W świetle i w mroku. Opowiadania inspirowane malarstwem Edwarda Hoppera - Lawrence Block - ebook
PROMOCJA

W świetle i w mroku. Opowiadania inspirowane malarstwem Edwarda Hoppera ebook

Lawrence Block

4,2
39,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2018
Opis

Alchemia obrazu i słowa – oto siedemnaście malarskich arcydzieł i siedemnaście nawiązujących do nich nowych opowiadań.

Autorami zebranych w tomie opowiadań są wybitni pisarze, m.in. Stephen King, Joyce Carol Oates, Lee Child i Michael Connelly. Teksty zebrał i zredagował Lawrence Block. Łączy je jedno – każdy powstał z inspiracji jakimś dziełem kultowego amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera. Tematy, które artysta lubił i wybierał, są niczym filmowe kadry, które od razu skłaniają widza do snucia historii, uruchamiają wyobraźnię. Jego dzieła cechuje bardzo intymny nastrój. Autorzy opowiadań próbują uchwycić szczególne cechy malarstwa Hoppera. Niektórzy bezpośrednio nawiązują do sceny przedstawionej na płótnie, inni skupiają się na aurze, którą emanuje obraz, w jeszcze innych opowiadaniach pojawia się sam Hopper. Każde z opowiadań poprzedzone jest reprodukcją odpowiedniego obrazu i informacjami o jego twórcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 381

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lawrence Block | Megan Abbott | Jill D. Block | Robert Olen Butler | Lee Child | Nicholas Christopher | Michael Connelly | Jeffery Deaver | Craig Ferguson | Stephen King | Joe R. Lansdale | Gail Levin | Warren Moore | Joyce Carol Oates | Kris Nelscott | Jonathan Santlofer | Justin Scott

W ŚWIETLE I W MROKU

Opowiadania inspirowane malarstwem Edwarda Hoppera

przełożyli Łukasz Witczak | Maria Jaszczurowska | Katarzyna Bażyńska-Chojnacka | Katarzyna Gucio | Dobromiła Jankowska | Maciej Płaza | Tomasz Kłoszewski | Krzysztof Umiński | Dorota Konowrocka-Sawa | Krzysztof Majer | Agnieszka Walulik | Jagoda Dolińska | Agnieszka Wilga | Jerzy Kozłowski | Piotr Chojnacki | Dominika Cieśla-Szymańska | Sebastian Musielak

Tytuł oryginału: In Sunlight or In Shadow. Stories Inspired by the Paintings of Edward Hopper. Edited by Lawrence Block

Copyright © 2016 by Lawrence Block

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII

Copyright © for the Polish translation by Łukasz Witczak, Maria Jaszczurowska, Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Katarzyna Gucio, Dobromiła Jankowska, Maciej Płaza, Tomasz Kłoszewski, Krzysztof Umiński, Dorota Konowrocka-Sawa, Krzysztof Majer, Agnieszka, Walulik, Jagoda Dolińska, Agnieszka Wilga, Jerzy Kozłowski, Piotr Chojnacki, Dominika Cieśla-Szymańska, Sebastian Musielak, MMXVIII

Wydanie I

Warszawa MMXVIII

Przedmowa

Poranek na Cape Cod, 1950

Edward Hopper przyszedł na świat 22 lipca 1882 roku w Upper Nyack w stanie Nowy Jork, a zmarł 15 maja 1967 roku w swojej pracowni przy nowojorskim Washington Square. Pomiędzy tymi dwiema datami rozpościera się ciekawe życie, ale to nie miejsce, żeby o nim opowiadać; zainteresowanych odsyłam do książki Edward Hopper: An Intimate Biography pióra Gail Levin.

(Gail, autorka najpełniejszej listy dzieł Hoppera, napisała również opowiadanie do niniejszego tomu. Nosi ono tytuł Zbiory pastora i fabularyzuje mało znany epizod z ostatnich lat życia artysty, o którym Gail dowiedziała się z pierwszej ręki).

Ale zbaczam z tematu, zresztą zapewne nie po raz ostatni. Chciałbym zacząć od tego, skąd wziął się pomysł stworzenia tej antologii i jak to się stało, że udało się w niej zgromadzić tylu znakomitych twórców.

Od lat piszę sporo o pisaniu – o tym, skąd brać pomysły – można by więc oczekiwać, że będę umiał coś opowiedzieć o narodzinach tego konkretnego projektu. Ale nie umiem. Pewnego dnia zaświtał mi w głowie gotowy koncept, włącznie z tytułem. Niewiele myśląc, sporządziłem listę pisarzy, których najchętniej zaprosiłbym do współpracy.

Prawie wszyscy zareagowali entuzjastycznie.

Nie ze względu na przyjaźń (choć wszyscy są moimi znajomymi). Nie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty. I na pewno nie dla nędznych groszy, które mogłem im zaoferować. Prawdziwą pokusą był Edward Hopper. Każda z tych osób kocha jego twórczość i dostrzega w niej źródło pisarskiej inspiracji.

Silna pozytywna reakcja na obrazy Hoppera, w Ameryce i na całym świecie, nie jest bynajmniej czymś niezwykłym. Przekonałem się jednak, że czytelnicy i pisarze odbierają je wyjątkowo mocno – twórczość Hoppera wywołuje żywy oddźwięk w miłośnikach opowieści. Niezależnie od tego, czy lubimy słuchać, czy sami opowiadamy, jesteśmy wielbicielami jego talentu.

I wcale nie z powodu opowieści zawartych w jego obrazach.

Hopper bardzo nie lubił, gdy zrównywano jego twórczość z ilustracją. Interesowały go przede wszystkim – podobnie jak przedstawicieli ekspresjonizmu abstrakcyjnego – kształt, kolor i światło, a nie znaczenia czy opowiadanie historii.

Nie był ani ilustratorem, ani malarzem narracyjnym. Jego obrazy niczego nie opowiadają. Sugerują natomiast – w sposób przemożny, nieodparty – istnienie jakiejś historii, która czeka, by ktoś ją opowiedział. Hopper pokazuje nam konkretną chwilę rozpostartą na płótnie – co było wcześniej i co będzie później, musimy domyślić się sami.

I to właśnie zrobili autorzy niniejszego zbioru, a poziom ich tekstów ściął mnie z nóg. Antologie tematyczne często skutkują opowiadaniami zbyt do siebie podobnymi, takimi, do których lepiej zaglądać od czasu do czasu niż czytać je ciurkiem.

Ale to nie jest ten przypadek. Oddajemy do rąk czytelnika opowiadania w różnych gatunkach, a niekiedy w żadnym konkretnym. Jedne wychodzą wprost od sceny przedstawionej na płótnie, budując opowieść pasującą do wybranego obrazu. Inne podążają bardziej tajemniczymi ścieżkami osobistych skojarzeń. Dostrzegam w tym zbiorze dwa wspólne mianowniki: osobę Edwarda Hoppera oraz kunszt wykonania.

Myślę, że spodobają wam się te opowiadania. A przy okazji można pooglądać piękne obrazy.

Takie jak Poranek na Cape Cod, nasz frontyspis, który nie ma w tym zbiorze swojego tekstu. Z tym brakiem opowieści wiąże się jednak pewna opowieść.

Na Poranek na Cape Cod padł wybór pewnego znanego pisarza i entuzjasty dzieł Hoppera, który przyjął zaproszenie do antologii, ale nie zdołał dostarczyć do niej tekstu. Takie rzeczy się zdarzają i nie przynoszą nikomu ujmy.

W rezultacie jednak został nam jeden obraz. Mieliśmy już pozwolenie na reprodukcję, a gotowy plik JPG w wysokiej rozdzielczości czekał na komputerze Odpowiedniej Osoby z wydawnictwa Pegasus, która uprzejmie zwróciła nam uwagę na brak opowiadania do pary.

Streściłem jej pokrótce sytuację.

– Świetnie – stwierdziła Odpowiednia Osoba. – To piękny obraz. Możemy go wykorzystać jako frontyspis.

– Hm – odrzekłem. – Ale nie mamy do niego opowiadania.

– No i co z tego? Niech czytelnik napisze swoje.

I tak oto, Szanowny Czytelniku, prezentujemy Ci osiemnasty obraz. Czyż nie jest frapujący? Przyjrzyj mu się bez pośpiechu. Nie sądzisz, że kryje się w nim jakaś historia? Ona też czeka, aż ktoś ją opowie…

Tym kimś możesz być Ty. Tylko, hmm, nie opowiadaj jej mnie. Ja mam fajrant.

Ale zanim zniknę, kilka słów podziękowań. Przede wszystkim, rzecz jasna, pod adresem Edwarda Hoppera oraz autorów: bez ich opowiadań i jego obrazów mielibyśmy sam tytuł i mnóstwo niezadrukowanych stron.

Dziękuję Shannah Clarke, która wynalazła poszczególne obrazy i uzyskała niezbędne pozwolenia, wykazując się w tej niewdzięcznej pracy skutecznością, pomysłowością i niewyczerpanymi pokładami dobrego humoru.

Danny’emu Barorowi, mojemu agentowi i przyjacielowi – za niezachwianą wiarę i entuzjazm dla tego projektu.

Claiborne’owi Hancockowi z Pegasus Books, który szybko dostrzegł potencjał drzemiący w tej antologii i wespół z Iris Blasi oraz Marią Fernandez od początku do końca gorliwie nas wspierał.

I wreszcie mojej żonie Lynne, która stoi u mego boku od przeszło trzydziestu lat – i wie, kiedy powiedzieć: „Słuchaj, siedzisz przy tym komputerze już nie wiem ile. Na pewno jesteś zmęczony. Może przejdź się do Whitney Museum popatrzeć na obrazy?”.

Lawrence Block

przełożył Łukasz Witczak

Megan AbbottDziewczęcy show

Dziewczęcy show, 1941

Chłopie, pokazała cycki!

– Było widać sutki?

– Żebyś wiedział, jak reflektory.

Pauline słyszy dobiegającą z werandy rozmowę. Bud opowiada jej mężowi o wizycie w Nowym Jorku. Był tam kilka lat temu i przy okazji odwiedził też Casino de Paree.

Jej mąż słucha go w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Co jakiś czas podaje Budowi kolejną butelkę piwa ze stojącej obok metalowej chłodziarki.

– Mówię ci, sutki jak truskawki – opowiada Bud. – Ale stringów nie zdjęła. I ani razu nie rozłożyła nóg.

– Poważnie?

– Ty chyba jednak widziałeś w życiu więcej ode mnie.

– Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli – odpowiada mąż Pauline i pstryknięciem posyła zapałkę na trawnik.

– Aha.

Po chwili mąż wchodzi do domu. Na jego policzkach widać ciemny rumieniec.

Na drugi dzień Pauline zastaje go w kuchni. Oparł nogi na stole i pracuje. Po raz pierwszy od czterech miesięcy wyjął szkicownik. Ostatnio coraz częściej spoglądał na Pauline spode łba, kiedy wracała z pracy w agencji reklamowej, szczególnie wtedy, kiedy włożyła futrzaną czapkę, którą dostała od faceta z zakładu futrzarskiego Schmitta w ramach uznania za ciężką pracę.

Teraz jednak szkicuje zapamiętale, a ona nie odzywa się ani słowem; pilnuje się też, żeby nie stanąć za blisko niego. Są czternaście lat po ślubie – wie, kiedy coś go gryzie, wie, co go drażni; doskonale zna jego dziwactwa i słabostki.

– Ale jest strasznie zimno – protestuje.

Nie prosił jej o to od tak dawna, że w pierwszej chwili uznała to za żart.

Chce, żeby mu pozowała.

– Stań przy piecu – mówi, podwijając rękawy do łokci. Na jego przedramieniu gniewnie pulsuje żyła.

Pauline podchodzi do kuchni, pod którą płonie ogień.

Wraca do niej wspomnienie sprzed prawie piętnastu lat. Nigdy jeszcze styczeń nie był tak mroźny jak wtedy. Tuliła się do pieca na stacji kolejowej, kiedy poczuła, że ktoś przyciska się jej do pleców. Odwróciwszy się, zobaczyła mężczyznę. Miał zaczerwienione policzki, a ręce trzymał głęboko w kieszeniach płaszcza. Czuć było od niego woń lukrecjowego odświeżacza oddechu i pomady do włosów. Przestraszyła się, ale zaraz zauważyła, że mężczyzna jest bardzo przystojny. A ona miała dwadzieścia siedem lat i jako jedyna dziewczyna w miasteczku nie wyszła jeszcze za mąż.

Trzy miesiące później byli już po ślubie.

„Mój uparciuch”, nazywała go pieszczotliwie dawno temu.

Teraz on kładzie szkicownik na kolanach i czeka, aż Pauline rozepnie podomkę i zdejmie pończochy. Na koniec zostają tylko reformy, które wkrótce zsuwają się na podłogę, by tam leżeć wokół jej kostek.

– Zobaczysz wszystko, co wolałabym ukryć – szepcze Pauline gardłowym głosem. Sama nie jest pewna, skąd dobywa się ten dźwięk.

Obowiązki małżeńskie i sytuacje intymne nigdy nie były dla niej łatwe. Największy szok przeżyła w noc poślubną, choć czytała przecież Małżeństwo idealne. Fizjologia i technika, książkę, którą dostała od swojej druhny. Tamta była wtedy osiemnaście miesięcy po ślubie i, jak wyznała szeptem, kiedy wybrały się razem na kawę i małe co nieco, była teraz tam na dole „porozciągana jak stara pończocha”.

Pauline nie zdołała doczytać do tego miejsca, do którego powinna była dotrzeć, a może nie znała łaciny na tyle dobrze, żeby wszystko zrozumieć, bo okazało się, że upodobania jej świeżo poślubionego męża nijak się mają do tego, czego udało się jej dowiedzieć z dwustu stron poradnika. Zresztą i tak nie mogła znaleźć w książce wyjaśnienia ruchów, które w sytuacjach intymnych robił małżonek, ani odgłosów, które wtedy wydawał.

Podobały jej się jednak przypadkowe momenty, rzeczy, które działy się w jej mniemaniu jakby mimochodem, kiedy mąż z nią obcował, ściskając ją za ramiona tak mocno, że na skórze Pauline zostawały ślady jak płatki niebieskich kwiatów. Wspólnie wspominali też kilka wyjątkowych sytuacji, na przykład tę, kiedy metro nagle się zatrzymało, zmuszając ich do dłuższego, pełnego rozedrgania postoju.

Zdjęła z siebie już wszystko: sukienkę, pończochy, halkę, biustonosz i reformy. Teraz stoi na kuchennym stołku i zastanawia się, czy ktoś bardzo wysoki zdołałby ją dostrzec przez okno, nad zazdrostką.

– Obróć się w prawo.

Czuje, że włoski na jej ciele stają dęba, a żyły pod kolanami zaczynają łaskotać jak małe pajączki.

Ma czterdzieści dwa lata. Od bardzo dawna nikt jej nie prosił, żeby zdjęła ubranie. („A może wyskoczymy na obiad?”, pytał pan Schmitt za każdym razem, kiedy dzwonił. „Chętnie zobaczyłbym panią w tym futerku”).

Odwracając się, unosi rękoma piersi, z których zawsze była dumna. Ich kształtu nie zniszczyły ssące niemowlęta. Biust nie opadł też pod ciężarem czasu „jak drożdżowe ciasto”, (wiele jej znajomych się na to skarży). Pewnego razu pani Bertrand, kierowniczka centrali telefonicznej w biurze, zapytała, czy może dotknąć piersi Pauline, „żeby sobie przypomnieć, jak to było”.

Pauline widzi swoje odbicie w chromowanej powierzchni tostera i uśmiecha się nieznacznie, do samej siebie.

Mąż każe jej przybierać różne pozy: ramiona w górze, splecione jak u Marleny Dietrich, nogi rozstawione jak u boksera na ringu. Ręka na biodrze, jak u modelki w domu towarowym, ugięte kolana, obie dłonie na biodrach, jak u matki szczebioczącej z zachwytu nad maluchem w wózku.

– Ale po co to wszystko? – pyta wreszcie Pauline. Bolą ją plecy, a całe ciało zdążyło ścierpnąć od palców aż po czubek głowy. – Co ja jestem, jakaś tancerka?

– Niczym nie jesteś – mówi on chłodno. – Ale obraz będzie nosił tytuł Irlandzka Wenus.

Pozowała mu przez kilka lat po ślubie, ale tylko wtedy, kiedy zdarzały mu się płatne zlecenia. Wcieliła się w gospodynię w fartuchu („Romantyzm umiera na widok spracowanych dłoni!”), kąpiącą się piękność („Dodatkowe pięć kilogramów zmieniło moje życie. Chudzina nie miałaby szans!”), czerwcową pannę młodą i kelnerkę z piwiarni, ubraną w bawarskie spodenki na szelkach. Po jakimś czasie, kiedy zaczęła pracować w agencji reklamowej, gdzie sama całymi dniami rysowała (setki damskich butów, męskich kapeluszy i dziecięcych piżamek) i regularnie przynosiła do domu wypłatę, mąż zaproponował, że będzie płacił studentkom ze szkoły plastycznej, żeby mu pozowały. Pauline miała opory.

– Nie bądź zazdrosna – przekonywał.

– Przecież to jedyne chwile, które mamy dla siebie – delikatnie przypomniała mu Pauline.

Któregoś razu przyszła do domu później niż zwykle. To było wkrótce po tym, jak dostała awans.

Płótno na sztaludze było rozdarte na pół. Mąż poszedł do McCrory’ego i wrócił dopiero o czwartej. Kiedy się pojawił, najpierw powywracał stojące przed drzwiami butelki na mleko, a potem robił pod kołdrą okropne rzeczy, w których kazał jej wziąć udział. Na drugi dzień musiała iść do lekarza, który założył jej w środku kilka szwów. Kiedy na stacji kolejowej przechodziła przez kołowrotek, płakała z bólu.

Przysięgał, że nic z tego nie pamięta, a w następnym tygodniu najął do pozowania dziewczynę ze szkoły plastycznej. Miała wystające zęby, ale twierdził, że to nie szkodzi, bo i tak nie otwiera ust.

Tej nocy szkicuje ją prawie do drugiej.

Kiedy po umyciu zębów Pauline wychodzi z łazienki, widzi, że on leży na łóżku i śpi. Nie zdjął nawet butów. Ostatnimi czasy najchętniej sypiał na werandzie.

Pauline rozwiązuje mu buty i po cichu zsuwa je ze stóp, skarpetki też.

Później w nocy musiał zdjąć spodnie, bo tuż przed wschodem słońca Pauline czuje na plecach dotyk jego nagiej nogi.

– Kochanie – szepcze.

On się do niej przysuwa. Sprężyny materaca wydają nieprzyzwoity dźwięk. Ona przekręca się powoli twarzą w jego stronę, ale on się odwraca. Ona to czuje, choć oczy ma zamknięte.

Następnego wieczoru mąż znów ją o to prosi. Szkic jest już gotowy, przychodzi czas na farby.

Kiedy Pauline wraca do domu, wszystko jest już przygotowane; wymieszał farby, na sztaludze czeka świeże płótno.

Po wczorajszej nocy i po całym dniu pracy wciąż bolą ją nogi, ale Pauline czuje też w piersi narastające podniecenie, jakby w środku tańczyły ćmy.

Podgrzewa kawę na kuchence i stawia stołek tam gdzie poprzednio, pod zwisającą z sufitu wolframową żarówką upstrzoną przez muchy.

Tej nocy mąż rysuje ją przez wiele godzin. Jej ciało jest obolałe, a stopy zdrętwiały w butach na obcasach, które nosiła w pracy. W powietrzu unosi się intensywny zapach terpentyny i oleju lnianego.

On jest całkowicie pochłonięty pracą – jego czoło znaczą głębokie zmarszczki. Wpadł w twórczy szał.

– Obrócisz się trochę? – mówi, wysuwając ubrudzony farbą kciuk.

Tego wieczoru jest jeszcze chłodniej niż poprzednio. On pracuje nad obrazem już szósty wieczór z rzędu. Pauline trzy razy oparzyła się o kuchnię – dwa razy w udo i raz w biodro – obracając się na stołku i chwiejąc na obcasach. Stołek zaskrzypiał ostrzegawczo. Za pierwszym razem unosi dłoń do ust, jak mała dziewczynka w kreskówce albo jedna z kobiet w kalendarzu, który wisi w warsztacie samochodowym Ala. Modelki w jego kalendarzach miały na sobie zadarte spódnice, spod których widać było podwiązki przypominające czarne strzały.

Mąż patrzy na nią zza sztalugi, ale nic nie mówi.

Dużo, dużo później, kiedy wszystko ją już boli, Pauline proponuje, żeby tę sesję zakończyli szklaneczką whisky Old Schenley. Nie przepada za alkoholem, ale ma nadzieję, że choć trochę ukoi ból.

On chwyta jej stopy i kładzie sobie na kolanach. W pierwszej chwili Pauline nie ma pojęcia, o co mu chodzi, ale on bierze kostkę lodu i przykłada do jej uda – ślady po oparzeniach przypominają gniewnie otwarte usta.

Później, kiedy leżą już w łóżku, Pauline czuje coś jeszcze. Jego palce suną wzdłuż krawędzi oparzenia. Są chłodne, bo chwilę wcześniej dotykały zimnego kubka stojącego na nocnej szafce. Po chwili zataczają coraz większe koła, sięgając wewnętrznej strony uda i jeszcze wyżej, aż do tego miejsca. Pauline rozchyla usta, z których umyka oddech.

Palce poruszają się coraz bliżej. Lecz wciąż powoli.

W tej samej chwili w jej głowie pojawia się nieoczekiwany obraz – nie wiadomo, skąd się wziął, bo też nie ma to zbyt wiele sensu: kilka lat temu byli w kręgielni – na sąsiednim torze jakaś kobieta o śliwkowych oczach nachyliła się w stronę Pauline, żeby podać jej czerwoną kulę. Zatopiła długie palce w otworach i powiedziała: „Patrz, ogrzałam ci ją”.

Na drugi dzień wychodzi z pracy wcześniej niż zwykle. Na jej ustach tańczy tajemniczy uśmiech. „Na pewno będzie zadowolony. Możemy zacząć wcześniej. I pracować do późnego wieczora” – myśli Pauline.

Kiedy tuż po czwartej wchodzi do kuchni, na opuszczanym blacie znajduje pudełko. Uśmiecha się jeszcze szerzej po otwarciu wieczka i rozchyleniu bibułki. W pudełku leżą zielone pantofle na niedużym złotym obcasie.

Podnosi jeden z nich i przykłada sobie do policzka. Jest gładki, delikatny, prawie jak z satyny, choć Pauline dobrze wie, że to na pewno nie satyna. W pudełku leży karteczka – ten kolor opisano jako „zieleń absyntową”. Pantofle są o dwa numery za małe, ale Pauline nie zamierza o tym wspominać.

– Och ty – mówi, kiedy mąż wraca do domu. Całuje go w policzek i powtarza: – Och ty.

Na obiad przygotowuje jego ulubiony gulasz wołowy z mnóstwem sosu Worcestershire.

Mąż dziwnie się jej przygląda, więc Pauline ruchem brody wskazuje na swoje stopy i stuka obcasami jak Dorotka z Krainy Oz.

Na jego twarzy pojawia się wyraz zaskoczenia. Może chciał założyć jej te pantofle, kiedy ona zdejmie ubranie, pomyślała, rumieniąc się.

Tego wieczoru on chce wcześniej skończyć pracę. Co rusz spogląda na jej stopy w nowych pantoflach. W końcu prosi, żeby włożyła buty, w których chodziła do pracy.

– Mają lepszy kształt – mówi. – Tak mi się wydaje.

Próbuje malować jeszcze przez chwilę, ale mu nie idzie. Twierdzi, że czerwień jest nie taka, jak trzeba. Mówi, że będzie musiał ponownie zmieszać farbę albo nazajutrz wybrać się do sklepu. Pyta, czy żona nie mogłaby przynieść z pracy cynobrowej farby.

Potem wkłada flanelową kurtkę i mówi, że idzie „pogadać z chłopakami o interesach”, co zwykle oznacza, że będą grać w kości za sklepem rzeźnika.

Przed wyjściem zakrywa płótno starym kawałkiem materiału, którego zawsze używa do tego celu. Pauline nigdy nie może oglądać obrazu, dopóki nie jest gotowy.

Szkicownik jednak leży na kuchennym stole. Nie jest niczym zakryty, a poza tym Pauline nie słyszała żadnych zakazów w związku ze szkicownikiem, więc unosi okładkę i zerka na pierwszy szkic wykonany specjalnymi kredkami Dixon, które mąż kazał jej podkradać z biura.

Szkic przedstawia kobietę na ciemnej scenie. Sylwetkę oświetla reflektor. Pod sceną, w kanale dla orkiestry, siedzi trupio blady, wynędzniały perkusista. Nie patrzy na kobietę. Przygląda jej się za to kilku ciemnowłosych mężczyzn z pierwszego rzędu. Zadzierają głowy niczym głodne pisklęta w gnieździe.

Kobieta jest całkiem naga, nie licząc skrawka błękitnego materiału, który jest o wiele za mały, by nazwać go majtkami. Kobieta jest bez wątpienia dumna ze swej nagości. Ma lśniące brązowe włosy sięgające brody, kremową skórę, pełne, jędrne piersi i ręce uniesione jak skrzydła ptaka. W dłoniach trzyma długie pasmo niebieskiej tkaniny, która swobodnie powiewa za jej plecami. Nogi i stopy nie są jeszcze dokończone, ale widać czarne kreski przedstawiające zarys ugiętych kolan, umięśnionych łydek i delikatny fragment napiętej skóry na lewym biodrze. Kobieta przechyla głowę, a na jej twarzy maluje się wyraz, który Pauline wydaje się znajomy, choć za nic nie może sobie przypomnieć skąd.

– A niech to. To dopiero – szepcze do siebie. – Wyglądam jak jakaś królowa.

Pauline nie jest głupia. Wie, że rysunek nawiązuje do opowieści Buda o tancerce z sutkami jak truskawki. Może powinno ją to zaniepokoić. Jej matka i cała banda dewotów z jej rodziny z pewnością byłaby oburzona. Jakiś czas temu sama Pauline byłaby tym pewnie zmartwiona. Ale teraz nie robi to już na niej wrażenia.

Przychodzą jej do głowy rzeczy, o których od dawna nie myślała. Przypomina sobie, jak miała siedem czy osiem lat i szukała w komódce szczotki ojca do polerowania butów. Stanęła na palcach i sięgnęła do najwyższej półki. Poczuła pod palcami chłodną, gładką powierzchnię fotografii. Sięgnęła głębiej. Zdjęcie poleciało na ziemię. Przedstawiało przyciemnioną postać młodej kobiety przytulonej do łabędzia. Kobieta była całkiem naga – zakrywały ją tylko rude kręcone włosy sięgające idealnie kształtnych, białych stóp. To wtedy Pauline po raz pierwszy widziała nieprzyzwoite zdjęcie i dowiedziała się, że ciało dorosłej kobiety skrywa tajemnice, o których wcześniej nie miała pojęcia – na przykład czerwony płomień między nogami.

Kiedy matka nakryła ją z tym zdjęciem w ręku, zbiła ją drewnianym trzonkiem szczotki ryżowej. Pauline wydawało się, że lanie trwa całą wieczność.

Od dawna nie myślała o tamtej fotografii. Odłożyła ją do najgłębszej szuflady swoich wspomnień, którą następnie mocno zatrzasnęła.

Na drugi dzień, podczas przerwy obiadowej, idzie do domu towarowego pooglądać okazałe wystawy. Zazwyczaj robi zakupy u Woolwortha – można tam dostać płyn na kurzajki i obejrzeć różne modele pasów do pończoch. Czasami jednak, od święta, lubi zajrzeć tutaj i pochodzić między eleganckimi szklanymi gablotami. Najbardziej pociąga ją dział z kosmetykami – ściany są tam jasnoróżowe, a wzdłuż nich stoją półki z kolorowymi buteleczkami perfum oraz puszkami do pudru, które przypominają śnieżne kule.

Kiedy tak idzie między witrynami, mijając kolejne gablotki lśniące niczym pudełka z biżuterią, myśli o kobiecie, którą widziała na szkicu męża. Wspomina jej dumnie uniesioną brodę i nogi białe jak lilie, choć tysiąc razy silniejsze. Nagle sprzedawczyni za ladą przyzywa Pauline, wyciągając w jej stronę maleńką różową buteleczkę.

– To na upływ czasu – mówi, wcierając specyfik w jej dłonie. Masuje je okrężnymi ruchami; po chwili Pauline ma wrażenie, że jej ręce zamieniają się w ciepły jedwab. Wyobraża sobie, że tak mogłaby się czuć, gdyby wsunęła dłonie do futrzanej mufki.

Chwilę później, w damskiej toalecie na czwartym piętrze, za drewnianymi drzwiami jednej z kabin Pauline wije się, usiłując nieco zsunąć z siebie sukienkę. Powoli nakłada odrobinę balsamu na dekolt i piersi. Przesuwa pod nimi dłonie, dotykając sutków. Nagle zapach staje się tak intensywny i przejmujący, że aż kręci jej się w głowie. Musi usiąść i policzyć do stu, zanim poczuje się na tyle pewnie, żeby wrócić do biura.

Później, o wiele później, przez okno kuchenne widać nocne niebo, czarne jak smoła. Mąż na chwilę odrywa się od pracy i patrzy na nią zza sztalugi.

– Co ty robisz? – pyta gwałtownie.

Ona opuszcza ramiona, żeby chwilę odpoczęły.

– Co takiego?

– Gdyby ludzie naprawdę na ciebie patrzyli – w jego głosie słychać napięcie – to też byś tak stanęła? Tak byś się pokazała? Tak jak teraz?

Ona dobrze wie, że to nie są pytania. Wie też, że lepiej nie odpowiadać. Bez słowa schodzi ze stołka, wyjmuje z lodówki dwie puszki piwa i je otwiera.

Oboje piją łapczywie, a potem Pauline znów wchodzi na stołek. Zapach balsamu, który wmasowała w skórę po południu, wciąż się utrzymuje. Jest niezwykle intensywny. Pauline nigdy nie czuła się tak szczęśliwa.

Nad ranem zastaje męża siedzącego przy kuchennym stole, patrzącego przed siebie posępnym wzrokiem. Na blacie leży lekarstwo na ból głowy.

Sztalugę rozstawił na środku kuchni. Wpatruje się w nią uparcie.

– Coś jest nie tak – odzywa się nagle. – Dopiero teraz to widzę.

– Co jest nie tak?

– Obraz. – Mąż nie odrywa wzroku od sztalugi. – Ona nie tak miała wyglądać.

Tego wieczoru Pauline nie pozuje. Nazajutrz też nie.

W sobotę mąż idzie grać w karty do klubu kombatantów, ale wraca przed północą.

Pauline znajduje go na werandzie. Przed nim leżą porozkładane szkice. Większość z nich to detale: pół tuzina samych nóg – jej nóg z łagodną krzywizną łydki. Takie mięśnie wyrobiła sobie w młodości, kiedy latem musiała doić krowy w mleczarni nieopodal domu.

– Gadałem dzisiaj z jednym gościem – mówi mąż, nie podnosząc głowy znad kartek. – Jest tu nowy, od niedawna pracuje w centrum. Powiedział, że w tym tygodniu widział cię w hotelu Barrowman. Byłaś na obiedzie z jakimś facetem. Wyglądało na to, że dość dobrze się znacie.

– Przecież ci o tym mówiłam – odpowiada Pauline, starając się nie podnosić głosu. – To było spotkanie służbowe. To nasz nowy drukarz.

On gwałtownie uderza ją w twarz wierzchem dłoni. Rozlega się głośne trzaśnięcie, jak uderzenie w piłkę.

– Od jakiegoś czasu jesteś oziębła – mówi, gdy udaje mu się złapać oddech. – A w niedzielę nie robisz już pieczeni.

Na drugi dzień przynosi jej goździki.

Znów zabiera się do malowania, ale mówi, że Pauline nie jest mu już potrzebna. Pozuje mu teraz studentka ze szkoły plastycznej. Bierze tylko dwa dolce za godzinę.

Kiedy w poniedziałek, tuż po świcie, Pauline wchodzi do kuchni, jej wzrok przyciąga sztaluga. Zakryta potarganym kawałkiem materiału przypomina ducha.

Pauline ostrożnie podchodzi bliżej i nie zastanawiając się, unosi materiał, zdziera zasłonę i rzuca ją na wyłożoną kafelkami posadzkę.

Na początku ma wrażenie, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Chwyta pudełko zapałek i zapala jedną, by rozświetlić ciemne pomieszczenie. Przysuwa płomień bliżej płótna.

„Co to ma być?” – myśli.

Obraz nie przypomina szkicu. Owszem, przedstawia nagą kobietę na scenie. Poza się zgadza, ale coś jest inaczej. Właściwie wszystko jest inne. Przede wszystkim klimat obrazu.

Kobieta nie ma już kasztanowatych włosów sięgających brody – zamiast nich ma długą, sztywną jak peruka grzywę w ostrym kolorze henny.

Skóra jest teraz bielsza, a nogi i stopy są zupełnie inne niż na szkicach. Są chudsze, a na biodrach widać sińce. Na nogach kobieta ma zapinane wokół kostki buty na grubszym obcasie – błękitne, w tym samym odcieniu co szal. Zamiast dużego jędrnego biustu, który od zawsze był dumą Pauline, ta kobieta ma sterczące, niewielkie stożkowate piersi z soczyście czerwonymi sutkami, które barwą przypominają czapki klaunów w cyrku.

A ta twarz… Pauline nie może oderwać od niej wzroku. Z oddali wygląda jak smuga zrobiona węglem. Ale kiedy podejdzie się bliżej, widać ostre rysy – intensywnie czerwone usta i pokryte różem policzki, które też wyglądają jak u klauna.

– Zgubiłem portfel – mówi mąż tego wieczoru po powrocie do domu.

Podszewka lewej kieszeni jest rozerwana – jak u typowego pijaka na filmie.

– Gdzie byłeś? – pyta Pauline. Spaghetti na patelni zdążyło już wystygnąć. – Gdzie byłeś przez tyle czasu?

– Szukałem pracy. Spotkałem się z właścicielem Alibi Lounge. Powiedział, że mógłbym namalować im coś na tylnej ścianie.

– I to tam zgubiłeś portfel? – dopytuje Pauline.

– Nie. – Przyznaje, że musiał go zgubić, kiedy wracał do domu wzdłuż torów kolejowych. Jak ostatni menel.

W jego głosie jest coś, co każe jej milczeć. On nalewa sobie szklankę mleka i wypija je, stojąc nad zlewem. Kiedy przechodzi za nią, Pauline czuje zapach, który wcale jej się nie podoba. I to nie jest alkohol.

Dostrzega go wychodzącego z trafiki. Nie ma pojęcia, co mąż robi w centrum miasta w ciągu dnia, tym bardziej że nie ma przy sobie teczki z pracami.

Ona właśnie wraca z drukarni i powinna iść prosto do biura, ale postanawia, że pójdzie za mężem, który skierował się na zachód. Trudno go śledzić, bo chodnikiem idzie dużo ludzi. Nie pomagają też ryk klaksonów i nawoływania gazeciarzy.

Teatr jest raczej mały. Mieści się w budynku z czerwonej cegły, szyby w oknach są przyciemnione.

„Sutki jak truskawki. Ale nie zdjęła stringów. I nie rozłożyła nóg”. Tak opowiadał Bud. A potem rzucił niejasną aluzję: „Ty chyba jednak widziałeś w życiu więcej ode mnie”.

Pauline nie myśli właściwie o niczym, gdy jej mąż wchodzi do budynku.

Dopiero po chwili zauważa wielki krzykliwy plakat: „Prosto z Zachodu: Burleska Braci Rondell! Taneczna rewia z udziałem Perły z Szanghaju! Concha, Dziewczyna Wąż! Kilka spektakli dziennie – każdego dnia!”.

Pod spodem widnieje afisz z napisem: „We wtorki występuje Irlandzka Wenus!”. Ilustracja przedstawia rudowłosą piękność wyłaniającą się z przepołowionej muszli.

Stojąc w zaułku, z dala od tłumów, Pauline wypala dwa papierosy i pogrąża się w myślach.

Przy kasie kręci się jakiś wysoki mężczyzna. Możliwe, że jej się przygląda.

Pauline odwraca się i w tej samej chwili facet woła:

– Hej, ślicznotko!

– Masz ogień? – rozlega się kobiecy głos.

Pauline odwraca głowę i widzi, że z drugiego końca zaułka zmierza w jej stronę jakaś kobieta. Wyszła z teatru tylnymi drzwiami. W jej ruchach jest coś znajomego. Pauline przygląda się, jak kobieta wyciąga blade ramię i stawia szczupłe nogi w niebieskich pantoflach.

– Czy my się znamy? – Pauline słyszy nagle własny głos.

Kobieta unosi rondo kapelusza umalowanym paznokciem i nachyla się, by odpalić papierosa.

Rude włosy, które na obrazie wyglądają na miedziane, w rzeczywistości mają głęboki, żywy kolor. A twarz w niczym nie przypomina smugi zrobionej węglem – jest pełna życia i energii.

– Czy mam przyjemność z Irlandzką Wenus? – pyta wreszcie Pauline.

Kobieta uśmiecha się, błyskając zębami.

– Mów mi po prostu Mae.

Wysoki mężczyzna koło kasy stoi teraz przy wyjściu z zaułka. Przygląda się im.

– Tamten facet – odzywa się Pauline.

Mae kiwa głową.

– Masz rację, to ladaco. Któregoś razu złapał mnie za tyłek tak mocno, że przez dwa tygodnie miałam siniaki.

Rusza w jego stronę.

– Widzę cię, McGrew! – woła, przykładając dłoń do ust. – Trzymaj wacka w spodniach, bo jak powiem Wade’owi, to ci wyrwie jęzor i nie będziesz miał czym wywijać.

Mężczyzna blednie i pospiesznie odchodzi, drepcząc jak krab.

– Kim jest Wade?

Mae przywołuje Pauline, po czym prowadzi ją na drugi koniec zaułka, gdzie pokazuje dwie… nie, trzy kości do gry leżące na chodniku. A może to perłowe spinki do kołnierzyka?

Pauline się schyla, żeby lepiej się przyjrzeć. Przypomina sobie, że coś podobnego widziała na walce bokserskiej. Blady bokser wagi średniej miał usta niczym krwawa fontanna, a jego zęby leżały na całym ringu.

Mae przyklęka. Teraz Pauline widzi, że jeden z nich to trzonowiec.

– Nosi obcęgi za podwiązką do skarpet – wyjaśnia Mae.

Pauline zaczyna się zastanawiać, gdzie się znalazła.

Przy wylocie zaułka pojawia się znów ten sam mężczyzna.

– Wade! – woła teraz Mae, odwracając się w kierunku otwartych drzwi do budynku. – Wade, wrócił ten frajer od bingo!

Pauline spogląda na Mae.

– Wiesz co – odzywa się tancerka. – Może lepiej wejdź do środka.

Za kulisami unosi się gryząca woń dymu papierosowego, starej kawy i kiszonej kapusty.

– Jak jest zimno, Greta kisi kapustę – mówi Mae i puszcza oczko do Pauline. – Wiesz, jak jest z tymi Niemcami. Bez kapusty nie wytrzymają.

Pauline ledwie słyszy Mae, bo jej głos zagłuszają dźwięki kociej muzyki i dudnienie perkusji. Od sceny oddziela je długa kurtyna. Kiedyś musiała błyszczeć od brokatu, lecz teraz jest tak cienka, jakby miała się rozejść w palcach.

Obie szybko mijają szereg zabrudzonych luster. Nieco dalej, na grzejnikach, suszą się siateczkowe pończochy i inne skąpe stroje. Tu i ówdzie stoją kubki po kawie, walają się brudne chusteczki do usuwania makijażu – upiorne pamiątki po umalowanych twarzach zostawione niedbale na składanych krzesłach.

W jednym z pomieszczeń za sceną stoi dziewczyna w złotym kimonie – trzyma butelkę z jakimś specyfikiem, którym obficie smaruje wysoką nagą blondynkę. Zmienia rumianą kobietę z rysującymi się pod skórą żyłami w piękność o jedwabistej cerze.

W innym pokoiku Pauline widzi dwie długonogie dziewczyny. Obie mają łamliwe jasne włosy ułożone w sztywne fale i właśnie wygładzają zielone piórka przy kostiumach.

– Matka Mae przyjeżdża, żeby zabrać ją z powrotem do Kansas – mamrocze jedna z nich, mierząc wzrokiem Pauline. – Podobno chce ją sprowadzić na dobrą drogę. Najlepiej do kościoła.

Pauline chce coś powiedzieć, ale Mae już ciągnie ją za ramię. Ruszają dalej.

– Nie gadaj z tymi plotkarami. Od samego patrzenia na nie można złapać liszaja.

W końcu docierają do małej prywatnej garderoby, w której stoją dwa duże lustra. Powietrze jest aż gęste od pudru, zapachu podkładu i perfum. Pauline z trudem łapie oddech.

– Siadaj. – Mae wskazuje stołek. – Cleo znów ukąsił jej wąż, więc dziś występuję solo.

Pauline siada. Oddycha już z mniejszym trudem. I po raz kolejny zastanawia się, co tu robi. Ze sceny dobiega dźwięk puzonu. Pauline zaczyna się bać, że się rozpłacze. Zaciska opuszczone dłonie i bierze się w garść. Nie będzie płakać.

Mae przygląda jej się przez cały czas. Na pewno zastanawia się, o co w tym wszystkim chodzi. W delikatnym świetle odbijającym się od zniekształcających luster jej włosy wyglądają jeszcze bardziej oszałamiająco. Pauline dostrzega w nich złote refleksy. Kiedy tancerka pochyla się, żeby zdjąć pantofle ubrudzone błotem z ulicy, Pauline mimowolnie przygląda się jej nogom. Wyglądają jak powleczone napiętą satyną.

– Śledziłaś swojego starego.

Pauline nie odpowiada. Jej wzrok przed chwilą padł na coś ciekawego – parę pantofli w pudełku na podłodze obok Mae. Pauline wie, jak wyglądają, jeszcze zanim zajrzy do środka i odchyli bibułkę. Kolor zielony – odcień absyntu.

– Ach – mówi Mae, podążając za wzrokiem Pauline. – To ten, co?

Pauline kiwa głową.

– Prawdziwy Romeo. To też dostałam od niego. – Wskazuje brodą dużą bombonierkę w kształcie serca leżącą na krawędzi drugiej toaletki.

Pauline znów kiwa głową. Podnosi bombonierkę i przygląda jej się uważnie. Zastanawia się, skąd nagle ta pustka w środku – już nie chce jej się płakać. Dzieje się za to coś innego.

– Wykosztował się chłopak – mówi Mae. – I w sumie na próżno, bo nic nie dostał.

– W porządku – odpowiada Pauline, w roztargnieniu gładząc wieczko bombonierki w kształcie serca.

– Teraz przerzucił się na Cleo. Ona wie, jak się obchodzić z gadami.

Pauline dalej gładzi wieczko. Nie może wydobyć z siebie słowa. W uszach dudni jej dźwięk perkusji. Ba-dum-tssss.

Mae patrzy na nią, wykrzywia usta w słabym uśmiechu, po czym odwraca się do lustra i zaczyna się malować. Bierze pojemniczek intensywnie karminowego różu, zanurza palec i okrężnymi ruchami nakłada kosmetyk na policzki, które momentalnie nabierają barwy ognia.

– Hej – mówi po chwili, wskazując bombonierkę pomalowanym na czerwono paznokciem. – Podasz mi jedną? Umieram z głodu.

Pauline kładzie sobie pudełko na kolanach. „Jedwabiste Pralinki Madame Cou Cou”. Wnętrze bombonierki jest wyłożone satyną w kolorze koralowym. Na gładkiej wyściółce leży kilkanaście czekoladek – są tu lśniące różowe kuleczki, białe pralinki, czekoladki ozdobione złotymi listkami i kolorową posypką.

– Też się poczęstuj – zachęca Mae. – No dalej, ty pierwsza, kochana.

Delikatna czekoladowa powłoka pęka pod naciskiem zęba. W środku kryje się lśniąca konfitura z wiśni, krem, który pieści język słodyczą, nugat mięciutki niczym morska pianka, aromatyczne likiery – migdałowy, pomarańczowy z charakterystyczną goryczką i morelowy.

Pauline i Mae siedzą koło siebie – uśmiechają się porozumiewawczo jak dwie uczennice w kościelnej ławce i zjadają po dwie czekoladki. A potem jeszcze po dwie. Pauline nigdy nie jadła nic tak pysznego.

– Kiedy miałam siedem lat, jakaś dziewczynka przyłapała mnie na kradzieży pudełka smakołyków w sklepie z różnymi drobiazgami – opowiada Pauline. Nikomu tego jeszcze nie mówiła. – Dała słowo, że mnie nie wyda, jeśli się z nią podzielę.

Pauline znów zatapia się w myślach. Przypomina sobie tamtą dziewczynkę – piegi i chude, kościste kolana. Razem schowały się za wystawą nóg manekinów w dziale pończoszniczym i zjadły całe pudełko słodyczy, chowając papierki do ustawionych na wystawie kapci. Nad nimi górowały kartonowe nogi z naciągniętymi pończochami, a w ustach pozostawał cudowny smak czekoladek. Słodycz i magia.

Mae z uśmiechem oblizuje kciuk i palec wskazujący.

– Wspólny problem to pół problemu.

Pauline odpowiada uśmiechem.

– Weź jeszcze jedną – proponuje Mae, podsuwając jej pudełko. – Albo dwie.

Pijana słodyczą Pauline zapomina o wszystkim, co ją trapi. Może to rum i likier z czekoladek, a może sama Mae, która siedzi teraz wygodnie, opierając białe szczupłe nogi na kolanach Pauline. Odchyla głowę w tył i wybucha śmiechem. Usta ma czerwone i zmysłowe jak wiśniowa konfitura z pralinek.

– Mae – mówi nagle Pauline. – Mogę cię prosić o pomoc?

Tancerka patrzy na nią i kiwa głową.

– Jasne.

– Uprzedzam, że możesz przez to mieć kłopoty.

– Hej, jak mówię, że pomogę, to pomogę.

Teraz obie wybuchają śmiechem.

– Weź czekoladkę – mówi Mae. – Albo dwie.

Tutaj łatwo zdjąć ubranie. Łatwiej niż w kuchni, w obecności męża. Pauline spodziewała się, że będzie jej zimno, kiedy sukienka opadnie do kostek, ale nie.

Mae zsuwa Pauline pończochę, kiedy ta opiera stopę na toaletce.

– A teraz patrz. To pierwsze, czego się nauczyłam w tym fachu – mówi Mae, gdy zanurza palce w słoiczku z różem, po czym nachyla się i nakłada odrobinę na oba sutki Pauline. – Faceci to uwielbiają.

Pauline przełyka czekoladkę.

– Aleś ty słodka – odzywa się Mae. Okrężnymi ruchami rozprowadza kosmetyk na sutkach Pauline, które po chwili zaczynają przypominać dwa maleńkie pąki róż. – Wijesz się jak piskorz.

Pauline czuje, że robi się ciepła i słodka – jak czekoladki, które chyba za długo leżały pod lampą.

Mae wskazuje na poplamioną powierzchnię lustra – w rogu widnieje tłusty odcisk kciuka. Pauline unosi rękoma uróżowane piersi i z uśmiechem spogląda na swoje odbicie.

Kostium to zaledwie malutki skrawek błękitnej siateczki wyszywanej cekinami, który Pauline umieszcza sobie między nogami. Prawie nic nie zakrywa.

– Wyłożyłabym ci je pluszem – szepcze Mae, wygładzając cekiny. – Gdybyśmy miały więcej czasu.

Pauline spuszcza wzrok i patrzy na rude włosy Mae i jej palce, które sprawnie układają tkaninę na biodrach Pauline i między jej nogami. Przez chwilę, nie wiedzieć czemu, nie może złapać tchu.

– To też ci się przyda, jeśli nie chcesz, żeby zgarnęła cię obyczajówka – dodaje Mae, układając Pauline na ramionach pelerynę ozdobioną pawimi piórami, którą następnie zawiązuje jej pod szyją.

– Do zimna akurat jestem przyzwyczajona – odpowiada Pauline.

Mae patrzy na nią – na jej twarzy powoli zakwita uśmiech. Po chwili puszcza oczko.

Stoją w chłodnej ciemności za kulisami. Muzyka gra tak głośno, że stopy Pauline aż drżą, obute w ciemnozielone pantofelki. Mae wygląda zza kurtyny na widownię.

– Jeszcze tam jest? – pyta Pauline.

Mae potakuje.

– Gadałam z tymi z orkiestry. Muszelkę możesz pokazywać tylko przez piętnaście sekund. Jak przedobrzysz, przyjdzie kierownik i cię wyrzuci.

– Dobra – mówi Pauline, choć nie ma pojęcia, co Mae ma na myśli. Wie tylko, że całe jej ciało jest spięte do granic możliwości, jak gdyby szykowała się do skoku.

– Rozebrana już jesteś, więc wystarczy, że przejdziesz się w jedną i w drugą stronę jak tancerka na Broadwayu. Kapujesz?

Pauline kiwa głową.

– Zakręć biodrami kilka razy, machnij nóżką raz czy dwa. I nie zdejmuj tego – szepcze Mae, ciaśniej owijając pelerynę wokół drżących ramion Pauline. – Inaczej gliny dowalą ci dwanaście dolarów grzywny.

Pauline wychodzi na scenę – nie większą od ringu bokserskiego. Robi kilka kroków. Nigdy jeszcze nie czuła się tak naga.

– No, idź dalej, gwiazdo – syczy zza kurtyny Mae.

Światło reflektorów jest gorętsze, niż Pauline się spodziewała. Przez gęstą mgłę papierosowego dymu nie widać twarzy tych upiorów, jak nazywa ich Mae („Te upiory chcą tylko widzieć to, co różowe”).

Nagle muzyka nabiera tempa, a na Pauline pada światło reflektora.

Zanim zdąży się opamiętać, rusza. Uda ocierają się o siebie, a piórka łaskoczą jej biodra, szyję i ramiona. Dźwięki muzyki zlewają jej się w uszach. Pauline idzie coraz pewniejszym krokiem. Rozluźnia wstążki od peleryny, wypina pierś. Jej ciało lśni. Sutki są czerwone jak pąki róż American Beauties. Stąpa z uniesioną głową, czuje się jak gwiazda; skórę ma jedwabistą i gorącą.

Z widowni rozlegają się pełne podniecenia gwizdy, niektórzy mężczyźni coś wołają. Słychać śmiech, ochrypłe okrzyki i pohukiwania.

Oczy Pauline przyzwyczajają się do mroku na widowni. Przygląda się teraz mężczyznom – ich twarze są jeszcze zamazane, ale widać, że tam są.

„On też tam siedzi” – myśli Pauline. I rzeczywiście, jest – w pierwszym rzędzie, obok perkusisty z wysuniętą dolną szczęką, w samej koszuli, tak jak na obrazie. Ma czerwone policzki i szeroko otwiera oczy, gdy ją widzi. Woła ją po imieniu, najpierw głośno, potem już z większym opanowaniem.

„Pauline, co ty…”.

Wstaje.

„Pauline!”.

Puzon wyskakuje do przodu niczym wyrzucony z procy kamień. Pauline, idąc, kołysze się w takt muzyki. Zawraca i jeszcze raz przemierza całą scenę, rozluźniając pod szyją pelerynę, która trzepocze jej za plecami jak rozpostarty ogon pawia.

Pauline omiata wzrokiem mężczyznę w pierwszym rzędzie, który robi nieprzyzwoite gesty – pokazuje Pauline, co robi, pokazuje jej się w całej okazałości, rozpinając rozporek.

Już prawie dotarła za kulisy – patrzy teraz spokojnie, z pełnym opanowania uśmiechem, jak jej mąż rzuca się na tamtego faceta i chwyta go za kołnierzyk.

W okamgnieniu wyrasta obok nich postawny gość w samej koszuli. Unosi jej męża w powietrze jak chusteczkę. Miażdży go.

„Wade – myśli Pauline. – O nie. Tylko nie to”.

Kiedy dociera do kurtyny, muzyka zaczyna cichnąć. Pauline odwraca się i raz jeszcze kręci biodrami, macha w powietrzu nogą i wchodzi za kulisy.

Jej ciało jest rozgrzane i lśniące. Pauline mija wysoką blondynkę w hełmie wikinga, która zmierza na scenę, pobrzękując błyskotkami.

– Wade chce komuś spuścić lanie – mówi jedna z dziewczyn odzianych w zielone piórka, wyglądając na zaułek przez tylne drzwi. – Chodźcie popatrzeć.

Pauline podchodzi. Spogląda ponad jasną fryzurą dziewczyny. Jej mąż właśnie oberwał mocny cios w szczękę od wielkoluda w koszuli.

Gdy tak patrzy na małą, gniewną twarz męża, przez chwilkę jej go żal.

– Pauline! – woła mąż, zauważywszy ją. – Pauline, co ty mi zrobiłaś?

Ale ona już odsunęła się od drzwi, przy okazji wyrywając jedno z zielonych piórek z kostiumu dziewczyny. Powoli wraca za kulisy, stukając obcasami. Zmierza do garderoby Mae, z której pada różowa poświata.

Drzwi są uchylone. Pauline widzi długie, świeżo upudrowane ramię, które kołysze się swobodnie. Słyszy łagodny głos płomiennowłosej istoty, która woła ją po imieniu.

Wreszcie wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi.

przełożyła Maria Jaszczurowska

Jill D. BlockHistoria Caroline

Letni wieczór, 1947

Hannah

Kiedy wreszcie postanowiłam szukać, jej odnalezienie wcale nie było trudne. Minęło tyle czasu, że przygotowałam się na porażki i rozczarowania, fałszywe tropy, ślepe uliczki i zmarnowane pieniądze, sądząc, że to nieuchronne. W rzeczywistości wszystko trwało niecały miesiąc. Pomogło obowiązujące w Massachusetts prawo adopcji otwartej i kilka trafnych domysłów. A potem Google, Facebook – i było po sprawie.

Najtrudniejsze okazało się zaplanowanie, jak zbliżyć się do niej na tyle, by spojrzeć jej w oczy, usłyszeć głos. Nie dążyłam do wielkiego emocjonalnego spotkania. Z pewnością nie chciałam tak późno nawiązywać relacji. Nie zamierzałam nawet zdradzić, kim jestem. Nie chodziło o nią, o zadawanie jej pytań. To znaczy, gdyby się zainteresowała, kim jestem, mogłaby mnie po prostu poszukać, prawda?

Brzmi to tak, jakbym była zła, że mnie oddała. Ale nie. Po prostu założyłam, że nie interesowało jej, co się ze mną stało. I jest spoko. W końcu mam prawie czterdziestkę. Rozumiem to. Już dawno się nauczyłam, że nie można kogoś winić za to, że cię nie kochał.

Miała szesnaście lat, kiedy mnie urodziła. Więc dokądkolwiek bym trafiła, wszystko byłoby lepsze niż pozostanie z nią, prawda? I nic w tym złego. Ci, którzy mnie wychowali, moi rodzice, to mili ludzie, pełni najlepszych intencji. Byli trochę starsi, po czterdziestce, gdy mnie zabrali, wzięli do domu i przyjęli do rodziny. No, w pewnym sensie. Patrząc wstecz, myślę, że kiedy już mnie dostali, nie mogli sobie przypomnieć, po co im był ten cały kłopot. Powiedzmy sobie szczerze, w tym domu nie było za wiele miłości. Wychowali mnie, dali dach nad głową, karmili, ubierali i kształcili. Dobrze wiedziałam, co dla mnie zrobili, i bardzo to doceniam. Wiele dzieci nie dostaje nawet tego. Ale teraz musiałam się przekonać, co straciłam.

Grace

Siedziała przy kuchennym stole i wsłuchiwała się w jego oddech dobiegający z sąsiedniego pokoju. Łyknęła kawy. Zimna. Powinna być tam, przy nim. Powinna wykorzystać ten czas, spędzić z nim te ostatnie dni, ostatnie chwile. Wiedziała, że przyjdzie dzień, już niedługo, kiedy nie będzie pamiętała, co ją tutaj tak paraliżowało, w tym pokoju, skoro mogła być u jego boku, i zostanie jej tylko żal.

Kiedy wrócił do domu ze szpitala, Missy i Jane zdecydowały, że musi leżeć na dole, w salonie, a nie w sypialni na piętrze. Wpadły do środka jak burza, machając telefonami i kubkami ze Starbucksa, otwierały okna, rozpakowywały zakupy, przestawiały meble, dyrygowały facetami, którzy dostarczyli łóżko, jakby były u siebie. Jakby to one tu mieszkały. Jakby to one musiały rozwiązać problem. Gdy przywiozła go do domu, siedziały przy nim, czasem wspólnie, czasem na zmianę, trzymały za rękę, głaskały po włosach, przemawiały do niego łagodnie, całowały w czoło. A potem, powstrzymując łzy, powiedziały, że niedługo przyjadą, zapakowały się do samochodów i odjechały.

To było dwa dni temu. Od tej pory większość czasu spędzała tutaj, przy kuchennym stole, pijąc kawę i słuchając jego oddechu. Poza podawaniem posiłków co kilka godzin, kiedy krzątała się z automatyczną wprawą, mieszając i odmierzając, ćwierkając i świergoląc jak jakiś kretyński ptaszek, zadając mu pytania, na które, jak wiedziała, nie odpowie, nie mogła przebywać z nim w jednym pomieszczeniu.

Ta jednostronna konwersacja jej nie przeszkadzała. Przywykła do tego. Nie odzywał się zbyt wiele od ponad dwóch lat, od ostatniej poważnej operacji. Na początku próbował. Mówił coś, ona zgadywała, starając się zrozumieć, co powiedział. Równie dobrze mogła rozmawiać z kotem. Czasem się z tego śmiali, wtedy wydawało się, że są z tym razem.

Wreszcie zaprzestali prób. Kiedy powtarzał coś trzy lub cztery razy i potrząsał głową na każdą jej sugestię, machał w końcu ręką, nieważne, i wracał do gazety. W tych chwilach najmocniej czuła, że go traci. Gdyby ich więź była naprawdę tak silna, czyż nie powinna rozumieć jego słów?

Jeśli sprawa była naprawdę ważna, pisał na kartce. W całym domu walały się jego notesy i temperowane nożem ołówki. Co zrobi z tymi notesami, kiedy on odejdzie? Zastanawiała się, czy dziewczęta będą je chciały. Pewnie pomyślą, że znajdą tam wiele poetyckich deklaracji miłości, całe wypracowania o wyjątkowej radości, że mógł być ich ojcem. W rzeczywistości karteczki zapełniały przypomnienia, co kupić. Patyczki do uszu i żwirek dla kota.

W ostatnich kilku miesiącach zapiski pojawiały się coraz rzadziej, a potem poszedł do szpitala. Odpowiadał na jej pytania, kierując kciuk w górę lub w dół, czasem wzruszał ramionami (co odczytywała jako „nie wiem” albo „wszystko mi jedno”) lub się uśmiechał. Ostatnio uśmiechów nie było zbyt wiele.

Jose obiecał, że będzie przychodził codziennie wieczorem, kąpał go i ścielił łóżko. Powiedział, że wstawił pojemnik z lekami do lodówki, żeby Grace podawała je w miarę potrzeby, i magnesem przyczepił kartkę do drzwi. Zostawił jej stos ulotek i powiedział, że postara się przysłać co kilka dni jakiegoś wolontariusza.

Hannah

Wymyśliłam, że pójdę do galerii, gdzie pracuje. Założyłam, że rozpoznam ją na podstawie zdjęć z Facebooka i powiem, że jestem nowa w tym mieście; udam, że zabłądziłam, i poproszę o wskazówki czy coś. Będę już daleko, kiedy się zorientuje, że wszystko, co powiedziałam, jest bez sensu. I przysięgam – to by mi wystarczyło. Ale kiedy poszłam tam czwarty raz i jej nie zastałam, poddałam się i spytałam. Fascynuje mnie, jak wiele osób cholernie lubi opowiadać o cudzych tragediach. Powiedzieli mi, że niespodziewanie odeszła na emeryturę, żeby zająć się chorym mężem. Nawrót raka. Był w szpitalu, ale odesłali go do domu, bo już nic nie mogli dla niego zrobić.