2 miliony za Grunwald - Joanna Jodełka - ebook + książka
PROMOCJA

2 miliony za Grunwald ebook

Joanna Jodełka

4,2
31,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Śmiertelne Dwa miliony za Grunwald, którego nie spodziewał się sam Matejko!

I zapewne nawet w najczarniejszych snach nie mógł przypuszczać, że za sześćdziesiąt lat nadejdą takie czasy, w których polem bitwy będzie cały kraj! Siejące grozę czarne krzyże na białym tle pojawią się znowu. Tym razem na skrzydłach Luftwaffe. Wybuchnie II wojna światowa. Rozpocznie się też śmiertelna gra. Pojawią się ludzie, którzy będą chcieli zniszczyć obraz! Będą zabijać. Będą szukać i ścigać. Wyznaczą nagrodę, jak za największego przestępcę. Niektórzy oddadzą mu swoje życie i poświęcą życie najbliższych.
Dla
ratowania płótna. Dla ratowania nadziei. Dla ratowania Bitwy pod Grunwaldem. Ta opowieść jest o nich i o czasach, w których żyli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 471

Oceny
4,2 (53 oceny)
25
13
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Jodełka

2 MILIONY ZA GRUNWALD

Copyright © by Joanna Jodełka-Czachorowska MMXVIII

Wydanie I

Warszawa MMXVIII

Markowi

60 lat wcześniej

Wrzesień 1878 roku

Krawiec spojrzał w górę. 

– Pan pozwoli, że tak zapytam. Po której stronie pan nosi szabelkę? – Dawid Rosenblum, bankier z ulicy Długiej w Warszawie, popatrzył na człowieka, który klęczał przy jego nogach. Kiwnął głową na prawo i wrócił do liczenia. Dodawał w myślach rządki cyfr, lekko tylko poruszając ustami. Wszystko już niemal zdążyło się zsumować, gdy z ulicy dobiegły jakieś okrzyki. Starał się je lekceważyć, lecz w końcu wrzawa stała się tak głośna, że popsuła obliczenia i uciekł mu z głowy prawie uzyskany wynik. Podirytowany machnął ręką w kierunku swego kuzyna.

Młody Kamil Faber zareagował natychmiast. Do tej pory siedział przy mniejszym biurku, segregował po cichu poranną prasę, czujnym okiem obserwując wuja. Patrzył na niego niczym muzyk na dyrygenta, gotowy na każde jego skinienie. Teraz szybko odłożył przeglądaną gazetę, zdjął maleńkie okrągłe okulary, wstał i ruszył w kierunku okna. Odgarnął ostrożnie liść wielkiej palmy i odsłonił zasłonkę.

– Co tam się dzieje? – zapytał zniecierpliwiony Dawid Rosenblum. Sam nie mógł się ruszyć, bo owijał go ponakłuwany szpilkami, rozcięty kawał prążkowanego materiału. Na odpowiedź czekał również stary krawiec, który zastygł z rządkiem trzymanych w ustach szpilek.

Gwar nasilał się z każdą sekundą.

– Nie wiem. Coś jak karnawał? – powiedział, widząc odświętnie ubrane kobiety z kwiatami w rękach i dzieci w marynarskich mundurkach.

– We wrześniu?

– No, to może jakaś wojna. Cieszą się – dodał, a Dawid Rosenblum mocno zmarszczył łyse czoło. Nie szył mundurów dla wojska, powstań też nie lubił i nie był tym zainteresowany. Kamil Faber otworzył okno i mocno się wychylił. Krzyki były coraz głośniejsze, choć ciągle niewyraźne.

– Obdzierają kogoś ze skóry? – niecierpliwił się krawiec.

– Raczej konie kradną – odpowiedział mu Faber i roześmiał się.

– I co w tym śmiesznego? – Wzburzony bankier kręcił głową. Miał wystarczająco dużo powodów do niezadowolenia. Zawiewało zimnym powietrzem, drętwiała mu noga, a z ubogiego kuzyna, zdawało się, nie będzie żadnego większego pożytku.

Chłopak rozłożył ręce.

– Bo konie z powozu wyprzężone i ludzie dyszle ciągną.

Krawiec nie wytrzymał. Zostawił stojącego w rozkroku bankiera i podbiegł do okna.

– A…! Ktoś ssssławny przyjechał – wysyczał półgębkiem, przytrzymując zębami poupychane w ustach szpilki. – Kwiaty pod koła rzusssają.

W hałaśliwym tłumie dał się rozpoznać jeden tubalny okrzyk: „Mistrzu, mistrzu! My cię na rękach zaniesiemy! Choćby na pole samo…”.

Bankier szczerze się zdziwił.

– Ale po co chcą jeszcze w pole zawlec? Konie już przecież zabrali?

– To Matejko! To Matejko! – krawiec krzyknął już na całe gardło, nie zwracając uwagi na wypadające z ust szpilki. – Matejko! – dodał, składając ręce jak do modlitwy. Błagalnym wzrokiem spojrzał na bankiera, też chciał zbiec na dół. Prawie ruszył w kierunku drzwi, ale powstrzymał go karcący wzrok klienta.

– Dosyć tego! Zamknij okno, bo zimno.

Dawid Rosenblum nie zamierzał już dłużej sterczeć na środku gabinetu, ponakłuwany niczym jeż.

Kamil Faber wrócił na fotel przy biurku. Wziął do ręki niedawno odłożone gazety.

– A ten Matejko to kto? – zapytał bankier po chwili.

– Malarz przecież – szybko odpowiedział krawiec.

Dawid Rosenblum pokiwał z wahaniem głową. Zdawało mu się, że już słyszał to nazwisko. Sztuka niezbyt go jednak interesowała. Nie musiał go znać.

– Polak? – upewnił się.

– Polak! – wykrzyknął krawiec z entuzjazmem. – Wielki Polak! – dodał, wkładając z powrotem szpiki do ust.

– Syn Czecha i Niemki z domu Rossberg – sprostował Kamil Faber, a wuj po raz pierwszy popatrzył na niego z uznaniem, którego nawet nie starał się ukryć.

– Ciekawe to. – Pokiwał głową.

– Tak… Tak. – Kamil Faber wziął szybko gazety do ręki. – Wszyscy o nim piszą. I „Echo”, i „Nowiny”, i „Kurier Warszawski”, na pół strony.

– Czytaj! – rozkazał wuj.

– Już w czwartek gruchnęła wieść, że Mistrz Jan Matejko projektuje podróż do Prus Królewskich. Wybiera się na pola grunwaldzkie, gdyż pragnie uwiecznić na płótnie sławne zwycięstwo Jagiełły nad krzyżakami. Podróżuje wraz małżonką i córką. W Warszawie zatrzyma się na kilka dni. Już wiadomo, że odbędzie kilka proszonych obiadów. Zasiądzie przy jednym stole z Jej Wysokością Księżną Małgorzatą z Orleanu Czartoryską, Jej Wysokością Księżniczką Bianką, księciem Adamem z synami Pawłem i Iwonem, hrabiną Krasińską, hrabiną…

– Figura! – skwitował Rosenblum.

– Dwa medale złote na wystawie w Paryżu. Za Rejtana, zaKazanie Skargi – dopowiedział Kamil Faber. Już nie czytał tego z gazety. – I Legia Honorowa, francuska, za całokształt. Jego obrazy zjeździły całą Europę. Sam cesarz Austrii Franciszek kupił jego dzieło…

– Za ile?

– Tego nie wiem. – Na to wuj skrzywił się. – Ale wiem, że Maurycy Potocki dał tylko dziesięć tysięcy złotych reńskich za Skargę. Ale to było parę lat temu. Jeszcze przed medalami. Teraz to on co najmniej potroił wartość. A jeszcze dochód z biletów. W Wiedniu, Peszcie, Petersburgu…

– Co ty powiesz? – Dawid Rosenblum sam nie wiedział, co zdziwiło go bardziej. To, że chłopak na czymś się jednak znał, czy tak szybki wzrost wartości.

– Co najmniej… – podkreślił Kamil Faber z dumą w głosie. Chciał dodać coś jeszcze, ale wuj tylko skinął ręką na znak, że nie chce go dalej słuchać. Chłopak karnie spuścił głowę i wrócił do przeglądania gazet, zakreślając informacje sprzedażowe. Wkrótce starannie złożył papiery i zabrał się do korespondencji.

– Zajmiesz się tym! – rozkazał znienacka Dawid Rosenblum. Jego głos zabrzmiał tak stanowczo, że chłopak poderwał się na równe nogi. – Sprawdź, za ile ten będzie.

– Kto?

– Ten obraz. – Machnął ręką w kierunku okna.

– Jaki obraz?

– Ta bitwa – wyjaśnił Dawid Rosenblum i zasyczał z bólu. – Pod Grunwaldem! – dodał, wyjmując z uda szpilkę wbitą tam przez oniemiałego krawca.

Niecały miesiąc później Dawid Rosenblum w towarzystwie kuzyna był już w Krakowie przy ulicy Floriańskiej w pracowni mistrza Jana. Dolne piętra kamienicy zajmowało mieszkanie. Na górę wprowadziła ich służąca. Sam Matejko miał się za chwilę pojawić. Czekali niecałe dziesięć minut, gdy usłyszeli domowników. Na dole zawodziły biegające dzieci i zdawało się, że krzyczała także małżonka malarza.

Dawid Rosenblum chwilowo się tym nie interesował. Stanął właśnie przed obrazem i zamarł. Starał się ukryć własne emocje. Zamierzał wydać nie więcej niż trzydzieści pięć tysięcy złotych reńskich, a teraz uważał, że i czterdzieści warto za to dać. Wielkie płótno na potężnych sztalugach zajmowało całą ścianę, a i tak boki nie były naciągnięte, bo nie mieściło się w pracowni. Nie zmieściłoby się też w żadnym ze znanych Rosenblumowi mieszkań, nawet tych najbardziej okazałych. Mogło mieć prawie dziesięć metrów długości i pięć szerokości. Zdawał sobie sprawę, że to powiększało ewentualne koszty transportu, ale i efekt był spektakularny. Według jego obliczeń, a mylił się rzadko, wydatek zwróci się z samych biletów. Zamierzał zaprezentować je przede wszystkim w Warszawie, a potem w Moskwie, Petersburgu, Wiedniu, Paryżu i gdziekolwiek jeszcze, gdzie są gmachy mogące pomieścić taki obraz.

Tłumy ciągną na takie pokazy, jeżeli ukończony obraz ma dobrą prasę. Ten miał dobrą, zanim urósł len na płótno, na którym go namalowano. Trudno o lepszy rozgłos, rozmyślał, przygładzając włosy na głowie.

Od pobytu Matejki w Warszawie kazał sobie zakreślać każdy artykuł na jego temat. I wiedział, że na samej trasie przejazdu ludzie czekali po kilka godzin na peronach, by obsypywać kwiatami wagon, w którym podróżował malarz. Do tej pory oglądali same klęski Polaków, które malował, a teraz mieli zobaczyć tryumf. Wielką zwycięską bitwę. Na tym nigdy nie można stracić. Warto dać i pięćdziesiąt, pomyślał. Problem tylko, że obraz był nieskończony. Zamalowana tylko środkowa partia. Pełno jakichś koni i jeźdźców. Reszta płótna pokryta jakimiś malunkami, kreskami, pogiętymi liniami. Nie mógł się w tym połapać, ale i szybko przestał się nad tym zastanawiać. Myślał przede wszystkim, jak to dobrze rozegrać.

Natomiast młody Kamil Faber kręcił się w kółko jak w amoku. Szamotał się za plecami wuja i nie wiedział, czemu ma się przyglądać. Patrzył jak oniemiały to na obraz, to na wszystko, co było wokół niego. W pracowni stały manekiny z ponarzucanymi na nie grubymi, haftowanymi suknami. Na półkach, na skrzyniach i na podłodze leżały hełmy, szyszaki, halabardy, siodła, łuki, miecze, pałasze, pancerze. Na stołach porozkładane były szkice rozszalałych koni z uzdami boleśnie wbijającymi się w pyski. Wyglądały niczym bestie. Oprócz tego rysunki kości, czaszek, głów. Obok płótna leżały mahoniowe palety. Czyste i z ponakładanymi farbami. Cynobry, ugry, zielenie, błękity. Setki pędzli, słoików i tubek z farbami i pigmentami. Od tego bogactwa prawie kręciło mu się w głowie.

Sam obraz też go przygniatał swym ogromem. Kamil włożył rozcapierzone palce obu rąk we włosy i z niedowierzaniem kręcił głową. Rozpoznał zwycięskiego wodza na koniu. Wyglądał jak bóg wojny pomiędzy rozszalałym, walczącym kłębowiskiem ludzkim. Prawie skończony był też wielki mistrz krzyżacki w białym płaszczu z czarnym krzyżem. Miał miecz w rękach i śmierć w oczach. Wiedział, że zaraz zginie od topora, zmierzającego nieuchronnie w jego kierunku, i włóczni skierowanej w sam środek jego serca. A jeszcze tyle tego będzie, pomyślał Faber, patrząc na obrysowane węglem kolejne postaci mające zapełnić prawie całą powierzchnię gigantycznego płótna.

– Dnia nie wystarczy, żeby to obejrzeć. – Nie wytrzymał, powiedział głośno i westchnął.

– Ciszej! – skarcił go wuj. Kamil Faber dopiero teraz zobaczył, że Rosenblum stoi przy lekko uchylonych drzwiach i wsłuchuje się w krzyki dochodzące z dolnego piętra. Wuj kiwnął na niego ręką i przyłożył palec wskazujący do ust.

– Radzę ci, sprzedaj go! Nawet nie myśl, że oddasz go państwu albo co gorsza znowu podarujesz jakiemuś księciu! – usłyszał kobiecy głos.

– Zorganizujemy zbiórkę…

– I będziemy czekać trzy lata. A ja w tym czasie umrę!

– Prędzej ja umrę… – usłyszeli nieznany sobie głos mężczyzny. – To może być moje ostatnie dzieło.

– Tym bardziej! – żachnęła się kobieta. – Jeśli ty nie potrafisz, to ja tam pójdę. Ta bitwa mnie wykończy i ciebie też! Maluj jakieś mniejsze obrazy. To bardziej opłacalne. Jakieś portrety. Byle nie moich siostrzenic! Bo potnę.

– Idę na górę.

Dawid Rosenblum odszedł szybko od drzwi. Popatrzył jeszcze raz na obraz, po czym usiadł przy małym stoliku. Odsunął leżące na nim szkice, nawet na nie nie patrząc. Z jednej kieszeni wyjął pióro, a z drugiej książeczkę z wekslami. Zaczął je wypisywać.

Słychać było kroki wolno zmierzające po schodach. W końcu drzwi otworzyły się.

Bankier podniósł się, a Kamil Faber się wyprostował. Naprzeciwko nich stanął sam mistrz Jan Matejko.

Rosenblum pierwszy podał rękę, taksując malarza wzrokiem. Przeraził się. Widział przed sobą zmizerniałego, rachitycznego człowieka, zmęczonego i przedwcześnie postarzałego. Właściwie wyglądał na takiego, który nigdy młody nie był. Siwiejące włosy zaczesane do tyłu, okulary z grubymi szkłami, kościste ręce, zgarbione plecy, ziemista skóra. Stał dokładnie na tle pustej, niezamalowanej połaci wielkiego obrazu.

– Dawid Rosenblum – przedstawił się.

– Jan Matejko.

Kamil Faber nieśmiało wyciągnął teraz swoją dłoń. Stał, a uważał, że powinien klęknąć. Zdawało mu się, że widzi człowieka nie z tego świata i nie w ten świat wpatrzonego. Był zachwycony i nie mógł wyjść z podziwu, że człowiek tak wątłej postury może być takim gigantem. Szkła w okularach miał dwa razy grubsze od jego szkieł, a wymalował tyle ledwo widocznych szczegółów. Tyle biżuterii, tyle atłasów, tyle błysków w rozeźlonych oczach. Prawie widział go na tle jego wielkiego dzieła. Jak stoi na drabinie. Twarzą w twarz z przerażonym mistrzem krzyżackim, a wokół niego śmiertelny zgiełk bitewny… Nie potrafił wymówić słowa. Stał jak słup z otwartymi ustami.

– Jan Matejko – przedstawił się pierwszy malarz.

– Kamil Faber – wydukał po chwili.

– Z tych Faberów? – zapytał mistrz, pokazując na słoiczki z pigmentami.

– Kiedyś tak – odpowiedział mu chłopak, ku zdziwieniu wuja, który niezbyt interesował się, na czym zubożał jego daleki krewny. Słyszał, że na farbach, ale niezbyt wiedział jakich.

– To wie pan, że on cały czerwienią wypełniony. – Mistrz wyraźnie zwracał się do Kamila, patrzącego na niego rozpłomienionym wzrokiem. – Czasami myślę, że własnej krwi tam dokładam. Ten obraz wścieklizną jest malowany…

– I po to tu jesteśmy, by temu zaradzić – włączył się Dawid Rosenblum, uprzedziwszy kuzyna, który już zamierzał się odezwać. Nie chciał zachwytów, chciał konkretów.

– Słucham? – zdziwił się Matejko i podszedł do małego pudełka. – Ach… tak. Przepraszam. Żona moja… Martwi się, że ten obraz mnie wykończy – dodał, wyjmując papierosa.

Dawid Rosenblum zmiął trzymany weksel i zaczął wypisywać nowy.

– To powinno ją uspokoić – powiedział bankier i wręczył wypisany właśnie świstek. – Dwadzieścia tysięcy teraz… i niech będzie dwadzieścia po skończeniu.

– Ale…

– Dobrze. Dwadzieścia pięć. I niech pan zadba o siebie.

– Ja o siebie dbać nie muszę.

– Musi pan, bo nikt inny za pana tego nie skończy – stwierdził bankier rzeczowo, ze szczerym niepokojem w głosie.

– Mistrzu, ten obraz musi powstać! – wtrącił się rozemocjonowany Kamil Faber. – Cały naród na niego czeka. I ja – dodał błagalnym tonem. Matejko, który do tej pory miał posępną minę, rozchmurzył się i uśmiechnął nawet.

– Nie tylko ten naród. Cała Europa – włączył się szybko bankier, widząc zmianę na twarzy malarza. – Zamierzam go pokazać w każdym europejskim mieście. Każdy będzie chciał go zobaczyć – powiedział i pokazał ręką na obraz. Wycelował tak dokładnie w postać zwycięskiego wojownika, że musiał dodać: – Jego, tego… Jego zobaczyć!

– To Witold. Wielki książę litewski…

– A więc w Wilnie też go wystawimy!

– Oby. – Malarz uśmiechnął się. – Kiedyś…

– Proszę – powiedział bankier, podając malarzowi wypisany weksel.

– To znaczy… Sprzedany na pniu? – zapytał Matejko, biorąc do ręki kartkę papieru.

– Tak to się chyba mówi. Mam tylko jeden warunek. Skończony musi być w ciągu roku. Żadnych innych zleceń ma pan nie przyjmować! – dodał Rosenblum kategorycznie.

Malarz przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Pokiwał głową, po czym zapalił papierosa.

– Może to i lepiej. Może tak skończyć mi się go uda… – Zadumał się, podchodząc do obrazu i gładząc ręką płótno.

– O to chodzi! – ochoczo potwierdził Rosenblum.

– A ja też mam warunek, nawet dwa – ożywił się malarz. – Ma pan o niego dbać. Łatwo takie płótno uszkodzić. Nie chcę, żeby się połamał, zamókł, zgnił gdzieś, nie wiadomo gdzie…

– Tym zajmie się on. – Bankier pokazał na kuzyna. Matejko pokiwał głową, widząc zachwyt na twarzy chłopaka, który zupełnie nie potrafił się już opanować.

– Życie za niego oddam! – zawołał Rosenblum, rozkładając ręce.

– Nikt życia za moje obrazy na szczęście nie daje – powiedział mistrz, klepiąc Kamila Fabera po ramieniu. – Nie ma potrzeby, choć już raz chcieli mi obraz zniszczyć…

– Nie pozwolę! Będę pilnował!

– Ufam panu! I mam jeszcze jeden warunek – dodał. – Musi być wystawiony w Berlinie.

Zapadła cisza.

– Niemcy nie będą chyba zadowoleni – skwitował Dawid Rosenblum.

– Nie muszą być. Ważne, żeby im to pokazać. Niech pamiętają, jak się wojny niesprawiedliwe kończą. Jak mi sił wystarczy, to im jeszcze hołd pruski wymaluję – zagroził malarz.

– Zgoda. Też go kupię – przytaknął zadowolony Dawid Rosenblum. – A Bitwa pojedzie do Berlina. Obrazowi taki rozgłos nie zaszkodzi – powiedział, wyciągając rękę.

– Na pewno – potwierdził Matejko, odwzajemniając uścisk. Szybko puścił dłoń bankiera i podbiegł do okna. Otworzył je na oścież. – Słyszycie? Dzwon Zygmunta bije. To dobry znak!

Półtora roku później Kamil Faber obudził się w hotelowym pokoju przy Ulm Strasse. Wyjął spod poduszki list od Karmeli Rosenblum. Nie musiał go czytać, treść znał na pamięć. Powąchał go tylko. Pachniał fiołkami. Pocałował go i odłożył na nocny stolik. Przeciągnął się i zerknął pod drzwi. Leżała już tam poranna berlińska prasa. Wstał i szybko zaczął ją kartkować, szukając pierwszych wrażeń z zaprezentowanej właśnie Bitwy pod Grunwaldem. Wystawiono ją wczoraj w Akademie Gebäude. Zebrała wiele pochlebnych recenzji. Mówiono, że to obraz wspaniały i wyjątkowy. Wiele osób rozpływało się w zachwytach, choć niektórzy jak zwykle byli bardziej powściągliwi. Na wszystkich jednak robił kolosalne wrażenie. Widział to po twarzach zwiedzających. Tak samo było we wszystkich miastach, w których płótno było wystawiane. Niektórzy wpatrywali się w obraz po dwie godziny, nawet wracali na drugi dzień. We francuskiej prasie przeczytał, że to dzieło „zdumiewa, oślepia i przyciąga”, że „jest dzikie i pełne furii. Heroiczne i demoniczne zarazem”. W angielskiej, że to: „Wielkie płótno przedstawiające straszliwą walkę rycerzy teutońskich i Polaków, gdzie napiętnowana została polityka krwi i żelaza, stosowana w zdobytych krajach przez żołnierzy krzyżackich!”. W rosyjskiej: „Co za dramat, co za siła!”. W Polsce podchodzili do obrazu jak do ołtarza.

Teraz też nie mógł się doczekać, jakie będą opinie. Odnalazł w końcu szukany nagłówek w „Berliner Fremdenblatt” i zaczął czytać. Czytał kilka razy. Jeszcze raz od nowa i od nowa. Niejaki „Dr. O. von L.” pisał: „Jak ośmielono się taki obraz tutaj wystawić. To przejaw polskiej chorej melancholii i niezrozumienia historii. To niegodne, nieprawdziwe zuchwalstwo. Wielki mistrz zakonu niemieckiego ginie z rąk jakiegoś kmiecia z toporem. To nie tylko nietaktowność, to obelga! Taki obraz powstać nie powinien. Należałoby go zniszczyć!”.

Zastanawiał się, czy wczoraj poznał kogoś o takich inicjałach. Nie mógł sobie jednak nikogo takiego przypomnieć. Na wszelki wypadek postanowił szybko się ubrać i sprawdzić, czy płótno jest bezpieczne. Po chwili jednak uspokoił się. Kto w dzisiejszych, cywilizowanych czasach chciałby zniszczyć obraz, pomyślał Kamil Faber.

Jan Matejko wywiązał się z umowy. Wypalając setki papierosów, żywiąc się kawą. Tkwiąc z obolałą ręką w górze, z nosem przy płótnie. W dusznej, ciemnej pracowni, wśród krzyków, awantur i rozpaczy, ukończył obraz. W rok od sprzedaży.  

W doskonałym opisieBitwy pod Grunwaldem Stanisław Witkiewicz, tylko patrząc, niemal słyszał bitewne dźwięki: „potworny chrzęst zbroi, młóconych razami mieczów i cepów, zgrzyt ześlizgujących się po stali ostrz, ryki wściekłości, krzyki rozkazów, wrzask trąb, charczenie konania, jęki bólu i zgrozy, kwik koni i nie wiadomo jeszcze jakie odgłosy, wyjące w takich straszliwych cyklonach ludzkich walk”. Widział ludzi zwartych w śmiertelnym uścisku, którzy „nadziewają się na ostrza kopii, płatają się na dwoje mieczami, kłują nożami, prują oszczepami, dławią się arkanami, miażdżą się maczugami”. Pisał o koniach, którym udziela się to ludzkie mordercze szaleństwo: „gryzą, tłocząc się na siebie, gniotąc jeźdźców, tratując trupy, rozgniatając rannych, chlupiąc w oślizgłych krwią kałużach”.

To opis z samego wnętrza obrazu. Walka tam ciągle się toczy.

Ale widać też już pokonanych. Przerażonego katowskim mieczem Ulricha von Jungingena, uciekającego w popłochu Heinricha von Plauena, chwyconego tatarskim arkanem Markwarda von Salzbacha. Wyraźnie też wiadomo, kto w tej wojnie zwycięży. Pokazana jest cała plejada okrytych sławą, dzielnych rycerzy: szarżuje Zawisza Czarny z Grabowa, walczy Zyndram z Maszkowic, siecze mieczem sławny Jan Žižka z Trocnova i szaleje na koniu tryumfujący wielki książę litewski Witold.

Jan Matejko, wielki Polak, syn Czecha i Niemki, chciał pokazać największą bitwę średniowiecznej Europy. Gigantyczną psychomachię. Walkę dobra ze złem. Wschodu z Zachodem. Prawdy z fałszem. Przedstawić Polskę i Litwę obracającą w miazgę potęgę zakonu krzyżackiego.

Tysiąc osiemset siedemdziesiąty ósmy rok, w którym Jan Matejko ukończył Bitwę pod Grunwaldem, był trudnym rokiem dla malarza. Został co prawda zaszczytnym członkiem Rafaelowskiej Akademii Sztuk Pięknych w Urbino, otrzymał złoty medal i wielkie wyróżnienie na paryskiej wystawie malarstwa, dostał berło na Zamku Królewskim w Krakowie jako symbol jego panowania w dziedzinie sztuki, lecz powoli podupadał na zdrowiu. Był to bowiem czas, w którym zmarła jego maleńka córeczka Regina. Ledwo zdążył zrobić szkic jej główki. Zmagał się też ze zmiennymi nastrojami żony. Jej chorobę i trudny charakter zaczną wkrótce leczyć codzienną dawką morfiny. Sam malarz cierpiał na ustawiczne bóle w łopatce od ciągłego układania ciała w nienaturalne pozy, które przybierał, malując swoje olbrzymy. Cierpiał też na wrzody i wiele innych przypadłości. To wszystko musiało mu strasznie doskwierać, bo w wieku czterdziestu lat często mówił o śmierci i nazywał ją „chwilą wyzwolin”.

Ciągle jednak malował. Zamknięty niczym pustelnik w świecie własnej wyobraźni. Wiecznie pośród królów, książąt i rycerzy. Zanurzony w historii. W czasach wieszczących upadek i w chwilach chwały. Dlaczego? Bo wiedział, że obraz może oddziaływać na zbiorową wyobraźnię. Wiedział, że on jak nikt inny potrafi wyrazić wspólne lęki, pragnienia i nadzieję. A przede wszystkim, co najważniejsze, dać wiarę i przywrócić godność.

Tworzył dla współczesnych sobie i dla przyszłych pokoleń.

I zapewne nawet w najczarniejszych snach nie mógł przypuszczać, że za sześćdziesiąt lat polem bitwy będzie cały kraj. Siejące grozę czarne krzyże na białym tle pojawią się znowu. Tym razem na skrzydłach Luftwaffe.

Wybuchnie druga wojna światowa.

Rozpocznie się śmiertelna gra.

Pojawią się ludzie, którzy będą chcieli zniszczyć obraz!

Będą zabijać!

Będą szukać i ścigać!

Wyznaczą nagrodę, jak za największego przestępcę!

Niektórzy poświęcą swoje życie!

Dla ratowania płótna, dla ratowania Bitwy, dla ratowania nadziei!

To opowieść o nich i o czasach, w których żyli.

Część I

Lublin, marzec 1938 roku

Dziurawiec szedł ulicą Lubartowską. Dzień był ciepły i słoneczny, więc poruszał się wolno, omiatając wzrokiem ludzi i kamienice. Nigdzie się nie spieszył i zachowywał się raczej jak pan na włościach, który lubi wiedzieć, co się dzieje na jego ziemi. Miał trzydzieści lat, a od piętnastego roku życia był postrachem całej okolicy. Bały się go dzieci, niektóre kobiety i większość mężczyzn. Miał opinię takiego, co nożem posługuje się znacznie lepiej niż widelcem. Wyglądem przypominał małego niedźwiedzia i był przy tym wyjątkowo sprawny. W dzieciństwie dzieciaki się śmiały, że matka puściła się z cyrkowcem. Gdy dorósł, nikt się już z niego nie śmiał, bo nawet jeśli ojciec był z cyrku, to raczej atleta lub jakiś mistrz wagi ciężkiej.

Dziurawiec starał się pracować na swoją opinię, bo na stosowny wygląd zapracował już we wczesnej młodości. Miał kilka blizn na rękach, z czasów kiedy uczył się sprawnie posługiwać nożem i nie zawsze trafiał w stół, wbijając ostrze między palce, i jedną dziurę w policzku, pamiątkę po bójce z kolejnym ojczymem. Poza tym nie śmiał się z byle czego. Właściwie prawie wcale się nie śmiał, rozglądał się tylko ze skwaszoną miną i co jakiś czas uczył kogoś respektu.

Teraz zmierzał do swojej ulubionej bramy pod numerem 21. Chciał w niej trochę postać, wypalić gitanes’a, czekając na nie wiadomo kogo. Oparł się właśnie o murek, wystawił dziobatą twarz do słońca i o mały włos nie dostał w głowę piłką uszytą ze szmat.

Piłka zostawiła brudny, mokry ślad na ścianie. Nie padało od wielu dni, nie wiedział więc, co właśnie ścierał z twarzy. Śmierdziało sikami. Uśmiechnął się do stojącego parę metrów dalej rudego chłopaka i kiwnął palcem, żeby mały podszedł i zabrał piłkę. Dzieciak nie wiedział, co ma zrobić. Okazał się jednak mało strachliwy i powoli począł się zbliżać. Odważnego należało potraktować jeszcze konkretniej. Gdy tylko stanął na wyciągnięcie ręki, Dziurawiec chwycił go za połataną kapotę i zamierzał solidnie zdzielić, ale zamiótł jedynie powietrze przed jego twarzą. Dzieciak zaczął się wyrywać, tak rozpaczliwie, że w końcu Dziurawcowi został tylko łach w ręku. Kawałek za nim biegł, ale leniwie i niechętnie. Cisnął brudną kapotą na środek podwórka.

– Zapchlony gówniarz – syknął i splunął przez zęby. Krzyknął jeszcze to samo po żydowsku, żeby zrozumiał.

Jidysz znał nie gorzej niż polski. Wychował się tu. A tu mieszkało więcej Żydów niż Polaków.

Gdy wrócił na swoją ulicę, zobaczył w bramie dwie kucające dziewczynki. Jedna płakała.

– Płodzą te bachory na wyścigi – prychnął.

Po wyjściu z więzienia nie rozpoznawał, czyje jest kogo. Większość żydowskiej, ale i też trochę polskiej biedoty cisnęła się na górnych piętrach. Jedne dzieci się rodziły, drugie umierały. Nie przyzwyczajał się. Odpalał papierosa, gdy podeszła do niego jedna z dziewczynek. Patrzyła na niego wyłupiastymi małymi oczami i gryzła paznokcie.

– A Rajzle to Baruch na strych zaciągnął – powiedziała, obgryzając paznokieć i uciekła.

Dziurawiec w pierwszej chwili nie zrozumiał. W drugiej był już przy wejściu. Pokazał tylko palcem na schody, dwie dziewczynki jednocześnie kiwnęły głowami. Wbiegał. Po dwa, trzy stopnie naraz. Na zakrętach chwytał się poręczy, niemal próbując się na niej podciągnąć. Byle szybciej pokonywać kolejne piętra. Poręcz trzeszczała, jakby się miała za chwilę połamać. Potrącił ślepą starą babę, która właśnie stała na schodach, ale nawet się nie obejrzał. Ział jak dzikie zwierzę, gdy dobiegł na strych. Szarpnął za drzwi. Były zamknięte. Rzucił się na nie barkiem. Raz nie wystarczyło, dwa było aż nadto. Przeleciał przez nie. Zobaczył małą dziewczynkę z twarzą jak mała kuna ściśnięta za gardło. Siedziała okrakiem na taborecie. Miała podwiniętą sukienkę. Na ziemi leżały jej majtki. Rozejrzał się. Stary, wysoki łysielec, z doklejonym tupetem i krótkim wąsem pod nosem próbował schować się za rozwieszone prześcieradło. Było za krótkie. Dziurawiec ruszył w jego kierunku. Baruch rzucił się do ucieczki, ale Dziurawiec był szybszy. Dopadł go. Chwycił za kark jedną ręką. Drugą przyłożył centralnie w nos. Czuł, jak go miażdży. Ale nie przestał. Wymierzył jeszcze raz w brodę. Z rozkwaszonych ust wypadła sztuczna szczęka. Stary osunął się na ziemię. Leżał i krztusił się własną krwią. Dziurawiec kopnął go w brzuch. Baruch jęknął i zwinął się w kłębek. Zacharczał. Nie mógł chwycić powietrza. Dziurawiec dołożył mu jeszcze raz. Ale już bez przekonania. Odsunął się i patrzył, dysząc. Gdy trochę się uspokoił, zobaczył pod swoimi nogami sztuczną szczękę. Rozdeptał ją bardzo dokładnie…

– Jeżeli zobaczę, że wprawiłeś sobie nowe, zabiję cię. Jak zobaczę cię na tej ulicy, też cię zabiję. Rozumiesz?

W odpowiedzi Baruch zacharczał.

– Zrobił ci coś? – zapytał Dziurawiec dziewczynkę, która nieruchomo siedziała na taborecie. Mogła mieć z osiem lat.

– Nie. – Kiwnęła przecząco głową. – Pan też chce zobaczyć? – zapytała i trzęsącymi się rękami podniosła sukienkę.

– Nie ma na co patrzeć – powiedział Dziurawiec, odwrócił głowę i splunął za siebie. – Wstawaj, zaprowadzę cię do domu – dodał, przechodząc przez leżące na ziemi drzwi.

– Ale niech pan nie mówi rodzicom – jęknęła dziewczynka.

– A dlaczego nie? – odpowiedział i dalej nie słuchał.

Zaprowadził ją do sąsiedniej kamienicy.

– Coś mi się za to należy – powiedział matce, która wysłuchawszy go, z wrażenia usiadła na ziemi. Dziewczynka stała w kącie. Trójka innych małych dzieciaków skorzystała z okazji i zaczęła taplać się w wielkiej balii z brudną wodą, w której matka prała jakieś szmaty.

– Ale my nic nie mamy. Komornik wszystko zabrał – powiedziała kobieta i pokazała na mały pokój, w którym nic nie było. Nic oprócz zbitego z desek łóżka i mebla z półek przytwierdzonych do ściany.

– Dziewczyna niezmarnowana. Niech pani przekaże mężowi, że przyjdę jutro. I drzwi na strych niech wstawi – zakomunikował i wyszedł.

Wrócił do bramy i czekał na Barucha. Zamierzał go jeszcze postraszyć i wyciągnąć jakieś pieniądze. Wiedział, że stary nie pójdzie na policję, bo tam go kiedyś jeszcze bardziej pobili. Jego matka miała sklep na Kapucyńskiej. Nieraz płaciła. Płakała, złorzeczyła, ale płaciła.

Dziurawiec oglądał własną pięść i pochlapaną krwią koszulę, gdy podszedł do niego Anioł.

– Robota jest… Na mieście – zawołał wesoło, marszcząc w uśmiechu i tak już pomarszczoną, przepitą twarz. Co prawda jego blond loki przerzedziły się już w połowie, ale i tak nadal wyglądał jak chłopiec, który chce coś zbroić. – Od Niemca… – dodał, wkładając ręce do kieszeni i przestępując dumnie z nogi na nogę. – A tobie co? – zapytał, gdy w końcu przyjrzał się Dziurawcowi. Nie musiał długo czekać na odpowiedź, bo z klatki schodowej wyłonił się skulony, okrwawiony człowiek.

– Mogę? – Pokazał na Barucha, który wyszedł na ulicę i by w miarę prosto iść, musiał trzymać się ściany. Dziurawiec skinął głową. Anioł ruszył za nim. Ludzie rozstępowali się, zerkając na przemian z ciekawością i obrzydzeniem. Kilka osób zatrzymało się, przyglądając się z daleka rannemu człowiekowi.

– Co się panu stało? – zapytał Anioł, który dopadł go od tyłu. Objął go i podtrzymując w pasie, próbował postawić do pionu. – Oj, Baruch, chyba znowu niegrzeczny był? – zapytał, szepcząc mu już prosto do ucha.

Pobity spojrzał na niego z przerażeniem, zatrząsł się i zgięty wpół zaczął uciekać, co chwila się potykając.

– Wariat – skomentował Anioł głośno, ostentacyjnie wzruszając ramionami. Chwilę patrzył za uciekającym mężczyzną, po czym odwrócił się na pięcie i pogwizdując, wrócił do bramy. Tam zaczął przeglądać skradziony przed chwilą portfel. Kiwając głową z zadowoleniem, wyjął z małej przegródki zwitek banknotów. Większość oddał Dziurawcowi.

– Słyszałeś? Niemcy do Austrii weszli. Będzie jakaś wojna? – zapytał Anioł i wpatrywał się w Dziurawca, jakby ten rzeczywiście znał odpowiedź.

– Nie obchodzi mnie to. – Dziurawiec wzruszył ramionami, chowając pieniądze do kieszeni.

Wiedeń, marzec 1938 roku

Gerhard von Lossow wsłuchiwał się w odgłos własnych kroków. Maszerował razem z pięcioma innymi oficerami SS korytarzem pałacu przy Prinz-Eugen-Strasse. Wojskowe oficerki na marmurowej posadzce wystukiwały równy rytm. Głośny i mocny. Ręce z obciągniętymi palcami poruszały się sztywno. Podbródek miał uniesiony tak wysoko, że widział koniuszek własnego nosa. Patrzył w jeden punkt przed sobą i tak szedł. Wszystko po to, by nie rozglądać się na boki. By sprężyć ciało i umysł. By nie speszyć się i nie ośmieszyć jak dwaj oficerowie gestapo, którzy pojawili się tu przed nimi i którym nie udało się aresztować Louisa Nathaniela von Rothschilda, bo… odprawiła ich służba, mówiąc, że baron nie przyjmuje dziś gości.

Jeszcze godzinę wcześniej Gerhard von Lossow zaśmiewał się z tego, obejmując się ręką w pasie. Teraz skupiał się na tym, by zachować spokój. Nie było to łatwe. Gobeliny, dywany, lśniące kandelabry, wielkie zwierciadła, malowidła na ogromnych sufitach, złote sztukaterie, rzeźby z marmuru i kości słoniowej. Obrazy Holbeina, Halsa i Watteau, i cała reszta innych, których nie zdążył rozpoznać. Tylko te wiszące na korytarzu kosztowały majątek. Na wprost były drzwi. I on tam był! Louis Nathaniel von Rothschild. Najbogatszy człowiek w Austrii, może nawet w całej Europie. Głowa rodziny, do której należały fabryki, kopalnie, stocznie. Kolej, setki domów, tysiące hektarów ziemi… i największa w Europie prywatna kolekcja dzieł sztuki.

Szli po niego.

Gerhard von Lossow poczuł się ważny. Jeszcze bardziej niż zwykle. Miał dwadzieścia dziewięć lat, a już zmieniał świat. Jak jego przodkowie walczący w szeregach armii Niemiec bądź Austrii. A nic nie wskazywało na to, że pójdzie w ich ślady. Parę lat wcześniej opuścił Wiedeń z powodu kobiety i skandalu. Znalazł się w Berlinie i chciał zostać aktorem. Mówiono mu, że wygląda jak młody germański bóg wojny. Postawny. Z kwadratową szczęką, blond włosami i oczami jak chabry.

Uśmiechał się dwoma rzędami równiutkich białych zębów, patrzył z ukosa. Kobiety do niego lgnęły, choć traktował je obcesowo, bo już żadnej nie ufał. Mężczyźni podziwiali go za nonszalancki styl bycia i wyważoną arogancję, typową dla dobrze urodzonej, wykształconej arystokracji. Z wyglądu miał zadatki na amanta filmowego, lecz przed kamerą zachowywał się sztywno. Parę razy statystował. Większość scen wycięto, prócz kilku wojennych. Jako wojskowy prezentował się doskonale, nawet w tle. Przypadkowo, dzięki znajomości ze znanym rysownikiem, pozował nawet do kilku plakatów reklamowych Hugo Bossa. Najlepiej wyglądał w czarnym mundurze SS. I już się z nim nie rozstał. Rekrutację do elitarnych oddziałów przeszedł celująco. Miał dobre pochodzenie i nienagannie się prezentował. Świetnie się czuł w tym mundurze, a przy okazji zrozumiał, co było przyczyną postępującego od kilku pokoleń zubożenia jego rodziny. Powszechny brak szacunku dla lepszej rasy. I Żydzi.

Teraz szedł po jednego z nich. Może najważniejszego w jego rodzinnym mieście. Uczestnictwo w akcji zawdzięczał fotografowi, którego poznał jeszcze w Berlinie. Ów robił tam zdjęcia dla samego Goebbelsa, a tu w Wiedniu dokumentował gorące przyjęcie Niemców przez wiedeńczyków i ważniejsze momenty z rozgrywających się wydarzeń. Gerharda wypatrzył stojącego za grupką Żydów. Wyprostowany, dumny, zadowolony stanowił rewelacyjne tło dla pokrzywionych starych dziadków zapędzonych do pokazowego mycia ulic. Wyciągnął go z grupy innych esesmanów i zaproponował mu wzięcie udziału w aresztowaniu, które miał w planach uwiecznić. Gerhard nie odmówił i wiedział, że od tego, jak się za chwilę zachowa, zależeć może jego dalsza kariera, a już na pewno to, o czym będzie się mówić przez następnych kilka dni. Wszędzie. A chciał być znany.

Drzwi do jadalni otworzyły się. Wszedł jako trzeci i zastygł. Patrzył tylko na barona. Ten siedział przy wielkim stole, na którym pyszniło się weneckie szkło i kryształowe wazy, srebrne patery, złocone sztućce, porcelanowa zastawa. Przystojny, około pięćdziesięcioletni mężczyzna nieznacznie tylko odchylił się na krześle w ich kierunku, przekręcił głowę i przyglądał się im z delikatnym półuśmiechem. Hauptsturmführer Odilo Globocnik oznajmiał baronowi, po co przybyli. Zaczął głośno i stanowczo wymieniać, z czyjego rozkazu i na czyje polecenie, ale z każdym kolejnym słowem tracił pewność. Był grubo ciosany, nawet z twarzy. Nadrabiał miną, ale sytuacja peszyła go i przerastała. Gdy skończył, zapanowała cisza.

– Zdaje się, że nie mogę odmówić, skoro tyle ważnych osób jednocześnie mnie prosi – odezwał się po dłuższej chwili Louis von Rothschild. – Dobrze więc. Pozwolą panowie, że skończę posiłek – powiedział i nie czekał na pozwolenie, tylko odkroił następny kęs. A potem wziął do ręki kieliszek.

– Mam rozkaz…

– Ten rocznik szampana Billecart-Salmon piję przy szczególnych okazjach – mówił, pokazując na butelkę. – Zamówiłem go wcześniej. Czekałem. Jest tak doskonały, że dałbym się dla niego zabić.

Kamerdyner szybko nalał szampana. Baron popatrzył na bąbelki. Spróbował, uśmiechnął się i powrócił do posiłku.

Oficerowie spojrzeli na siebie. Stali przy drzwiach, obserwowani przez przerażoną służącą i nadętego kamerdynera, który wyglądał tak, jakby chciał ich opluć.

Gerhard von Lossow patrzył na Hauptsturmführera Odila Globocnika, który był starszy od niego stopniem. Pozornie wygadany, ale niezbyt bystry. Nie wiedział, co ma zrobić. Niby baron zgodził się pójść z nimi, teraz jednak von Lossow nie wytrzymał. Podszedł i stanął przy krześle.

– Pozwoli pan?

– Nie wiem komu i nie wiem na co? Zdaje się, że się pan nie przedstawił – powiedział baron.

– Gerhard von Lossow. Proszę mi wybaczyć śmiałość. Poczułem się jak u siebie. Oczywiście tu, czyli w Wiedniu, przybyłem dosłownie przed chwilą i…

– Zdaje się, że znam pańską rodzinę – przerwał mu baron. – Ojca, a może nawet dziadka. Jeszcze z czasów Habsburgów… – powiedział, a Gerhard poczuł dumę i trudno było mu ją ukryć. Z jednej strony to niby nie zaszczyt być znanym wśród Żydów, z drugiej mówił to sam Rothschild. Kątem oka widział miny pozostałych oficerów i był zadowolony.

– Z tego co mi wiadomo, są rycerzami honorowymi? – kontynuował baron.

– Tak – potwierdził von Lossow. Rothschild skinął głową na kamerdynera, ten podszedł i odsunął krzesło. Gerhard usiadł.

– Młody człowieku, pan, zdaje się, wybrał inną drogę?

– Nie sądzę. – Gerhard uśmiechnął się znacznie szerzej niż zwykle.

– Czy wie pan, w jakich okolicznościach piję zwykle tego szampana? – zapytał spokojnym głosem baron. – Na stypach. A więc za Austrię! – dodał i wypił do dna.

Gerhard von Lossow wstał zbyt szybko. Lekko potrząsnął stołem. Opanował wściekłość i drżenie, wziął do ręki pusty kieliszek i czekał. Kamerdyner spojrzał na barona, ten łagodnie skinął głową. Polano mu znowu szampana. Wypił łyk i westchnął.

– Rzeczywiście. Jest doskonały. – Dopił resztę. Pokiwał głową, odwracając się w kierunku reszty oficerów. – Przyznaję. Można za niego zabić – dokończył po chwili, głośno i dosadnie.

Za plecami usłyszał pomruki zadowolenia. Zapamiętają to, pomyślał.

Baron otarł usta haftowaną serwetą i wstał od stołu.

– Proszę wziąć jedną butelkę dla ojca. Ode mnie.

– To mieszanka kilku szczepów winogron. Nie gustujemy w mieszankach – odpowiedział mu Gerhard.

Baron uśmiechnął się i wstał.

– Skoro tak… Czy mogę spytać, dokąd się wybieram? – Skinął na stojących przy drzwiach esesmanów.

– Na razie hotel Metropol. Zdaje się, że jest tam już kanclerz Austrii i przywódca socjalistów.

– Będę więc miał wyjątkowo ciekawe towarzystwo. Idźmy. – Baron wstał, otarł usta chusteczką i skierował się do drzwi. Hauptsturmführer bez słowa odwrócił się i ruszył przodem. Za nim podążał aresztowany. Oficerowie ruszyli za nim. Gerhard miał wyjść ostatni, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę.

Gdy tylko baron wyszedł z pokoju, kamerdyner rzucił się w kierunku drzwi. Służąca zaczęła nerwowo sprzątać ze stołu. Von Lossow widział ją w lustrze. Patrzył, jak się nachyla. Była młoda i zgrabna. Wzięła talerz, tacę i małą srebrną rzeźbioną solniczkę. Już miał odwrócić głowę, gdy zobaczył, jak solniczka znika w kieszeni pod białym fartuchem.

Zaczęło się, pomyślał, rozglądając się po jadalni. Kilka fortun z tego majątku powstanie.

Ponownie spotkał służącą przy drzwiach. Wszyscy zdążyli opuścić pałac, on cofnął się. Dziewczyna chciała zamknąć drzwi. Zagrodził jej przejście i zatrzymał ręką. Uśmiechnął się do niej, a ona patrzyła cielęcymi oczami. Popchnął ją na ścianę. Przysunął się tak blisko, że słyszał jej urywany, przestraszony i podniecony oddech. Włożył rękę pod fartuch. Dziewczyna znieruchomiała. Chwilę badał, co miała pod spodem. Wyjął solniczkę i cofnął się.

– Piękna – stwierdził, obracając ją w rękach. Dwie małe syreny pluskające wśród fal, wokół nich delfiny. Całość ledwo większa od pudełka zapałek.

Dziewczyna uciekła ze spuszczoną głową. Zawołał jednego z gestapowców obstawiających drzwi. Pokazał palcem na służącą znikającą w korytarzu i skinął głową porozumiewawczo. Chwilę później do pałacu przy Prinz-Eugen-Strasse weszła grupa fotografów, archiwistów i urzędników mających spisać cały majątek Rothschildów. Jednemu z nich wręczył solniczkę.

– Myślę, że to włoski barok – powiedział i wyszedł z zadowoleniem.

Cały pałac był już otoczony przez oddziały SS. Nikt obcy nie miał do niego wstępu. Heinrich Himmler nie zamierzał wpuścić tu nikogo poza swoimi formacjami. Sam osobiście tego dopilnował. Gerhard zastanawiał się nawet, czy Himmler nie siedzi w jednym z czarnych samochodów zaparkowanych wzdłuż ulicy i nie patrzy, jak wywożą barona. Po chwili jednak większość samochodów odjechała. Odjechało też auto z Louisem Nathanielem von Rothschildem. Gerhard nie spodziewał się, że wszystko wydarzy się tak szybko. Nie było Hauptsturmführera ani starszych stopniem oficerów. Wieczór mieli już wolny. Szukali teraz miejsca, by zacząć świętować. Udzielił im kilku rad i pożegnał się. W razie czego wiedział, gdzie ich szukać. Byli niżsi stopniem i urodzeniem. Nie tego dziś oczekiwał. Poza tym miał spotkanie z ojcem. Postanowił udać się na Singerstrasse pieszo.

Na ulicach szalony tłum cieszył się, wiwatował. Dziewczyny podbiegały, całowały go w policzki, rozdawały kwiaty. W jednym z okien, obok klatki z kanarkiem, stał wystawiony odbiornik radiowy. Z głośników dobiegał głos rozentuzjazmowanego spikera:

– Czyż istnieją słowa, które mogłyby opisać nasze uczucia? Czyż serce i oczy są w stanie pojąć entuzjazm i radość, że Führer po tak długiej nieobecności znów jest w naszej stolicy?

Gerhard von Lossow nabrał powietrza w płuca, poczuł się tak, jakby ktoś mówił o nim. Słuchał wraz z kilkoma przechodniami.

– Nasz Hitler też powrócił do domu. Postarano się o przyjęcie wyjątkowe. Tu, na Haldenplatz, na Ringu i przed pałacem Habsburgów, tak jak w Berlinie wita go morze głów, wzniesionych rąk, sztandarów i proporców…

Gerhard von Lossow uśmiechał się sam do siebie. Podeszła do niego jakaś dziewczyna, chciała się z nim umówić. Nawet nie starał się zapamiętać gdzie, choć twierdząco skinął głową. Zamierzał się przecież spotkać z ojcem. Nie widział się z nim kilka lat, ale ostatnio wymienili parę wartościowych listów. Ojciec nie pochwalał drogi, którą wybrał Gerhard, ale też nie krytykował. Naziści byli mu obojętni i jego zdaniem nie tak groźni jak komuniści. Tych ojciec nienawidził najbardziej. Zarówno on, jak i dziadek Otto von Lossow związani byli z Niemieckim Zakonem Rycerskim. Należeli do marianów, honorowych rycerzy, tak samo jak reszta wyższej szlachty austriackiej. Ojciec często wspominał czasy, gdy arcyksiążę Eugeniusz Hohenzollern był wielkim mistrzem. W domu niczym relikwie wisiały płaszcze z czarnym krzyżem zakonnym. Zakładał je na szczególne okazje i było to wielkie święto.

Na co dzień Georg von Lossow pracował w archiwum zakonu, mieszczącym się w jego siedzibie przy Singerstrasse 7.

Gerhard szedł do niego z bezwiednym uśmiechem na twarzy.

To miał być cudowny dzień. Ale nie był.

Warszawa, marzec 1938 roku

Stanisław Ejsmond zmierzał do składu obrazów Burofa na Nowym Świecie. Pod pachą niósł kolejne swoje dzieła. Na jednym były mimozy, na drugim irysy. Żal mu się było z nimi rozstawać, lecz ostatnio miał dużo pracy przy wystawach i nie namalował nic innego. Właściciel składu wydzwaniał, bo zima się przeciągała i kwiaty były w cenie. Dał się więc namówić i tachał pod pachą opakowane w papier i przewiązane sznurkiem płótna. Zamierzał przejść na drugą stronę ulicy, jednak drogę blokowała mu głośna manifestacja. Nie umiał się przepychać, więc przystanął i patrzył. Paradowali członkowie Ligi Morskiej i Kolonialnej, głośno śpiewali „Ajaj, Madagaskar. Afryka parna, skwarna, Afryka na wpół dzika jest! Tam drzewa bambusowe, orzechy kokosowe, tam są dzikie stepy, tam mi będzie lepiej. Ajajaj, ja lubię dziki kraj”. Chcąc nie chcąc, przytupywał lekko nogą, bo tak jak każdy znał ten szlagier na pamięć. „Domek sobie wybuduję, łaźnia musi być. Wszystkich czarnych wyszoruję, czystość musi być. Kawiarenkę jakże, wybuduję także albo jest kolonia albo nie ma jej”.

– W dzisiejszych czasach nowe tereny to konieczność – powiedział ktoś obok.

– Mamy przeludnienie – wyjaśniała jakaś pani w kapelusiku z piórkiem.

– Żądamy zamorskich kolonii! – krzyknął ktoś z tłumu, powielając hasło z wielkiego transparentu niesionego na czole pochodu.

– Przestrzeni do życia! – wrzasnął ktoś z przechodniów wprost za uchem Ejsmonda. – I rumu! Bo mnie się pić chce!

Stanisław obrócił się i odruchowo chybko cofnął o dwa kroki od krzykacza. Był to wielki, podpity osiłek ze złamanym nosem. Unikał takich osób. Nigdy się z nikim nie bił. Sam był drobnej postury, od zawsze nosił okrągłe okulary. Z rzadkim wąsem i przylizanymi blond włosami wyglądał jak chłopiec z gimnazjum. Wszyscy mówili do niego Staś, ewentualnie Staszek, mimo że był już dorosłym mężczyzną.

– A pan coś taki delikatny?! – żachnął się gbur. – Nie pojechałbyś pan na rajską wyspę?! – krzyknął w kierunku Ejsmonda.

– Tylko ciebie tam nie widzieli! – Delikwentowi w kraciastej marynarce towarzyszyła dama w poplamionej sukience.

– Ale zobaczą! – Wypiął klatę krzykacz. – Do Murzynki się zalecam, to jest sposób mój! Bo ja lubię czarne z białym, to jest kolor mój!

– Ja ci zaraz dam kolor! – wrzasnęła tym razem kobieta. – Od białego taaatki i od czaaaarnej matkiiiii! Będą dzieci w kraaaatki. I to będzie raj! Ałła! – zakończył zdzielony torebką po głowie. – Pojadę! Bóg mi świadkiem! Pierwszym okrętem! Żądamy kolonii! – wrzeszczał dalej, znikając w jednej z bram.

Radosna demonstracja skręcała za róg. Trębacze znowu podjęli melodię, perkusista mocno uderzył w wielkie talerze i zaczęła się kolejna piosenka. Tej nie znał. Stanisław nie należał do Ligi, ale jak prawie milion innych osób prenumerował miesięcznik „Morze”. Dla zamieszczanych w nim zdjęć i plakatów, choć o podróżach nie marzył. Minęło już osiem lat od kiedy na zakopiańskim zakręcie w wypadku samochodowym zginął jego starszy brat. Matce został tylko on. Widział, jak cała drży na samą wieść o tym, że syn ma gdzieś jechać, nawet pociągiem. Westchnął więc głośno i zaczął rozmyślać nad wystawą plakatów Bolka Surałły-Gajduczeniego, którą miał wkrótce organizować. Sporo było wśród nich prac stworzonych na zamówienie Ligi Morskiej i Kolonialnej. A więc znowu morze… Tłum zrzedł i Stanisław Ejsmond spokojnie przeszedł na drugą stronę ulicy, zastanawiając się, jak porozwieszać plakaty. Miał kilka pomysłów.

– Stasiu! Stachu! Staszkuuu! – ktoś zaczął krzyczeć za jego plecami. Rozpoznał znajomy głos, lecz odwracając się, znów odruchowo zasłonił się obrazami.

– Stasiu! Jak ja się cieszę! – Z zatrzymanej dorożki prawie pod koła drugiej wybiegł Stanisław Mikulicz-Radecki, wieloletni dyrektor administracyjny warszawskiej Zachęty, i aż klasnął w dłonie z uciechy, zdążając w jego kierunku. – Cóż za cudowna nowina! Ach, tylko się cieszyć! Się cieszyć!

Stanisław Ejsmond patrzył jak osłupiały. Z reguły zapracowany i zatroskany wszystkim, dookoła Mikulicz teraz promieniał. Wyglądał, jakby miał właśnie poprowadzić poloneza. Rozłożył ręce na boki i sunął przez całą ulicę.

– Staszku, Stasiu! Ty nie masz pojęcia. Ja właśnie byłem w twoim domu. Matka mnie tu wysłała. Mówiła, że do Burofa idziesz. To ja co koń wyskoczy… Za tobą.

– Stało się coś? – zapytał Ejsmond. Zdjął okulary i zaczął nerwowo przecierać szkiełka.

– Samo dobre! Samo dobre! – powiedział Mikulicz-Radecki, chwytając go rękami za ramiona i potrząsając nim całym z radości. – Ależ twój ojciec świętej pamięci by się cieszył! Ależ by się cieszył! – dodał. Stanisław wiedział, że przyjaźnili się z ojcem, ale co zdaniem Mikulicza tak by go ucieszyło, nie wiedział.

– Będziesz wiceprezesem Zachęty! Ty! Wyobraź sobie! Wiem to! Prawie już pewne! – mówił, cały czas radośnie nim potrząsając. – Julia, znaczy twoja matka, się popłakała. Nie dziwię się. Nie dziwię się! Samemu mi się chce płakać. Że ja tego doczekałem. Stasiu! Stachu! Staszku!

Stanisław Ejsmond przyciągnął do piersi i przycisnął dwa ciągle trzymane w rękach obrazy. I zasłonił się nimi niby tarczą. Jak do tej pory był tylko zastępcą członka Komitetu Przyjaciół Zachęty. I nie liczył, że to się w najbliższym czasie zmieni.

– Nie ma się czemu dziwić – ciągnął Mikulicz-Radecki. – Taka tradycja rodzinna. Ojciec był prezesem i ty nim będziesz! Nie mogło być lepiej. Nie mogło być lepiej! Niech cię pierwszy uścisnę – powiedział i spróbował go objąć, choć przeszkadzały mu obrazy. – Zostawmy to. – Pokazał palcem na płótna. – I jedziemy do mnie. Mam tam kieliszek dobrego gruzińskiego koniaku. Czekał na taką okazję. Stasiu… Jak ja się cieszę!

Ejsmond nie pamiętał nawet, komu zostawił martwe natury, bo właściciela składu nie zastał. Nie pamiętał też drogi, minęła szybciej, niż się spodziewał. Dorożka gnała, a Mikulicz-Radecki mówił przez cały czas i nie ukrywając swoich emocji, co chwilę go ściskał.

Przed gmachem Zachęty przystanęli. Staś Ejsmond pierwszy raz popatrzył na te mury ze strachem. Dyrektor administracyjny pokazał szerokim gestem na wejście.

– Proszę. Ty pierwszy – powiedział dokładnie w momencie, gdy otworzyły się drzwi z drugiej strony, a w nich, jak na zawołanie, pojawił się Bolesław Surałło-Gajduczeni z tekturową tubą pod pachą. Wyglądał jak żywcem wyjęty z plakatów, które malował. Większość opiewała morze i wszelkie sporty wodne. Sam był wysokim, przystojnym, smagłym brunetem, w jasnej marynarce zaciśniętej paskiem. Zdawało się, że właśnie opuścił pokład jakiegoś angielskiego żaglowca i jeszcze ciągle owiewała go jakaś bryza. Najpewniej śródziemnomorska, o ile nie karaibska.

– Witam, panie prezesie! – zawołał od samego progu. Znali się i lubili, mimo że Surałło z reguły malował krzepkich sportowców, a Ejsmond wiotkie mimozy.

– Wieści szybko się rozchodzą – szepnął Mikulicz-Radecki do ucha Stacha Ejsmonda.

– Czy pan prezes będzie jeszcze znał skromnego plakacistę? Czy pomoże przy wystawie? Czy bankiety, przyjęcia i wir towarzyski nie wciągną nam gdzieś świeżo upieczonego prezesa? – zapytywał Surałło, maszerując w jego kierunku z wyciągniętą serdecznie ręką.

– Wiceprezesa – poprawił dyrektor, przybierając poważną urzędową minę.

– Mogę? – zapytał Surałło, odstawiając tubę i rozpościerając ręce do uścisku.

– No nie wiem – odpowiedział Stanisław ze śmiechem, robiąc krok w bok i unosząc podbródek wysoko do góry. Obaj się roześmiali, po czym Bolesław Surałło-Gajduczeni rzucił się w jego kierunku, objął go i zakręcił się z nim w kółko, podskakując na jednej nodze.

– Prezesie…! – zawołał.

– Wice…! – poprawił go Ejsmond, niewprawnie wyrywając się z uścisku.

– Panowie! – skwitował scenkę trzymający się z boku dyrektor, który z jednej strony sam chętnie by się przyłączył do podskoków, z drugiej uznał zaś, że w pobliżu tak szacownego gmachu nie wypada zachowywać się po szczeniacku. – Panie Bolesławie! To nie przystoi! Praca dla sztuki to nie tylko przyjemności. Bankiety i otwarcia. Wszyscy tak myślą, a to nie prawda. To też obowiązki. Powierzono nam dobra, które trzeba chronić! – Wyciągnął wskazujący palec w jego kierunku. – Przypominam ci, Staszku! Twój ojciec przed wielką wojną musiał sam do Rosji Matejkowską Bitwę pod Grunwaldem wywozić, żeby w niemieckie ręce nie wpadła. O mały włos życia przy tym nie stracił. Wiesz o tym – powiedział poważnym tonem. – Przecież ci o tym opowiadał.

– Nie raz – potwierdził Stanisław Ejsmond.

– Ale teraz wojna nam nie grozi! Czasy się zmieniły… – wtrącił rozbawiony Surałło.

– Czasy są zawsze takie same – z poważną miną oświadczył Mikulicz. – Niemcy wkroczyli właśnie do Austrii…

– I podobno zabrakło kwiatów w kwiaciarniach, żeby nimi rzucać w najeźdźców…

– Tak, tak… Słyszałem. – Mikulicz podrapał się po głowie. – A teraz wracajmy do naszych spraw. Stasiu… – chrząknął. – Panie Stanisławie, pierwsze obowiązki.

– Jakie? – zapytał oszołomiony tym wszystkim przyszły wiceprezes.

– Masz zasiąść w jury Komisji Artystycznej. Masz rozstrzygnąć konkurs na znaczki, który ogłosiła poczta. Z okazji dwudziestej rocznicy…

– O! Ciężka praca – westchnął Surałło, klepiąc Stanisława po ramieniu. – Mam nadzieję, że dasz radę. A tak już poważnie, to współczuję bardzo… Tak wybierać, który znaczek…

– Nie żartujcie sobie, panowie – przerwał Mikulicz-Radecki.

– To ja poważnie zapytam. Do kiedy nadsyła się prace? Stasiu, znamy się, czyż nie? – zagadał Surałło, obejmując Ejsmonda ramieniem.

– Bolesławie! – teatralnie oburzył się Ejsmond.

– Żartowałem. Ledwo się wyrabiam dla Ligi Kolonialnej. Teraz mam palmy rysować. W marcu… Odbije mi – stwierdził Surałło i zrobił głupią minę, udając małpę. Zaśmiali się.

– Wejdźmy już do środka – rozkazał dyrektor, obawiając się, że w końcu ktoś zobaczy te wygłupy.

– A słyszeliście to? Nasi naukowcy wrócili z Madagaskaru. Dowiedli tego, że świetnie się tam przyjmują pomidory i truskawki… – ciągnął Surałło.

Stanisław Ejsmond nie słyszał. Ruszył przodem i ponownie z przestrachem spojrzał na gmach Zachęty.

W małym pokoju na poddaszu trzydziestoletni Wacław Boratyński poodsuwał wszystkie meble, które miał. Nie było tego dużo. Przesunął łóżko, krzesło, mały stolik z miską, deskę kreślarską. Wszystko pod ściany, tak by zrobić jak najwięcej miejsca. Spieszył się, bo przez niewielkie okno wpadały ostatnie promienie dziennego światła. Na podłodze rozłożył dziesięć rysunków. Na wszelki wypadek pochował wszystkie ołówki do szuflady. Nie było już czasu na poprawianie.

Chwycił się za głowę i wzdychał z przejęciem, patrząc na efekty kilkumiesięcznej pracy. Nawet przed sobą bał się przyznać, jak bardzo jest zadowolony. Na ziemi leżały: Chrobry witający cesarza Ottona III, Kazimierz Jagiellończyk na tle mapy polskiej, takiej „od morza do morza”, Sobieski pod Wiedniem, Zygmunt August i Unia Lubelska, Konstytucja 3 maja… I to przedstawienie, z którego był najbardziej dumny. Bitwa pod Grunwaldem. Z Władysławem Jagiełłą na koniu ponad pokonanymi krzyżakami. Najlepiej mu wyszedł. Zastanawiał się, czy ten rysunek włożyć na wierzch teczki, czy na sam spód. Jak będzie lepiej?

Długo nad tym myślał. Przed snem rozsznurował teczkę i odważnie przełożył go na początek. Rano wyciągnął wszystko i poukładał chronologicznie, zgodnie z kolejnością wydarzeń historycznych. Ubrał się odświętnie i ruszył na plac Napoleona wprost do gmachu Ministerstwa Poczt i Telegrafów. Przed samym wejściem wyciągnął Bitwę, wziął głęboki oddech i przełożył ją jednak na wierzch.

Wiedeń, kwiecień 1938 roku

Heinrich Himmler był wniebowzięty. W rękach trzymał ludzką czaszkę i obracał ją w dłoniach. Co chwila pojękiwał i wzdychał z zachwytu. Odchylał ją do tyłu, zaglądał do środka przez puste oczodoły, gładził ręką po kości potylicznej, wodził paznokciem po zębach. W końcu chwycił ją oburącz i trzymał na wyciągniętych przed siebie dłoniach. Jak trofeum.

– Spójrz, Wolff – powiedział do swojego adiutanta, nie odrywając wzroku od czaszki. – Dzisiaj przyszła poczta. Znaleziona w Tybecie. I to przez naszą ekspedycję! Patrz na te kości. Na tę szczękę. Wysokość czoła. Przecież to są niezbite dowody na istnienie prastarej aryjskiej rasy! – rozpływał się. – To oczywiste, że kiedyś panowaliśmy nad całym światem. Widzisz to przecież? – spytał swego adiutanta Karla Wolffa, który czekał, siedząc na kanapie w głębi pokoju hotelowego zaadaptowanego na biuro polowe szefa SS.

– To oczywiste – potwierdził Wolff. Czekają na te dokumenty.

– Znowu obowiązki.

Heinrich Himmler niechętnie odłożył czaszkę, zdjął z nosa binokle i położył je na stercie podpisanych papierów. Piętrzyła się prawie na trzydzieści centymetrów. Przeciągnął się i zaczął rozmasowywać palce prawej ręki. Odgiął głowę do tyłu, prostując szyję.

– A wracając do naszych spraw. Powiedz mi jeszcze raz. Co ten młody powiedział Rothschildowi? – spytał.

– Że nie uznaje mieszanek różnych szczepów, pije tylko jednorodne gatunkowo szampany…

– Dobrze powiedziane. Sprawdź go.

Karl Wolff skinął głową. Zlecił to już dużo wcześniej. Teraz tylko czekał na raport.

– Czas na przerwę – zadecydował Himmler, patrząc na podpisane dokumenty. Podpisywał już dobrą godzinę, a ciągle miał pełno roboty. W Wiedniu wszystko toczyło się znacznie lepiej, niż przypuszczał. Wstał, przeciągnął się ponownie, chwytając się rękami za wygolony kark. Podszedł do lustra i pokręcił głową. Przejechał znów ręką po karku i dotknął wygolonych skroni. Skrzywił się. Nowemu fryzjerowi, ponoć najlepszemu w Wiedniu, trzęsły się ręce. Wypatrzył jeszcze dwa zacięcia brzytwą, tuż nad prawym uchem.

– Co my zrobiliśmy z naszym berlińskim fryzjerem…? Nie pamiętam, jak on się nazywał?

– Victor Novak, bodajże – usłyszał.

– I co z nim? Był dobry – zapytał Himmler, gładząc piramidkę z przyciętych pod nosem wąsów.

– Wdał się w bójkę w jednym z berlińskich lokali. Z tego co mi wiadomo, trafił do obozu.

– Za bójkę? – zdziwił się szef SS.

– W tym lokalu wszyscy nazywają go Maria Elena, więc pewnie za to – odparł Wolff z uśmiechem, a Himmler skrzywił się z niesmakiem, ciągle przeglądając się w lustrze.

Przekręcił głowę tak mocno, że dojrzał kolejną cienką czerwoną kreskę zakrzepłej krwi. Większość fryzjerów rozcinała mu skórę właśnie w tym miejscu albo na karku. Nienawidził tego, chciał mieć idealny kształt czaszki. Poza tym jego wysoko podgoloną fryzurę naśladowała prawie cała niemiecka młodzież. Był wzorem. Musiał wyglądać nienagannie!

– Sprawdź, czy chce się leczyć. Jeśli tak, to chcę go widzieć po powrocie do Berlina, mam dla niego zadanie – powiedział, macając z niezadowoleniem po cienkim rozcięciu na skórze. Wyprostował się. Poprawił pasek w spodniach i dopiął guzik koszuli. – Wiesz? Niedługo do pałacu Rothschilda przy Prinz-Eugen-Strasse wprowadzi się nowy lokator.

– Kto? – zainteresował się Wolff.

– Adolf Eichmann. Zrobimy tam Główny Urząd do spraw Emigracji Żydowskiej. Nie sądzisz, że to doskonały pomysł? – zapytał i aż zatrząsł się ze śmiechu. Oczy zamieniły się w dwie cienkie szparki, uniosły się pucułowate policzki. Wyglądał jak zabawnie, chichoczące zwierzątko, trochę przypominające borsuka.

– Dobry pomysł – potwierdził adiutant, podchodząc do biurka z paczką. – On już się nimi zajmie. Będą się cieszyć, jak im się uda wyjechać w skarpetkach. – A i dopilnuje majątku Rothschilda. Podobno samo katalogowanie zbiorów potrwa co najmniej rok.

– Nie wierzyli w nas – powiedział Himmler i znowu zachichotał. – Göring jest wściekły! Podobno rozbudowuje swoją rezydencję, bo mu już ścian na obrazy brakuje. Myślał, że zagarnie większość dla siebie – stwierdził i z czułością poklepał ręką podpisane pisma i dekrety. – Z tej wściekłości obstawił granice i chce chociaż obłowić się tym, co Żydzi mają zamiar jeszcze wywieźć. Ale byliśmy pierwsi i lepiej przygotowani. Strategia to podstawa. Do wykonania – zakończył oficjalnym tonem i pokazał na papiery.

Karl Wolff wstał. Zdecydowanym, choć niespiesznym krokiem podszedł do biurka, wziął dokumenty i wyniósł je do sekretariatu. Tam młoda dziewczyna przestała stukać na maszynie. Wodziła za nim wzrokiem, udając, że zmienia papier. Wiedział o tym. Niespełna czterdziestoletni, przystojny, z nienagannymi manierami, kursujący pomiędzy Himmlerem a Hitlerem, zdecydowanie podobał się kobietom. Uśmiechnął się do dziewczyny i skinął głową w podziękowaniu. Wypadły jej z ręki wszystkie kartki.

– Niech pani pozwoli – powiedział i schylił się, żeby jej pomóc.

Zaczerwieniła się. Rozbawiło go to. Wrócił do pokoju. Tam Himmler znowu trzymał czaszkę w ręku.

– Patrz! Idealne proporcje. Wszystko się zgadza. Skarb z czasów złotej ery aryjskiej…

– Rzeczywiście – potwierdził Wolff i położył kolejne papiery na biurku. Nie zamierzał teraz przerywać szefowi.

– Pomyśl tylko – kontynuował Himmler. – Gdyby tyko dawni, potężni Ariowie nie spółkowali ze półludźmi i zwierzętami, nie zbrukali rasy… Trzeba to wszystko teraz oczyścić! – Odłożył czaszkę na biurko, ustawiając ją niczym drogocenny skarb. – Trzeba działać bez chwili wytchnienia. Rozpoczniemy złotą erę w dziejach ludzkości. Stworzymy nową religię!

– A właśnie… – przerwał mu Karl Wolff, spodziewając się długiego wywodu. Zamierzał jeszcze porozmawiać z sekretarką, która pewnie nadal czerwieniła się za drzwiami, i spytać, co robi wieczorem. – Co robimy z zakonem niemieckim? – W Wiedniu przy Singerstrasse 7 mieściła się ich ostatnia, główna siedziba krzyżaków. Średnio go to obchodziło, ale chciał już zmienić temat. Poza tym z zakonem związany był ojciec von Lossowa, a miał się nim zainteresować i zebrać informacje na jego temat. Osobiście wróżył mu karierę i zamierzał go sobie wychować, jeśli będzie się do tego nadawał.

– Podpisałem już dokument o ich kasacji. – Himmler wzruszył ramionami. – Przemyślałem to, nie są mi potrzebni. Krzyżacy byli kiedyś potęgą, potem zniewieścieli! – tłumaczył. – Przez tę ich przegraną bitwę na pięćset lat zamknięto nam drogę na wschód! Ale to się zmieni! Karl, my tworzymy nowy zakon. SS jest nowym niemieckim zakonem – wykrzyknął.

Wiedeń, kwiecień 1938 roku