Doktor Dolittle - Hugh Lofting - ebook + książka

Doktor Dolittle ebook

Hugh Lofting

4,4

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Jan Dolittle to niezwykły doktor. Porzucił leczenie ludzi na rzecz leczenia zwierząt.
Nauczył się z nimi porozumiewać, dzięki czemu zyskał ich zaufanie i dozgonną miłość. W zwierzęcym świecie stał się tak sławny, że o pomoc poprosiły go nawet małpy z dalekiej Afryki.
Dobry doktor nie mógł zostawić stworzeń w kłopocie, dlatego wyruszył w podróż, podczas której spotkało go wiele, niekiedy niezbyt miłych, przygód…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (21 ocen)
15
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Owsianka91

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👍👌👌👌👌👌👌
00
Emila479

Dobrze spędzony czas

książka jest super
00
BartVol

Z braku laku…

Nudy!!!!!!
01

Popularność




Hugh Lofting

Doktor Dolittle i jego zwierzęta

przełożyła Patrycja Zarawska

Tytuł oryginału: The Story of Doctor Dolittle

Edycja © Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o.

Przekład © Patrycja Zarawska

Redakcja: Ewa Polańska

Korekta: Magdalena Mierzejewska

Projekt okładki: Agnieszka Matz

Ilustracje na okładce: Shutterstock.com/ ©Milanana, ©mamita

Ilustracje w środku: Mikołaj Kamler

Skład i łamanie: Page Graph

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

ul. Domaniewska 48, 02-672 Warszawa

tel. (22) 826 08 82, 828 98 08

[email protected]

www.gwfoksal.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-280-5986-3

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Poświęcam tę opowieść wszystkim, którzy są dziećmi wiekiem i dziećmi w sercu

Wstęp

Niektórzy z nas osiągający właśnie wiek średni odkrywają, że tęskno im do przeszłości co najmniej z jednego względu – ponieważ nie powstają obecnie książki dla dzieci porównywalne z tymi, które pisano trzydzieści lat temu. Celowo wyraziłem się „dla dzieci”, ponieważ szczególnie popularna jest w naszych czasach nowa psychologiczna szkoła pisania o dzieciach, traktująca je tak, jakby były małymi pigułkami albo jakby wylęgły się w jakiś specjalny naukowy sposób. Pisanie dla dzieci, ale nie o nich to bardzo trudne zadanie, co wie każdy, kto tego próbował. Jestem przekonany, że pisać dla dzieci może tylko człowiek mający w sobie wiele z dziecka – w swoich poglądach i w swej wrażliwości. Takie właśnie były autorki powieści The Little Duke i The Dove in the Eagle’s Nest orazA Flat Iron for a Farthing i The Story of a Short Life1. Taki też, nade wszystko, był autor Alicji w Krainie Czarów. Dorosłym wydaje się, że wystarczy przyjąć dziecięcy język i przemawiać w nim do bardzo wymagającej młodej publiczności. Nic bardziej mylnego. Wyobraźnia pisarza tworzącego dla dzieci musi być wyobraźnią dziecka, a przy tym zachowywać dojrzałą spójność. W ten sposób na przykład Biała Królowa z Alicji w Krainie Czarów została przedstawiona tak, jakby widziało ją dziecko, lecz zawsze pozostaje sobą we wszystkich zadziwiających przygodach. Wspaniały akcent, jakim jest Biały Królik zakładający białe rękawiczki i wiecznie się dokądś śpieszący, to znów wybitnie dziecięca wizja, ale już Biały Królik jako przewodnik i opiekun Alicji w jej perypetiach to wytwór dojrzałego warsztatu pisarskiego.

Geniusze rodzą się rzadko i nawet ktoś, kto bynajmniej nie wychwala bezkrytycznie przeszłości, przyzna bez wahania, że póki na scenie literackiej nie pojawił się Hugh Lofting, nie było na niej godnego spadkobiercy pani Yonge, pani Ewing i Lewisa Carrolla. Pamiętam wielką przyjemność, z jaką pół roku temu wziąłem do ręki pierwszą książkę o doktorze Dolittle w księgarni Hampshire w Smith College w Northampton. Wystarczyła mi jedna ilustracja autorstwa pana Loftinga. Rysunek, na który natrafiłem, po raz pierwszy otwierając tomik, przedstawiał małpy tworzące wiszący most nad przepaścią. Zajrzałem dalej i zobaczyłem księcia Bumpo czytającego baśnie. Potem przekartkowałem książkę i znalazłem obrazek ukazujący dom Jana Dolittle.

Ilustracje to jednak nie wszystko, choć większość pisarzy rysuje tak kiepsko, że jeśli któryś z nich okazuje się takim geniuszem kreski jak pan Lofting, to czuje się, że w jego pisarstwie też musi coś być. I jest. Nie można przeczytać pierwszego akapitu powieści, zaczynającego się od słów: „Pewnego razu, wiele lat temu”, i nie poczuć, że autor wierzy w swoją opowieść oraz spodziewa się, że my też w nią wierzymy. To najważniejsza rzecz u kogoś, kto opowiada historie. W trakcie czytania odkrywamy, że pisarz ma oko do właściwych szczegółów. Któryż dociekliwy umysł dziecka oprze się temu intrygującemu zdaniu zamieszczonemu na drugiej stronie powieści:

W stawie na tyłach ogrodu trzymał złote rybki, w spiżarni – króliki, w pianinie – białe myszki, w bieliźniarce – wiewiórkę, a w piwnicy – jeża.

A jeśli poczytamy jeszcze dalej, zauważymy, że doktor nie jest po prostu kołkiem, na którym można powiesić rozmaite ekscytujące przygody, ale że sam stanowi oryginalną, z życia wziętą postać. To bardzo życzliwy, hojny człowiek, a każdy, kto kiedykolwiek pisał opowieści, wie, że znacznie trudniej stworzyć uczynnego, szczodrego bohatera, który byłby interesujący, niż nieżyczliwego, skąpego gbura. A Dolittle jest interesujący. Chodzi nie tylko o jego urok osobisty, lecz także o jego mądrość, o to, że doktor wie, czego chce. Poznający go czytelnik, choćby młody, szybko odnosi wrażenie, że gdyby się znalazł w kłopocie, niekoniecznie natury medycznej, mógłby się z tym udać do Jana Dolittle i poprosić go o radę. Tytułowy bohater zdaje się wyciągać do nas dłoń ze stron książki i prowadzić czytelnika za rękę. Widzę go, jak maszeruje przez stulecia niczym pstrokaty flecista z Hameln, wiodąc za sobą tysiące urzeczonych dzieci. Postać doktora jest zatem droga czytelnikom, pełna życia i wiarygodna, a ponadto jej twórca tchnął takie samo życie we wszystkich pozostałych bohaterów powieści.

Nadanie osobowości zwierzętom tak, aby mówiły i zachowywały się jak ludzie, lecz pozostały sobą, to niezmiernie trudne zadanie. Lewis Carroll znakomicie poradził sobie z tym wyzwaniem, ale nie jestem pewien, czy po nim ktokolwiek zrobił to równie dobrze jak Hugh Lofting. Nawet takie arcydzieło jak O czym szumią wierzby nie wydaje się całkowicie przekonujące. Przyjaciele Jana Dolittle sprawiają wrażenie autentycznych, ponieważ twórca nigdy nie zmusza ich, by porzucili własne cechy. Na przykład Polinezja jest naturalna od pierwszej wzmianki aż do ostatniej strony. Naprawdę troszczy się o doktora, ale robi to po ptasiemu, a kiedy załatwi sprawę, zawsze dokądś odlatuje. Gdy pan Lofting z kolei wysnuwa zwierzęta z fantazji, nadaje im wiarygodny wizerunek, dzięki czemu stają się niezwykle przekonujące. Jest wprost niemożliwe, by ktoś czytający tę książkę nie uwierzył w istnienie ciągni-popchni. Opis tego zwierzęcia byłby wystarczająco wiarygodny bez ilustracji, ale rysunek Autora raz na zawsze rozwiewa wszelkie wątpliwości.

Bezspornie powieść ta jest dziełem geniusza i – jak to zawsze bywa z takimi dziełami – trudno analizować elementy składające się na ten geniusz. Znajdziemy w niej i poezję, i fantazję, i humor, odrobinę patosu, a nade wszystko liczne postacie, w których istnienie każdy po prostu musi uwierzyć, czy jest czteroletnim dzieckiem, czy dziewięćdziesięcioletnim staruszkiem, czy odnoszącym sukcesy czterdziestopięcioletnim bankierem. Nie wiem, jak pan Lofting tego dokonał; nie sądzę zresztą, żeby on sam wiedział. Stworzył pierwszą prawdziwą klasykę dziecięcą od czasów Alicji w Krainie Czarów.

Hugh Walpole

Rozdział pierwszyPuddleby

Pewnego razu, wiele lat temu – kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze mali – był sobie doktor, a nazywał się Dolittle: dr med. Jan Dolittle. Skrót „dr med.” oznacza, że był prawdziwym doktorem i wiedział naprawdę dużo.

Mieszkał w małym miasteczku, Puddleby nad rzeką Marsh. Wszyscy ludzie, starzy i młodzi, znali go dobrze z widzenia. Ilekroć szedł ulicą w swoim wysokim cylindrze, rozlegało się wokół: „O, idzie doktor! Łebski z niego człowiek”. Biegały za nim psy i dzieci, a wrony przesiadujące na wieży kościelnej krakały na jego widok i kiwały głowami.

Doktor mieszkał w małym domu na skraju miasteczka, za to jego ogród był bardzo duży, miał szeroki trawnik, kamienne ławeczki i zwieszającą się nad nimi wierzbę płaczącą. Domem zajmowała się siostra doktora, Sara Dolittle, ale o ogród doktor dbał osobiście.

Ogromnie lubił zwierzęta i miał sporo rozmaitych ulubieńców. W stawie na tyłach ogrodu trzymał złote rybki, w spiżarni – króliki, w pianinie – białe myszki, w bieliźniarce – wiewiórkę, a w piwnicy – jeża. Miał również krowę z cielęciem, starego okulałego konia – konisko skończyło już dwadzieścia pięć lat – oraz kury, gołębie, dwie owieczki i wiele innych zwierząt. Jego ulubieńcami byli jednak kaczka Dab-Dab, pies Jip, świnka Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa Tu-Tu.

Siostra doktora zwykle narzekała na zwierzaki i mawiała, że bałaganią w domu. A pewnego dnia po poradę lekarską przyszła starsza pani z reumatyzmem i usiadła na jeżu, który przysnął na kanapie. Staruszka nigdy więcej nie zjawiła się już u doktora, tylko co sobota jeździła do innego lekarza – aż do oddalonej o piętnaście kilometrów Oxenthorpe.

Wówczas Sara Dolittle podeszła do brata i rzekła:

– Janie, jak możesz się spodziewać, że chorzy będą przychodzili do ciebie po poradę, skoro trzymasz w domu te wszystkie zwierzęta? Piękny mi doktor, u którego w pokoju przyjęć roi się od jeży i myszy! To już czwarta osoba, jaką odstraszyły te zwierzaki. Dziedzic Jenkins i pastor rozpowiadają, że nigdy więcej nie zbliżą się do twojego domu, choćby byli nie wiedzieć jak chorzy. Biedniejemy z każdym dniem. Jeżeli tak dalej pójdzie, nikt z szacownych ludzi nie będzie się chciał u ciebie leczyć.

– Ale ja wolę zwierzęta od „szacownych ludzi” – odparł doktor.

– Jesteś niedorzeczny – skwitowała jego siostra i wyszła z pokoju.

Tak więc w miarę upływu czasu doktor miał coraz więcej zwierząt, a coraz mniej pacjentów. Aż w końcu nikt już nie chciał do niego przychodzić, jeśli nie liczyć karmiciela kotów, który nie miał nic przeciwko zwierzętom. Ale karmiciel kotów nie był bogaty i chorował tylko raz w roku – przed Bożym Narodzeniem, kiedy to dawał lekarzowi sześciopensówkę za buteleczkę lekarstwa.

Sześć pensów nie wystarczało, by żyć z tego przez rok, nawet w tamtych dawnych, odległych czasach. I gdyby doktor nie miał pieniędzy odłożonych w skarbonce, nie wiadomo, co by z nim było.

Poza tym wciąż przybywało mu czworonożnych i pierzastych domowników, a wykarmienie ich oczywiście dużo kosztowało. Oszczędności doktora topniały coraz bardziej.

Sprzedał zatem pianino i pozwolił, by myszki przeprowadziły się do szuflady w biurku. Jednak pieniądze, jakie dostał za instrument, również zaczęły się rozchodzić, toteż sprzedał brązowy garnitur, który do tej pory zwykle nosił w niedzielę, a potem dalej biedniał i biedniał.

I teraz, gdy szedł ulicą w wysokim cylindrze, ludzie mówili do siebie: „O, idzie Jan Dolittle, doktor! Kiedyś był najbardziej znanym lekarzem w naszym hrabstwie, a dziś, patrzcie tylko! Nie ma grosza przy duszy, w jego skarpetkach świecą dziury!”.

Lecz psy, koty i dzieci nadal biegały za nim po miasteczku – tak samo jak dawniej, kiedy był bogaty.

Rozdział drugiJęzyk zwierząt

Pewnego dnia doktor siedział w kuchni z karmicielem kotów, który przyszedł do niego z bólem brzucha.

– A może przestanie pan być lekarzem ludzi i zostanie lekarzem zwierząt? – podsunął doktorowi myśl karmiciel kotów.

Obok nich w oknie siedziała papuga Polinezja. Spoglądała przez szybę na deszcz i śpiewała sobie marynarską piosenkę. Teraz przestała śpiewać i zaczęła nasłuchiwać.

– Widzi pan – ciągnął karmiciel kotów – wie pan o zwierzętach wszystko. Znacznie więcej niż ci tam, weterynarze. Ta książka, którą pan napisał, no, ta o kotach, jest wspaniała! Wprawdzie nie umiem czytać ani pisać… bo gdybym umiał, napisałbym to i owo. Ale moja żona, Teodozja, jest kształcona, to się wie. I przeczytała mi pańską książkę. No, wspaniale pan to napisał, tylko tyle można powiedzieć: wspaniale. Jakby pan sam był kotem. Zna pan ich sposób myślenia. I niech pan posłucha: na leczeniu zwierząt może pan sporo zarobić. Wie pan co? Przysyłałbym do pana wszystkie te staruszki, co to mają chorego psa czy kota. A gdyby zwierzaki nie chorowały dość szybko, mógłbym dodawać coś do karmy, którą sprzedaję, żeby się lepiej pochorowały. Co pan na to?

– O, nie – zaprotestował szybko doktor – nie wolno panu tego robić. To byłoby nie w porządku.

– O, nie miałem na myśli prawdziwej choroby – powiedział karmiciel kotów. – Chodziło mi tylko o coś, po czym zrobiłyby się osowiałe. Ale, jak pan mówi, byłoby to nie w porządku wobec zwierzaków. Tak czy inaczej chorują, bo staruszki je przekarmiają. I niech pan patrzy, wszyscy ci gospodarze z okolicy, co mają okulawione konie i słabe owce, oni też by przyszli. Niech pan zostanie lekarzem zwierząt.

Kiedy karmiciel kotów już poszedł, papuga sfrunęła z parapetu na stół i odezwała się w te słowa:

– Ten człowiek dobrze mówi. Tak pan powinien zrobić. Zostać lekarzem zwierząt. A głupich ludzi zostawić, skoro nie mają na tyle rozumu, by pojąć, że jest pan najlepszym lekarzem pod słońcem. Niech się pan zajmie zwierzętami, a one się wkrótce dowiedzą, że warto. Niech pan leczy zwierzęta.

– O, jest przecież mnóstwo lekarzy dla zwierząt – zauważył Jan Dolittle, wystawiając na zewnątrz kwiaty doniczkowe, żeby odświeżył je deszcz.

– Tak, jest ich mnóstwo – zgodziła się Polinezja. – Ale żaden z nich na wiele się nie przydaje. A teraz, panie doktorze, proszę posłuchać, coś panu powiem. Czy wie pan, że zwierzęta umieją mówić?

– Wiem, że papugi mówią – odparł doktor.

– O, my papugi mówimy w dwóch językach: ludzkim i ptasim – oznajmiła z dumą Polinezja. – Jeżeli powiem: „Pola chce krakersa”, pan mnie rozumie. Ale proszę posłuchać tego: Ke-ke ła-ii, fi-fi?

– Wielkie nieba! – zawołał doktor. – Co to znaczy?

– To znaczy: „Czy owsianka jest jeszcze gorąca?”. W ptasim języku, rzecz jasna.

– Ojej! Nie do wiary! – zdziwił się doktor. – Nigdy dotąd tak do mnie nie mówiłaś.

– A na co by się to zdało? – odrzekła pytaniem papuga, strzepując sobie okruchy ciastka z lewego skrzydła. – I tak by pan nie zrozumiał.

– Powiedz coś jeszcze w tym języku – poprosił doktor podekscytowany. Popędził do komody i zaraz wrócił z zeszytem i ołówkiem. – Tylko tym razem nie tak szybko, żebym zdążył zapisać. To interesujące… bardzo interesujące… coś zupełnie nowego. Podaj mi najpierw ptasie abecadło, ale powoli.

I tak doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i mogą ze sobą rozmawiać. Przez całe deszczowe popołudnie Polinezja siedziała na kuchennym stole i dyktowała ptasie słówka, a doktor notował je w zeszycie.

W porze podwieczorku przyszedł pies Jip i papuga podpowiedziała doktorowi:

– Widzi pan, mówi do pana.

– Widzę tylko, że drapie się w ucho – zauważył doktor.

– Zwierzęta nie zawsze porozumiewają się dźwiękami – wyjaśniła dobitnie Polinezja, unosząc brwi. – Dają też znaki uszami, stopami, ogonem, wszystkim. Czasami nie chcą robić hałasu. Widzi pan, jak Jipowi drga jedna strona nosa?

– Co to oznacza? – spytał doktor.

– To znaczy: „Czy nie widzisz, że przestało padać?” – odpowiedziała papuga. – Jip zadaje panu pytanie. Psy prawie zawsze posługują się w tym celu nosem.

Po jakimś czasie doktor z pomocą Polinezji nauczył się języka zwierząt tak dobrze, że sam mógł z nimi rozmawiać, i rozumiał wszystko, co mówią. Zupełnie też zrezygnował z leczenia ludzi.

Gdy