję”¹⁶. Zanim korona hiszpańska przysłała wojsko, które miało go zatrzymać, ostrzegał w liście: „Daję ci, Królu, słowo chrześcijanina, że jeśli przybędzie sto tysięcy ludzi, nikt nie ujdzie z życiem. Relacje bowiem są fałszywe: nad tą rzeką nie ma nic prócz rozpaczy”¹⁷. Towarzysze Aguirre’a w końcu zbuntowali się i go zabili. Jego zwłoki poćwiartowano, a hiszpańskie władze wystawiły głowę „gniewu Bożego” na widok publiczny w metalowej klatce. Wciąż jednak, przez kolejne trzy wieki, organizowano wyprawy badawcze, aż w końcu, gdy żniwo śmierci i cierpienia godne było pióra Josepha Conrada, większość archeologów doszła do wniosku, że Eldorado jest jedynie złudzeniem.

Fawcett był jednak pewien, że Amazonia skrywa bajeczne królestwo, i nie był tylko kolejnym awanturnikiem ani szaleńcem. Jako człowiek uczony przez lata zbierał argumenty – odkopując artefakty, studiując rysunki naskalne i rozmawiając z członkami plemion. Stoczywszy zacięte boje ze sceptykami, otrzymał fundusze od najbardziej szanowanych instytucji naukowych, w tym od Królewskiego Towarzystwa Geograficznego oraz Muzeum Indian Amerykańskich. Gazety głosiły, że wkrótce zadziwi świat. W „Atlanta Constitution” pisano: „To być może najbardziej niebezpieczna i z pewnością najbardziej spektakularna przygoda, jaka została przedsięwzięta przez szanowanego naukowca z poparciem konserwatywnych instytucji naukowych”¹⁸.

Fawcett twierdził, że w brazylijskiej Amazonii wciąż istnieje starożytny lud o rozwiniętej kulturze, a jego cywilizacja jest tak stara i wyrafinowana, że zmieni zachodni pogląd na obie Ameryki. Nadał temu zaginionemu światu miano „Miasta Z”. „Centralne miejsce, które nazywam Z, nasz główny cel, położone jest w dolinie szerokiej na mniej więcej dziesięć mil, a miasto jest na wzniesieniu pośrodku, i prowadzi do niego brukowana droga – stwierdził wcześniej. – Domy są niskie i pozbawione okien, jest tam też świątynia w kształcie piramidy”¹⁹.

Reporterzy w dokach Hoboken, po przeciwnej stronie rzeki Hudson niż Manhattan, wykrzykiwali pytania, mając nadzieję, że dowiedzą się, gdzie znajduje się Z. Po technologicznych horrorach pierwszej wojny światowej, przy postępującej urbanizacji i uprzemysłowieniu niewiele wydarzeń tak bardzo poruszało opinię publiczną. Jak zachwycała się jedna z gazet: „Od czasów, kiedy Ponce de León przemierzał niezbadaną Florydę w poszukiwaniu źródła wiecznej młodości , nie planowano równie porywającego przedsięwzięcia”²⁰.

Fawcetta cieszyło to „zamieszanie”, jak je określił w liście do jednego z przyjaciół, ale był ostrożny w słowach. Wiedział, że jego główny rywal, Alexander Hamilton Rice, amerykański lekarz i multimilioner, który dysponował olbrzymimi środkami, właśnie wkracza do dżungli z niespotykanym dotąd ekwipunkiem. Wizja, że to doktor Rice odkryje Z, przerażała Fawcetta. Wiele lat wcześniej jeden z jego kolegów z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego Robert Falcon Scott wyruszył, by jako pierwszy zdobyć biegun południowy, i dotarł tam tylko po to, by stwierdzić, zanim zamarzł na śmierć, że jego norweski rywal Roald Amundsen wyprzedził go o trzydzieści trzy dni. We wcześniejszym liście do KTG Fawcett pisał: „Nie mogę powiedzieć wszystkiego, co wiem, ani nawet określić precyzyjnie miejsca, gdyż takie rzeczy się rozchodzą, a nie ma większej goryczy dla pioniera niż odkrycie, że ktoś go wyprzedził w dziele jego życia”²¹.

Obawiał się także, że jeśli ujawni szczegóły swej trasy i inni spróbują odnaleźć Z albo ruszyć mu na ratunek, pociągnie to za sobą niezliczone ofiary. Wcześniej w tym samym rejonie zaginęła wyprawa składająca się z 1400 uzbrojonych mężczyzn. Jak głosił biuletyn rozpowszechniany telegraficznie na całym świecie: „Wyprawa Fawcetta zbada ląd, z którego nikt jeszcze nie wrócił”. Fawcett, który chciał dotrzeć do najbardziej niedostępnych obszarów, nie planował, jak inni badacze, popłynąć łodzią; miał zamiar przedzierać się przez dżunglę pieszo. Królewskie Towarzystwo Geograficzne ostrzegało, że Fawcett „to nieomal jedyny żyjący geograf, który może z sukcesem podjąć”²² taką ekspedycję, i „że ktokolwiek inny, kto pójdzie w jego ślady, nie ma szans powodzenia”²³. Przed wyjazdem z Anglii Fawcett zwierzył się swemu młodszemu synowi Brianowi: „Jeśli przy całym mym doświadczeniu poniesiemy klęskę, nie ma wielkiej nadziei dla innych”²⁴.

Przekrzykującym się wokół niego reporterom Fawcett wyjaśniał, że tylko niewielka ekspedycja może się powieść. Wyżywi się z tego, co daje puszcza, i nie będzie zagrożeniem dla wrogo usposobionych Indian. Jego ekspedycja, stwierdził, „nie będzie wygodnicką wyprawą badawczą z armią tragarzy, przewodników i jucznych zwierząt. Takie przeładowane ekspedycje nie mają sensu, tkwią na pograniczu cywilizacji i pławią się w popularności. Tam, gdzie zaczyna się prawdziwie niezbadany ląd, i tak nie można mieć tragarzy z obawy przed dzikimi. Nie można zabrać zwierząt z powodu braku pastwisk oraz przez atakujące owady i nietoperze. Nie ma przewodników, bo nikt nie zna kraju. Wyposażenie należy ograniczyć do absolutnego minimum, nieść je samemu i ufać, że będzie można zawrzeć przyjaźń z rozmaitymi napotkanymi plemionami”²⁵. Dodał też: „Będziemy musieli znosić trudy i niebezpieczeństwa wszelkiego rodzaju. Musimy osiągnąć odporność nerwową i umysłową, nie tylko fizyczną, ponieważ ludzie w takich warunkach załamują się dlatego, że ich umysły poddają się wcześniej niż ich ciała”²⁶.

Fawcett postanowił zabrać ze sobą tylko dwóch towarzyszy: swego dwudziestojednoletniego syna Jacka oraz jego najlepszego przyjaciela Raleigha Rimella. Choć nigdy jeszcze nie byli na wyprawie, wierzył, że idealnie nadają się do tej misji: twardzi, lojalni, a ponieważ byli sobie tak bliscy, nie powinni po miesiącach izolacji i cierpień „nękać i dręczyć się nawzajem”²⁷ – albo, co się często zdarzało na takich ekspedycjach, się zbuntować. Jack, jak ujął to jego brat Brian, był „lustrzanym odbiciem ojca”: wysoki, nieprawdopodobnie wytrzymały, ascetyczny. Obaj nie palili i nie pili alkoholu. Brian zauważył, że „Jack przy swoich sześciu stopach i trzech calach wzrostu składał się tylko z kości i mięśni, a trzy główne czynniki degeneracji ciała – alkohol, tytoń i rozwiązłe życie – były dlań odpychające”²⁸. Pułkownik Fawcett, posłuszny surowemu wiktoriańskiemu kodeksowi, ujął to nieco inaczej: „Jest on absolutnie nieskalany tak pod względem umysłu, jak i ciała”²⁹.

Jack, który od dziecka chciał towarzyszyć ojcu w wyprawie, przygotowywał się od lat – podnosił ciężary, przestrzegał surowej diety, uczył się portugalskiego i nawigacji na podstawie gwiazd. Nie doświadczył jednak prawdziwego niedostatku, a w jego twarzy o promiennej cerze, przystrzyżonym wąsiku i w gładkich kasztanowych włosach nie było nic z surowości ojca. W modnym ubraniu wyglądał raczej jak gwiazdor filmowy, którym zresztą miał nadzieję zostać po triumfalnym powrocie.

Raleigh, choć niższy od Jacka, miał jednak niemal sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i był muskularny. („Znakomita budowa”³⁰ – jak pisał Fawcett do Królewskiego Towarzystwa Geograficznego). Jego ojciec był lekarzem w Królewskiej Marynarce Wojennej i zmarł na raka w 1917 roku, kiedy Raleigh miał piętnaście lat. Ciemnowłosy, z głębokimi zakolami i sumiastym wąsem szulera, miał wesołą i przekorną naturę. „Był urodzonym żartownisiem – powiedział Brian Fawcett. – Dokładnym przeciwieństwem poważnego Jacka”³¹. Obaj chłopcy byli niemal nierozłączni, od kiedy biegali po okolicy Seaton w Devonshire, gdzie dorastali, jeździli na rowerach i strzelali w powietrze. W liście do jednego z zaufanych przyjaciół Fawcetta Jack napisał:

Teraz mamy na pokładzie Raleigha Rimella, który jest co do joty tak samo zapalony jak ja. To jedyny prawdziwy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałem. Znałem go, jeszcze nim skończyłem siedem lat, i od tego czasu trzymamy się razem. Jest do szpiku kości uczciwy i przyzwoity w każdym sensie tego słowa, i znamy się nawzajem na wylot.³²

Jack i Raleigh podekscytowani weszli na pokład statku, gdzie kilkudziesięciu stewardów w wykrochmalonych białych uniformach biegało po korytarzach z telegramami i pożegnalnymi koszami owoców. Jeden z nich, starannie omijając pomieszczenia na rufie, gdzie były miejsca trzeciej klasy, zaprowadził badaczy do kabin klasy pierwszej, pośrodku statku, z dala od hałasujących turbin. Warunki raczej nie przypominały tych, w jakich Fawcett po raz pierwszy podróżował do Ameryki Południowej dwadzieścia lat wcześniej, albo tych opisywanych przez Karola Dickensa, przemierzającego Atlantyk w 1842 roku, który określił swoją kabinę jako „zupełnie bezużyteczne, do cna beznadziejne i głęboko niedorzeczne pudło”³³. („Jadalnia – zanotował też Dickens – przypominała karawan z oknami”³⁴). Teraz wszystko zaprojektowano dla wygody nowego gatunku turystów – „zwykłych podróżników” – jak z pogardą określał ich Fawcett, którzy nie mieli większego pojęcia o „miejscach wymagających odpowiedniej wytrzymałości i ofiar oraz budowy ciała niezbędnej, by zmierzyć się z niebezpieczeństwami”. W kabinach pierwszej klasy były łóżka i bieżąca woda, przez bulaje wpadało słońce i świeże powietrze, a na suficie obracały się wiatraki elektryczne. Folder reklamowy statku zachwalał „doskonałą wentylację zapewnianą przez nowoczesne urządzenia”, która pomagała „pokonać wrażenie, że wyprawa w tropiki nieuchronnie wiąże się z niewygodami”³⁵.

Fawcett, jak wielu innych wiktoriańskich odkrywców, fachowiec amator, był nie tylko samozwańczym geografem i archeologiem, ale też utalentowanym artystą (jego rysunki piórkiem były wystawiane w Akademii Królewskiej) oraz szkutnikiem (opatentował krzywiznę, dzięki której szybkość statku zwiększała się o kilka węzłów). Mimo swego zainteresowania morzem pisał do żony Niny, niezłomnego sprzymierzeńca i rzecznika podczas jego nieobecności, że SS „Vauban” i sama podróż były dlań „raczej męczące”³⁶: pragnął jedynie znaleźć się w dżungli.

Tymczasem Jack i Raleigh mieli wielką ochotę zapoznać się z luksusowym wnętrzem statku. Za jednym zakrętem był salon z łukowatym sklepieniem i marmurowymi kolumnami, za drugim jadalnia ze stołami przykrytymi białymi obrusami, do których podawali kelnerzy pod krawatem, przy dźwiękach orkiestry serwujący pieczone żeberka jagnięce i wina w karafkach. Na statku była nawet sala gimnastyczna, gdzie młodzi ludzie mogli ćwiczyć, przygotowując się do wyprawy.

Jack i Raleigh nie byli już anonimowymi chłopcami: byli, jak okrzyknęły ich gazety, „dzielnymi”, „prostymi jak struna Anglikami” podobnymi do sir Lancelota. Spotykali się z dygnitarzami, którzy zapraszali ich do swych stolików, i palącymi papierosy w fifkach kobietami, które rzucały im, jak to określał pułkownik Fawcett, „bezwstydnie śmiałe spojrzenia”. Według wszelkich relacji Jack w towarzystwie kobiet tracił pewność siebie: wydawało się, że są dla niego równie odległe i tajemnicze jak miasto Z. Raleigh jednak szybko zaczął flirtować z jedną z dziewcząt, z pewnością przechwalając się przygodami, które go czekały.

Fawcett wiedział, że dla Jacka i Raleigha wyprawa wciąż jest jedynie piękną wizją. W Nowym Jorku młodzi mężczyźni pławili się w popularności: wieczór w hotelu Waldorf-Astoria, gdzie dygnitarze i naukowcy z całego miasta zgromadzili się w Złotej Sali na wydanym na ich cześć bankiecie pożegnalnym; toasty w Camp Fire Club i National Arts Club, przystanek na wyspie Ellis (urzędnik imigracyjny odnotował, iż żaden z członków wyprawy nie jest „ateistą, poligamistą, anarchistą ani kaleką”); pałacowe wnętrza kinematografów, gdzie Jack przesiadywał całymi dniami.

Fawcett budował swoją wytrzymałość przez lata wypraw, Jack i Raleigh natomiast musieli nabrać jej natychmiast. Fawcett nie miał jednak wątpliwości, że im się uda. W swoich dziennikach zapisał, że „Jack ma wszelkie zadatki”, i przewidywał: „Jest dość młody, żeby przystosować się do dowolnych warunków, i kilka miesięcy na szlaku uczyni go wystarczająco twardym. Jeśli wdał się we mnie, nie dosięgną go rozmaite dolegliwości i choroby , a w razie niebezpieczeństwa, myślę, że starczy mu odwagi”³⁷. Fawcett wyrażał takie samo przekonanie w stosunku do Raleigha, który podziwiał Jacka niemal tak bardzo, jak Jack podziwiał ojca. „Raleigh pójdzie za nim wszędzie”³⁸ – zauważył.

Załoga zaczęła wołać: „Wszyscy na pokład!”. Gwizdek kapitana rozbrzmiał echem w porcie, statek trzeszczał i kołysał się, wychodząc z doków. Fawcett widział Manhattan z Metropolitan Life Insurance Tower, wówczas najwyższym budynkiem na świecie, i Woolworth Building, który teraz go przewyższył – metropolię rozjarzoną światłami, jakby ktoś zebrał w jednym miejscu wszystkie gwiazdy. Z Jackiem i Raleighiem u boku, Fawcett zawołał do reporterów na nabrzeżu: „Wrócimy i przywieziemy to, czego szukamy!”³⁹.Zniknięcie

Jak łatwo można dać się zwieść Amazonce.

Na początku jest zaledwie rzeczką – ta najpotężniejsza rzeka na świecie, potężniejsza niż Nil i Ganges, potężniejsza niż Missisipi i wszystkie rzeki Chin.⁴⁰ Pojawia się na wysokości 6000 metrów n.p.m. w Andach, wśród śniegów i chmur, w skalnej rozpadlinie – strumyczek krystalicznej wody. Tutaj nie da się jej odróżnić od innych strumyczków płynących przez Andy. Część z nich spada kaskadami po stronie zachodniej ku Pacyfikowi, niecałe 100 kilometrów dalej, inne, takie jak ten, spływają po wschodnim zboczu, rozpoczynając z pozoru niemożliwą podróż ku Oceanowi Atlantyckiemu – to odległość większa niż z Nowego Jorku do Paryża. Na tej wysokości jest zbyt zimno dla dżungli czy drapieżników, a jednak to właśnie tutaj bierze swój początek Amazonka, zasilana topniejącym śniegiem i deszczem, spychana z urwisk siłą grawitacji.

Początkowo rzeka spływa ostro w dół. Gdy nurt nabiera prędkości, dołączają do niego setki innych potoczków, w większości tak małych, że nie mają nazw. Dwa tysiące metrów niżej woda wpływa do doliny, gdzie widać pierwsze przebłyski zieleni. Niedługo potem łączą się z nią większe strumienie. Niosąc wzburzone wody ku równinom poniżej, rzeka musi pokonać jeszcze prawie 5000 kilometrów, nim dotrze do oceanu. Jest niepowstrzymana. I taka też jest dżungla, która dzięki równikowemu upałowi i ulewnym deszczom stopniowo pochłania brzegi rzeki. Ten dziki obszar, rozpościerający się aż po horyzont, mieści największą różnorodność gatunków na świecie. I dopiero wtedy rzeka staje się rozpoznawalna – to Amazonka.

Wciąż jednak nie jest tym, czym się wydaje. Meandrując na wschód, dociera do ogromnego obszaru ukształtowanego jak płytka misa, a ponieważ Amazonka płynie na dnie tego basenu, niemal 40 procent wód Ameryki Południowej – z rzek odległej Kolumbii, Wenezueli, Boliwii i Ekwadoru – spływa właśnie do niej. Amazonka staje się więc jeszcze potężniejsza. Miejscami głęboka na 100 metrów, nie musi już nigdzie się spieszyć, swoim własnym rytmem bierze we władanie kolejne obszary. Meandrując, mija Rio Negro i Madeirę, Tapajós i Xingu, dwa największe południowe dopływy, Marajó, wyspę większą niż Szwajcaria, aż w końcu, przebywszy 6400 kilometrów i zebrawszy wodę z tysiąca dopływów, Amazonka dociera do swego szerokiego na ponad 300 kilometrów ujścia i wlewa się do Oceanu Atlantyckiego. To, co wzięło początek jako strumyczek, teraz niesie 215 460 000 litrów wody na sekundę – sześć razy więcej niż Nil. Słodka woda pochodząca z Amazonki dociera tak daleko w głąb morza, że w 1500 roku Vicente Pinzón, hiszpański komandor, który wcześniej towarzyszył Kolumbowi, odkrył rzekę, płynąc w odległości wielu mil od wybrzeża. Nazwał ją Mar Dulce, czyli Słodkie Morze.

Jest to obszar trudny do zbadania w każdych okolicznościach, ale nastanie pory deszczowej w listopadzie czyni go właściwie niedostępnym. Fale – w tym poruszająca się z szybkością 24 kilometrów na godzinę gwałtowna fala przypływu, zwana pororoca, czyli „wielki ryk” – rozbijają się o wybrzeże. W Belém poziom wody Amazonki podnosi się o 3,5 metra, w Iquitos o 6 metrów, w Óbidos 10 metrów. Madeira, najdłuższy dopływ Amazonki, może przybrać jeszcze bardziej, o 20 metrów. Po miesiącach powodzi wiele z tych i innych rzek wylewa z brzegów, spadając kaskadą przez las, podmywając rośliny i skały i przemieniając południowy basen niemal w wewnętrzne morze, jakim był miliony lat wcześniej. Potem wychodzi słońce i pali cały obszar. Gleba pęka jak podczas trzęsienia ziemi. Bagna wyparowują, piranie, odcięte w wysychających sadzawkach, zjadają się nawzajem. Mokradła zmieniają się w łąki, wyspy stają się wzgórzami.

W czerwcu 1996 roku, gdy w południowym basenie Amazonki nastała pora sucha, wyprawa brazylijskich naukowców i poszukiwaczy przygód zmierzała w głąb dżungli. Szukali śladów pułkownika Percy’ego Fawcetta, który ponad siedemdziesiąt lat wcześniej zaginął tam wraz ze swym synem Jackiem i Raleighiem Rimellem.

Na czele ekspedycji stał czterdziestodwuletni brazylijski bankier James Lynch.⁴¹ Od kiedy od pewnego reportera usłyszał o historii Fawcetta, przeczytał wszystko, co mógł znaleźć na ten temat. Dowiedział się, że zniknięcie pułkownika w 1925 roku wstrząsnęło światową opinią publiczną – „był to jeden z najbardziej celebrowanych przypadków zaginięcia w naszych czasach”⁴², jak określił to jeden z obserwatorów. Przez pięć miesięcy Fawcett przesyłał depesze, które indiańscy posłańcy przenosili, pogniecione i poplamione, przez dżunglę i które, niczym w magicznej sztuczce, były przekazywane telegraficznie i drukowane przez prasę na całym świecie. Był to wczesny przykład tego, jak nowoczesny news, którego tematem może być wszystko, sprawia, że uwagę Afrykanów, Azjatów, Europejczyków, Australijczyków i Amerykanów przykuwa to samo wydarzenie, mające miejsce gdzieś daleko. Ekspedycja, jak pisano w jednej z gazet, „owładnęła wyobraźnią każdego dziecka, które kiedykolwiek marzyło o niezbadanych lądach”⁴³.

Potem depesze przestały nadchodzić. Jak dowiedział się Lynch, Fawcett ostrzegał, że przez kilka miesięcy może nie być z nim kontaktu, ale minął rok, potem dwa, a ciekawość opinii publicznej rosła. Czy Fawcett i dwaj młodzieńcy zostali schwytani przez Indian? Czy umarli z głodu? Czy też urok Z okazał się zbyt silny, by wracać? Dyskutowano zawzięcie w salonach i spelunkach, na najwyższych szczeblach rządowych krążyły depesze. Sprawie poświęcono niezliczone słuchowiska radiowe, powieści (podobno Garść prochu Evelyna Waugha⁴⁴ powstała pod wpływem historii Fawcetta), wiersze, filmy dokumentalne i fabularne, znaczki pocztowe, książki dla dzieci, komiksy, ballady, sztuki teatralne, powieści graficzne i wystawy. W 1933 roku pewien autor książek podróżniczych stwierdził: „Legenda, która narosła wokół tej sprawy, tworzy nową, odrębną gałąź folkloru”⁴⁵. Fawcett zyskał sobie miejsce w annałach wypraw badawczych nie dzięki temu, co odkrył przed światem, ale dzięki temu, co ukrył. Przysiągł dokonać „odkrycia stulecia”, a zamiast tego za jego sprawą zrodziła się „największa tajemnica badawcza XX wieku”.

Lynch dowiedział się także, ku swemu zdumieniu, że bardzo wielu naukowców, badaczy i poszukiwaczy przygód zagłębiało się w dżunglę, by odnaleźć członków wyprawy Fawcetta, żywych lub martwych, i wrócić z dowodem na istnienie miasta Z. W lutym 1955 roku „New York Times” stwierdził, że zaginięcie Fawcetta pociągnęło za sobą więcej wypraw poszukiwawczych niż „te, które wyruszały przez stulecia na poszukiwanie baśniowego Eldorado”⁴⁶. Niektóre grupy zginęły z powodu głodu i chorób, inne wycofały się w desperacji, jeszcze inne wymordowali tubylcy. Byli także poszukiwacze przygód, którzy wyruszyli, by znaleźć Fawcetta, i zamiast tego zniknęli tak jak on w lasach, dawno już ochrzczonych przez podróżników mianem „zielonego piekła”. Ponieważ wielu poszukiwaczy wyruszało bez rozgłosu, nie ma żadnych wiarygodnych danych na temat liczby ofiar. Według jednej z ostatnich ocen liczba ta może sięgać stu.

Lynch wydawał się odporny na porywy fantazji. Wysoki, szczupły mężczyzna o niebieskich oczach i jasnej skórze skłonnej do oparzeń pracował w Chase Bank w São Paulo. Miał żonę i dwoje dzieci. Jednak w okolicach trzydziestki, ogarnięty niewytłumaczalnym niepokojem, zaczął znikać na długie dni w Amazonii, wędrując pieszo przez dżunglę. Wziął też udział w kilku wyczerpujących wyścigach: pewnego razu szedł przez 72 godziny bez snu i przedostał się przez kanion po linie. „Chodzi o to, żeby doprowadzić się do stanu wyczerpania psychicznego i fizycznego i przekonać się, jak człowiek reaguje w takiej sytuacji – powiedział Lynch i dodał: – Niektórzy się załamują, ale mnie zawsze wydawało się to stymulujące”.

Lynch był kimś więcej niż tylko poszukiwaczem przygód. Pociągały go wyzwania nie tylko fizyczne, ale też intelektualne, miał nadzieję rzucić nieco światła na jakiś mało znany aspekt świata i często miesiącami siedział w bibliotece, zgłębiając temat. Wyprawił się między innymi do źródeł Amazonki i znalazł osadę menonitów na boliwijskiej pustyni. Ale nigdy jeszcze nie spotkał się z takim przypadkiem, jak historia pułkownika Fawcetta.

Poprzednim wyprawom poszukiwawczym nie udało się poznać losu ekspedycji Fawcetta – każde kolejne zniknięcie samo stawało się zagadką – nikt też nie rozwikłał największej tajemnicy: miasta Z. Lynch stwierdził, że w przeciwieństwie do innych zaginionych odkrywców – takich jak Amelia Earhart, która zniknęła w 1937 roku podczas próby przelotu dookoła świata – Fawcett zrobił wszystko, żeby nie można było go odnaleźć. Trasę wyprawy utrzymywał w takiej tajemnicy, że nawet jego żona Nina wyznała, iż ukrywał przed nią najważniejsze szczegóły. Lynch przekopał się przez stare relacje prasowe, ale nie znalazł w nich wielu wiarygodnych wskazówek. Potem natrafił na zaczytany egzemplarz Exploration Fawcett, wydany w 1953 roku wybór pism badacza opracowany przez jego młodszego syna Briana. (Ernest Hemingway miał egzemplarz w swojej biblioteczce). Wydawało się, że książka zawiera kilka wskazówek dotyczących ostatecznej trasy. Według słów Fawcetta: „Wyruszymy z obozu Dead Horse, 11°43’ szerokości południowej i 54°35’ długości zachodniej, miejsca, gdzie w 1921 roku padł mój koń”⁴⁷. Choć współrzędne te określały jedynie punkt początkowy, Lynch wpisał je w swój GPS. Okazało się, że są to współrzędne punktu na południowym basenie Amazonki w Mato Grosso – nazwa oznacza „gęsty las” – jednym ze stanów Brazylii, większym niż Francja i Wielka Brytania razem wzięte. By dotrzeć do obozu Dead Horse, trzeba było przedostać się przez jeden z najbardziej nieprzebytych obszarów amazońskiej dżungli i wkroczyć na ziemie należące do rdzennych mieszkańców, którzy żyli w odosobnieniu w gęstym lesie i zawzięcie bronili swego terytorium.

Wydawało się to nadludzkim wyzwaniem, jednak Lynch, ślęcząc w pracy nad arkuszami kalkulacyjnymi, zastanawiał się: A jeśli miasto Z naprawdę istnieje? Co jeśli dżungla skrywa takie miejsce? Nawet obecnie, według ocen brazylijskiego rządu, istnieje ponad 60 indiańskich plemion, które nigdy nie miały kontaktu z ludźmi z zewnątrz.⁴⁸ „Te lasy to niemal ostatnie miejsce na ziemi, gdzie rdzenni mieszkańcy mogą żyć odizolowani od reszty ludzkości”⁴⁹ – pisał John Hemming, wybitny badacz historii Indian brazylijskich i były dyrektor KTG.

Sydney Possuelo, kierownik brazylijskiego urzędu do spraw ochrony plemion indiańskich, powiedział o nich: „Nikt nie wie na pewno, kim są, gdzie są, ilu ich jest i jakimi językami mówią”⁵⁰. W 2006 roku członkowie plemienia nomadów nazywanego Nukak-Makú wyłonili się z głębin Amazonii w Kolumbii i oświadczyli, że są gotowi przyłączyć się do nowoczesnego społeczeństwa, choć nie mieli pojęcia, że Kolumbia jest krajem, i pytali, czy samoloty na niebie poruszają się po niewidzialnej drodze.⁵¹

Pewnej nocy Lynch, nie mogąc zasnąć, poszedł do swojego gabinetu zarzuconego mapami i pamiątkami z poprzednich wypraw. Wśród dokumentów dotyczących Fawcetta natrafił na przestrogę, którą pułkownik kierował do swego syna: „Jeśli przy całym mym doświadczeniu nam się nie powiedzie, nie ma wielkiej nadziei dla innych”. Zamiast zniechęcić, te słowa były dla Lyncha impulsem do działania. „Muszę jechać” – powiedział żonie.

Szybko znalazł sobie towarzysza podróży, Rene Delmotte’a, brazylijskiego inżyniera, którego poznał podczas zawodów surwiwalowych. Obaj miesiącami studiowali satelitarne zdjęcia Amazonii, ustalając szczegóły trasy. Lynch postarał się o najlepszy sprzęt: dżipy z napędem turbo z oponami odpornymi na przebicie, radiotelefony i agregaty prądotwórcze. Podobnie jak Fawcett, Lynch miał doświadczenie w projektowaniu łodzi i z pomocą szkutnika zbudował dwie aluminiowe o długości siedmiu i pół metra i takim zanurzeniu, by mogły przepływać przez bagna. Skompletował także apteczkę zawierającą zestaw antidotów na jad węży.

Bardzo starannie dobrał też członków wyprawy. Wybrał dwóch mechaników, którzy mogli naprawiać cały sprzęt, oraz dwóch doświadczonych kierowców samochodów terenowych. Zabrał także doktora Daniela Muñoza, znanego antropologa sądowego, który w 1958 roku pomógł zidentyfikować szczątki Josefa Mengele, zbiegłego zbrodniarza nazistowskiego, i który mógł pomóc w określeniu pochodzenia ewentualnych przedmiotów należących do wyprawy Fawcetta: klamry pasa, kawałka kości, naboju.

Chociaż Fawcett ostrzegał, że wielkie ekspedycje „wszystkie co do jednej kończyły się smutno”⁵², grupa szybko rozrosła się do szesnastu osób. A chciała dołączyć jeszcze jedna: szesnastoletni syn Lyncha – James. Wysportowany i umięśniony bardziej niż jego ojciec, z gęstą kasztanowatą czupryną i dużymi piwnymi oczami, był już na poprzedniej ekspedycji i sprawił się dobrze. Lynch zgodził się więc, podobnie jak Fawcett, zabrać syna ze sobą.

Zespół zebrał się w Cuiabie, stolicy Mato Grosso, na południowym skraju basenu Amazonki. Lynch rozdał wszystkim przygotowane przez siebie koszulki z obrazkiem śladów stóp prowadzących w dżunglę. Brytyjski dziennik „Daily Mail” opublikował artykuł na temat ekspedycji zatytułowany Czy nareszcie rozwiążemy tajemnicę pułkownika Percy’ego Fawcetta? Przez wiele dni grupa jechała przez dorzecze Amazonki, poruszając się drogami gruntowymi pełnymi kolein i krzaków. Las zrobił się gęstszy i James przycisnął twarz do szyby. Gdy przetarł zaparowane okno, zobaczył rozpięte w górze korony drzew, a tam, gdzie była między nimi przerwa, słupy światła wlewającego się do lasu, w których nagle pojawiały się żółte skrzydła motyli i ar. Raz zobaczył dwumetrowego węża, na wpół zagrzebanego w mule, z zagłębieniem między oczami. „Żararaka” – wyjaśnił jego ojciec. Był to wąż z rodziny żmijowatych, jeden z najbardziej jadowitych gadów obu Ameryk. (Ukąszenie żararaki powoduje, że człowiek zaczyna krwawić z oczu i, jak ujął to pewien biolog, „po kawałku zmienia się w trupa”⁵³). Lynch ominął węża. Słysząc ryk silnika, inne zwierzęta, w tym wyjce, umknęły w korony drzew, i tylko moskity wciąż wisiały nad pojazdami niczym patrole straży.

Po wielu postojach ekspedycja ruszyła szlakiem prowadzącym do polany nad rzeką Xingu, gdzie Lynch spróbował określić współrzędne na GPS.

– I co? – zapytał jeden z kolegów.

Lynch wpatrywał się we współrzędne na ekranie.

– Jesteśmy niedaleko od miejsca, gdzie po raz ostatni widziano Fawcetta – powiedział.

Sieć pnączy i lian zarastała drogi wychodzące z polany, Lynch postanowił więc, że ekspedycja będzie musiała płynąć dalej łodziami. Części uczestników kazał zawrócić z najcięższym sprzętem; kiedy znajdzie miejsce, w którym mógłby wylądować przystosowany do tego samolot, poda przez radio współrzędne, także ekwipunek zostanie dostarczony drogą powietrzną.

Pozostali członkowie wyprawy, w tym James junior, zwodowali dwie łodzie i zaczęli podróż w dół Xingu. Nurt niósł ich szybko, mijali kolczaste paprocie i palmy buriti, pnącza i mirt – niekończący się gąszcz po obu stronach. Niedługo przed zachodem słońca, gdy Lynch mijał kolejny zakręt, wydawało mu się, że spostrzegł coś na odległym brzegu. Podsunął wyżej kapelusz. Między gałęziami dostrzegł wiele par wpatrujących się weń oczu. Gdy łodzie dopłynęły do brzegu, szorując dnem o piasek, Lynch i jego ludzie wyskoczyli na brzeg. W tym samym momencie Indianie – nadzy, ze wspaniałymi papuzimi piórami w uszach – wyłonili się z lasu. Potężnie zbudowany mężczyzna, umalowany na czarno wokół oczu, wystąpił naprzód. Według tych spośród Indian, którzy mówili łamanym portugalskim i pełnili funkcję tłumaczy, był to wódz plemienia Kuikuro. Wydawało się, że jest przyjaźnie nastawiony. Zezwolił wyprawie rozbić obóz w wiosce Kuikuro, zgodził się też, by samolot wylądował na pobliskiej polanie.

Tego wieczoru James jr, próbując zasnąć, zastanawiał się, czy Jack Fawcett położył się spać w podobnym miejscu i czy widział takie cudowne rzeczy. Słońce obudziło go następnego dnia o świcie. Zajrzał do namiotu ojca. „Wszystkiego najlepszego, tato” – powiedział. Lynch zapomniał, że to jego urodziny. Kończył czterdzieści dwa lata.

Później tego samego dnia kilku Kuikuro zaprosiło Lyncha i jego syna do pobliskiej laguny, gdzie kąpali się razem z pięćdziesięciokilogramowymi żółwiami. Lynch usłyszał, jak ląduje samolot z pozostałymi członkami wyprawy i sprzętem. Wszyscy znów mieli zebrać się razem.

Kilka chwil później jeden z Kuikuro przybiegł ścieżką, wołając coś w swoim języku. Jego ziomkowie rzucili się do brzegu.

– Co się stało? – zapytał Lynch po portugalsku.

– Kłopoty – odparł jeden z Kuikuro.

Indianie pobiegli w stronę wioski, Lynch z synem ruszyli za nimi, wśród gałęzi chłostających im twarze. Kiedy dotarli na miejsce, podszedł do nich jeden z członków ekspedycji.

– Co się dzieje? – zapytał Lynch.

– Otaczają nasz obóz.

Lynch zobaczył biegnących ku nim ze trzydziestu Indian, być może z sąsiednich plemion. Oni także usłyszeli odgłos nadlatującego samolotu. Wielu z nich pomalowało nagie ciała na czarno i czerwono. Mieli łuki z prawie dwumetrowymi strzałami, staroświeckie strzelby i dzidy. Pięciu ludzi Lyncha pognało do samolotu. Pilot wciąż był w kabinie. Mężczyźni wskoczyli do samolotu, chociaż było w nim miejsce tylko dla czterech osób. Wołali do pilota, żeby odlatywał, ale on jakby nie wiedział, co się dzieje. Wyjrzał przez okno i zobaczył biegnących ku niemu Indian celujących z łuków. Gdy uruchomił silnik, Indianie uwiesili się u skrzydeł, próbując zatrzymać samolot na ziemi. Pilot, zaniepokojony niebezpiecznym przeciążeniem maszyny, wyrzucał przez okno, co miał pod ręką – ubrania, papiery, które wirowały rozdmuchiwane przez śmigło. Samolot potoczył się prowizorycznym pasem startowym, podskakując, wyjąc silnikiem i zataczając się między drzewami. Tuż przed oderwaniem się kół od ziemi ostatni Indianin puścił skrzydło.

Lynch patrzył, jak samolot znika, a wokół niego wirował czerwony pył wzbity podczas startu. Młody Indianin o ciele pokrytym farbą, jak się wydawało przywódca najazdu, zbliżył się do Lyncha, wymachując borduna, ponadmetrową pałką, jakich wojownicy używali do miażdżenia wrogom czaszek. Zapędził Lyncha i pozostałych jedenastu członków wyprawy do małych łódek.

– Dokąd nas zabieracie? – zapytał Lynch.

– Będziecie naszymi więźniami do końca życia – odparł młody człowiek.

James jr przesunął palcami po szyi. Lynch zawsze był przekonany, że nie ma przygody do czasu, jak to ujmował, „aż człowiek wpadnie w jakieś gówno”. Ale to było coś, czego nigdy nie brał pod uwagę w swoich przewidywaniach. Nie miał nawet broni. Ścisnął dłoń syna.

– Cokolwiek będzie się działo – wyszeptał do niego – nic nie rób, dopóki ci nie powiem.

Łodzie skręciły z głównej rzeki i popłynęły wąskim strumieniem. Gdy wciąż płynęli w głąb dżungli, Lynch przyglądał się otoczeniu – krystalicznie czystej wodzie pełnej tęczowych ryb, coraz gęstszej masie roślin. To jest, pomyślał, najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: