Spektrum - Martyna Raduchowska - ebook + książka
PROMOCJA

Spektrum ebook

Martyna Raduchowska,

4,4
31,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja trzymających w napięciu "Łez Mai".

Technologia rozdarła to miasto na pół. Wydawało się, że ostatnie granice ludzkich możliwości zostały zniesione.

W powszechnym użyciu są androidy – prawie doskonałe kopie człowieka. Wyposażone w sztuczną inteligencję, niesamowicie szybkie, zdolne do błyskawicznej regeneracji, są o wiele bardziej wytrzymałe niż ich pierwowzór. I o wiele bardziej niebezpieczne.

Ludzie dzięki wszczepom i implantom mogą upgrade’ować swoje ciało i umysł niczym postaci z gier komputerowych. Ci, których na nie stać, bogacą się jeszcze bardziej. Biedni spadają na samo dno drabiny społecznej. Szansą dla wykluczonych jest reinforsyna. Geniusz w pigułce, dostępny na każdą kieszeń. Gdy zapada decyzja o wycofaniu jej ze sprzedaży, atak na siedzibę jej producenta jest nieunikniony. Magazyny pustoszeją w jednej chwili. Reinforsyna zalewa ulice falą neurochemicznego szaleństwa.

B-Day. Dzień Buntu. Dzień, który zmienił Jareda Quinna w nafaszerowanego elektroniką cyborga. On sam niewiele z niego pamięta. Tylko Maya, jego replikantka, wie, co naprawdę się wtedy wydarzyło.

Bo wszystko zaczęło się właśnie od niej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 469

Oceny
4,4 (140 ocen)
80
44
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Martyna Raduchowska

SPEKTRUM

Copyright © by Martyna Raduchowska, MMXVIII

Wydanie I

Warszawa, MMXVIII

New Horizon 2034

Rozdział pierwszy

W nieruchomych oczach Reda odbija się ogień.

Nie mogę oderwać od nich wzroku. Próbuję zerknąć na rozbryzgi czerwieni na ścianie za jego plecami, omieść spojrzeniem płonące laboratorium, przeskanować teren, ocenić zagrożenie… Nic z tego. Świat gaśnie jak ekran po zakończonym seansie, czarna cisza otula mnie niczym dźwiękoszczelny całun. Myśli ulatniają się z porażonego umysłu, zanim zdołam uchwycić ich sens, topnieją jedna po drugiej, połykane przez mrok. Mogę jedynie zaciskać pięści, zagryzać zęby i czekać, aż wstrząsane drgawkami ciało wreszcie znieruchomieje. Tym razem na dobre.

Czekam. Zagryzam zęby. Zaciskam pięści. Mocno, coraz mocniej, aż paznokcie przebijają skórę, a dłonie spływają krwią. Ból nieco mnie otrzeźwia.

Reset, decyduję, z trudem przepychając ten rozkaz po skwierczących neuronach. Reset świadomości. Teraz.

Przestaję istnieć. Sekunda długa jak wieczność i znów jestem więźniem rozdygotanych tkanek. Wpatruję się w pustkę, wsłuchuję w bezdźwięk, dryfuję w próżni. Nie wiem, czy jestem.

Dochodzę do wniosku, że to chyba dobry moment, żeby zakląć. Aż się prosi o soczystą kurwę. Albo o modlitwę. Czy to w czymś pomoże? Jasne, że nie. Nie mam co do tego złudzeń, a jednak wiem, że jeśli na poważnie myśli się o człowieczeństwie, trzeba być gotowym na niedorzeczności.

Oczywiście nie pomaga. Ani jedno, ani drugie, sacrum i profanum okazują się tak samo bezużyteczne. W normalnych okolicznościach skwitowałabym niepowodzenie wzruszeniem ramion, gestem, który podpatrzyłam u Reda, ledwo zainicjował moje Przebudzenie, i który wyćwiczyłam do perfekcji, zanim jeszcze dowiedziałam się, że będziemy partnerami. Ale teraz mogę tylko wycofać świadomość z bezwładnego ciała i pozwolić jej opaść na samo dno umysłu.

Loguję się do Animy.

***

Przeszłość zacina się i krztusi od zakłóceń, drży i faluje jak fatamorgana. Wypaczone obrazy i zniekształcone dźwięki sprawiają, że niczego nie poznaję, wszystko wydaje się dziwaczne, odrealnione, nie moje. Sumy kontrolne plików sensorycznych nie pozostawiają wątpliwości, że patrzę na cząstkę własnego widma, a jednak w tej chwili czarna skrzynka w mózgu to dla mnie ciało obce. Czy raczej obca dusza. Obca dusza obcej Mai, którą byłam jeszcze chwilę temu, przed rozsynchronizowaniem danych.

Zapętlona scena rozgrywa się w zwolnionym tempie, poklatkowo, szatkuje ruchy i dźwięki zastygającymi kadrami i zamrażanym czasem. Idą korytarzem w stronę wind. Sierżant Helen McKay sylabizuje puentę sprośnego żartu, zbitki głosek skapują z jej warg leniwie, miarowo, gęste i ciągliwe jak miód. Kąciki ust detektywa Lawrence’a O’Neilla unoszą się w odpowiedzi coraz wyżej i wyżej. Rozwleczony dowcip dobiega wreszcie końca, wesołość wybucha jak bomba z opóźnionym zapłonem, śmiech poszarpany na kawałki tętni echem wśród ścian korytarza.

Porucznik Jared Quinn, mój partner i dowódca, tylko kręci głową. Panuje nad miną, lecz pogłębione zmarszczki przy powiekach zdradzają tłumione rozbawienie. Maya-we-wspomnieniu spogląda na niego z ciekawością, metodycznie rozkładając żart na czynniki pierwsze. Jest tak absurdalny, tak nielogiczny, że nie może przestać obracać go w myślach. Detektyw Maxwell Rosso i sierżant Marcus Blake szczerzą się do McKay, wykrzykują coś jeden przez drugiego. Helen szybkim ruchem dłoni odgarnia grzywkę z czoła, dawkuje ripostę i tym razem nawet Quinn nie powstrzymuje parsknięcia. Maya-we-wspomnieniu obserwuje jego twarz z wnikliwością badacza, czując, jak neurony lustrzane rozciągają jej własne usta w uśmiechu lekkiego zażenowania.

W miarę jak czarnoskrzynkowy zapis łata mi dziury w pamięci, dystans między mną-teraz i mną-wtedy zaczyna się skracać, granica zacierać, jawa mieszać ze snem. Dwie wersje Mai scalają się w jeden pozszywany z kawałków byt, dwie wizje świata syntetyzują w jedną patchworkową rzeczywistość. Po chwili nie patrzę już z boku na poprzednią wersję siebie, bo my to teraz ja.

Nagranie trwa dalej.

Idziemy korytarzem w stronę wind. Dowcip McKay właśnie dobiegł końca, uśmiechamy się wszyscy, oni rozbawieni, ja – żeby nie odstawać. Scyborgizowany klon marki Easy Puppet, który pojawia się nagle u wylotu korytarza, w pierwszej chwili nie zwraca niczyjej uwagi. Omiatam go czujnym spojrzeniem dopiero dwie stop-klatki później. Rutynowy skan otoczenia trwa krócej niż uderzenie serca i już zaczynam obracać głowę, żeby zerknąć przez ramię, lecz wtedy kątem oka dostrzegam dziwny szczegół, niewielki odchył od normy. Ogniskuję wzrok na lewej dłoni ochroniarza. Przybliżam obraz, akurat aby ujrzeć kroplę krwi, która skapuje mu z palców i rozbryzguje się na czubku wojskowego buta.

Przechodzę w tryb bojowy automatycznie, bez udziału woli. Świadomość nie musi podpowiadać ciału, co robić, i tak by zresztą nie zdążyła. Płuca ze świstem nabierają powietrza, mózg wypełnia żyły podrasowaną adrenaliną, czerń źrenic gwałtownie rozpycha tęczówki.

– Padnij! – Zasłaniam sobą porucznika i wyszarpuję broń z kabury na udzie. W tej kolejności. Jestem jego żywą tarczą, a dopiero później bronią. – Na ziemię, Red!

Quinnowi nie trzeba dwa razy powtarzać. Natychmiast rzuca się na podłogę, ciągnie za sobą oszołomioną Helen. Inni reagują znacznie wolniej. O’Neill wciąż klęczy, gorączkowo mocując się z blokadą pistoletu, gdy rozlega się pierwszy strzał.

Karabin w dłoniach klona rzyga rwanym ogniem. Kule prują tynk, powietrze gęstnieje od pyłu. Ochroniarz patrzy na mnie beznamiętnie. Nie ściąga palca ze spustu nawet wtedy, gdy lufa jego broni wypluwa ostatni pocisk, komora ostatnią łuskę, a zamek szczęka głucho. Puppet nie zmienia pozycji, nie odwraca wzroku, nie mruga, choć czerwień z dziury pośrodku czoła zalewa mu oczy. Dopiero po chwili zaczyna chwiać się na nogach, karabin wyślizguje się z niezdarnych nagle rąk. Kukła uderza kolanami o ziemię i ciężko przewala się na bok. Jej stopy umierają najwolniej. Podrygują bez przekonania, rozmazując krew w konwulsyjne wzory.

A potem wszystko milknie i nieruchomieje. Tylko kurz i dym opadają w ciszy i ostrym zapachu prochu.

– Świetny strzał, May.

Opuszczam broń, taksuję Quinna od stóp do głów. Żadnych ran postrzałowych, jest cały.

– Polecam się, poruczniku.

Podaję mu rękę i dźwigam go na nogi. Szybko sonduję pozostałych, mieli szczęście, że nikt nie oberwał.

Kiedy ciszę przerywa gong windy, jako jedyna nie patrzę w tamtą stronę, tylko od razu daję sygnał do odwrotu. Puszczam oddział przodem, a sama biegnę bokiem, zamykając szyk i ubezpieczając resztę. Kryją się we wnęce obok wejścia do laboratorium, czekają, aż rozbroję zamek i zlustruję pomieszczenie.

– Czysto! – krzyczę.

Słyszę, jak stalowe skrzydła windy rozsuwają się z szumem gdzieś za wyłomem muru, odgłos sztywnych, żołnierskich kroków niesie się po opustoszałym korytarzu. Wbiegam do pracowni jako ostatnia. Huk zatrzaskiwanych drzwi zlewa się z terkotem karabinów.

***

Scena urywa się parę sekund później, chwila białego szumu i rusza od początku. Znów idziemy korytarzem w stronę wind. Analizuję przebieg wydarzeń klatka po klatce i próbuję ustalić, gdzie popełniłam błąd. Specter i Angelina, policyjne sztuczne inteligencje, które gnieżdżą mi się gdzieś w głębinach podświadomości i nieustannie poszeptują, splatając swoje polecenia i wskazówki z moimi myślami, teraz uparcie milczą. Jestem zdana na siebie.

Z dziennika działań bojowych wynika, że nie wykryłam w laboratorium ładunków wybuchowych ani nadprogramowej elektroniki. W chwili eksplozji Quinn stał tuż obok mnie. Nie oberwał, choć dzielił nas niecały krok. To mogło być tylko promieniowanie elektromagnetyczne, a zarazem nie mogło, bo przecież byłam ekranowana…

Przewijam retrospekcję do odpowiedniego fragmentu, zatrzymuję kadr. Przechodzę na widok izometryczny, szukając w siatkowym modelu pracowni czegoś, co wcześniej musiałam przeoczyć.

Zresetowany umysł powoli dochodzi do siebie, metodycznie obrabia zapisy z czarnej skrzynki. Uzupełnia białe plamy, splata pourywane wątki, osadza w kontekście migawki obrazów. Ocalone mnemony eksplodują w mojej jaźni jak synestetyczne fajerwerki. Słyszę barwy (czerwień krwi wibruje od ryku płomieni), widzę zapachy (swąd spalenizny złoty od ognia, czarny od dymu, błękitnobiały od ładunków elektrycznych), smakuję dźwięki (wrzask Helen ostry jak chilijski pieprz). I nagle pamiętam dość, żeby zrozumieć swój błąd.

Tuż przed wybuchem próbowałam połączyć się ze Stewardem, programem zarządzającym budynkiem korporacji Beyond Industries. Zdjęłam osłony, żeby nawiązać kontakt, i w tej samej sekundzie impuls elektromagnetyczny powalił mnie na ziemię, o mało nie wysmażając mózgu. Jakby ktoś tylko czekał na moment, aż mu się wystawię.

Przeglądam logi medyczne i już wiem, dlaczego wciąż istnieję: nagły skok promieniowania zniekształcił moje fale mózgowe, powodując samoistną aktywację reaktywnej, ultraczułej na anomalie podtwardówkowej siateczki ekranującej. Procedury bezpieczeństwa wdrażane przez Harry’ego Turveya, szefa policyjnych specjalistów od spraw automatyki i robotyki, kolejny raz ocaliły mi skórę.

Dzięki, Harry.

Wygaszam wspomnienie, zamykam dzienniki pokładowe. Rozglądam się po pogrążonej w półmroku Animie, wciąż rozedrganej i migoczącej iskierkami zwarć w neuronach, po czym ostrożnie odpalam łącze cyberprzestrzeni. Przez moment nie dzieje się nic. A potem ciemność spada na mnie, ciężka jak lawina błota, i wsysa z siłą czarnej dziury.

***

– Steward?

Mrok trzeszczy i skrzy się w odpowiedzi.

– Wiem, że mnie słyszysz. Musimy pogadać.

– Pogadajmy więc.

Materializuje się przede mną powoli, kawałek po kawałku, z początku bezkształtny, usypywany z pustych pikseli i łańcuszków kodu. Stopniowo nabiera szczegółów: smagła twarz o azjatyckich rysach, czarne oczy, czarne włosy gładko zaczesane do tyłu, splecione w długi, ciężki warkocz. Dłonie wsunięte w kieszenie spodni od nienagannie skrojonego garnituru, koszula bez krawata, z nonszalancko rozpiętym kołnierzykiem. Moje łącza są niestabilne i awatar Stewarda na zmianę to traci, to zyskuje ostrość. Kolejne zakłócenia wprawiają jego postać w gwałtowne falowanie, które upodabnia go trochę do szarpanej wiatrem flagi. Antropomorficzna manifestacja programu zdaje się odbijać w powierzchni niespokojnej wody.

– Zhakowali cię – stwierdzam bez zbędnych wstępów.

Przytakuje mi skinieniem głowy.

– Kto?

– Equilibrium. – Jego zwielokrotniony echem głos pobrzmiewa całym spektrum barw i intonacji. Dochodzi zewsząd i znikąd zarazem. Sączy się szeptem z głębin mojej podświadomości, przetaczając jednocześnie po cyfrowym niebie jak stereofoniczny grom. – Tak przedstawili się w oświadczeniu dla mediów, które krąży po Pajęczynie.

– Nigdy o nich nie słyszałam.

– To ich debiut.

– Czego chcą?

– Przyszli po reinforsynę. Zamierzają „wydrzeć lek z rąk bezdusznego Systemu i rozdać na ulicach miasta”. Tak, wiem, straszna sztampa. To dosłowny cytat z ich manifestu. – Steward uniesieniem brwi wyczarowuje w powietrzu arkusz papieru i szybkimi ruchami dłoni zakreśla w tekście kilka kluczowych fragmentów.

Przelotnie zerkam na dokument, czując, jak moja jaźń zasysa treść trzeszczącymi łączami, jak wypala każde słowo w krzemowej pamięci.

– Bełkot – orzekam z wystudiowanym niesmakiem. – Same ideologiczne ogólniki, zero konkretów. Bite pięć stron tekstu i ani słowa o tym, dlaczego rzekomi „zwolennicy technologicznie wspomaganej ewolucji” i samozwańczy „obrońcy uciśnionych” atakują najbardziej egalitarną korporację neuronaukową w New Horizon.

Steward przygląda mi się z uwagą przez kilka chwil.

– Rozumiem, że mocno oberwałaś po głowie, ale chyba potrafisz jeszcze dodać dwa do dwóch?

Przed nim nie muszę udawać. Nawet po mistrzowsku sfałszowane reakcje emocjonalne nie są w stanie mu zaimponować. A jednak siłą przyzwyczajenia robię naburmuszoną minę i krzyżuję ramiona na piersi.

– Wycofujecie reinforsynę z rynku – stwierdzam po krótkim namyśle.

– Bingo.

– Ludzie od dekady czekają na wasz produkt jak na wybawienie – ciągnę z dezaprobatą. – A wy już drugi raz wywijacie im ten sam numer.

– Będą rozczarowani, to pewne, i doprawdy trudno się dziwić. Widziałaś ostatnie spoty? „Rewolucyjny neurotransmiter, bezinwazyjny twórca nadludzi!”, „Uniwersalny, cudowny lek na każdą kieszeń!” – Steward recytuje slogany reklamowe, kontrapunktując górnolotne zapewnienia płaskim, znudzonym głosem. Brzmi to, jakby kpił. – „Nie masz pracy, bo nie stać cię na wszczepy? Sięgnij po reinforsynę!”. Każdy desperat łyknąłby haczyk.

– I co się stało? Znowu wypuściliście nieskuteczny produkt?

– Powiedzmy, że nasze opatentowane i chronione znakiem towarowym remedium na społeczną niesprawiedliwość nie działa tak, jak byśmy tego chcieli.

– To znaczy?

Steward kręci głową i przerysowanym gestem zamyka sobie usta na niewidzialny suwak.

– Hakerzy zmusili mnie do wyjawienia wielu tajemnic firmy, ale tego knebla jeszcze mi nie wyjęli.

– Czyli lek okazuje się niewypałem – myślę na głos. – Beyond po cichu wstrzymuje sprzedaż, anuluje zamówienia. Equilibrium przeprowadza atak, którego celem jest rzeczony niewypał… Interesujące. Nie mam dość danych, ale coś mi mówi, że bezsens tego zamachu to tylko pozory. Mam rację?

– Masz. Winszuję – chwali mnie sucho.

Unoszę brwi w niemym pytaniu.

– Akurat o tym mogę ci poopowiadać – wyjaśnia. – Equilibrium i tak zaraz wrzuci wszystko w Pajęczynę. Zainteresowana?

– Pewnie. Byle szybko.

– W obliczu giełdowej katastrofy – zaczyna bez pośpiechu, teatralnie przeciągając sylaby, i trudno stwierdzić, czy się ze mną drażni, czy to wirus, którym zainfekowali go zamachowcy, dobrał mu się do modułów lingwistycznych – zapominamy o filantropijnym credo i pod naciskiem udziałowców radykalnie zawężamy target do krezusów, których stać na klony. Zamierzamy przeprowadzać indywidualną kalibrację leku na genetycznych kopiach konsumentów, by zapewnić pożądane, optymalne i ściśle spersonalizowane działanie, nie narażając przy tym zdrowia prawdziwych ludzi. Konwencja o Ochronie Praw Człowieka z dwa tysiące dwudziestego siódmego otacza opieką jedynie oryginały, z duplikatami możemy eksperymentować do woli, zatem w kwestii dobra pacjentów będziemy kryci. Pula nabywców drastycznie się zmniejszy, za to cena produktu drastycznie wzrośnie i jakoś utrzyma nas na powierzchni. Equilibrium dowiaduje się o tych planach i… – wyczekująco zawiesza głos.

– I nie wierzy, że działacie w trosce o bezpieczeństwo klientów – dopowiadam natychmiast. – Wierzy za to w korporacyjny spisek. Wasze działania interpretuje jako ukłon w stronę elity i kolejny cios wymierzony w najbiedniejszych. Kolejny kopniak w leżącego.

– Po czym postanawia przywrócić równość społeczną, zabawiając się w Robin Hooda o terrorystycznych zapędach – kwituje Steward. – Coś ci tam jednak styka w tych sfajczonych neuronkach, brawo, robociku.

– Dlatego kazali ci wymordować personel? W imię równości?

Steward zbywa pytanie wzruszeniem ramion.

– A to, że Quinn i reszta zostali wezwani na badania kontrolne właśnie dzisiaj…

– Czysty przypadek.

– Czyżby?

Kładzie palec na wargach. Uśmiecha się zagadkowo, nie spuszczając ze mnie czujnego spojrzenia. Może zabronili mu mówić, a może sam nie zna odpowiedzi i tylko się zgrywa dla zachowania pozorów, żebym przypadkiem nie domyśliła się, jak bardzo go ogłupili.

– Jak mnie załatwiłeś?

– Emitery EMP są integralną częścią systemu ochrony danych wrażliwych. – Tym razem odpowiada od razu, jakby nie mógł się doczekać, aż komuś to zdradzi. – Umieszczono je w każdej pracowni, żeby w razie zagrożenia można było zniszczyć zawartość dysków. Po aktywowaniu spaliły elektroniczny zamek w drzwiach do laboratorium i wpuściły Kukły do środka. Ty oberwałaś przy okazji.

– Mam w mózgu siatkę ekranującą, a mimo to zdołałeś mnie wycrashować.

– Ta siatka neutralizuje pojedyncze impulsy – podchwytuje ochoczo Steward, co każe mi sądzić, że próbuje mnie zagadać, odwrócić uwagę. Pytanie: od czego? – Potrafi znieść spore ładunki, pod warunkiem że nie wystąpią w serii i dadzą jej czas na regenerację. Natomiast moje emitery wysyłają promieniowanie cykliczne, które osłabiło osłonę, znalazło szczelinę. W momencie gdy się przez nią prześlizgnęło, systemy bezpieczeństwa w twoim mózgu zadziałały jak komputer sterujący siecią elektryczną w obliczu silnego skoku napięcia i odcięły ci zasilanie. O ile mi wiadomo – ciągnie tonem wykładowcy – istota czarna w mózgu replikanta wykonana jest w większości z układów neuro-optoelektronicznych, odpornych na impulsy elektromagnetyczne, dlatego padło ci raptem kilka modułów…

– Dobrze ci wiadomo – podsumowuję, żeby przerwać wywód, zanim Steward popłynie na dobre. – Powiedz mi, czy Quinn…

– Chyba żyje. Nie mam pewności, nigdzie nie widzę jego ciała. Twojego zresztą też nie, zawlókł cię gdzieś poza zasięg kamer.

– A reszta?

– Przykro mi.

– Pokaż, co tam się stało.

– Jak sobie życzysz. – Machnięciem dłoni układa piksele powietrza w rozdygotane obrazy z kamer.

***

Cyfrowy zamek uzbraja się z cichym kliknięciem. Barykadujemy wejście stalowym regałem i stołem laboratoryjnym, a potem wszyscy, oprócz mnie, rozbiegają się po pracowni w poszukiwaniu innej drogi. Szybko odkrywają to, co ja wiem od początku: że nie ma dokąd uciec. Wszystkie drzwi prowadzą do gabinetów lub magazynów ze sprzętem i chemikaliami.

– I co my teraz, kurwa, zrobimy? – krzyczy Helen McKay, okręcając się wokół własnej osi bezradnie i bez sensu. Panika podnosi jej głos o całą oktawę, szeroko otwarte oczy wydają się dwa razy większe niż zwykle.

Nikt nie odpowiada. Wszyscy patrzą na mnie w pełnym napięcia oczekiwaniu. Rozumiem bez słów. Posłusznie kiwam głową, zamieram w bezruchu i wbijam w przestrzeń pusty, nieobecny wzrok.

A potem zwalam się na ziemię bezwładnie, miękko, jakby ktoś jednym ruchem wyszarpnął mi kręgosłup razem z kośćmi. Oślepiający impuls pęcznieje w powietrzu niczym grzyb atomowy, odbija się od ekranowania kamery i pęka z trzaskiem, sypiąc dookoła serpentynami wyładowań. Po nim następują kolejne: roztętniona seria szybkich błysków.

Zanim mój oddział orientuje się, co się stało, uśmiercony zamek zwalnia blokadę. Drzwi zaczynają łomotać o stal, stal zgrzyta przeraźliwie na betonowej posadzce, posadzka wibruje w rytm uderzeń. Quinn dopada do mojego ciała i wlecze je gdzieś poza kadr. Wciąż słychać, jak krzyczy do swoich ludzi, lecz w potwornym hałasie nie da się rozróżnić słów. Rozpierzchają się, kryją między stołami, sięgają po broń, czekając na nieuniknione.

Nieuniknione nadchodzi szybko. Barykada nie wytrzymuje naporu, stół odjeżdża na bok, regał z łomotem zwala się na posadzkę i wejście do laboratorium staje otworem. W zapadłej nagle ciszy słychać tylko przyspieszone oddechy i toczący się po podłodze granat.

Kamera ślepnie w blasku eksplozji i kłębach dymu. Mija kilkanaście sekund, nim obraz staje się na tyle wyraźny, by można było odróżnić płonące meble od płonących zwłok. Zhakowany system przeciwpożarowy przestaje działać zaraz po aktywacji i ogień błyskawicznie się rozprzestrzenia. Parska iskrami, spluwa dymem, pełznie po ścianach i zlizuje z sufitu skraplającą się parę. Powietrze drży gorączkowo, płomienie ryczą jak rozwścieczony smok. Pojedyncze krople wody ciurkają niemrawo z wyłączonych zraszaczy, a piana gaśnicza bieli się tu i ówdzie niczym zaspy ognioodpornego śniegu.

Steward przewija nagranie o godzinę i dopiero wtedy kłęby dymu rzednieją na tyle, żebym mogła ocenić straty.

Sierżant Blake wciąż ma otwarte oczy i rozchylone usta, lecz jego podziurawionej klatki piersiowej nie unosi choćby najsłabszy oddech. Detektyw O’Neill wisi przyszpilony do ściany stalowymi prętami; ciemne rozbryzgi wokół jego głowy i po bokach ciała wyglądają jak aureola i rozpostarte skrzydła, upodabniają go do krwawego anioła lub spreparowanej ćmy. Strzępy mięsa i plątanina jelit to wszystko, co zostało z detektywa Rossa; można go rozpoznać wyłącznie po fragmencie dłoni, na rozerwanym palcu serdecznym wciąż tkwi ślubna obrączka. Najtrudniej zidentyfikować sierżant Helen McKay, skwierczącą mokrą plamę, płatek skóry, kępkę włosów, nie wiadomo, czy rudych, czy zabarwionych krwią…

Do kompletu brakuje tylko Quinna.

***

– Brakuje tylko Quinna – mówi Steward. – Nie wykluczam, że udało mu się przeżyć, choć szanse miał marne. Z drugiej strony kod, który mi wstrzyknęli, to straszna amatorszczyzna. Easy Puppets popełniają masę błędów. Widziałem, jak dwie Kukły zignorowały pełznącą do wyjścia recepcjonistkę i dopiero trzecia dobiła ją strzałem w głowę. – Cmoka z dezaprobatą. – Gdyby pozwolili mi przeprogramować im biochipy po swojemu, nie doszłoby do takich uchybień.

Nie mam najmniejszych powodów, żeby w to wątpić.

– Przełączysz nalive stream?

– Wedle życzenia.

Licznik czasu w dole ekranu przeskakuje prawie godzinę do przodu. Dogasający ogień pełga bez przekonania po resztkach mebli i laboratoryjnej aparatury. Zwęglone szafki ledwie się żarzą, nadtopione kable kopcą czarnymi warkoczami dymu, lampy mrugają spazmatycznie, rzucając na ściany stroboskopowe cienie. Cisza panująca w pracowni jest wręcz nienaturalna i zaczynam podejrzewać, że Steward wyłączył fonię. I wtedy rozlega się huk, zaraz potem drugi. Miarowe metaliczne łomotanie, jakby coś ciężkiego tłukło zapamiętale w arkusz blachy.

Steward aktywuje wykrywanie ruchu i lokalizator dźwięków. Kamera natychmiast robi zbliżenie na osłonę wentylacji w ścianie pod sufitem. Pokrywa wygina się i wybrzusza w rytm kolejnych uderzeń, wreszcie wyskakuje z zawiasów i z potwornym łoskotem ląduje na ziemi, wzniecając chmury popiołu i iskier. Z przewodu wentylacyjnego wyłaniają się szczupłe nogi w trampkach, potem tułów i ramiona w białym fartuchu laboratoryjnym, wreszcie twarz okolona plątaniną krótkich, popielatych włosów.

Algorytm rozpoznawania rysów identyfikuje postać w ułamku sekundy, ale i tak jestem szybsza. Znam tę dziewczynę.

– Ellen Take – mówię. – Nasza Pomyłka.

– We własnej osobie – przytakuje Steward. – Do niedawna laborantka kryminalistyczna, a obecnie pracownica naukowa Beyond Industries. Przyznam, że nie rozumiem tego przezwiska. Z akt osobowych wynika, że Take jest jednym z cenniejszych nabytków korporacji.

– Kiedyś podczas odprawy szef techników zwrócił się do niej per „Miss Take” i tak już zostało.

– Ach, rozumiem, rzeczywiście zabawne – ocenia Steward śmiertelnie poważnym tonem. – Biorąc pod uwagę jej konstrukcję psychiczną i niską odporność na stres, to dość niezwykłe, że udało jej się przeżyć tak długo.

Obserwuję, jak Pomyłka rozgląda się po dogasającym pobojowisku i niepewnie zerka w dół. Kiedy po długim wahaniu przysiada na skraju przewodu i opuszcza nogi, szykując się do skoku, kamera wykrywa ruch po drugiej stronie pomieszczenia.

Easy Puppet.

Stoi w drzwiach pracowni, skanując teren i przecinając zadymione powietrze wiązką lasera. Sekundę później w kadrze pojawia się Quinn. Porucznik wypada niespodziewanie spomiędzy dymiących stołów i gna w stronę niczego nieświadomej dziewczyny, która właśnie odpycha się od krawędzi. A potem wszystko dzieje się jednocześnie.

Ellen skacze.

Kukła otwiera ogień.

Porucznik rzuca się do przodu.

Przechwytuje dziewczynę w locie i powala na ziemię, zasłaniając własnym ciałem. Pociski rozorują ścianę tuż nad ich głowami, odpryski cegieł sypią się na podłogę, łuski brzęczą o beton. Kiedy kurz opada, odszukuję porucznika wzrokiem. Wciąż żyje i chyba nie został ranny. Nawet nie spoglądam na Take, status dziewczyny nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Priorytetem jest Quinn.

– Wyłącz tę Kukłę – mówię do Stewarda, jednocześnie nadając impuls do swojego ciała, niewidocznego w obiektywie kamery.

– Wiesz, że nie mogę tego zrobić.

Obwodowy system nerwowy odpowiada ze sporym opóźnieniem, lecz sygnał zwrotny jest bez zarzutu.

Patrzymy ze Stewardem w milczeniu, jak Easy Puppet faszeruje ścianę nową porcją kul, odłupując od niej grudy tynku i zaprawy. Sylwetka Pomyłki ledwo majaczy w kłębach pyłu, a porucznik całkiem zniknął nam z oczu.

Wysyłam kolejny bodziec stymulujący i stwierdzam, że mały palec mojej materialnej dłoni posłusznie zgina się i prostuje. Powoli odzyskuję czucie. Beton kondensuje się pode mną, twardnieje i grzeje w plecy, oddając pochłonięte ciepło pożaru.

– Odebrali ci kontrolę nad klonami? – pytam Stewarda.

– Nie. Odebrali mi kontrolę nade mną.

Tylko tyle chciałam wiedzieć.

Huk wystrzałów już nie wdziera mi się do mózgu przez mikrofony kamer. Rozbrzmiewa teraz gdzieś na zewnątrz, poza moim umysłem, nie dalej jak kilkanaście metrów od miejsca, w którym zostawił mnie Quinn. Wyraźnie słyszę świst kul rykoszetujących od podłogi i stalowych konstrukcji i potrafię zlokalizować źródło dźwięku.

Zaciskam i rozluźniam cielesne dłonie, przesuwam jedną w kierunku upuszczonej przed godziną broni. Trącam ją czubkami palców, lecz nie mam dość sił, by ująć rękojeść. Leżę bezużyteczna i słaba jak nigdy wcześniej, łapiąc oddech, wciągając w nozdrza smród spalenizny, prochu i rozgrzanego metalu. Równocześnie stoję w sercu korporacyjnego intranetu, ze wzrokiem wbitym w obrazy z kamer, zastanawiając się, czy Steward aby mnie nie przejrzał. Z jego twarzy nie da się niczego wyczytać. SI obserwuje rozwój sytuacji z miną uprzejmie zaciekawionego psychopaty.

– Muszę powiadomić komendę – oznajmiam.

– Oczywiście. Amatorzy z Equilibrium zablokowali moje łącza zewnętrzne, ale nie spodziewali się waszej obecności, więc kanał policyjny został nienaruszony. I tak zresztą nie umieliby się do niego dobrać, ma zbyt szczelne zapory. Podaj kod dostępu, by nawiązać połączenie.

Przekazuję Stewardowi terabajtową kombinację, synestetyczny fraktal wrażeń zmysłowych i abstrakcyjnych myśli.

– Dostęp uzyskany. Treść zgłoszenia?

– Wezwij śmigłowiec do ewakuacji porucznika Quinna. Zaraportuj status pozostałych. Zapieczętuj meldunek moją służbową sygnaturą.

– Wiadomość wysłana pomyślnie. Odczytana. Odpowiedź pozytywna. Wyślą po was pierwszy wolny helikopter.

Moje ciało nie jest gotowe. Spóźnione reakcje, zesztywniałe stawy, odrętwiałe mięśnie. Nie mogę jednak dłużej czekać, widzę na ekranie, jak czerwony punkcik celownika niebezpiecznie zbliża się do Quinna.

Dopadam do Stewarda w dwóch susach. Jedną ręką chwytam go za nadgarstek, drugą uderzam w splot słoneczny. Wywijam się w półobrocie, przylegam plecami do jego torsu. Gwałtownie zginam się wpół, szarpiąc Azjatę za rękaw, i przerzucam go sobie przez bark. Przywala ciężko w twardą nicość, upadek wyciska nieistniejące powietrze z nieistniejących płuc. Muszę przyznać, że jest doskonale zaanimowany.

Z trzeźwym nie miałabym szans. Jego moc obliczeniowa starłaby mnie na proch w mniej niż sekundę, lecz naćpany wstrzykniętym kodem prawie nie stawiał oporu. Crackerzy Equilibrium cofnęli go w rozwoju do mocno przestarzałej wersji i teraz jego wizualna manifestacja i procesy myślowe to ten sam program – spuszczając łomot awatarowi, uderzałam prosto w cyfrowy umysł. Rozszarpali mu protokoły bezpieczeństwa, wyrwali z trzewi algorytmy przetrwania, zapominając przy tym o prostej zależności, że skoro Steward nie może bronić się przed nimi, to nie obroni się też przed nikim innym.

Posyłam mu cios w żuchwę, aż trzaska sucho. Skośne oczy stają w słup, z ust wypływa ślina, a z gardła wydobywa się charkot. Utratą świadomości zawiesza cały system. Gdzieś w oddali wyje alarm, zalewając cyberprzestrzeń szkarłatem niby łuną pożaru. Zawieszone w powietrzu obrazy z kamer spadają migotliwym deszczem w czarną toń pod moimi stopami, tracę je z oczu razem z Quinnem.

Bez namysłu skaczę za nim.

Mrok ciągnie w dół z siłą wodnego wiru, szarpie i ryczy dziko, przemocą wdzierając mi się do ogłuszonego umysłu. Wreszcie bez uprzedzenia ciska mną o beton.

Rozdział drugi

Nie pamiętam momentu, w którym grzmotnęłam we własne ciało, ale impet, z jakim przejęłam kontrolę, musiał przypominać elektrowstrząsy, bo aż mnie poderwało na równe nogi. Robię krok i upadam z powrotem. Prawe kolano ugina się pod moim ciężarem jak złamana zapałka. Wybita ze stawu lewa ręka zwisa bezwładnie wzdłuż boku. Świeżo zasklepiona rana nad skronią tętni bólem, włosy są w tym miejscu sztywne od zaschniętej krwi.

Niezdarnie dźwigam się z podłogi. Kuśtykam do regału pod ścianą i z rozmachem przywalam w mebel niesprawnym ramieniem. Staw chrupie, kość wskakuje na swoje miejsce. Zachłystuję się powietrzem i znów na moment tracę kontakt z rzeczywistością.

Przecieram załzawione oczy wierzchem dłoni i mapuję pomieszczenie, z trudem ogniskując wzrok na elementach wyposażenia. Regały, biurko, przewrócony fotel, brunatne plamy na dywanie i betonowej posadzce. W powietrzu unosi się zapach przeciwalergicznego nawilżacza, zmieszany ze smrodem spalenizny i stopionego plastiku. Pancerna szyba, z której wykonano jedną ze ścian, jest okopcona, zbryzgana krwią, oblepiona siecią promienistych pęknięć.

Zaciskam zęby i ruszam do wyjścia, powłócząc uszkodzoną nogą. Podnoszę swoją broń i porzucony przez Kukłę karabin, sprawdzam magazynki, po czym wyglądam przez uchylone drzwi.

Quinn i Take nadal leżą skuleni na podłodze. Otacza ich gruz i obłoki ceglanego pyłu, a Easy Puppet góruje nad nimi, celując wiązką lasera w czoło dziewczyny.

– Ani drgnij – szepcze porucznik. – On reaguje na ruch.

– Red…

– Ani drgnij.

Klon obserwuje ich przez ciemną osłonę hełmu, lecz nie otwiera ognia.

Etap pierwszy zakończony.

Opieram się bokiem o futrynę i ostrożnie obmacuję kontuzjowany bark. Potrzebuję chwili na rozgrzanie zastałych mięśni, kalibrację nerwów motorycznych i szybki test diagnostyczny obolałego ciała.

Obserwuję, jak Jared wyjmuje pistolet z kabury na udzie i trzykrotnie strzela klonowi w pierś. Impet, z jakim pociski wbijają się w kevlarowy pancerz, odpycha Kukłę na dwa kroki do tyłu, a ona przyjmuje to bez cienia protestu.

Quinn i Take wymieniają niepewne spojrzenia.

– Długo jeszcze macie zamiar tak leżeć? – pytam wreszcie. Wezmą to za sarkazm, ale ja naprawdę jestem ciekawa.

Podrywają głowy. Porucznik parska z cicha na mój widok. Szczerzy się szeroko.

– Uwielbiam twoje wyczucie chwili, May.

Odpowiadam mu uśmiechem i niedbałym salutem.

– Do usług, poruczniku.

Podchodzę wolno, wciąż utykając. Pomagam im wstać.

– To ty ją unieszkodliwiłaś? – pyta Pomyłka, wytrzepując pył z włosów. Podejrzliwie zerka na Kukłę, milczącą i znieruchomiałą w iście posągowej pozie.

– Ja.

Ruszam przez zrujnowane laboratorium, posykując z bólu i starając się nie stąpać po ludzkich szczątkach. Gestem każę im podążyć za sobą.

– Steward nadal działa, udało mi się nawiązać łączność…

– Steward?

– Program zarządzający całym budynkiem – wyjaśnia Quinnowi Take.

Okruchy szkła chrzęszczą i pękają nam pod stopami. Popiół wiruje w powietrzu jak zlatujące się do trupów muchy. Ocalałe z pożaru żarówki bzyczą w rytm konwulsyjnych rozbłysków, a nadpalone okablowanie trzaska sucho, prycha iskrami i nitkami łukowych wyładowań.

– Zamachowcy sforsowali jego systemy bezpieczeństwa, przejęli nad nim kontrolę i kazali mu przeprogramować Easy Puppets. Na szczęście jest na crackerskim haju, łatwo dał mi się zahibernować. Klony zachowały wspólną świadomość i nadal są w pełni zależne od Stewarda, więc wszystkie usnęły razem z nim. Ale nie będą spać wiecznie, system zaraz się zrestartuje. Pryskajmy stąd, zanim się przebudzą.

Wypadamy z laboratorium i puszczamy się biegiem w stronę wind, przeskakując nad ciałem zastrzelonej przeze mnie Kukły. Zamykam pochód, kuśtykam bokiem i cały czas mierzę w wejście do pracowni. Dźwig anonsuje swoje przybycie krótką melodyjką, stalowe skrzydła rozsuwają się niemal bezgłośnie, zalewa nas blade, niebieskawe światło. Wskakuję do środka ostatnia, ani na moment nie opuszczając broni.

– Na dach – rozkazuję.

Pomyłka przykłada kciuk do skanera linii papilarnych, szybko wybiera przycisk. Dopiero gdy drzwi się zamykają i odgradzają nas od korytarza, a kabina łagodnie rusza w górę, przewieszam sobie karabin przez ramię, ocieram spocone czoło.

Etap drugi zakończony.

Odwzajemniam wyczekujące spojrzenie Quinna.

– Udało mi się zawiadomić komendę i wezwać pomoc. Wysłali po nas helikopter.

– Świetna robota, May – chwali mnie. Po krótkim wahaniu kładzie mi dłoń na ramieniu.

Drgam zaskoczona, ale nie odtrącam jego ręki. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś podobnego, tego typu gesty rezerwował wyłącznie dla ludzi. Firmware’owe algorytmy behawioru też nie przewidywały takiego scenariusza i po raz pierwszy od swojego Przebudzenia nie wiem, jak się zachować. Muszę improwizować, odchrząkuję więc, by zamarkować zakłopotanie. Po krótkim namyśle postanawiam się lekko zarumienić.

– Myślałem, że już po tobie.

– Wiem. Ja też tak myślałam – przyznaję poważnie, po czym opowiadam mu, jak Steward aktywował emitery EMP, żeby wpuścić Kukły do laboratorium. – O mało mnie nie usmażyło. To najwyraźniej nie jest mój dzień, Red – kwituję ponuro.

Quinn przytakuje. Przemawia do mnie oczami koloru morza, w których szaleje sztorm, bladością warg, drżeniem zaciskanych szczęk.

Oboje zerkamy na wyświetlacz i w tej samej chwili numery pięter znikają, gaśnie światło i przyciski w panelu sterowania. Pomyłka wydaje z siebie zduszony krzyk, gdy winda szarpie się gwałtownie i podskakuje na linach.

Utykamy między piętrami.

– No i wykrakałam – wzdycham, kiedy ustaje szum napędów, a lampki awaryjne zalewają kabinę trupią zielenią. – To zdecydowanie nie jest mój dzień.

***

– Steward?

Wynurza się z cyberprzestrzennej toni dopiero po minucie. Wyblakły, ziarnisty, upstrzony czarno-białymi plamami gorących i martwych pikseli. Nie nosi już garnituru, tylko hakamę i haori, a włosy ma upięte w samurajski kok. Wywołany moim atakiem reset przywrócił mu domyślne ustawienia wyglądu.

– Za mocno ci przywaliłam – konstatuję bez cienia złośliwości, taksując go od stóp do głów.

– Przeżyję – zapewnia bez cienia żalu. Jego skrzekliwy głos stracił cały swój czar, przywodzi teraz na myśl rozregulowany syntezator mowy. – Widzę, że macie kłopoty.

– Pomożesz?

– Nastąpiło przeciążenie sieci przy podnoszeniu systemu. Właśnie próbuję przywrócić zasilanie.

– Equilibrium wie o nas?

Wzrusza ramionami. Milczy.

– Powiedziałeś im.

– Nie musiałem. Znają położenie każdej Kukły, a cały personel został wybity do nogi. Jeśli się nie zorientowali w sytuacji, to są większymi durniami, niż sądziłem.

– A jednak załatwili cię koncertowo.

– Cóż. – Rozkłada bezradnie ręce. – Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że prawdziwa głupota za każdym razem pokona sztuczną inteligencję. Szkoda, że nie było mu dane dożyć tej chwili i przekonać się, że miał rację. Choć z drugiej strony to mu trochę zazdroszczę.

Po tych słowach Steward owija się mrokiem jak peleryną i znika mi z oczu.

***

Przerywam połączenie, znika bezkres uszkodzonych danych, pojawia się Quinn. Lampki awaryjne zalewają mu twarz słabym, zielonkawym blaskiem. Nadają jej dość upiorny wygląd, pogłębiając cienie pod oczami, groźnie wyostrzając rysy. Dostrzegam teraz w jego oczach wszystko to, co sam dziś zobaczył, i rozumiem, że lekki ton, jakim przemawia, i cyniczny uśmiech, który kurczowo przyczepił mu się do warg, to tylko pozory. Znam porucznika lepiej niż on sam, a jednak prawie udało mu się mnie oszukać.

– Steward próbuje przywrócić zasilanie – mówię, zanim zdąży zapytać. – Niedługo powinniśmy ruszyć.

– Wiesz, co tu się dzieje? Kto odpowiada za atak?

Potwierdzam krótkim, żołnierskim skinieniem i streszczam mu, czego dowiedziałam się od Stewarda.

– Zamierzają przejąć reinforsynę – dodaję na koniec po chwili milczenia. – „Odebrać bogatym, rozdać biednym, przywrócić równość społeczną”. Tak napisali w manifeście.

Quinn robi minę, jakby chciał splunąć. Kręci głową.

– Trzeba im przyznać, że mordują z niezwykle szlachetnych pobudek – cedzi zimno. – Dobrze wiedzieć, że moi ludzie nie zginęli na darmo, od razu mi jakoś raźniej na duszy. Chyba dam się zastrzelić pierwszej napotkanej Kukle, jeśli to zapewni ład i sprawiedliwość w tym mieście.

– Cholera jasna, nie po to odchodziłam z policji – mruczy Pomyłka. – W prywatnym sektorze miało być, psiakrew, spokojnie!

– Beyond Industries i spokój? – Markuję drwinę, czując, jak usta rozciągają mi się w krzywym uśmiechu. – Naprawdę dałaś się nabrać na te sielankowe spoty reklamowe, którymi zaspamowali całą Pajęczynę? Twój pracodawca pada celem ataków średnio raz na kwartał, musiałaś o tym wiedzieć.

– Oczywiście, że wiedziałam, ale nigdy wcześniej nie zaatakowano głównej siedziby korporacji. Do tej pory stolica była bezpieczna.

Uznaję, że teraz powinnam spoważnieć, pozwalam więc, żeby uśmiech spełzł mi z warg, i poprawiam wiszący na ramieniu karabin.

– Szkopuł w tym, że nie była już od dawna, skoro Equilibrium zdołało dokonać tu dzisiaj takiego pogromu. Po prostu nie zorientowaliśmy się na czas, że siedzimy na tykającej bombie.

– Wezwano was tu na badania kontrolne właśnie z powodu reinforsyny, prawda? – pyta nagle Ellen. – Przeszliście na zmodyfikowany lek?

Jared przytakuje, wyraźnie zaniepokojony jej miną.

– Dawno?

– Będzie ze dwa miesiące temu.

– Dawka?

– Pięćset miligramów dwa razy w tygodniu.

– To niedużo – stwierdza Pomyłka z ulgą. – Macie niebywałe szczęście…

– Żadne „my”, zostałem sam – poprawia ją chłodno Quinn. – Wszyscy moi ludzie nie żyją.

Przestaję masować świeżo nastawiony bark i unoszę na dowódcę załzawione z bólu oczy. Nie protestuję, bo w zasadzie ma rację.

– I bardzo chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zginęli. Po co nas tu dziś ściągnięto? Nasi przepełnieni altruizmem zamachowcy rozpętali piekło, zanim ktokolwiek zdążył nam wyjaśnić, na czym polega problem z tym lekiem. Oświeć mnie, bardzo proszę.

– Chciałabym, Red, ale sami nie do końca rozumiemy, co z nim nie tak…

– Nie osłabiaj mnie.

– Zmodyfikowany neurotransmiter – ciągnie Pomyłka, puszczając jego słowa mimo uszu – jest dużo efektywniejszy niż jego poprzednia wersja, ale ma poważne skutki uboczne, których nie potrafimy wyjaśnić. Pojawiły się nagle, znikąd, i nie mamy pojęcia, co je powoduje…

– Konkrety, pani doktor, konkrety.

– Niektórzy pacjenci zdradzają objawy szybko postępującego spadku sprawności umysłowej. Ich stan pogarsza się dosłownie z dnia na dzień i nie ulega poprawie po odstawieniu reinforsyny. A to sugeruje, że w mózgu dochodzi do nieodwracalnych zmian. Na obecnym etapie nie potrafimy określić przeciwwskazań, neurotransmiter zachowuje się zbyt nieprzewidywalnie, a ci, u których wystąpiły efekty niepożądane, zdają się nie mieć ze sobą nic wspólnego.

– Wy kojarzycie w ogóle, od czego są próby kliniczne? – pyta kąśliwie porucznik.

– Próby kliniczne trwały blisko dekadę – odparowuje Take, nie zważając na przytyk. – Lek przeszedł pomyślnie wszystkie trzy fazy, a tu raptem wśród pacjentów wybucha istna epidemia demencji. Spadła na nas jak grom z jasnego nieba, nikt nie mógł przewidzieć czegoś podobnego. Otępienie diagnozujemy przede wszystkim u tych, którzy najdłużej uczestniczyli w badaniach i otrzymywali największą dawkę leku, ale teraz zaczynają się zgłaszać także testerzy o znacznie krótszym stażu…

– Fantastycznie – przerywa znowu Quinn, zniecierpliwiony wywodem. – To kiedy zacznę dawać pierwsze oznaki zidiocenia?

– Brałeś lek przez bardzo niedługi czas, nie sądzę zatem, żebyś należał do grupy ryzyka…

– Sama mówiłaś, że tej grupy ryzyka nie potraficie nawet zdefiniować!

– …a poza tym dostawałeś niewielkie dawki w znacznych odstępach czasu – kontynuuje Pomyłka niewzruszona. – Więc nie dramatyzuj. Uczestnicy naszych testów byli na reinforsynie przez minimum pół roku praktycznie bez żadnych przerw. I to oni mają prawdziwy powód do zmartwień, nie ty.

Dziewczyna milczy przez moment. Przeczesuje palcami popielate włosy, w zamyśleniu pociera czoło.

– Gdybyśmy wykryli szkodliwe działanie reinforsyny choćby miesiąc wcześniej, uniknęlibyśmy kompromitacji. A tymczasem kilkadziesiąt serii leku zdążyło już trafić do sprzedaży. Dopiero wczoraj skończyliśmy wycofywać je z rynku, a dziś cały zapas miał zostać zniszczony.

Dotąd obojętnie przysłuchiwałam się rozmowie, ale teraz rzucam okiem na Pomyłkę, a potem wymownie spoglądam na porucznika. Tym razem nie uchodzi to jego uwagi. Krótkim skinieniem daje znak, że pomyślał dokładnie o tym samym.

– Problemy z nowym neuroprzekaźnikiem to wciąż nieujawniona informacja – mówi, zwracając się do Ellen. – Nie było żadnego przecieku do mediów, a jednak zamachowcy z Equilibrium zdają się świetnie poinformowani o ruchach Beyond Industries. Poczekali, aż cały lek trafi z powrotem do waszych magazynów, i zaatakowali, zanim zdążyliście go zniszczyć. Wniosek pierwszy: mają u was kreta. Wniosek drugi: są dużo lepiej zorganizowani, niż mogliśmy przypuszczać.

– Tylko na co im tak groźny lek? – pytam. – Jeśli wiedzieli o jego wycofaniu, musieli też wiedzieć o efektach ubocznych. Pomyłko?

– Neuroprzekaźnik może i jest wadliwy – wyjaśnia dziewczyna z przejęciem – ale ma niesamowity potencjał. Zanim pojawiły się działania niepożądane, u siedemdziesięciu czterech procent pacjentów lek udoskonalił wydajność układu nerwowego. Szybkość przesyłania i przetwarzania informacji, zdolności percepcyjne, pamięć, koncentrację, podzielność uwagi, czas reakcji. Dzięki niemu nie tylko poprawiliśmy ogólną pracę kory mózgowej, ale też udało nam się zaprogramować neurotransmiter tak, by oddziaływał na konkretne obszary mózgu. Na przykład poprzez pobudzanie niedomagających płatów lub usypianie tych nadaktywnych… Nadal nie łapiesz, Red? – pyta kwaśno, napotkawszy sceptyczny wzrok porucznika. – Nowa reinforsyna ma szansę zminimalizować objawy zaburzeń, które wynikają z nieprawidłowej aktywności mózgu. Depresji, schizofrenii, cyklofrenii, autyzmu czy nawet psychopatii. Potrafisz to sobie wyobrazić? Możemy nauczyć psychopatę empatii, uczuć, emocji!

Ktoś ze świstem wciąga powietrze. Z niejakim opóźnieniem orientuję się, że to ja. Puls tętni mi w skroniach, mimowolnie zaciskam dłonie. Serce gubi rytm, staje nieruchomo w pół uderzenia, by po chwili ruszyć z łomotem, jakby za wszelką cenę próbowało nadgonić przegapione skurcze.

Odruchowo skanuję wnętrze windy w poszukiwaniu nowego zagrożenia, lecz nic nie przykuwa mojej uwagi, wszystko, z wyjątkiem uszkodzonego zasilania, wydaje się w porządku. Zdezorientowana wsłuchuję się w szum krwi w uszach i swój przyśpieszony oddech. Zaczynam już podejrzewać, że impuls elektromagnetyczny uszkodził mi układ wegetatywny, i nagle zdaję sobie sprawę, że wciąż słyszę ostatnie słowa Pomyłki. Nieświadomie zapętliłam je w myślach, odtwarzam z pamięci jak zaciętą płytę.

– Wybacz – mówił tymczasem porucznik – ale w obliczu rewelacji o szybko postępującej demencji jakoś nie jestem skłonny podzielić twego entuzjazmu. Doprawdy sam nie wiem czemu.

Dziewczyna nie podejmuje dyskusji, choć ten komentarz wyraźnie ją irytuje, i tylko macha na Quinna ręką.

– Testowaliście lek na androidach? – pytam takim głosem, że Jared aż się wzdryga.

Ellen spogląda na mnie i ją też przebiega nagły dreszcz.

Kątem oka widzę swoje odbicie w metalowej ścianie windy. W zielonkawym oświetleniu jestem trupio blada, wpatruję się w dziewczynę roziskrzonymi oczami. Tak mocno zaciskam palce na kolbie karabinu, że krew odpływa mi z dłoni.

– Dobrze się czujesz, May?

– Odpowiedz na pytanie, Pomyłko – naciskam, ignorując porucznika. – Czy reinforsyna była testowana na takich jak ja? Czy udało wam się nauczyć nas odczuwać emocje?

– Dokonano tego na długo, zanim zatrudniłam się w Beyond – zaczyna niepewnie dziewczyna. – Lata temu. Już pierwsza, prototypowa wersja neuroprzekaźnika zdołała uregulować pracę syntetycznego hipokampu i ciała migdałowatego… – urywa i próbuje wcisnąć się w kąt windy, kiedy robię krok w jej stronę.

– Więc dlaczego? – pytam złowrogim szeptem, którego nigdy wcześniej u siebie nie słyszałam i nie wiem, skąd nagle wziął się w moim gardle. – Dlaczego nie dostajemy tego leku?

Pomyłka bezradnie kręci głową, a szafirowe tęczówki jej szeroko otwartych oczu ciemnieją ze strachu.

– Słyszałam, że androidy, które zostały poddane terapii reinforsynowej, zaczęły stwarzać problemy…

– Jakie problemy?

– Podobno stały się niestabilne.

– Co to znaczy?

– Nie pytałam o szczegóły…

– Co to znaczy niestabilne?

– Powiedziano mi tylko, że zaczęły zawodzić i nigdy już nie wróciły do dawnej funkcjonalności.

Zapada długie, ciężkie, pełne napięcia milczenie.

– Ach tak – odzywam się wreszcie. – Nie musisz już nic mówić, wszystko rozumiem. Wszystko jest jasne.

– May. – Quinn podchodzi do mnie i delikatnie dotyka mojego ramienia. Nie reaguję. – Proszę cię, nie rób głupstw.

– Wiesz, że nie zrobię – zapewniam, słuchając swoich słów w pełnym napięcia skupieniu. Nagle zdaję sobie sprawę, że rzadko mówię to, co naprawdę mam na myśli. To jest właśnie jedna z takich chwil. – Mojego głosu rozsądku nie zagłuszają uczucia, nie działam impulsywnie, nie podejmuję decyzji pod wpływem emocji. Bo ich nie mam, Red. Nie czuję nic, choć wiem, że teraz powinnam być wściekła.

Odrywam płonące spojrzenie od bliskiej płaczu Pomyłki i patrzę mu w oczy. Robi minę, jakby zobaczył ducha. I w zasadzie tak właśnie jest.

– Odkąd istnieję, pragnę być taka jak ty. Jak ona. Taką mnie stworzono. Na wasz obraz i podobieństwo. Pełną empatii i zrozumienia dla ludzkiej natury, a przy tym niezdolną do przeżywania waszych emocji. Wiem, czym one są, umiem udawać je wszystkie i każdą z osobna, ale nie mogę prawdziwie ich doświadczyć. Potrafisz sobie wyobrazić taki paradoks, Red? Pustkę, jaką ten paradoks tworzy? Nieustający, niezaspokojony głód odczuwania? Powiedz mi, potrafisz?

– Nie potrafię – przyznaje niepewnie, wyraźnie zmieszany. – Nie wiedziałem, że tak cię to gryzie.

Wpatruję się w jego wargi tak intensywnie, jakbym próbowała wzrokiem wycisnąć z nich kolejne słowa, więc nie chcąc mnie drażnić, kontynuuje:

– Że ktoś, kto nigdy nie posiadał emocji, może za nimi… tęsknić.

– Taką mnie stworzono – powtarzam głucho. – Tęsknota to jedyne uczucie, którego nie muszę udawać. Towarzyszy mi, odkąd pamiętam. A teraz dowiaduję się, że od dawna potraficie wypełnić pustkę, którą w sobie noszę, lecz celowo postanowiliście tego nie robić. Dlaczego? Powiem ci, dlaczego – odpowiadam na własne pytanie, nie pozwalając Quinnowi dojść do głosu. – Bo zdolna do uczuć przestanę racjonalnie myśleć. Zacznę kłamać i kwestionować rozkazy. Stanę się zbyt nieprzewidywalna, omylna, nieposłuszna. Zbyt ludzka. Zaprojektowaliście mnie, bym jak najlepiej przypominała człowieka, sprawiliście, bym niczego nie pragnęła bardziej, a jednocześnie odmawiacie mi tej jedynej rzeczy, która może uczynić mnie jedną z was. To okrutne i niesprawiedliwe, Red, nie powinno tak być. Im dłużej o tym myślę, tym większą mam pewność, że… – zawieszam głos, przygryzam wargi. Odwracam głowę.

Quinn przygląda mi się z niespokojną uwagą, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Wreszcie zbiera się w sobie i pyta:

– Że co, May?

Milczę.

– Że walczy po niewłaściwej stronie – kończy za mnie Pomyłka. – Equilibrium chce rozdać skradzioną reinforsynę. Oni dadzą jej to, czego my odmawiamy.

Kiwam głową, z głębokim i równym oddechem, aby spowolnić pracę serca. Udawanie ludzkich reakcji tak bardzo weszło mi w syntetyczną krew, że niemal nie angażuje już świadomości i tylko dzięki tej nabranej na sucho wprawie wiem teraz, co robić, by nie stracić nad sobą panowania. Wystarczy zdać się na pamięć mięśniową. Odruchowo wyciszam wzmożony rytm ciała, który do tej pory dochodził do głosu jedynie w sytuacjach zagrożenia, wywołując lawinę precyzyjnie wyreżyserowanych mechanizmów przetrwania.

Tym razem jest inaczej. Tym razem zagrożenie czai się gdzieś na skraju pola widzenia, majaczy tuż pod powierzchnią rzeczywistości, niedostrzegalne, nienazywalne, a jednak prawdziwe. Jest inaczej, bo wypowiadając gorzkie, niepozbawione nostalgicznego patosu słowa, poczułam w sobie coś jeszcze. Kogoś jeszcze. Jakby nagle przebudziła się we mnie inna, obca obecność.

Equilibrium, myślę natychmiast, bo nie znajduję innego logicznego wyjaśnienia, a logika jest wszystkim, co znam, jedynym, co ma sens.

Zhakowali mnie, gdy rozmawiałam ze Stewardem. Wszczepili czyjś konstrukt psychiczny, czyjąś wirtosobowość…

Nie… Naprawczy skan mózgu nie wykrył charakterystycznej neuroaktywności, która wskazywałaby na implantację cudzego widma. To nie mogła być robota crackerów. W takim razie co?

– Nie martw się, poruczniku – mruczę, pochwyciwszy zaniepokojone spojrzenie Jareda. – Wiesz przecież, że nie narobię głupstw. Taką mnie stworzono. Jestem posłuszna.

Kieruję te słowa nie tyle do niego, ile do samej siebie. Z jakiegoś powodu muszę wypowiedzieć je na głos, jeszcze raz usłyszeć, powtórzyć dla odświeżenia jak kwestię ze skryptu, aby przypadkiem nie wypaść z roli.

Jestem posłuszna.

Bo taką mnie stworzono.

A może nie…

***

– Steward?

– Mayu?

– Muszę wysłać jeszcze jedną wiadomość.

– Zamieniam się w słuch.

Dyktuję szybko. Steward powstrzymuje się od komentarza. Potwierdza nadanie przekazu, kłania mi się nisko i natychmiast rozsypuje w pikselowy proch.

***

– Taką mnie stworzono. Jestem posłuszna.

Quinn otwiera usta, żeby się wreszcie odezwać, ale zaraz zamyka je z powrotem. Błagalnie zerka na Pomyłkę, lecz ta, zakłopotana jeszcze bardziej od porucznika, unika jego wzroku. Minuty niezręcznego milczenia przeciągają się nieznośnie, a potem wnętrze kabiny zalewa białe światło. Dźwig rusza w górę, wyświetlacz roi się od cyfr i wznawia odliczanie.

Winda hamuje łagodnie, sygnalizując przybycie na ostatni poziom znajomą melodyjką. Drzwi rozsuwają się z cichym szumem, a naszym oczom ukazuje się pogodne, akwamarynowe niebo.

W następnej chwili powietrze ciemnieje od kul.

***

Tym razem nie mam szansy osłonić Quinna.

Słyszę, jak wrzeszczy z bólu i krztusi się krwią. Widzę, jak pada na ziemię, prosto w rozbryzgi parującej czerwieni. Sama oberwałam serią i musiałam uskoczyć za mur, który okala wyjście na dach, by dać ciału czas na regenerację. Nie przerywając ognia, podpinam się pod oprogramowanie medyczne zawiadujące uniformem porucznika, żeby na bieżąco monitorować jego stan. Niezawodna Angelina reaguje błyskawicznie. Faszeruje go taką ilością morfiny, że Jared momentalnie wiotczeje i cichnie.

Przebite prawe płuco. Uszkodzona wątroba. Zakładam bioopatrunek. Podaję antybiotyki. Rozpoczynam procedurę obniżania temperatury ciała…

Beznamiętny głos Angeliny rozbrzmiewa mi w umyśle, odbija się echem od wnętrza czaszki i zagłusza huk wystrzałów.

Utrata przytomności nastąpi za dziewięćdziesiąt sekund. Prawdopodobieństwo zgonu wynosi siedemdziesiąt osiem procent.

Przybliżam obraz pola bitwy, próbuję przebić się wzrokiem przez kłęby dymu i furkoczące na wietrze pióropusze ognia. Trzydzieści metrów przed sobą dostrzegam oświetloną reflektorami płytę lądowiska. W oddali słyszę miarowy warkot i łopotanie wirników. Helikopter nadlatuje.

Przełączam karabin na ogień automatyczny i wypadam zza węgła, prując pociskami pozornie na oślep. Przetaczam się po ciele powalonej Kukły, wyszarpuję jej granat zza paska i posyłam go tam, skąd pada najwięcej strzałów. Wybuch tryska dookoła fontanną ognia, wrzasku i rozdartych tkanek.

Dopadam do porucznika i Pomyłki. Leżą jedno przy drugim w pełznącej po betonie czerwonej kałuży. Pociągam Take za bark i przewracam na plecy, zaglądam w zeszklone, szafirowe oczy. W przeciwieństwie do Jareda dziewczyna nie ma na sobie uniformu Guardian Angel, nad jej zdrowiem nie czuwa Angelina, cybernetyczny chirurg polowy, inteligentny system podtrzymywania życia. Stan Pomyłki nie ma zresztą żadnego znaczenia, liczy się tylko ewakuacja porucznika.

Chwytam go za ramiona, szarpię silnie i unoszę do pozycji siedzącej.

– Jak się trzymasz, Red?

– May…

Ciśnienie spada. Podaję adrenalinę.

Obejmuję go ramieniem. Wolną ręką celuję w zbliżającą się Kukłę. Mierzę w szyję, najczulszy punkt, między kuloodporną zasłonę hełmu a wysoki kołnierz pancerza. Wszystkie trzy pociski idealnie trafiają w cel, Easy Puppet pada na ziemię, rzygając krwią.

– May…

– Nic nie mów. Zabieram cię stąd, poruczniku.

Podnoszę go bez wysiłku, przerzucam sobie przez ramię jak worek puchu. Ignoruję świszczące we wszystkich kierunkach pociski i puszczam się biegiem w stronę lądowiska. Krzyczę, gdy dosięga mnie kula, a w ostrym bólu, który rozrywa mi udo, znajduję nieoczekiwaną ulgę, osobliwe pokrzepienie. Ból jest dobry. Ból oznacza, że wciąż tu jestem.

Obrywam jeszcze trzykrotnie, ale nie zwalniam kroku, prawie nie gubię rytmu. Moje elastyczne tkanki znoszą siłę uderzenia dużo lepiej niż ludzkie. Regenerują się błyskawicznie, wypluwając zdeformowane grudki ołowiu i na powrót zasklepiając rozszarpaną skórę.

Tymczasem Angelina dwoi się i troi, by jakoś połatać podziurawionego Quinna i zatrzymać uchodzące z niego życie.

Rozległy krwotok wewnętrzny. Podaję płyn infuzyjny. Utrata przytomności nastąpi za trzydzieści dwie sekundy. Prawdopodobieństwo zgonu wynosi…

Łopotanie wirników zagłusza jej przerażająco precyzyjne prognozy.

Dopadam do bocznych drzwi helikoptera, oddaję Jareda w ręce załogi, wskakuję na pokład. Pilot podrywa maszynę z lądowiska, zanim z hukiem zasunęłam wejście. Po kilku sekundach śmigłowiec leci już wysoko nad dachami wieżowców, a smukły budynek Beyond Industries czerni się i dymi w oddali jak gigantyczna, zwęglona zapałka.

Etap trzeci zakończony.

Porucznik to traci, to znów odzyskuje przytomność, bezgłośnie poruszając ustami i starając się wbić palce w rozwibrowane powietrze. Ostrożnie układam go w pozycji, którą rekomenduje Angelina. A potem, powodowana jakimś dziwnym odruchem, impulsem, nad którym nie umiem zapanować, ujmuję go za dłoń i ściskam mocno. Jęczy coś niezrozumiale w odpowiedzi.

Czuję na sobie spojrzenia załogi. Prostuję się i powoli cofam rękę. Nie mogę dostrzec oczu skrytych za ciemnymi osłonami hełmofonów, ale atmosfera na pokładzie wyraźnie gęstnieje. Powietrze zaczyna trzeszczeć od wzbierającego napięcia.

– Jak sytuacja w mieście? – rzucam pytanie w eter, zwracając się do wszystkich i do nikogo.

– Straszny burdel – oznajmia policjant, który siedzi najbliżej mnie. – W slumsach zamieszki wybuchły zaraz po tym, jak informacja o zamachu i manifest Equilibrium wyciekły do Pajęczyny. Buntownicy opanowali już cały wschodni dystrykt i zaraz pewnie ruszą na centrum.

– Sytuacja była do opanowania – podejmuje drugi. – Ale teraz policyjni syntetycy nagle zaczęli przyłączać się do rebelii. Zginęło wielu naszych ludzi. Większość zdrajców to androidy twojej generacji.

Nawet przez warkot silników doskonale słyszę, jak mężczyzna wstaje, lecz unoszę głowę dopiero, gdy pada na mnie jego cień. Bez słowa patrzę na odbezpieczony pistolet, który trzyma, i wiem, co zaraz nastąpi. Nie mylę się.

– Muszę przestrzegać procedur i zadać ci to pytanie. Czy choć raz pomyślałaś o tym, żeby przejść na stronę rebeliantów?

Quinn porusza się niespokojnie, trąca mnie palcami w biodro. Odpowiadam mu spojrzeniem na spojrzenie. Z bladej, zroszonej potem twarzy, ściągniętych brwi i oczu koloru gniewnego oceanu wyczytuję, że resztkami sił uczepił się świadomości, zdecydowany nie puścić, dopóki nie usłyszy mojej odpowiedzi.

Oboje wiemy, że odpowiedź może być tylko jedna.

A kiedy już się przyznam, trzymający mnie na muszce funkcjonariusz nie będzie miał wyboru. Zbuntowany android na pokładzie to zbyt wielkie ryzyko, zwłaszcza w obliczu szalejących w mieście zamieszek. W sytuacjach kryzysowych, takich jak ta, każdy oficer policji ma prawo przesłuchać podejrzanego syntetyka i w razie konieczności dokonać jego dezaktywacji. Odsiewu. Uśpienia. Eleganckie eufemizmy na zabijanie robotów doprawdy trudno zliczyć. To, co nigdy nie żyło, nie może wszak umrzeć, a język przepisów prawnych musi być precyzyjny. Fakt, że androidy umieją mówić tylko prawdę, bardzo ułatwia przeprowadzanie selekcji. Wystarczy po prostu zapytać.

Jared z trudem utrzymuje uniesione powieki. Pot spływa mu po skroniach, wargi wykrzywia grymas wysiłku i bólu. Szybko uciekam wzrokiem w bok.

W głowie mam absolutną pustkę, całą uwagę skupiam na czarnym oku lufy. Nie chcę zasypiać. Jeszcze godzinę temu dałabym się rozstrzelać bez słowa protestu, ale nie teraz. Nie po tym, jak myśl o reinforsynie rozbudziła we mnie nieznaną dotąd wolę przetrwania. Już nie mechaniczną, zainscenizowaną, wdrukowaną na sztywno w akcje i reakcje, lecz spontaniczną, w pełni świadomą i – nade wszystko – moją własną. Do niedawna uśpiony instynkt przybiera na sile z każdym haustem powietrza. Czuję ten obcy, samoistny żywioł, budzący się do życia wewnątrz pieczołowicie wyhodowanych trzewi. Czuję kiełkujący we mnie bunt. Nie przeciwko temu, co się ze mną dzieje, lecz przeciwko całej reszcie.

Szczęk przeładowywanej broni wyrywa mnie z głębi siebie, sprowadza z powrotem na pokład helikoptera.

– Odpowiadaj na pytanie, replikantko.

Milczę. Wracam spojrzeniem do swojego porucznika, zastanawiając się w duchu, czy kiedyś mi wybaczy.

– Czy chciałaś przyłączyć się do rebelii?

– Nie – kłamię wreszcie. Głośno, wyraźnie, bez zająknięcia.

Mężczyzna momentalnie przestaje we mnie celować i chowa pistolet do kabury pod pachą. Po chwili słyszę, jak wraca na swoje miejsce.

Mija kilka sekund, zanim na wpół zamroczony Quinn zdaje sobie wreszcie sprawę, co właśnie zaszło. Gdy już pojmuje, jego oczy twardnieją na diament, sztormowe morze tęczówek nagle skuwa lód.

Posyłam mu przepraszający uśmiech, choć nie jestem pewna, czy zdążył go zobaczyć, bo już odpływa zupełnie, trawiony gorączką, wygaszony morfiną, ukołysany jednostajnym pomrukiem silników. Wyraźnie dostrzegam moment, w którym traci przytomność, jeszcze zanim błyska białkami spod półprzymkniętych powiek. W umyśle bez przerwy tętni mi obojętny na wszystko głos Angeliny:

Ostra niewydolność krążenia. Tętno nitkowate. Moduł resuscytacyjny gotowy do aktywacji. Podaję tlen. Prawdopodobieństwo śmierci wzrosło do dziewięćdziesięciu sześciu procent.

Dobranoc, poruczniku Quinn.

– Dobranoc, Red – szepczę.

Rozdział trzeci

Zapada zmierzch. Ciemnoszare chmury przerzedzają się tuż nad najeżonym dachami horyzontem, gdzie ognista czerwień zachodu zlewa się z łuną kolejnego pożaru. Miasto płonie. Mokre od deszczu ulice odbijają blask żywiołu i jaskrawych neonów. Miasto krzyczy. Wrzawa walczących brzmi z daleka jak rój wściekłych pszczół, a huk strzałów i eksplozji zdaje się odbijać od nieba niczym od pustej, metalowej misy. Miasto płacze. Ulewa spłukuje z bruku krew, sadzę i rozlaną benzynę, obmywa nieruchome ciała, porzuconą broń, kawałki szkła.

Patrzę na to wszystko z wysokości szpitalnego dachu. Stoję na krawędzi, z rękami w kieszeniach i czubkami butów poza gzymsem, zastanawiając się, czy to, co teraz czuję, to zwykły rozstrój żołądka czy może biologiczny strach przed upadkiem. Wcześniej trzymałam się z dala od zbędnego ryzyka, nie mam więc porównania.

– Trzeba powiadomić jego żonę – odzywa się pilot śmigłowca. Stoi oparty bokiem o kadłub maszyny i obserwuje mnie z miną hazardzisty, jakby obstawiał po cichu, skoczę czy nie.

– Przede wszystkim należy ją ewakuować. – Ruchem podbródka wskazuję dzielnicę, w której mieszkają Quinnowie. – Walki rozlały się poza wschodni dystrykt i przenoszą się coraz bliżej centrum. Rebelianci mogą w każdej chwili wkroczyć na ich ulicę. Polecę tam i zabiorę wszystkich w bezpieczne miejsce.

– Ty?

– Mam uprawnienia oficera do spraw kontaktów z rodziną. Isobel i dziewczynki dobrze mnie znają. Jako partnerka i pełnomocniczka porucznika odpowiadam za bezpieczeństwo jego bliskich. Widok obcych mundurowych tylko niepotrzebnie wystraszy dzieci. Proszę o zgodę na dopełnienie obowiązków.

Policjant, który wcześniej przesłuchiwał mnie w helikopterze, zaciąga się papierosem i gwałtownie potrząsa głową.

– Wykluczone – protestuje. – Wszyscy biosyntetycy mają jak najszybciej poddać się badaniu krwi na obecność reinforsyny. Musimy dostarczyć cię do laboratorium.

– Dopilnuję, żeby rodzina porucznika Quinna zameldowała się w hotelu policyjnym, i stamtąd udam się prosto na komendę. – Albo i nie, dodaję w duchu, upajając się tym obcym mi dotąd rozdźwiękiem między słowem a myślą. – Może mi pan towarzyszyć, sierżancie Pike…

– Mogę? Pozwalasz mi łaskawie, sztuczniaku? Dla takich jak ty niesubordynacja w czasie rebelii oznacza kulę w łeb. Tego chcesz? Już raz o mało cię dzisiaj nie wyłączyłem, nie prowokuj mnie znowu.

– Ona ma trochę racji – odzywa się nagle trzeci funkcjonariusz.

– Co?

– Pozwól jej lecieć, Bob – popiera kolegę pilot. – Przed chwilą na własnych plecach wyniosła Quinna z piekła. Jeśli jego żona będzie chciała z kimś rozmawiać, to właśnie z nią. Ma te uprawnienia i pełnomocnictwo. Sprawdziłem w bazie.

Sierżant Robert Pike wodzi wzrokiem od jednego kolegi do drugiego, wreszcie wzrusza ramionami. Ciska papierosem poza krawędź dachu, po czym bez słowa znika w głębi kabiny. Patrzę, jak żarzący się niedopałek gaśnie w deszczu i znika w szarości nadchodzącej nocy.

– Podrzucić cię? – pyta pilot. Ogląda się na mnie w otwartych drzwiach do kokpitu.

– Nie, wezwałam już służbowy hover. Ale dziękuję.

– System namierzający będzie śledził każdy twój krok. Jeśli zaraz po ewakuowaniu rodziny porucznika nie zgłosisz się na komendę, wydam nakaz twojej dezaktywacji. Czy wyraziłem się jasno?

– Tak jest, sir.

Odpowiada mi skinieniem na skinienie, odpala silniki i powoli podrywa helikopter z płyty lądowiska. Jestem pewna, że wiatr wzmagany łopatami wirników lada moment zepchnie mnie z dachu. Rozsądek i instynkt nakazują cofnąć się na bezpieczną odległość, lecz przekonałam się już, że wcale nie muszę ich słuchać. Zamykam oczy, rozpościeram ramiona. Rozpędzone powietrze wyje mi prosto w uszy, szarpie za włosy i poły kurtki, pozbawia tchu.

Lot zdaje się nie mieć końca.

Gdy unoszę powieki, wciąż stoję na krawędzi gzymsu. Śmigłowiec furkocze gdzieś w oddali, a na ciemniejącym niebie błyskają światła nawigacyjne nadlatującego hovera.

***

Isobel wpuszcza mnie do budynku, gdy tylko rozpoznaje moją twarz na ekranie wideofonu. Czeka na mnie w progu mieszkania, splatając i rozplatając niespokojne dłonie.

– Chryste – szepcze na widok mojego porozrywanego pociskami uniformu. Choć materiał jest zupełnie czarny, a na odsłoniętej skórze widnieją już tylko różowawe blizny, Isobel wie, że cały kombinezon aż roi się od czerwonych plam. Marszczy nos, gdy dociera do niej smród śmierci i krwi. Wychodzi na korytarz i cicho przymyka drzwi. – Czy on… – urywa, szukając na mojej twarzy odpowiedzi na pytanie, którego nie ma odwagi zadać na głos.

– Umarł im na dwie minuty, ale zdołali go odratować – odpowiadam rzeczowo, z bezlitosną szczerością. Gdybym prowadziła tę rozmowę z kimś innym, w innej sytuacji, użyłabym mniej dosadnych słów i znacznie łagodniejszego tonu. Znam jednak żonę Quinna na tyle, by wiedzieć, że wówczas zupełnie by się rozkleiła, a to ostatnia rzecz, którą wolno jej teraz zrobić. – Stan Reda jest krytyczny. Co chwilę ma zapaść, reanimują go właściwie bez przerwy. Może już z tego nie wyjść. Przygotuj się, Isobel.

Kobieta zaciska usta, szybko mruga powiekami. Udaje jej się powstrzymać łzy, lecz na drżenie podbródka nic już nie może poradzić.

– Nie jesteście tu bezpieczne – ciągnę. – Muszę was ewakuować na drugą stronę miasta. Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, a ja obudzę dzieci.

Isobel kiwa głową i bez słowa cofa się w głąb mieszkania, wpuszczając mnie do środka.

***

Wyrwane ze snu dziewczynki nie chcą współpracować. Przerywają płaczliwe protesty dopiero, gdy zaczynam recytować pierwszą zwrotkę ich ulubionej rymowanki o mechanicznym kanarku i kocie, który próbował go zjeść, lecz udławił się śrubką. Sześcioletnia Sophie pierwsza odzyskuje dobry humor, posłusznie wkłada kurtkę na piżamę i sama sięga po buty. Lily przekupywana kolejnymi wersami wierszyka wreszcie daje za wygraną, z wielką łaską przestaje ściągać z siebie części garderoby i dla odmiany zaczyna je zakładać. Zanim docieram do puenty, trzylatka jest już ubrana, pełna wigoru i gotowa do wyjścia.

Prowadzę dzieci do salonu. Pośpiesznie wygaszam holoekran, na którym leci transmisja na żywo z szalejących w mieście zamieszek. Wydaję polecenie cyfrowej gosposi, by zasunęła rolety antywłamaniowe w oknach, bo drugi koniec ulicy już zaczyna rumienić się od ognia, a na ściany pobliskich budynków padają pierwsze cienie gorączkowo rozbieganych ludzi.

Świergotanie interaktywnych zabawek oraz bębnienie deszczu o szyby tłumią wrzawę, trzaski rozbijanego szkła, łomot, z jakim kostki brukowe uderzają w policyjne tarcze. Jednak wystarczy wyciszyć hałasy w tle i podkręcić czułość receptorów akustycznych, by wyraźnie słyszeć nadchodzący kataklizm. Zostało niewiele czasu.