Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kuracja dla serca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kuracja dla serca - ebook

Myślisz, że porywy serca są tylko dla młodych? Nigdy nie jest za późno na KURACJĘ DLA SERCA!

Ta historia o dojrzałej miłości, urzeknie Cię i przekona, że na miłość i szczęście zawsze jest pora! Ewa przyjeżdża do uzdrowiska w Nałęczowie. Ma zdiagnozowane nadciśnienie, więc by podreperować zdrowie po raz pierwszy jedzie do sanatorium. Kobieta myśli, że miłość, seks, namiętność, zmysłowość dawno już zostawiła je za sobą. Tymczasem spotyka starszego o cztery lata Krzysztofa, który przeszedł zawał serca. Krzysztof jest kardiologiem, specjalistą od transplantacji, jednak po śmierci żony trochę się pogubił. Reprezentuje on wszystko to, czego Ewa w mężczyznach nie znosi – jest ambitny, autorytarny, budzi w Ewie niechęć. Jednak z czasem zaczyna się u niej pojawiać się fascynacja mężczyzną.

Z początku – intelektualna. Z czasem do głosu dochodzi zauroczenie i… pożądanie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7010-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Spojrzała na zegarek. Było piętnaście po. Piętnaście po, a przecież Aśka świetnie wiedziała, że bus odjeżdżał punktualnie o dwunastej. W samo południe! „Nawet myślę jak stara baba, tekstami z westernów, o których moja córka i tak nie mogłaby mieć pojęcia. I jadę do sanatorium! Jak własna ciotka! Kiedy to zleciało?”. Uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie. Nie zamierzała zamartwiać się Aśką, upływem czasu ani tym, że – wszystko na to wskazywało – z niespiesznej kawy z córką raczej nici.

Nie chciała jednak tkwić na przystanku na Dworcu Centralnym przez prawie godzinę. Nigdy nie lubiła tego dworca, jej zdaniem brud wżarł się w mury tak głęboko, że stał się już jego drugą naturą. I żadne piaskowanie, remonty i przykrywanie brunatnych plam tandetnym sidingiem nie mogły tu pomóc. Stada gołębi jak dawniej hulały przechodniom i pasażerom nad głowami.

Ruszyła w kierunku przejścia, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach turkoczącą na każdym kroku. Przed nią – ściana ze szkła i granitu. Ukochane miejsce spotkań Aśki, do którego Renata wchodziła zawsze z „pewną taką nieśmiałością”, przywołując cytat z jednej z pierwszych polskich reklam telewizyjnych. Złote Tarasy przypominały jej płachtę folii bąbelkowej rzuconą niedbale przy Emilii Plater, między Pałacem Kultury (Który lubiła! Tak, lubiła! Chodziła tu z Aśką na skoki do wody i z Marcinem do pracowni modelarskiej) a tym nieszczęsnym dworcem. Miała ogromną ochotę na mocne espresso, a nie zalewajkę w plastikowym kubku z Centralnego. Dobrą, gorzką kawę mogła pić sama. Towarzystwo nie było jej do tego potrzebne. Aśki strata. Staruszkę – Renata w myślach czasem tak siebie żartobliwie nazywała – zobaczy dopiero pod koniec miesiąca.

– Mama! Mamut, zaczekaj! – rozległ się krzyk.

Renata przystanęła, zauważyła zdumione spojrzenia kilku osób. Jaki, do cholery, mamut? Tylko ona wiedziała, że chodzi o nią: Marcin wymyślił tę ksywkę, gdy miał sześć lat i totalny odjazd na punkcie skamielin, dinozaurów i epoki lodowcowej.

– Przepraszam, zatrzymali mnie w biurze. – Aśka, w jedwabnej koszulce i ołówkowej spódnicy, na cienkich, ale nieprzesadnie wysokich obcasikach, wyglądała na rasową bizneswoman. Którą nie była: była asystentką w jednej z tych amerykańskich korporacji, które gnieździły się w szklanych biurowcach w centrum. I sypiała ze swoim szefem. Renata była tego pewna, choć córka wcale jej się nie zwierzała. – Dyrektor zwołał niezapowiedziany meeting, rozumiesz, brainstorming taki. To znaczy: burza mózgów – poprawiła się błyskawicznie.

„Nie przesadzaj, nie jestem taka stara, znam podstawy angielskiego!” – przebiegło Renacie przez głowę, ale postanowiła zatrzymać tę myśl dla siebie. Dawno już przestała tłumaczyć córce, że nie jest reliktem pliocenu, jakimś megalodonem. Tfu, mamutem. Próżno i darmo, Aśka zawsze wiedziała swoje.

– Tak, tak, oczywiście rozumiem – zaszczebiotała, siląc się na uśmiech. – Chodźmy, może jeszcze zdążymy wypić tę kawkę przed odjazdem busa.

– Oj, mamuś, przecież nie jedziesz na długo! Tylko trzy tygodnie, szybko miną. I właściwie Nałęczów jest tak blisko, odwiedzę cię! – Aśka cmoknęła ją w policzek.

„Nie, nie odwiedzisz. Twój dyrektor zadba o to, żebyś nie miała ani jednego weekendu wolnego” – pomyślała Renata.

– To wtedy też wypijemy kawę, jak przyjedziesz. Albo coś zdrowszego. Tam pewnie piją same wody lecznicze. Chociaż ostatnio słyszałam, że najzdrowiej jest wypijać sześć espresso dziennie! Chronią przed zawałem i rakiem. Zamierzam się stosować.

Kółka przestały turkotać: obie kobiety właśnie przekroczyły próg Złotych Tarasów, podłoga w gigantycznym holu była gładka jak lodowisko. Renata sunęła po niej pewnie w swoich czerwonych trampkach, Aśka lekko chwiała się na obcasikach. Wpadły do pierwszej kawiarni, popularnej sieciówki. Wszystkie miejsca przy stolikach były zajęte przez młodych ludzi wpatrzonych w ekrany laptopów. Zostały tylko stołki barowe przy ladzie: tu Aśka miała przewagę, była wyższa od matki, gładko wślizgnęła się na obite skajem siedzisko. Renata musiała podskoczyć. Zabolał ją kręgosłup. „Cholera, może przyda się jednak to sanatorium...” – nie mogła powstrzymać się od gorzkiej refleksji.

– Masz rajzefiber? – zainteresowała się Aśka. – Dwa razy espresso i do tego jedno brownie.

– Trochę. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Sanatorium, rehabilitacja… Wydawało mi się, że tam jeżdżą starzy ludzie. A ja nie jestem stara. Nie czuję się stara. A może jestem? Aśka?

Spojrzała z niepokojem na córkę. Jak to jest, że człowiek w pewnym wieku przestaje widzieć samego siebie obiektywnie. Kiedy to się dzieje? Gdzieś koło trzydziestki? A może po pierwszym, drugim porodzie, kiedy ciało zmienia się tak bardzo, że aż się nie chce, żeby odbicie w lustrze należało do nas? A jeśli to naturalny proces: widzisz się codziennie, te wszystkie obrazy nakładają się na siebie, jakby były kolejnymi slajdami, przez które prześwieca ostre słońce. Zlewają się w jedno i dzięki temu zmarszczek jest mniej, fałdek, bruzdek, nierówności, blizn. Przynajmniej ty tak to widzisz. Problem, że tylko ty.

– Oj, mamut. Nie jesteś wcale stara. Kobiety po pięćdziesiątce dzisiaj zdobywają świat, taka Sharon Stone, Madonna. Wyglądają jak milion dolarów i robią to, co chcą. Ty też powinnaś. I właśnie dlatego mam dla ciebie prezent… – Aśka sięgnęła do torebki, wyjęła małą, płaską paczuszkę w czerwonej bibułce. – Tylko może nie rozpakowuj tego tak na blacie, co? – uprzedziła, niestety, za późno.

Na kontuar z ciemnego drewna wypadły koronkowe stringi w tym samym kolorze co ozdobna bibułka. Renata zbaraniała. Barman, który właśnie stawiał przed nią mikroskopijną filiżankę z espresso i szklaneczkę wody, posłał jej karcące spojrzenie.

– Wiem, że nie nosisz takich rzeczy, ale może warto zacząć robić wszystko inaczej niż do tej pory? No wiesz, jak mówił ten psycholog w telewizji: chodzisz do pracy nową drogą, więc spotykasz nowych ludzi i może dzięki temu zmieni się twoje życie!

– Moje życie ma się zmienić dzięki czerwonym gaciom? Aż boję się pomyśleć, jakie miałoby być po tych zmianach – starała się zażartować.

Co tej Aśce strzeliło do głowy? Czuła się lekko zażenowana. Dostaje bieliznę erotyczną, od córki! I co to ma znaczyć?

– Ojej, słuchaj, po prostu oglądałam taki program. Co się w tych sanatoriach wyprawia, mamut, co tam się wyprawia! A przecież ty od dawna jesteś sama. Przydałaby ci się rozrywka. Kurczę, popatrz na Sharon Stone. Ona na pewno ciągle uprawia seks!

Barman znów posłał karcące spojrzenie, o dziwo, wcale nie Aśce, która wygadywała te głupoty, ale Bogu ducha winnej Renacie. Spiekła raka. Co za idiotyczna sytuacja!

– Kochanie, nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wygląda życie erotyczne Sharon Stone. Ani w ogóle niczyje. A już szczególnie moje własne. Ale majtki są śliczne, naprawdę, taki… energetyczny kolor. Będę na nie zerkać i czuć przypływ sił witalnych. I w ogóle szalenie miło, że pamiętałaś o mnie. Dawaj, dopijajmy tę kawę. Nie chcę się spóźnić, kolejny bus za godzinę – próbowała bezładną paplaniną przykryć narastający dyskomfort.

Czyli tak właśnie wygląda w oczach swojej córki? Podstarzała lafirynda w czerwonych majtkach, która jedzie do sanatorium po seks! Jednak ten obraz, który widzi codziennie w lustrze, bardzo, ale to bardzo musi odbiegać od rzeczywistości. Pomyśli o tym, będzie miała czas. Całe trzy tygodnie. Majtek oczywiście nie wyjmie z dna walizki. Może wyrzuci je po przyjeździe.

– Nie, ciastko dla ciebie. Ja muszę myśleć o linii, rozumiesz. – Aśka porozumiewawczo mrugnęła okiem.

„Aha, a ja to już nawet o linii nie muszę myśleć. Wystarczy, że wbiję tłuste cielsko w czerwoną koronkę i zapoluję na staruszka w termach”. Renacie nagle zachciało się śmiać. A właściwie, co tam. Dwoma kęsami pochłonęła brownie – pyszne było – i popiła resztką kawy.

– Super. Dzięki, Asia. Lećmy – powiedziała. Sięgnęła po portfel, ale Aśka machnęła lekceważąco ręką, postukała w ekran najnowszego modelu smartfona, później w podsunięty przez barmana terminal i już, gotowe.

Gdy wychodziły ze Złotych Tarasów, owionął je chłodny, porywisty wietrzyk. Nad głowami nie miały już niebieskiego, pogodnego nieba. Gdzieś tam, od strony Woli, od zachodu, tłoczyły się obłoki szare i ciężkie jak kłębki mokrej wełny. Zbierało się na burzę. Czy dopędzi ją, zanim dojedzie do Nałęczowa?

* * *

Renata lubiła ten kierunek: na Lublin. Przypominała sobie, jak w czasach studenckich jeździła tędy do Kazimierza, najpierw z przyjaciółką Baśką (Ciekawe, gdzie ona teraz jest? Kontakt się urwał, gdy obie wyszły za mąż), następnie z pierwszym chłopakiem, Romkiem, a w końcu – to było już na czwartym roku – z Markiem. Zaręczyli się tuż przed obroną pracy magisterskiej. Chyba dopiero wtedy zaczęły się weekendowe wypady do Kazimierza, pekaesem, czasem autostopem. Nocowali u gospodarzy pod miasteczkiem albo w jakiejś stodole. No i codziennie się kochali, chociaż Renata nie miała wtedy wcale czerwonych, koronkowych majtek. Nie było jej to potrzebne, żeby poczuć przypływ pożądania, ogień, rozpalający się w dole brzucha i niżej, jakby między nogami rosła jakaś istota, coś pęczniało, nabrzmiewało. Przyjemne to było. Pragnęła wtedy ust Marka, jego dotyku, zapachu jego ciała. Później najczęściej jednak przychodziło rozczarowanie. Jego ruchy były coraz bardziej porywcze, gwałtowne, nie słyszał jej i czasami miała wrażenie, że nawet nie widział. Jakoś szybko wszystko się działo, Marek przygniatał ją ciężarem własnego ciała, jego żebra boleśnie wbijały się w jej skórę, jego kilkudniowy zarost drapał ją w policzek. Odwracała się ze skrzywionymi ustami, próbowała jakoś go okiełznać, sprawić, żeby ją dostrzegł: ją, kobietę, a nie obiekt – ale nic, czuła jego dłoń między udami, która nie była tam jak proszony gość, raczej – intruz, złodziej. W końcu wbijał się w nią od razu, z całym impetem, przez chwilę czuła ukłucie bólu, to odbierało jej nadzieję na jakąkolwiek przyjemność. Chciała tylko dotrwać do końca. Nie wydawało jej się, że to trudne: koniec przychodził szybko. Kilkanaście ruchów, pchnięć, może dwadzieścia? Marek, sapiąc, opadał obok niej, coś mruczał, ciężko oddychał, prawie od razu zasypiał. Ona miała czas, żeby pomyśleć o sobie, o nich. Kochała go. I następnego dnia znowu go pragnęła: mimo wcześniejszych niepowodzeń sekwencja zdarzeń była identyczna. Pragnienie, dyskomfort, igiełka bólu, ulga. Może tak to miało wyglądać? Pewnie Michalina Wisłocka miała na ten temat inny pogląd, ale Renata nie czytała Michaliny Wisłockiej. Nie miała czasu: zaszła w ciążę, urodziła Marcina, a po dwóch latach Asię. I wtedy, patrząc na złotą obrączkę na palcu, zdała sobie sprawę, że to już koniec.

Mimo to trasa na Lublin przywoływała właściwie same miłe wspomnienia. Byli młodzi, wszystko ich bawiło. Byli wolni. W każdej chwili mogli wysiąść, znaleźć jakiś gees, Społem, kupić piwo, sączyć je, ciepłe, spienione, i gapić się na chmury albo na krowy pasące się na pastwiskach. Żadnych konkretnych planów, jeszcze wtedy – żadnych obowiązków.

Ale tym razem nie skręcała do Kazimierza, jak wielokrotnie wiele lat wcześniej, tylko dała się porwać busowi w nieznanym dotąd kierunku. Nigdy nie była w Nałęczowie.

Gdy po trzech godzinach wysiadła na dworcu, nie poczuła radości ani ekscytacji, raczej znużenie. Wyobrażała to sobie zupełnie inaczej: stare wille w stylu dworkowym, drewniane świdermajery. A znalazła się na pętli autobusowej w samym środku dość chaotycznej zabudowy. Jakiś blok, barak, magazyn. Brzydotę dworca przykrywała tylko bujna zieleń drzew. Czerwiec dopiero się zaczynał, maj był deszczowy, burzowy. Wszystko kipiało od zieleni: jeszcze świeżej, jeszcze niezmęczonej upałami, nieprzybrudzonej pyłem późnego lata.

– Do sanatorium Jesienne Wąwozy – rzuciła taksówkarzowi.

Nawet nie spojrzał na nią w lusterku wstecznym, o nic nie zapytał. Sanatorium – kołchoz dla sercowców na ponad trzysta miejsc – było zresztą niedaleko. Renacie wydało się, że trzydzieści złotych za taką krótką jazdę jest raczej kwotą wygórowaną, ale nie chciała się spierać. W końcu to jej wina, że nie ustaliła stawki za przejazd wcześniej. Jak zwykle zapominała o ważnych, praktycznych sprawach. „Ty, Renia, głowę nosisz wysoko w chmurach” – mówił jej mąż i bynajmniej nie był to komplement.

Jesienne Wąwozy były zespołem trzypiętrowych budynków pamiętających zapewne lata siedemdziesiąte, sądząc po klockowej architekturze. Ale staranie je odnowiono, a teren był piękny: dużo drzew, krzewów, klomby z kwiatami. Renata zdążyła nawet wypatrzeć swoje ulubione peonie. Nie było źle. Trochę jak na wczasach w Bułgarii w głębokim Peerelu. „Może przyjemnie spędzę tu czas? Przynajmniej jest gdzie spacerować. Ładne miejsce” – oceniła.

W recepcji wypełniła formularz rejestracyjny, sympatyczna panienka dokładnie przeskanowała wzrokiem jej dowód osobisty.

– Ma pani jeszcze godzinę do zebrania organizacyjnego. Wszyscy państwo z jednego turnusu, chodzi o to, żeby się zapoznać. Pani dyrektor będzie pewnie miała kilka rzeczy do ogłoszenia. Ale przydział do pokoju już dla pani jest: pierwsze piętro, dwunastka. Pani współlokatorka już się zresztą zameldowała – poinformowała recepcjonistka.

Renacie nie chciało się telepać z walizką na pierwsze piętro, a po chwili ponownie schodzić, postanowiła więc zaczekać na zebranie organizacyjne w przestronnym holu, pod ogromną palmą w drewnianej donicy beczce. Już od dawna nigdzie nie widywała takich donic, palm zresztą też nie. Należały chyba do świata, który powoli odchodził w przeszłość, ustępując miejsca wzbierającej fali minimalizmu, skandynawskiego dizajnu, najnowszych technologii i życia w ciągłym pośpiechu. Do jej świata, ewidentnie.

Zebranie w sali konferencyjnej zaczęło się punktualnie. Renata usiadła w jednym z ostatnich rzędów. Z ciekawością przyglądała się wchodzącym, którzy zajmowali miejsca przed nią. Sporo staruszków: zasapanych, czasem z laseczkami. Boże, czy ona naprawdę podpada pod jedną kategorię z tymi ludźmi? Nie, chyba nie: było też wiele kobiet w jej wieku, zadbanych, modnie uczesanych. Błyskały paznokcie: różowe, czerwone, zielone nawet w jednym miejscu! Starannie pomalowane, tak samo jak oczy pociągnięte cieniami we wszystkich kolorach tęczy. Tylko mężczyzn – jak na lekarstwo. Jeden przypadał chyba na pięć pań.

– Witam państwa w Jesiennych Wąwozach. Miło mi, że spędzimy razem czas, zdrowo spędzimy czas. – W sali pojawiła się wysoka, chuda postać z siwym kokiem i kategorycznym głosem. Dyrektorka, od razu można było poznać po tonie. – Proponuję, by dziś państwo rozlokowali się w pokojach, a jutro, przed spotkaniem z lekarzem i kwalifikacją do zabiegów, skorzystali z gimnastyki kardiologicznej albo kąpieli solankowej… Po południu każdy z państwa będzie znał już swój harmonogram zabiegów i plan dnia. Z kwestii organizacyjnych: pokoje są dwuosobowe, to państwo wiedzą oczywiście. Ja nie będę rozstrzygała żadnych sporów między współlokatorami, to państwo muszą się dogadać ze sobą, w końcu są państwo dorośli. Kto zajmuje które łóżko, którą szafę, w jakich godzinach łazienkę. Ostrzegam, że nie będę przyjmowała żadnych skarg tego typu: a bo on zaprasza panie do pokoju, a bo ona czyta do późna… À propos nocnego życia zresztą: to państwo są dysponentami swojego czasu wolnego, ale do ośrodka wracamy przed godziną dwudziestą drugą, to będzie sprawdzane przez personel. Jeśli kogoś nie ma po tej godzinie, zawiadamiam policję, bo przez te trzy tygodnie są państwo pod moją pieczą… – perorowała dyrektorka.

– Pani chyba żartuje – rozległ się głos z końca sali, zza pleców Renaty. – Chyba pani żartuje z tą pieczą. Od dawna mam dowód osobisty i nie będę się nikomu spowiadał z godziny, o której wracam do pokoju. I nie życzę sobie żadnego sprawdzania przez „personel”.

Głos – męski – był jeszcze bardziej kategoryczny niż ten należący do dyrektorki, która od razu zamilkła wyraźnie zaskoczona takim obrotem sprawy. Po jej zdumionej minie widać było, że rzadko ktoś jej się przeciwstawia.

Renata się odwróciła. Chciała zobaczyć mężczyznę, który przerwał tyradę dyrektorki. Ją samą zdziwiło to oświadczenie o „pieczy”, nie wiedziała, że sanatorium to powtórka z kolonii w czasach podstawówki. Ale nie odezwałaby się nigdy w życiu przy tylu obcych ludziach.

Mężczyzna, który się odezwał, wstał, jakby specjalnie po to, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. Wyraźnie odbiegał wyglądem od większości panów na turnusie. Wysoki, nawet bardzo, i bardzo szczupły, wręcz żylasty. Miał wydatny nos, oczy w odcieniu zimnego błękitu i króciutkiego siwego jeżyka na głowie.

– Pan… – syknęła dyrektorka, piorunując go spojrzeniem.

– Paweł Dobrowolski. Doktor Paweł Dobrowolski – przedstawił się mężczyzna.

– Ach, tak. Doktor. Już kojarzę. Pan ścieżką prywatną, prawda? Nie z NFZ. To pan może sobie wracać, kiedy pan zechce, proszę tylko pamiętać, że wieczorem drzwi do budynku są zamykane i nie od razu musi się znaleźć ktoś, kto będzie leciał, żeby panu jednemu otworzyć. Państwo przyjechali tu, żeby podreperować zdrowie. Ci państwo na NFZ w każdym razie. Sen jest ważny dla zdrowia. To nie… to nie dom schadzek.

Dyrektorka zbierała się już do odejścia, wyraźnie zirytowana. Kilka kobiet zachichotało nerwowo. To były te o czerwonych paznokciach, krzykliwie ubrane: kuse spódniczki, bluzki w lamparcie cętki, utapirowane mocno włosy. Zerkały na ostatni rząd, na Dobrowolskiego, wyraźnie go kokietując. Boże, Aśka miała rację. Rzeczywiście musi się nieźle dziać w tych sanatoriach. „Kotki na rozgrzanych dachach” – pomyślała Renata z niesmakiem. Wstała, szarpnęła rączkę walizki. Spotkanie się skończyło, część kuracjuszy pozostawała jednak na miejscach, witali się, przedstawiali, dyskutowali, co zrobić z resztą „tak pięknie zaczętego dnia”.

W drzwiach prawie zderzyła się z Dobrowolskim.

– Przepraszam – burknął, przepuszczając ją.

Renata zauważyła, że z pewnym trudem przyszło mu odnalezienie przeszkody, na którą natrafił, najwidoczniej nie lubił spuszczać wzroku, a ona była od niego dużo niższa.

„Kobiety w pewnym wieku stają się dla mężczyzn niewidzialne” – przypomniały jej się słowa znanej historyk sztuki.

Nie szkodzi. Przywykła. Nie było źle być niewidzialną.

* * *

– Chodź, Renia, na tę kąpiel solankową. To wygląda ciekawiej niż ta cała… gimnastyka kardiologiczna. Co tam niby mamy gimnastykować, serce? – zachichotała Jola, od poprzedniego dnia współlokatorka Renaty w pokoju numer dwanaście.

Niestety, szybko się okazało, że była to jedna z tych „lamparcic”, jak je nazywała po cichu Renata. Buzia jej się nie zamykała. To był jej czwarty turnus w sanatorium i każda z wizyt była okazją „do poznania pana na poziomie”, jak zapewniała Renatę, choć z opowieści nie wynikało, by z którymkolwiek z panów na poziomie spotkała się po wyjściu „do cywila”. Renata miała wrażenie, że Jola w ogóle po to tylko przyjeżdżała. Ani jednym słowem nie wspomniała, na jakie zabiegi chciałaby się dostać, dlaczego w ogóle zjawiła się w sanatorium. „Popatrz, a tu mam taką kieckę, rozumiesz, czarną, ze sznurowaniem, jak znalazł na wieczorek zapoznawczy. A ty co masz? Jak to nic? Dziewczyno! Gdzieżeś się uchowała. Nic, pożyczę ci coś, no, trochę mniej masz w biuście, mniej jesteś, że tak powiem, hojnie obdarzona przez naturę, ale coś się znajdzie. Może ta czerwona kopertowa w kwiaty? Pomalowałabyś usta pod kolor i byłoby jak znalazł. Ooo! Co to?! Ale ekstragacie! No, widzę, że z ciebie taki ścichapęk, ale przygotowana jesteś, tak wewnętrznie, że tak się wyrażę, ha, ha, ha, ha!”. Renacie głowa już pękała, ale Jolka oczywiście, jakby obdarzona radarem wykrywającym bezguście nawet pod ziemią, natychmiast namierzyła w jej walizce czerwone koronkowe stringi od Aśki. Nie miała siły, żeby tłumaczyć, że to nieporozumienie, głupawy prezent od córki, z którego nie zamierzała skorzystać. Bez słowa wyjęła czerwoną szmatkę z rąk Jolki i włożyła do szafy.

– No to co, te solanki, hę? Chodź, Jolka, idziemy, bo jak się nie pospieszymy, to zajmą nam wszystkie miejsca i zostanie tylko ta nieszczęsna gimnastyka kardiologiczna.

Groźba najwidoczniej podziałała, bo Jolka szybko poleciała do łazienki, skąd po chwili wychynęła w szlafroku w ogromne pawie ze sztucznego jedwabiu i dopasowanym do niego turbanie. Radośnie zastukała przed Renatą klapeczkami ozdobionymi pomponami z różowego futerka. Renata westchnęła, ale Jolka nic nie zauważyła: była tak zaabsorbowana swoją osobą i mającymi ją czekać przygodami, że nawet gdyby Renata w twarz jej wykrzyczała: „Spójrz w lustro, kobieto, ośmieszasz się!”, nie zwróciłaby na to uwagi. „Może zresztą to nie ona się ośmiesza, tylko ja jestem sztywniaczką? Pozapinana pod szyję, jak mówi Aśka. No jestem pozapinana pod szyję, nie umiem wyluzować, nie mam klapek z futerkiem. I przyjechałam tu podleczyć serce, a nie na podryw” – z dezaprobatą oceniła własne odbicie w lustrze. Zielony szlafrok frotté, czerwone crocsy na stopach. Buty w żywych barwach to jedyna ekstrawagancja, której się dopuszczała.

Wyszły. Do kąpieli solankowych szło się długim korytarzem na parterze, tak samo jak do sali gimnastycznej. Minęły czekającą na gimnastykę grupkę, nieliczną zresztą, kuracjuszy: widać większość osób wolała jednak pławić się w wielkiej wannie niż machać nogami. Wśród czekających Renata od razu zobaczyła Dobrowolskiego: stał nieco obok, pod ścianą, wysoki, wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt ponad głowami reszty, jakby miał się za kogoś lepszego albo widział w okolicach sufitu coś, czego nikt inny nie dostrzegał. Archanioła Gabriela może. Renatę, nie wiedzieć czemu, to zirytowało. Dupek. Nadęty bubek. Nie cierpiała takich ważniaków.

– Oooch, zobacz, jest ten doktorek… Zaczynam żałować, że nie wybrałam jednak tej cholernej gimnastyki – szepnęła jej w ucho Jolka.

Zwolniła kroku, nadała biodrom taneczny rytm, klapeczki zastukały po płytkach, zatańczyły pomponiki. Renata ze zdumieniem patrzyła na tę przemianę. Jolka zachowywała się tak, jakby już jej nie widziała, i chyba nie obchodziło jej, czy współlokatorka na nią patrzy i co myśli. Jednym widzem tego niemego przedstawienia miał być Paweł Dobrowolski.

Nawet nie spojrzał na nie, gdy go mijały: na nic kręcenie pupą, zalotny uśmiech, poprawianie pasma włosów wymykającego się spod turbanu. Przedstawienie się skończyło. Klapą, niestety. Ale Jolka nie wydawała się tym przejęta czy zaniepokojona.

– No, niezłe ciacho z niego. Będzie mój, zobaczysz.

Rzuciła jej triumfalne spojrzenie. Renata nie miała pojęcia, jak to skomentować, na szczęście nie musiała: doszły do łaźni, w szatni zdjęły szlafroki, klapki, wślizgnęły się do ogromnej wanny wypełnionej bulgoczącym, lekko białawym płynem. Po chwili dołączyły do nich jeszcze dwie kobiety. Woda była ciepła, Renacie zrobiło się błogo. Usadowiła się wygodnie, wyciągnęła nogi – wanna była naprawdę wielka. Oparła głowę na zagłówku, przymknęła lekko oczy.

– Z którego piętra jesteście, dziewczyny? – dobiegł ją głos. Wysoki, piskliwy: należał pewnie do tej małej, myszowatej, z wyłupiastymi oczami. – Ja jestem Kryśka.

– Jolka, a to Renia. – Jolka poczuła się w obowiązku wystąpić w roli rzecznika prasowego. – Mieszkacie razem?

– Tak, na trzecim piętrze. Ewa jestem. Nie będziemy mogły wymykać się nocą po rynnie – zachichotała ta druga, z krótkim siwym barankiem na głowie.

– Po co się wymykać, tu w ośrodku też można się nieźle zabawić. Nie wiem, moje panie, czy macie już swój typ, ale ja stanowczo zasadzam się na doktora. Tego… Dobrowolskiego, tak? – oświadczyła Jolka.

– No co ty? Mnie on też w oko wpadł. No i Krysi. Choć Krysia się nie przyznaje, świeża wdowa… Krysia, przystojny jest nasz doktorek, co?

– Nie będę zaprzeczać. Przystojny, piękny mężczyzna. Ale ja mogę na niego co najwyżej popatrzeć. Nie mam takich potrzeb, żeby się za facetami uganiać w sanatoriach. Mój mąż zmarł rok temu i nikt mi go nie zastąpi. Nawet przystojny lekarz – odpowiedziała spokojnie Krysia.

Renata otworzyła oczy, dokładniej jej się przyjrzała. Szkoda, że to z nią nie wylądowała w pokoju, chyba lepiej by się dogadywały niż z Jolką.

– Swoją drogą to ciekawe, lekarz i w sanatorium… – zadumała się Jola, która najwyraźniej nie lubiła poświęcać czasu tak poważnym tematom jak śmierć czyjegoś męża.

– A wiecie, ja o niego wypytałam. Znam dyrektorkę, byłam tu już na dwóch turnusach. Ale się wkurzyła na tym zebraniu, ona jest sztywna jak tyczka, na nauczycielkę by się nadawała. Powiedziała mi, że to nie tylko lekarz, ale w dodatku kardiolog transplantolog! Wyobrażacie sobie! Kardiolog po zawale, niezły żart, co? – zachichotała Ewa.

– Żony lekarzy umierają młodo, a żony szewców chodzą boso – sentencjonalnie wtrąciła Krysia.

– Raczej: szewc bez butów chodzi. Bardziej by tu pasowało – nie mogła się powstrzymać Renata. Nawyk ze starych, szkolnych czasów.

Zabolało ją to, co powiedziała Ewa: sztywna jak tyczka, sztywna jak nauczycielka. Ona przecież była nauczycielką na urlopie dla podratowania zdrowia, polonistką w dodatku. Ale znów zabrakło jej odwagi, by powiedzieć coś na głos w obronie zawodu, który tak kochała.

– Otóż to, Renia, masz rację. Najtrudniej dbać o własne serce, łatwiej ludziom radzić. To, że on po zawale, wcale mnie nie martwi. Ale czy któraś widziała jego stopy? Bo nos ma duży, dobry znak, a przyjrzała się któraś stopom? – zainteresowała się Jolka.

– Ale o co chodzi? Szewc, stopy, nie rozumiem? – Renatę zaczęła wciągać ta konwersacja.

– Oj, Renia, jaka ty jesteś dziwna, przecież duże stopy i duży nos to wiadomo, co też duże! A jak duże, to i radości więcej, tak? To znaczy wedle uznania, ale ja zdecydowanie wolę duże, a wy, dziewczyny? – rozochociła się Jolka.

Renata znów zamknęła oczy. Wyłączyła się, prawie nie słuchała rozmowy między paniami, głównie Ewą i Jolą. Opowiadały sobie, z kim się spotykały ostatnio, na jakich były randkach. Renata nie miała na ten temat nic do powiedzenia. Nigdy nie zdradziła męża, nawet wtedy, gdy się zorientowała, że ich małżeństwo było pomyłką. Rozwiedli się dziesięć lat temu, gdy dzieci były już prawie dorosłe – wcześniej nie chcieli, a raczej: ona nie chciała, „niszczyć im dzieciństwa”. Rozwód był długi i bolesny: Marek nie chciał się zgodzić na porozumienie stron, głównie dlatego, że w takim wypadku przy Renacie zostałoby mieszkanie. Podział majątku, rozprawy, kłamstwa świadków – to była mordęga. Gdy minęła, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłaby Renata, byłby nowy związek. Straciła zainteresowanie mężczyznami. Uznała, że to skończony temat w jej życiu.

Gdy wychodziła z łaźni, czuła, że ma twarz czerwoną jak ukochane peonie Red Charm – sadziła takie na działce. I nie tylko z powodu ciepłej wody. „Idiotka ze mnie. Ja po prostu od lat, chyba kilkunastu, nie rozmawiałam z nikim o seksie. Zawsze przełączam kanał w telewizji, gdy bohaterowie zaczynają się całować. Nie wiem czemu. To nie niechęć, nie obrzydzenie, raczej chyba… wyparcie. Tak, wolę wypierać seks ze swoich myśli, ze swojego życia. Bo od lat go nie uprawiam i przecież nie będę, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat? A one tak otwarcie o tym mówią, tak jakby nadal to robiły, w ogóle się nie krępują! Nie sądziłam, że kobiety w tym wieku… W moim wieku! Mogą tak robić, tak żyć! Co jest ze mną nie tak?” – zastanawiała się, człapiąc długim korytarzem.

Przez przeszklone ściany sali gimnastycznej widziała ćwiczących. Dobrowolski robił właśnie wypad do przodu: wyprostowany jak struna, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Nie wiedziała, dlaczego popatrzyła właśnie na niego. Chyba dlatego, że ładnie się ruszał: z gracją, harmonią, nieczęstą u sześćdziesięciolatków. W jego ruchach była zwinność, sprężystość, jak u dzikiego kota czającego się do skoku.

Miał zmarszczone brwi, skoncentrowany wyraz twarzy, patrzył w jeden punkt.

Tym razem nie znajdował się on jednak na suficie, tylko znacznie niżej. Renata podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem i zobaczyła, że Dobrowolski wpatrywał się tak intensywnie w pośladki instruktorki, jędrne, krągłe, opięte cienkim stretchem w kolorze fuksji.

I nagle poczuła ukłucie zazdrości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: