Spirit Animals. Upadek Bestii. Ognista fala. Tom 4 - Jonathan Auxier - ebook

Spirit Animals. Upadek Bestii. Ognista fala. Tom 4 ebook

jonathan auxier

4,8
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejne porywające przygody bohaterów bestsellerowej serii „New York Timesa”!

Długo zanim po ziemi zaczęli stąpać ludzie, Zło pojawiło się w Erdas. Głodne, przebiegłe i cierpliwe czyhało pod powierzchnią świata. Teraz Wyrm się budzi. Czy czwórka przyjaciół zdoła ocalić Erdas przed zniszczeniem?

Ognista fala to wciągająca narracja, stymulujące wyobraźnię opisy i frapująca wyprawa w świat, w którym możliwe jest niemal wszystko. Pochwała odwagi, współdziałania, kodeksu moralnego. Lektura, za sprawą której można stracić kontrolę nad mijającym czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 181

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TOM ‌4

OGNISTA FALA

Jonathan Auxier

przekład: Bartosz ‌Czartoryski

Tytuł ‌oryginału: Fall of the ‌Beasts. Book 4: ‌The Burning ‌Tide

Copyright © 2016 by ‌Scholastic Inc.

All rights ‌reserved. Published by arrangement ‌with ‌Scholastic ‌Inc., 557 ‌Broadway, ‌New York, NY, 10012, ‌USA.

SCHOLASTIC, ‌SPIRIT ANIMALS and ‌associated logos are ‌trademarks ‌and/or registered ‌trademarks of Scholastic ‌Inc.

Published in Polish ‌exclusively by Grupa ‌Wydawnicza ‌Foksal by arrangement ‌with Scholastic ‌Inc.

Copyright © for ‌the Polish translation ‌by Bartosz Czartoryski

Wydanie ‌I

Warszawa 2017

1Z gwiazd

Niebo ‌spadało.

Zaczęło ‌się ‌siedem nocy temu. ‌Starszy z plemienia ‌małp miał się ‌zabrać do ucztowania, kiedy ‌coś ‌przykuło jego ‌uwagę. ‌Świetlisty puszek ‌płonący na ‌tle nocy. Nie zwisał ‌jak ‌gwiazdy, lecz ‌leciał prosto na Erdas. ‌Było to dawno temu, ‌kiedy ‌Kovo ‌nie miał ‌jeszcze imienia.

Pamiętał, jak całe ‌jego stado przestało jeść, ‌uniosło głowy ‌i próbowało coś wypatrzyć pośród ‌ciemnego ‌baldachimu z gałęzi i liści. ‌I wszyscy pomyśleli o tym samym…

Niebo ‌spadało.

– Co to? – ‌zapytała matka Kovo, ‌migając czarnymi gorylimi dłońmi.

Przywódca ‌ściągnął posiwiałe ‌brwi i zaczął gestykulować:

– Nie mam ‌pojęcia.

Było słychać pomruk zaniepokojenia. Po raz pierwszy Kovo i pozostali usłyszeli, jak pomarszczona małpa głośno przyznaje się do niewiedzy. Zwykle podobne oświadczenie oznaczało dla starszego śmierć – inne srebrnogrzbiete goryle od razu rzucały mu wyzwanie z zamiarem zajęcia jego miejsca – lecz teraz wszyscy wpatrywali się w zjawisko na niebie. Kovo miał świadomość tego, że ich ziemie były otoczone oceanem gwiazd poruszających się swoimi ścieżkami. Płonący kształt, torując sobie drogę przez noc, burzył harmonię nieba. Każdego dnia po zmierzchu całe plemię Kovo gromadziło się, żeby popatrzeć na jarzący się punkt, który coraz bardziej się powiększał i coraz mocniej świecił. Niedługo potem był widoczny także i za dnia. Stało się jasne, że spadający kawałek nieba leci prosto na ich ziemie.

Pozostałe zwierzęta z dżungli również dowiedziały się o tym, co miało się wydarzyć. Kovo sam był świadkiem, jak stada dzikich świń zbierają się, żeby obserwować spadający obiekt. Słyszał dochodzące ze wschodu nerwowe pokrzykiwania sokołów, które zataczały na niebie szerokie kręgi. Kovo nie przestawał z innymi zwierzętami, ale i bez tego wiedział, co oznacza owo poruszenie: to tam miał spaść płonący kawałek nieba.

Znał to miejsce aż nazbyt dobrze. Każdy je znał.

Drzewo.

Drzewo było świętością. Jego korzenie sięgały do najdalszego zakątka świata. Wyrastało z nich każde źdźbło trawy, każde bijące serce. A teraz spadało na nie samo niebo.

Kovo pamiętał, jak się zastanawiał nad tym, co się stanie, kiedy ów fragment spadnie. Nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło.

Srebrnogrzbiete z plemienia Kovo zebrały się na naradę. Ustalono, że jedno z nich pójdzie tam, gdzie latają sokoły, i przyniesie nowe wieści. Z tym że musiała to być młoda małpa, zdolna szybko się poruszać po drzewach. Ktoś, kto się nie zgubi ani nie da się zmylić innym zwierzętom spoza dżungli. Ostatecznie wybrano Kovo.

Był to prawdziwy przywilej. Zanim opuścił plemię, starszy zaintonował pieśń na jego cześć, nucąc ku nocnemu niebu. Prędko przyłączyli się do niego inni, jeden po drugim; Kovo jeszcze nigdy nie słyszał tak pięknego śpiewu.

Matka pożegnała go ostatnia. Ujęła jego dłonie i przycisnęła swój nos do jego nosa. Aż do tego dnia pamięta jej zapach.

Kovo wyszedł zza liściastej zasłony i wyruszył w kierunku miejsca, w którym miało spaść niebo. Świat był ogromnym lądem, na którym rosły dżungle, tworzyły się wydmy, wyrastały góry i lśniły śniegi; wszystko to było ze sobą połączone. Idąc, mijał zwierzęta zmierzające w tym samym kierunku co on: lwa z równin, ośmiornicę z zasolonej wody, węża z dalekich mokradeł, a nawet niedźwiedzia polarnego z koła podbiegunowego. Zwykle Kovo rzucał im wyzwanie albo to one chciały stawić mu czoła, lecz tym razem wydawało się, że mają wspólny cel.

Zwierzęta dotarły na wysoki, bujnie zarośnięty przedziwnymi roślinami górski szczyt. Czekały już tam tysiące przedstawicieli rozmaitych gatunków, wszyscy chcieli zobaczyć to, co miało nastąpić. Tamtejsze drzewa nie były zbyt wysokie, a ich gałęzie nie nadawały się do chodzenia po nich, lecz aż uginały się pod ciężarem owoców. Kovo nie rozpoznał jednak żadnego – i dlatego ich nie zjadł.

Ale udało mu się dotrzeć do drzewa. Stało na gołej ziemi, niesamowicie wysokie. Jego rozłożysta korona była zwrócona w cztery strony świata, mocna i srebrzysta. Kovo wyczuwał życiodajne korzenie szepczące w żyznej ziemi pod jego stopami. Wlazł na porośnięty mchem kamulec i patrzył na spadający kawałek nieba. Mógł stąd zobaczyć także rozciągające się na tysiące kilometrów równiny.

Fragment nieba wydawał się już tak duży i gorący jak drugie słońce. Ciągnął za sobą płomienny ogon, jakby zostawiał po sobie ognistą łezkę. Szumiał groźnie, spadając prosto na drzewo. Hałas ten rozchodził się echem po całym lesie i wiele przerażonych zwierząt uciekło. Kovo poczuł ich strach, lecz ani myślał, żeby stąd umykać. Futro na ramionach stanęło mu dęba, z niecierpliwością wyczekiwał nieuniknionego. Chciał wstrzymać oddech.

A wtedy niebo spadło.

Kovo zasłonił oczy, kiedy kawał nieba rozbił się o gałęzie drzewa i przebił pień. Gdy nareszcie gruchnął na ziemię, siła uderzenia była niepodobna do żadnej innej, jakiej kiedykolwiek Kovo doświadczył.

Konary wygięły się na boki niczym źdźbła trawy zdeptane stopą Kovo. Dźwięk, o ile sobie go nie wymyślił, był tak przeszywający, że uszy odmówiły mu posłuszeństwa, a jego głowa wypełniła się przeraźliwym brzdąkaniem, które mało nie rozsadziło mu czaszki. Ziemia wydawała się pękać i wypiętrzać, odrzuciło go do tyłu.

Rozpętała się burza.

W momencie uderzenia Kovo oślepiło światło tak silne, że przedostało się nawet pod jego zamknięte powieki. Niebo oblekły wiatr i ogień, wszystko wokół zapłonęło. Zupełnie jakby po ziemi pełzał piorun. Kovo niewiele z tego zapamiętał, bo cały jego świat na chwilę zasnuła czerń.

Kiedy się ocknął, czuł się jak wyrwany śmierci. Ze spalonej ziemi unosiła się para, parzyła mu policzek. Niebo nad jego głową przypominało czarną chmurę przysłaniającą słońce. Kovo dźwignął się na zaciśniętych pięściach i zrobiło mu się niedobrze, kiedy ujrzał pod sobą kałużę ohydnej czarnej żywicy, która utytłała mu futro. Czuł, jak wszystkie jego kości krzyczą w proteście przeciwko najmniejszemu ruchowi, i zastanawiał się, ile z nich zostało potrzaskanych.

Podniósł się z ziemi i rozejrzał po lesie, ale lasu już nie było. Drzewa zniknęły. Kamienie zniknęły. Z całej polany został tylko ogromny, dymiący się krater.

Spojrzał na miejsce, gdzie spadło niebo. Drzewo nadal stało – zawsze stało – lecz jego pień był teraz pokręcony i popękany.

Kovo nadal wyczuwał pod ziemią ruchy drzewa, lecz coś uległo zmianie…

Nie tylko drzewo się zmieniło.

Mimo odniesionych ran wydawało mu się, że jest silniejszy, a jego umysł jaśniejszy. Stąpał po parujących jeszcze zgliszczach, w końcu stanął na obrzeżach krateru.

Zniszczenie. Jak okiem sięgnąć. Głębokie czarne bruzdy przecinały równiny, już wlewała się w nie woda, oddzielając od siebie kawały ziemi. Burza przybierała na sile. Kovo był pewien, że jego plemienia już nie ma. Może przetrwały zwierzęta żyjące w krainach położonych dalej, ale dżungla zniknęła.

Młoda małpa rozszerzyła nozdrza i zacisnęła mocno powieki. Kovo chciał bić pięściami w szeroką pierś, ryknąć z wściekłości, ale na co by mu się to zdało? Był sam jak palec.

Obrócił się, słysząc dochodzące z bliska posapywanie. Osunęły się kamienie i zobaczył wystającą z ziemi, ociekającą czarną żywicą trąbę ogromnego słonia. Zwierzęciu udało się jakoś przetrwać, podobnie jak i jemu. Rozległy się i inne odgłosy, zobaczył kolejne bestie.

Razem było ich piętnaście.

Wszystkie wyglądały tak jak Kovo, jakoś inaczej. Stały się silniejsze, urosły. Powoli podeszły do stojącego na środku krateru drzewa. To coś, co spadło z nieba, wryło się głęboko w ziemię i zostawiło po sobie czarny, śmierdzący żywiczny ślad. Niektóre bestie nie mogły (albo za bardzo się bały) zejść, lecz Kovo musiał sprawdzić, co się stało. Został wysłany przez swoje plemię, przez starszego, przez matkę, aby zobaczyć upadek nieba, i miał zamiar wypełnić zadanie.

Podszedł do pękniętego pnia. Drzewo wyglądało na delikatne i kruche, obawiał się, że złamie się pod samym dotykiem. Ale kiedy złapał tlącą się jeszcze korę, poczuł, jak rusza się pod jego palcami, próbując się wylizać z ran. Niebo przeszyło je od czubka po ziemię. Dziura była stroma i zdradliwa, lecz Kovo czuł się silniejszy i zwinniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Sokół i łabędź zrezygnowały z oględzin, ale on szperał dalej. Nareszcie udało mu się znaleźć dno otworu, które, jak się okazało, sięgało do korzeni. Jama ta była nieco przestronniejsza niż polanka, na której jego plemię spożywało posiłki.

Dziura była tak ciemna, że Kovo ledwie dostrzegł kształt swojej dłoni, ale srebrzysty blask korzeni wystarczył, aby zobaczył to, po co przyszedł. Jego oczom ukazało się coś dużego i okrągłego, co zaklinowało się głęboko pod ziemią. Przypominało kamień, lecz było zrobione z nieznanego mu materiału, wystarczająco twardego, żeby przebić się przez sam świat.

Kovo odetchnął głęboko, wyczuł, że coś się rusza pod powierzchnią, jakby bijące serce; życie, które chciało się uwolnić. Cofnął się, nie odrywając oczu od kuli. Nagle go olśniło.

To nie było niebo.

Ani kamień.

Lecz jajo.

2Łowca i ofiara

Zakapturzony człowiek poruszał się niczym cień w świetle księżyca. Jego skóra była niemożliwie blada, purpurowe żyły rysowały się wyraźnie na skroniach i szyi, pulsowały na ciele niczym wijące się kosmyki. Oczy miał nieludzkie, źrenice tak ogromne, że przysłaniały niemal całe białka.

– Tamci podróżni – powiedział, zaciskając usta; kończyła mu się cierpliwość. – Gdzie teraz są?

– Nie mam pojęcia, panie! – pisnął Hazeel drżącym głosem. – Przybili do brzegu tylko na jedną noc i odpłynęli zaraz po tym, jak uzupełnili zapasy prowiantu i wody pitnej.

Ciężko było Hazeelowi mówić – powieszono go za kostki, głową do dołu, tuż za krawędzią kamiennego pirsu. Przywiązano go do przewieszonego przez krążek sznura – sprzęt ten był przeznaczony do załadunku i wyładunku – i majtał nogami nad przystanią. Dziesięć metrów niżej spienione białe fale rozbijały się o przybrzeżne skały. Hazeel wisiał tak kilka godzin – powietrze zdążyło się ochłodzić, gdy słońce umknęło za horyzont.

– P-p-proszę – wydukał. – Jestem tylko skromnym zarządcą portu.

– Przemawia przez ciebie skromność – odparł zakapturzony mężczyzna, zdejmując z dłoni skórzaną rękawiczkę; Hazeel spostrzegł na jego skórze tatuaż, który zdradzał, że ten ma zwierzoducha. – Boś ostatnią żywą osobą, która widziała moich przyjaciół. – Nieznajomy posłał mu jadowity uśmiech. – A to, czy będziesz żył dalej, zależy wyłącznie od twojego przyjaciela.

Hazeel wykręcił głowę i spojrzał do góry, gdzie na prymitywnym dźwigu siedział szczur o srebrzystym futerku i gryzł zawzięcie supeł sznura, na którym zawieszono zarządcę. Był to jego zwierzoduch, Poe. Jedyny przyjaciel. Tyle że Poe nie należał już do niego. Zakapturzony człowiek coś mu zrobił, zainfekował jakimś szamoczącym się czarnym pasożytem, który przerwał łączącą ich więź… Szczur stał się niewolnikiem tego mężczyzny.

Hazeel przełknął ślinę. Choć było zimno, poczuł strużkę potu cieknącą mu po głowie. Patrzył, jak Poe chciwie tarmosi nitki sznura, który trzeszczał coraz częściej.

Jeszcze chwila i spadnie.

– Czy owi podróżni – zapytał mężczyzna – mieli ze sobą zwierzoduchy? Sokoła, lwa i łabędzia?

– Nie dostrzegłem żadnych zwierząt, panie – odparł Hazeel, lecz uznał, że najlepiej będzie powiedzieć to, co tamten chciał usłyszeć, i dodał czym prędzej: – Ale nie zdziwiłoby mnie to! Bo jak nic coś ukrywali. Cała załoga nosiła czerwone płaszcze, a ich twarze zakrywały maski. No i zapłacili mi srebrnymi frondami z Zourtzi.

Nieznajomy utkwił swoje ciemne jak noc oczy w Hazeelu.

– A dokąd odpłynęli, kiedy z powrotem odbili od brzegu?

– Na południe. Prosto na Zamarznięte Morze. – Zarządca pokręcił głową. – Ostrzegałem ich, że tam czekają na nich jedynie rozbite o oblodzone fale statki, ale nie chcieli mnie posłuchać.

Obcy pokiwał głową, zadowolony z tego, co usłyszał. Odwrócił się do kogoś, kto stał za plecami Hazeela – najwyraźniej załoganta – i pstryknął palcami.

– Przygotujcie prowiant. Płyniemy na Zamarznięte Morze. I to tej nocy!

Marynarz, z zarzuconym na ramiona zielonym płaszczem, ukłonił się i pośpieszył wykonać rozkaz.

Hazeel popatrzył na jego towarzyszy, wszyscy mieli na sobie takie same, podarte i zaniedbane stroje. Nieco się zmartwił, bo nie byli to Zieloni, jakich znał. Ich blade twarze były szkaradne i przecinała je siateczka czarnych żyłek, które pulsowały pod skórą niczym niespokojne robale. Być może i oni, tak jak Poe, padli ofiarą zakapturzonego mężczyzny. Ale kiedy Hazeel na niego spojrzał, spostrzegł, że i on nosi czarne znamię.

Czyżby kontrolowało go coś jeszcze potężniejszego niż on sam?

Zarządca począł się wić i wierzgać, gdy pod naporem szczurzych szczęk gwałtownie pękła kolejna nitka. Zamknął oczy, próbując nie myśleć o kamienistym brzegu.

– Odpowiedziałem na wszystkie pytania! Wypuść mnie, panie!

– Naprowadziłeś nas na właściwy kurs – odparł tamten – i dlatego oszczędzę twoje życie.

Mężczyzna cmoknął językiem i Poe momentalnie zbiegł po linie – przysiadł przy jego bucie, jakby przez całe życie ćwiczyli tę jedną sztuczkę. Obcy obrócił się i ruszył w kierunku trapu prowadzącego na pokład statku, którym przypłynął.

Hazeel poczuł ulgę… Aż nagle zdał sobie sprawę, że nieznajomy ma zamiar zostawić go nad brzegiem.

– Co ze mną, panie? – zawołał za oddalającym się mężczyzną. – Nie zabierzesz mnie ze sobą? Toć mogą minąć całe tygodnie, zanim do tego zapomnianego portu zawita kolejny statek!

– Miejmy nadzieję, że nastąpi to szybko! – krzyknął przez ramię nieznajomy.

– Panie! – Hazeel się nie poddawał. – Nigdy nie znajdziesz swojej zwierzyny na tym morzu. To cmentarzysko. Nawet jeślibyś wiedział, dokąd płynąć, bez przewodnika nie dasz rady. Jestem pewien, żeś słyszał opowieści o tym, jak na Zamarzniętym Morzu szaleje igła kompasu. To sama prawda! Będziesz ścigał własny ogon. A ja znam tamte prądy. Oszczędź mnie, a popłynę z tobą i poprowadzę cię do tych, których szukasz.

Zakapturzony mężczyzna zatrzymał się przy pirsie.

– Interesująca oferta – przyznał – ale ja już mam przewodnika.

Uniósł tunikę i obnażył tatuaż na boku, który wydawał się przedstawiać jakiegoś nakrapianego kota. Rozbłysło światło i obok niego pojawiła się ogromna lamparcica. Zwierzę zmrużyło swoje fioletowe ślepia i polizało lśniące od śliny kły.

Hazeel nie był pilnym uczniem, lecz wiedział, co ma przed oczami.

– Czy to… Uraza? – dopowiedział szeptem. – Wielka Bestia.

– Nie inaczej – potwierdził Zerif. Przyklęknął, pogłaskał lamparcicę i dotknął spiralnego znamienia na jej czole. – I jest moja. Tylko moja. – Mężczyzna spojrzał na pysk powarkującej bestii, jej nozdrza to rozszerzały się, to zwężały, a kły zdawały się świecić. – Nie potrzebuję twoich usług. Uraza to tropicielka. Poprowadzi mnie do swojej ofiary. A wtedy ją zagryzie.

3Zamarznięte morze

Abeke przykucnęła na bocianim gnieździe i wyjrzała na niespokojne morskie wody ciągnące się ku białawemu horyzontowi. Ściskała w dłoni niewielki obsydian, który zdążyła ociosać na ostry grot. Uzbroiła nimi już dwanaście strzał, które skrzętnie schowała do kołczanu. I morze, i powietrze były przeraźliwie zimne, ale nawet one nie mogły równać się z chłodem, jaki odczuwała pod skórą. Naciągnęła podarty płaszcz na ramiona, lecz na niewiele się to zdało.

Nosiła barwy Zielonych Płaszczy, lecz czy nadal była do tego uprawniona? Zielony Płaszcz powinien mieć zwierzoducha. Abeke nie miała już nikogo.

Statek, którym płynęli, był skrzypiącą fregatą ochrzczoną mianem Pokutnika. Łajba przechylała się ciągle na jedną stronę i Abeke musiała przytrzymywać się olinowania, żeby nie spaść z bocianiego gniazda prosto do wody. Słyszała, jak załoga pracuje przy żaglach, aby utrzymać pion i kurs na południe. Płynęli z Rollanem od paru dni, przecinając dziarsko niezbadane morze, które pochłonęło wiele istnień ludzkich. Nawet teraz patrzyła na ostre lodowe kry wystające spomiędzy fal niczym ogromne zębiska, gotowe ich pożreć. Zimne podmuchy targały masztem i Abeke zastanawiała się, ilu marynarzy wydało tu ostatnie tchnienie. Co w ogóle znajdowało się za horyzontem? Powiedziano im jedynie, że wody te zaniosą ich do miejsca zwanego „sidłami”, lecz nikt z obecnych na pokładzie ludzi nie był skłonny udzielić im bliższych informacji.

Abeke od pracy odciągnęły odgłosy człowieka wdrapującego się na bocianie gniazdo.

– Mogę się przyłączyć?

Obejrzała się przez ramię i zobaczyła dźwigającego się na platformę Rollana. Miał twarz poczerwieniałą od zimna. Podobnie jak ona nie przywyknął do tak surowej pogody. Zaszedł ją niemal bezszelestnie – nie było to może zaskakujące, lecz z pewnością niepokojące. Gdyby Uraza nadal z nią była, Abeke wyczułaby, że chłopak się zbliża.

– Nie powinieneś niańczyć nowych? – zapytała, pomagając mu wleźć na górę.

Rollan został obarczony opieką nad Kiratem i Tashą, młodszymi dziećmi, które dopiero niedawno zawezwały Wielkie Bestie. Sama myśl, że jej przyjaciel miał odgrywać rolę mentora w zielonym płaszczu, wywołała na twarzy Abeke uśmiech. Spora zmiana jak na chłopca, który jeszcze niedawno dbał tylko o siebie. Podejrzewała, że ich zmarły nauczyciel, Tarik, również byłby cokolwiek rozbawiony.

– Posłałem Kirata do sprzątania latryny – odparł Rollan. – Zhardzieje. – Schował ręce do kieszeni podbitego futrem płaszcza, który dali mi Czerwoni, i wyciągnął plaster rekiniego mięsa. – Udało mi się zakosić dokładkę z obiadu. Pomyślałem, że może zgłodniałaś…

Mówiąc to, zauważył zapas zgromadzonego przez Abeke nietkniętego jedzenia, racje z paru dni.

Dziewczyna lekko się uśmiechnęła.

– Nie przepadam za owocami morza – powiedziała. Prawda była taka, że nie jadła od dwóch dni i nadal nie miała apetytu. – Boli mnie potem przez nie brzuch.

Abeke zobaczyła na twarzy Rollana zmartwienie, które przeszło w wymuszony uśmiech.

– Cóż, więcej dla mnie! – zawołał i łakomie wgryzł się w mięso, najwyraźniej nie odczytując aluzji, że jego przyjaciółka wolałaby zostać sama.

Platformę bocianiego gniazda zaprojektowano na jedną dorosłą osobę i ledwie starczyło miejsca dla obojga. Rollan usiadł oparty plecami o plecy Abeke. Patrzyli w przeciwnych kierunkach.

– Nie widziałaś może Essix? – zapytał, żując rekinie mięso. – Od paru dni zachowuje się naprawdę dziwacznie, zatacza nierówne kręgi, wylatuje wysoko i nagle obniża lot, po czym znowu wzbija się ku niebu… Wyczuwam jej niepewność, jakby od samego powietrza miała ostre zawroty głowy. Gdybym nie znał jej lepiej, pomyślałbym, że podkrada Czerwonym Płaszczom grog!

Prawdopodobnie to miał być żart, ale Abeke nie mogła zdobyć się na uśmiech.

– Próbowałem przenieść ją do stanu pasywnego, ale kiedy tylko to zrobiłem, natychmiast zakręciło mi się w głowie. Rano zwróciłem na pokład całe śniadanie. Stąd apetyt. – Zaśmiał się bez przekonania. – Przyrzekam, ten ptak mnie wykończy. Byłoby mi dziesięć razy łatwiej, gdybym miał leniwca z trzema zębami… Albo miłego, powolnego żuczka. Żuczek byłby najlepszy!

Abeke podkuliła kolana.

– Przynajmniej masz zwierzoducha – szepnęła.

Usłyszała, że Rollan bierze głęboki oddech. Choć raz zabrakło mu języka w gębie.

– Ciekawe, ile jeszcze nas dzieli od tej tajemniczej siedziby Czerwonych – powiedział chłopak poważniejszym tonem. – Nie sądziłem, że gdziekolwiek może być aż tak zimno. Praktycznie nic tu nie żyje, nawet ryby. Jak okiem sięgnąć tylko lodowe kry. Przy tym to nawet lodowy pałac Suki wydaje się całkiem przytulny.

Abeke pokiwała głową, uśmiechając się wbrew sobie. Wydawało się, że minęły wieki, odkąd przemierzała z Rollanem północne ostępy gór Eura, gdzie szukali talizmanu Wielkiej Niedźwiedzicy, Suki. Później skradł go Shane, Pożeracz. Ten sam Shane, który był kapitanem tego statku. Nadal nie byli pewni, czy są tutaj gośćmi czy zakładnikami.

– Myślisz, że możemy mu zaufać? – zapytał Rollan, jakby czytał jej w myślach. – Niby uratował nam życie w Nilo, i to niejeden raz. Ale kiedyś już nas oszukał.

Abeke spojrzała na uwijającą się na pokładzie załogę; wszyscy jej członkowie nosili czerwone płaszcze i szmaciane maski, a na każdej z nich widniał symbol innego zwierzęcia. Chroniły ich przed zimnem, lecz nie dlatego je założyli. Czerwone Płaszcze skrzętnie ukrywały swoje twarze, a ich oczy wydawały się nieludzkie i łypały znad krawędzi materiału. Paru, na tyle śmiałych, aby opuścić maskę podczas rozmowy z Abeke lub którymś z jej towarzyszy, odsłoniło zdeformowane płaty skóry – ludzkiej i zwierzęcej.

Dziewczyna nadal nie była pewna, co było powodem tego przedziwnego stanu rzeczy, lecz czuła się nieswojo. Sam Shane, kiedy się przed nimi ujawnił, przeraził ją okrutnymi, żółtymi gadzimi ślepiami, oczami jego utraconego zwierzoducha.

Być może właśnie na to zasłużył. Już kiedyś krokodyle łzy tego chłopaka przekonały ją, aby zaprowadzić go do Zielonej Przystani, gdzie bez wahania ją zdradził. To, że Shane nosi teraz symbol oszustwa i podstępu, wydawało jej się dowodem sprawiedliwości losu.

Ale myśli o nim i jego zwierzoduchu prowokowały ją tylko do dalszych rozważań o Urazie. Abeke zamknęła oczy i przypomniała sobie moment, w którym pasożyt Zerifa zainfekował lamparcicę, jak jej fioletowe ślepia zaszły mgłą. I, co gorsza, jak natychmiast zniknęła cząstka jej własnej duszy i serca.

Zerif rozkazał Urazie zabić Abeke… A ona posłuchała. Bez wahania naskoczyła na nią z pazurami i gdyby nie interwencja Cabaro, padłaby martwa. Lecz czy śmierć nie byłaby lepsza od tego, co teraz czuła?

Było jej z tym wszystkim i tak dostatecznie trudno, lecz to, że Czerwonym Płaszczom przewodził nie kto inny jak sam Shane – Pożeracz, który jeszcze niedawno chciał ich zgładzić – przeważyło szalę. Kiedyś mu zaufała i zapłaciła za to potworną cenę. A teraz płynęła w nieznane dowodzonym przez niego statkiem. Lecz jakie miała inne wyjście? Zerif i kontrolowana przez niego armia zarażonych Zielonych Płaszczy polowali na Wielkie Bestie. Nie miała gdzie się podziać.

– Nie wiem, czy możemy mu zaufać – odezwała się wreszcie Abeke. – Ale kiedy tak na niego patrzę… Jakaś cząstka mnie podpowiada, że faktycznie się zmienił.

– Oj, zmienił się, i to jeszcze jak. Jest jaszczurczym dziwolągiem. Jak dla mnie wygląda na Pożeracza bardziej niż zwykle.

– Gdyby chciał nas pozabijać, Zerif i tak by go wyręczył. Jesteśmy mu potrzebni, pytanie brzmi do czego. – Zadrżała i ciaśniej opatuliła się płaszczem. – Dokądkolwiek nas zabiera, miejmy nadzieję, że dotrzemy tam, zanim zamarzniemy.

Ich rozmowę przerwał ptasi wrzask.

– To Essix! – wykrzyknął Rollan, zrywając się na równe nogi. – Coś zauważyła.

Nawoływanie dochodziło z wysoka, z chmur. Abeke spostrzegła, że Rollan zamyka oczy i przykłada dłoń do skroni, próbując połączyć się ze zwierzoduchem. Choć widziała to wiele razy, nigdy wcześniej nie czuła takiego ukłucia zazdrości. Chwilę później Rollan cofnął się o krok i zadrżał. Miał wyraz twarzy człowieka, który ujrzał cuda wymykające się jego zdolności pojmowania.

– O co chodzi? – zapytała Abeke, również wstając. – Zobaczyłeś Pustkowie?

– Jedno jest pewne – powiedział, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie zamarzniemy.

4Stopione ruiny

D