Mąż i żona - Zeruya Shalev - ebook

Mąż i żona ebook

Zeruya Shalev

4,4
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na'ama pracuje w opiece społecznej. Opiekuje się porzuconymi matkami i dziećmi, nie dostrzegając rozkładu własnego, na pozór uporządkowanego życia rodzinnego. Bolesna prawda dociera do niej pewnego ranka, gdy jej mąż, dotychczas energiczny i pełen życia, traci władzę w nogach. To wydarzenie odsłania skrywane dotąd resentymenty, zazdrość i wzajemne pretensje.
Na’ama, która ze wszystkich sił starała się nie dopuścić do rozpadu małżeństwa, zapominając o jego prawdziwych fundamentach, musi teraz zmierzyć się z konsekwencjami swych błędów. Szuka sposobu, aby ratować to, co jeszcze można ocalić. Powieść zachwycająca literackim kunsztem, liryczna, a zarazem odważna, rzuca wyzwanie wielu prawdom psychologicznym i obiegowym poglądom na małżeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 470

Oceny
4,4 (12 ocen)
8
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zeruya Shalev

MĄŻ I ŻONA

przełożyła Agnieszka Jawor-Polak

Wydawnictwo dziękuje Ambasadzie Państwa Izrael za pomoc w promocji książki

Copyright © by Zeruya Shalev

Published by arrangement with The Institute for The Translation of Hebrew Literature

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2004

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2004

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie I

Warszawa 2004

Moim rodzicom, Rice i Mordechajowi Shalevom

Rozdział pierwszy

W pierwszej chwili dnia, gdy nie wiedziałam jeszcze, czy jest zimno, czy ciepło, dobrze czy źle, zobaczyłam dolinę Arawa, wymarłą i płaską, porosłą anemicznymi, przykurzonymi krzakami, posępnymi jak opuszczone namioty. Nie żebym tam była ostatnio, ale on był, wrócił ledwie wczoraj w nocy, a teraz otwiera wąskie oko w kolorze piasku i mówi, nawet w śpiworze w Arawie spało mi się lepiej niż z tobą tu.

Z jego ust wymyka się odór starego buta, odwracam twarz w kierunku płaskiej gęby budzika, który właśnie zaczyna dzwonić, on warczy, mówiłem ci tyle razy, żebyś stawiała budzik w pokoju Noi, ja podrywam się błyskawicznie, plamy słoneczne wirują mi przed oczami, co ty, Udi, to jeszcze dziecko, my powinniśmy ją budzić, nie ona nas. Że też ty zawsze wiesz, co się powinno, rzuca poirytowany, kiedy wreszcie zrozumiesz, że “powinno się” nie istnieje, i w tym momencie rozlega się jej głos, zbliża się niepewnie, omija wysypane na podłogę zeszyty, łamie się nad stertami zamkniętych książek, próbuje szczęścia, tato?

On sięga nade mną, wściekle ucisza budzik, ja szepczę mu w ramię, ona cię woła, Udi, wstań do niej, prawie tydzień cię nie widziała. W tym domu nie można się nawet wyspać jak człowiek, trze oczy niezadowolony, dziewczyna ma dziesięć lat, a ciaćkasz się z nią jak z niemowlakiem, dobrze, że jej nie zmieniasz pieluszek, i wtedy w drzwiach sypialni pojawia się jej twarz, wygięta ukośnie szyja, ciało jest jeszcze ukryte za ścianą. Nie mam pojęcia, co słyszała z naszej rozmowy, jej głodne oczy chłoną ruchy naszych warg, chociaż się nimi nie karmią, teraz spoglądają na niego, z góry urażone, tęskniłyśmy za tobą, tato, a on posyła jej wymięty uśmiech, naprawdę? Pewnie, mówi ona, to prawie tydzień.

Po co ja wam właściwie jestem potrzebny, Udi zaciska wargi, lepiej wam będzie beze mnie, ją odrzuca w tył, głodne oczy zwężają się, ja wstaję z łóżka, słonko moje, tata tylko żartuje, idź się ubrać. Rozzłoszczonymi palcami szarpię żaluzję, wystawiam się na silne światło, które gwałtownie zażółca pokój, jakby ktoś w niebie skierował na nas reflektor o wielkiej mocy, śledził nasze poczynania. Na’ama, umieram z pragnienia, mówi on, przynieś mi wody, ja burczę, nie mam czasu jeszcze się tobą zajmować, Noa zaraz się spóźni i ja też, on próbuje usiąść, widzę, jak jest zmęczony, stara się unieść, opalone ramiona trzepocą, twarz czerwienieje z wysiłku i gniewu, kiedy szepcze, Na’ama, nie mogę wstać.

Usłyszała natychmiast, znów jest przy łóżku ze szczotką do włosów w ręku, podaje mu drugą rękę, chodź, tato, ja ci pomogę, szarpie go, zgina grzbiet, napina wargi, jej wrażliwe nozdrza ściągają się, aż pada na niego, bezradna, zarumieniona, mamo, on naprawdę nie może wstać. Co to znaczy, pytam wystraszona, boli cię coś? Nic mnie nie boli, mamrocze, ale nie czuję nóg, nie mogę nimi ruszać, jego głos łudząco przypomina teraz psi skowyt, nie mogę.

Ściągam z niego kołdrę, długie nogi leżą bez życia na materacu, obsypane pisklęcym puszkiem, pod którym prężą się jak struny znieruchomiałe mięśnie. Zawsze zazdrościłam tym nogom, że się nigdy nie męczą, oprowadzają turystów po Arawie i Pustyni Judejskiej, po Dolnej i Górnej Galilei, a ja zostaję w domu, bo nawet najkrótszy spacer to dla mnie wysiłek. Wymyślasz to sobie, narzekał, plecak śmiał mu się już na ramionach jak uszczęśliwione niemowlę, po prostu chcesz pobyć beze mnie, a ja stałam przed nim zmieszana, wskazując ze smutkiem na moje wiecznie bolące płaskie stopy, które nas dzielą.

W którym miejscu nie czujesz, macam go, palce drżą u szczytu uda, szczypią twarde ciało, czujesz to? Noa jak zwykle przesadza, przejeżdża szczotką w tę i z powrotem, ryjąc czerwone bruzdy na jego nogach, czujesz to, tato?

Dosyć, zostawcie mnie, wybucha on, przypięłyście się do mnie, że oszaleć można! Noa wbija sobie kłującą szczotkę w zagłębienie dłoni, chciałyśmy tylko sprawdzić, czy coś czujesz, jemu robi się przykro, czuję coś niewyraźnie, ale nie mogę się ruszyć, jakbym miał zdrętwiałe nogi. Nie otwierając oczu, szuka kołdry, więc go nakrywam powoli, kołdra opada, wachlując mu twarz, tak nakrywała mnie matka, kiedy chorowałam, studziła mi czoło tchnieniem swojej miłości. Cienkie włosy unoszą się i ponownie lądują na głowie, razem z kołdrą, ale on jęczy spod niej jak uderzony, co to za kołdra, jest strasznie ciężka, ja mówię, Udi, to twoja kołdra, ta co zwykle, a on stęka, dusi mnie, nie mogę oddychać.

Mamo, już wpół do ósmej, a jeszcze nic nie jadłam, woła Noa płaczliwie z kuchni, ja wpadam w złość, czego ode mnie chcesz, weź sobie coś sama, nie jesteś niemowlęciem, ale zaraz jednak robi mi się jej żal, więc biegnę, wsypuję płatki kukurydziane do miseczki, wyjmuję mleko z lodówki, ale ona podnosi się z urażoną miną, nie jestem głodna, wkłada tornister i idzie do drzwi, wpatruję się w jej plecy, coś dziwnego miga spod ramiączek tornistra, kolorowe, dziecinne rysunki, misie i zajączki kiwają się wesoło, kiedy schodzi po schodach, Noa, jesteś w piżamie, dociera do mnie nagle, zapomniałaś się ubrać!

Wraca na górę ze spuszczonymi oczami, słyszę uderzenie tornistra o podłogę, jęk sprężyn łóżka i biegnę do jej pokoju, zastaję ją wyciągniętą w pościeli, pod warstwą misiów i zajączków, co robisz, strofuję ją, już za piętnaście ósma, a ona zanosi się płaczem, nie chcę iść do szkoły, źle się czuję. Dopada mnie oskarżające spojrzenie jej oczu, które widzą, jak moje serce twardnieje wobec niej, kurczy się do rozmiarów pestki, jak pięść niechęci przygważdża mnie do ściany. Niepohamowany płacz wstrząsa każdym kosmykiem jej włosów, ja krzyczę, ty też musisz mi utrudniać życie, nie mogę z tobą, a ona wrzeszczy, a ja nie mogę z tobą! Podrywa się gwałtownie, mam wrażenie, że zaraz rozdziawi usta i mnie pożre, ale ona odpycha mnie i zatrzaskuje drzwi na mojej twarzy.

Cofam się oszołomiona, wpatrując się w jej wzburzone, zamknięte, i w jego milczące drzwi, jeszcze krok i natykam się na drzwi wejściowe, otwieram je, wychodzę na schody, siadam w nocnej koszuli na chłodnym stopniu, patrzę na ten piękny dzień, strojny w złociste powietrze, łagodny wiaterek zaprasza na spacer drobne listki, zbiera resztki kolorowych kwiatów, miodowe chmury tulą się do siebie miłośnie. Zawsze nienawidziłam takich dni, poruszałam się w nich jak nieproszony gość, przecież w taki dzień smutek się uwydatnia w dwójnasób, nie mając się gdzie ukryć w wielkim blasku, biega jak oślepiony nagłą jasnością zając, obija się wystraszony między lśniącymi kołami radości.

Za moimi plecami otwierają się drzwi, ciężkie adidasy schodzą po schodach, a w nich Noa, ubrana i uczesana, zadzieram głowę, zdziwiona, ależ wydoroślała, pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło bez słowa, ja też milczę, odprowadzając piekącymi oczami znikający w oddali tornister. Wielka, przejrzała pomarańcza ląduje nagle na chodniku na dole, mało jej nie trafiła w głowę, rozgniata się w żółtej kałuży, kto jej nadał bieg, przecież nie ten prawie nieodczuwalny wiatr majowy, zaraz dzieci wdepną w kałużę, ich ślady zdążą zgnić na chodniku, zanim wrócą w południe, Noa też wróci, zmęczona, z jasnymi włosami w strąkach i z jednym zdaniem na ustach, zacznie je już na schodach, a ja usłyszę tylko jego koniec, tato, tato, tato.

Podnoszę się ociężale, mam wrażenie, że dzień już się kończy, tak się zmęczyłam, a jeszcze tyle godzin dzieli mnie od nocy. Na palcach wracam do sypialni, staję cicho przy łóżku, oglądam bacznie piękne ciało, spoczywające na nim bez cienia wstydu, niemające nic do ukrycia. Pamiętam to ciało z czasów, kiedy byliśmy młodzi, gdy jeszcze było mniejsze niż moje, ścieśnione jak nierozwinięty pączek, starałam się chodzić jezdnią, podczas gdy on zwykle szedł po chodniku, żebyśmy się nie musieli wstydzić naszego wspólnego cienia, garbiłam się przez wzgląd na niego, wbijając wzrok w szarą linię, gdzie jezdnia łączy się z chodnikiem, a on rósł i dojrzewał na moich oczach, aż pewnego wieczoru wciągnął mnie na chodnik, do siebie, położył mi rękę na ramieniu, a cień pokazał doskonały obraz i ogarnęła mnie duma, jakbym zdołała poprzez upór i wiarę obejść prawa życia. Przyglądam mu się rozgoryczona, próbując wypatrzyć ruch w jego członkach, lekka wiosenna kołdra leży w nogach zawstydzona, lampka nocna nachyla się nad nim najniewinniej, jakby to nie ona była powodem naszych conocnych kłótni. Zgaś już, prosiłam, nie mogę spać, on się irytował, ale ja jeszcze czytam, nie umiem zasnąć bez czytania, więc przeklinałam milcząco lampkę, życząc jej zabójczego zwarcia, czasem ostentacyjnie wychodziłam z pokoju z poduszką i kołdrą w ramionach, padałam jak strudzony uchodźca na kanapę w salonie, a rano on zawsze uprzedzał mnie w narzekaniach, znowu ode mnie uciekłaś, byle drobiazg wystarczy, żebyś uciekła.

Jego szczupłe nogi są martwe, ale usta się rozchylają z westchnieniem, napięte wargi podstarzałego chłopca giną w uwiędłej twarzy, wsysane w zapadłe policzki pod precyzyjnie wyrysowanymi brwiami, patrzącymi z żalem w dół, na rysy, których uroda przygasła w ciągu jednej nocy, a wszystko to ma identyczną barwę, doskonale jednolity kolor piasku, szarozłocisty, jak mundur z kurzu i słońca, którego nie sposób zdjąć. Próbuję go uleczyć wzrokiem, przerażenie pełza po mnie jak włochata liszka, czy to właśnie jest ta chwila, o której zawsze wiedziałam, że nie da się przed nią uciec, chwila przełamująca życie na dwoje, po której nic nie jest takie jak przedtem, wszystko odbija się w prześmiewczym krzywym zwierciadle, czy to ta chwila, czy to jej zapach, jej koloryt, chwila, w której całe nasze poprzednie życie wyda się nabrzmiałe szczęściem jak spadająca pomarańcza, wobec tej samotności, kalekiej, zawstydzonej, na łóżku, na zawsze.

Niematerialna ręka, długa i ciepła, wyciąga się do mnie z łóżka, duża, matczyna, wabi mnie, żebym się położyła przy nim, zapadła na jego paraliż, wstrząsa mną dreszcz, czuję, że życie wypływa ze mnie cienką strużką, kropla po kropli i zbiera się w kałużę poza tym pokojem, a ja, nagle ulotna i lekka, próbuję się uchwycić otwartego okna, rozglądam się po pokoju, jakbym była wiosennym ptakiem, który wpadł tu przypadkiem. Oto duża szafa, pod samą ścianą, nie dalej jak wczoraj wspięłam się na drabinkę, wyjęłam letnie ubrania i schowałam zimowe, wpychając je głęboko, jakby zima miała nigdy nie wrócić, potem Noa wypadła od siebie, jak zwykle w połowie zdania, kiedy wróci tata, zaraz potem spytała, kiedy będzie jedzenie, ja powiedziałam, wróci w nocy, ale ty będziesz już spała, jutro rano go zobaczysz. Zaprowadzi mnie do szkoły? spytała z rozedrganymi nozdrzami, czemu nie, odpowiedziałam, zawsze po kilkudniowej nieobecności Udiego zdawało nam się, że tylko jego fizyczny brak stoi między nami, że gdy tylko wróci, wypełni się ta pusta przestrzeń w naszym domu.

Oto czerwony dywan mojego dzieciństwa, w przetarte małe serduszka, a to łóżko, kupione z pewnym wahaniem kilka lat temu od pary, która się rozwiodła, przy nim jego plecak, pusty i zakurzony, na ścianie zdjęcie starego domu z dachem krytym dachówką, nad którym żeglują młode chmury, próbuję szukać ratunku w stabilności przedmiotów martwych, proszę, niczego nie ubyło, nic się nie zmieniło, więc w moim życiu też nie zajdzie żadna zmiana. On się za chwilę zbudzi i będzie mnie ciągnął do łóżka, jak zwykle uszczypliwy, władczy, wiem dokładnie, czego ci trzeba, oznajmi, dlaczego nie chcesz przyjąć ode mnie tego, co mogę dać, a ja tym razem nie zacznę się z nim spierać, jak zawsze, nie przedstawię mu z bezgraniczną powagą początkującej kolekcjonerki katalogu moich rozczarowań, tylko zdejmę koszulę i wskoczę do łóżka jak do basenu – w jednej chwili, nie sprawdzając wody, właściwie dlaczego nie, przecież jesteśmy mężem i żoną, i mamy tylko tę jedną kromkę życia.

Rozdział drugi

Stoję w strugach niemal wrzącej wody, nagle wydaje mi się, że słyszę płacz niemowlęcia, chociaż nie dociera do mnie zwykłą drogą, przez uszy, tylko wbija się poprzez żebra prosto w serce. Mała Noa się obudziła, białe czółko jest rozpalone, oczy płoną gorączką, więc ze smutkiem uciszam wodę, żegnam się z jej kojącym szumem i nasłuchuję, przecież Noa wyszła, przypominam sobie z ulgą, po jej niemowlęctwie też nie ma śladu, już mi nie grozi jej bezradność, i znowu odkręcam kran, kiedyś matka stawiała mi na widoku zegar, tylko siedem minut, uprzedzała, musi starczyć ciepłej wody dla wszystkich, a ja z niechęcią śledziłam bieg wskazówek, takie krótkie było te siedem minut w objęciach ciepłej wody, chciałam dorosnąć i opuścić dom wyłącznie po to, żeby brać prysznic bez zegarka, a teraz już mam zacząć kąpiel od początku, tuląc się ochoczo do strumienia, kiedy znów alarmuje mnie płacz, słaby, ale natarczywy, mokra wybiegam z łazienki, widzę, że Udi szlocha z zamkniętymi oczami, a przezroczysta ciecz wypływa mu z nozdrzy. Udi, uspokój się, nic złego się nie dzieje, potrząsam nim, woda z moich włosów kapie mu na opaloną twarz, nawet łzy ma w kolorze piasku, jakby został zaklęty w pustynię na wieki, siadam przy nim i próbuję wziąć jego głowę na kolana, ale jest ciężka i zimna jak marmur, nagle z jego gardła wydobywa się krzyk, jak kula z zionącej ogniem lufy, nie dotykaj mnie, to boli!

Podrywam się gwałtownie z łóżka i staję przed nim naga, nie tą prowokującą, popędliwą nagością, jaką kiedyś miałam, zwierzęco naturalną i swobodną, tylko pokorną nagością ludzką, w której kochające oko może się dopatrzyć piękna, ale nie takie oko otwiera się na mnie teraz, pluje mi w twarz piaskiem. Myślałam, że lubisz, jak cię dotykam, bąkam, próbując odwołać się do żelaznych pewników z przeszłości, ale z jego gardła znowu bucha ogień, nie rozumiesz, że mnie to boli!

Przedtem mówiłeś, że nie boli, oponuję, nie potrafię się odnaleźć w tym pełnym zamętu poranku, wciąż mam nadzieję, że lada chwila wszystko wróci do normy i będziemy o tym mówić w czasie przeszłym, co cię bolało, zapytam, on powie, jakie to teraz ma znaczenie, najważniejsze, że przeszło, tylko mały mnie jeszcze boli, i doda z uśmiechem, chyba chce buziaka, a potem stanowczymi dłońmi poprowadzi moją mokrą głowę drogą, która zawsze wydaje się dłuższa, niż jest w rzeczywistości, od moich warg do swojego członka.

Chcę wody, mamrocze, od kilku godzin proszę cię o wodę, więc biegnę, napełniam szklankę i podaję mu, ale on nie wyciąga rąk, które, suche i wątłe, spoczywają po bokach ciała. Napij się, mówię, a on pyta, jak?

Co znaczy jak, weź szklankę, mówię z lękiem, a on wzdycha, nie jestem w stanie, ręce ani drgną. Niemożliwe, irytuję się, przecież ledwie godzinę temu te ręce zdusiły budzik, żadna choroba nie rozwija się w takim tempie, co się tu dzieje, on udaje, podejrzliwość, litość i gniew kłócą się we mnie gwałtownie jak małe dziewczynki, znieważając się nawzajem. Jak możesz go podejrzewać, zobacz, jak cierpi, ale to się nie mieści w głowie, może on fantazjuje, chociaż to też choroba, nie mniej niepokojąca, jak sobie poradzę z tym wszystkim, wreszcie przeważa głos litości, zagłusza pozostałe, aż nikną gdzieś w oddali, zawstydzone, grzmi w całym domu, on jest chory, chory, przyszła choroba i zabiera go, ciągnie w swoje odmęty.

Narzucam szlafrok frotté i siadam przy nim, próbuję go napoić łyżeczką, woda opada na spieczony język, wprawia w taniec jabłko Adama. Zapuść żaluzje, szepcze, a ja dzielnie odpieram słońce i całą jego armię. Kładę się przy nim w półmroku, gładzę kopczyki kurzu na wąskiej piersi i pytam, co się z tobą dzieje, Udi, kiedy to się zaczęło.

Nie mam pojęcia, wzdryga się, kiedy wróciłem do domu w nocy, byłem wykończony, ledwo wszedłem po schodach, myślałem, że jestem po prostu zmęczony, ale teraz rozumiem, że to było coś całkiem innego, boję się nawet pomyśleć, co to może być. Co cię boli, pytam, on szepcze, wszystko, wszystko mnie boli, boli mnie nawet, kiedy oddycham, ja gładzę go lekko, w półmroku to ciało jaśnieje zapomnianym pięknem, monotonne głaskanie uspokaja mnie i usypia, już zamykam oczy w błogiej bezsilności, dawno się nie wylegiwaliśmy w łóżku rano, może się polenimy cały dzień, może ukryję go jak porwane dziecko, zostanie w domu na zawsze, nie będzie od nas uciekał w swoje długie wędrówki, nie powędruje już nawet do ubikacji, będzie tak leżał, całkowicie zdany na naszą łaskę, wynagrodzi Noi swoją nieobecność, wysłucha, co było dzisiaj w szkole, nauczycielka skrzyczała ją, ale ona nic nie zrobiła, nic, tylko się przeszła po klasie, żeby pożyczyć gumkę, dlaczego zawsze się jej czepiają, ja rzucę pracę, nie mogę się już opiekować innymi, powiem, pójdę na urlop macierzyński bez macierzyństwa, a jego chorobę ukryję, żeby mi nie kazali zabrać go do lekarza, same będziemy go pielęgnować, zostanie naszym rozpieszczanym jeńcem, wielkim niemowlakiem, który jeszcze nie raczkuje i nie siada, zachowamy go tylko dla siebie, nie damy mu wyzdrowieć ani umrzeć, będzie maleństwem, którego tak bardzo pragnęłam, dzięki któremu staniemy się rodziną.

Tymczasem płacz rozdziera mroczną ciszę, wyrywa mnie z błogiej drzemki, Na’ama, boję się, pomóż mi. Otrząsam się gwałtownie, co się ze mną dzieje, na co czekam, trzeba jechać do szpitala, oświadczam tonem energicznym, rażącym nawet dla moich uszu, a on nieruchomieje, wciąga głowę w ramiona, zawsze nienawidził lekarzy bardziej niż chorób, nie chcę, chcę zostać w domu, ale jego opór jest słaby, z łatwością go łamie mój zdecydowany głos.

Spróbuj poruszyć rękami, sugeruję, może czar ustąpił tymczasem, ale ręce ani drgną, podobnie nogi i plecy, żaden ruch nie ożywia jego ciała, tylko wargi się wykrzywiają, a wystraszone oczy biegają po pokoju w tę i z powrotem. Nie ma wyjścia, Udiczku, szepczę, muszą cię zbadać, muszą się tobą zająć, ja nie wiem, co mam robić, on mówi, może zaczekajmy do jutra, ja sprzeciwiam się stanowczo, jakbym wcale przed chwilą nie myślała o tym, żeby go ukryć w domu na zawsze, nie wchodzi w rachubę, to nieodpowiedzialne. Ale jak pojedziemy, przecież nie mogę chodzić, lamentuje, a ja, sama wystraszona jednoznacznością tych słów, mówię, nie ma wyjścia, musimy wezwać karetkę.

Płacz Udiego towarzyszy mi, kiedy wyjmuję z szafy ubrania, od lat nie słyszałam jego płaczu, od upadku Noi, a teraz brzęczy mi w uszach, rani i przeraża, wciągam spłowiałe dżinsy, ale zaraz zmieniam zdanie, wolę dopiero co kupiony kostium, cienki szary żakiet i spodnie, maluję się w skupieniu, rozpuszczam włosy, im lepiej będę wyglądać, tym łatwiej zdołam przepędzić chorobę. Na tle żałosnej anonimowości izby przyjęć będę taka olśniewająca, tak pewna siebie, że wszyscy lekarze uwierzą, że jestem tam wyłącznie przez przypadek, i szybko nas wypuszczą, na myśl o tej przygodzie ogarnia mnie nagle dziwne poruszenie, idziemy dziś razem na miasto, nie, jak zwykle, do pracy, każde osobno. W jego wzroku, utkwionym w moich plecach, wyczuwam zdumienie i wrogość, zupełnie zwariowałaś, warczy, myślisz, że dokąd idziesz, a ja odwracam się, pokazując mu umalowaną twarz, co ci przeszkadza, Udi, dzięki temu czuję się pewniej, już się usprawiedliwiam, jakby chodziło o zdradę, a on dalej swoje, mój niepewny ton prowokuje go, jesteś śmieszna, jak możesz się dzięki temu czuć pewniej, jedziesz do szpitala, nie na bal, dociera to do ciebie, jedziesz, bo nie mogę się ruszać, ale już się cieszysz, bo myślisz, że w ten sposób się mnie pozbędziesz.

Zakrywam twarz zbolałymi palcami, jakby miotał na mnie z łóżka kamienie, grad plugawych sylab, jak on śmie wdzierać się w moje wnętrze i wyrzucać tam swoje śmiecie, jak je z siebie usunę, jak mu udowodnię, że myli się co do mnie, dlaczego w ogóle muszę mu coś udowadniać, wiecznie się usprawiedliwiać, jakby moja wina była bezgraniczna. Gwiżdż na niego, mówiła Anat, po prostu na niego gwiżdż, on i tak nie słyszy, co do niego mówisz, słyszy tylko siebie, sam siebie podburza przeciwko tobie, a ja nie dowierzałam, po co miałby to robić, przecież mnie kocha. Właśnie dlatego, że cię kocha, wyjaśniała mi jak zniecierpliwiona nauczycielka, ja pytałam błagalnie, jakby to od niej zależało, ale dlaczego nie możemy się po prostu kochać, być przyjaciółmi, dlaczego to takie trudne, a ona stwierdziła, bo taka jest rzeczywistość, Na’ama, teraz też mam ochotę pobiec do telefonu i zdać jej relację, jak kiedyś, on powiedział, a ja powiedziałam, on obraził, ja się obraziłam, ale zaraz sobie przypominam, że on może tylko ruszać ustami, nie ma władzy nade mną, nie może wstać i wyjść, jest całkowicie na mnie zdany. Jego słowa bez moich uszu będą zagubione, bezsensowne, żałosne, daremnie będą próbowały do mnie dotrzeć, więc wychodzę z pokoju, idę do telefonu, żeby zadzwonić do pracy, i wtedy zauważam, że spod kolorowego magnesu na lodówkę, który Noa zrobiła mi kiedyś na Dzień Matki, wystaje zmięty świstek z numerem pogotowia. Przyglądam mu się zaskoczona, od jak dawna tam wisi, kto wiedział, że będziemy go nagle potrzebować.

Bez zająknienia, jakby chodziło o najzwyklejsze zamówienie taksówki, wzywam karetkę i wracam energicznym, niemal wyzywającym krokiem do sypialni. Staję przed nim, patrzę w wąskie oczy, zdają się zamknięte, nawet kiedy są otwarte, i oświadczam rzeczowo, musisz coś na siebie włożyć, Udi, zaraz cię zabierają, on sztywnieje, odwraca twarz, wylęknione oczy żegnają się z martwymi przedmiotami, chwytają się szafy, opuszczonych żaluzji, fotografii starego domu – co tam jest na dachu, chmury czy cienie chmur? Już słychać stłumiony sygnał ambulansu, wyjmuję z szafy spodenki gimnastyczne, bo łatwo je założyć, i białą, trykotową koszulkę, wkładam mu ją przez głowę, szyja trochę zmiękła, jakby mu dobrze zrobiła wiadomość o opuszczeniu domu, ręce też się poddają, tylko nogi są nadal sztywne i nieruchome, ciągnę spodenki przez całą ich długość, aż pod tyłek, i już jest ubrany, wygląda, jakby zaraz miał iść na trening. Przychodził tak czasem do mnie wieczorami, mówił rodzicom, że idzie pobiegać, i przychodził, niski i podniecony, moja matka przyglądała mu się drwiąco, jakby był najbardziej smarkatym z jej amantów, częstowała go szklanką mleka, a potem zasiadała jak królowa przed telewizorem, czekając na stare filmy, których gwiazda była do niej zdumiewająco podobna. Wierzyłam, że to naprawdę ona, te same wysokie kości policzkowe, pięknie wykrojone wargi, ta sama gładka, śniada skóra, byłam pewna, że nocą, kiedy zostawia nas samych, wykrada się na zdjęcia do tych filmów, faktem jest, że są czarno-białe, bo kręcą je tylko w nocy, to dlatego nie wstaje do nas rano, muszę sama zbudzić młodszego brata, ubrać go, zrobić kanapki. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że spędzała tamte godziny w barach, pijąc ze swoimi facetami, czasem w drodze powrotnej wysadzali ją pod starym domem, krytym dachówką, budziła mojego ojca, płakała w jego ramionach i zapewniała, że jutro rano bierze dzieci i do niego wraca, a on słuchał jej ze smutkiem i mówił, tak, Ella, wierzę, że teraz właśnie tego chcesz, ale rano będziesz myślała inaczej. Czasem też, wracając do domu, budziła mnie, szeptała, że jeśli będę grzeczna, może znów zamieszkamy z tatą, więc wstawałam wcześnie, szłam do sklepu, zmywałam naczynia, słałam łóżka, aż wreszcie zrozumiałam, że ja jedna daję się zwieść złudnej obietnicy, dyktowanej przez alkohol nocą.

Pukają do nas stanowczo, niecierpliwie, jak policjanci w drzwi domu, w którym się ukrył bandyta. Gdzie chory, pyta dwóch drabów w błyszczących kurtkach, ja wiję się nerwowo w nowym śmiesznym kostiumie i mówię pokornie, leży w łóżku, prowadzę ich do promiennego młodzieńczego uśmiechu, od dawna takiego uśmiechu nie widziałam, jest zarezerwowany dla obcych, dla turystów, którzy wiernie za nim podążają. Co się dzieje, pytają, on odpowiada spokojnie, jakby dojrzał do pogodzenia się z sytuacją, nie czuję nóg, nie mogę nimi ruszyć, rękami też ledwo, ledwo, oni patrzą z niedowierzaniem, wygląda jak sportowiec w tym stroju gimnastycznym. Kiedy to się zaczęło, chcą wiedzieć, czy już się to panu zdarzało, on mówi, nie, nigdy, dopiero dziś rano, nie mogłem wstać z łóżka. Coś pana boli, pytają, on zerka na mnie potulnie, wszystko mnie boli, nawet to, czego nie czuję, oni wcale się nie przejmują tą sprzecznością, wyciągają do niego ręce, chwytają pulsujący nadgarstek, wkładają na ramię opaskę ciśnieniomierza i nasłuchują w skupieniu, jak powietrze ratuje się ucieczką, po czym obwieszczają, trzeba pana dokładniej przebadać, zabierzemy pana na ostry dyżur. Mam coś spakować? pytam zdławionym głosem, ubranie na zmianę, szczoteczkę do zębów? Dobrze by było, mówią, dlaczego nie, starszy z nich patrzy na mnie z litością, odpowiadam smętnym uśmiechem, ich obecność trochę mnie uspokaja, bylebym tylko nie została z nim sama, biegam po domu, wpycham do starej torby majtki, skarpetki i szlafrok, zupełnie jak wtedy, kiedy się szykowałam na poród, chodziłam zgięta z bólu, rozdzierana skurczami na dwoje, jeszcze szczotka do włosów i stanik, nagle patrzę na torbę w zdumieniu, co ja robię, pakuję rzeczy dla siebie, nie dla niego, wysypuję wszystko na łóżko, rzucam się na jego półki w szafie, on prosi, wrzuć jeszcze książkę, żebym miał co czytać, jaką książkę, pytam, już go wynoszą, jego stopy dyndają w powietrzu, moją Biblię, mówi, jest u mnie w plecaku.

Nasz ponury orszak wychodzi, Udi, długi i wiotki, leży na noszach z wyrazem bezgranicznej ufności na twarzy, jak niemowlę, ostrożnie znoszone po schodach w wózeczku, ja tymczasem, wzburzona, zamykam drzwi i na pożegnanie opieram się o nie, kto wie, kiedy je znowu zobaczę. Przy karetce zebrało się kilku ciekawskich sąsiadów, pytają współczująco, co się stało, a on, który zazwyczaj ledwie raczy im mówić dzień dobry, odpowiada z zadowoleniem, wprowadza ich w wydarzenia poranka. Córka sąsiadów z dołu właśnie wróciła z Indii, zachwala świetną lekarkę, specjalistkę od medycyny tybetańskiej, jeżeli nie pomogą panu w szpitalu, proszę powiedzieć, on kiwa głową na znak podziękowania, wygląda na to, że chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, ale błyszczące kurtki brutalnie kładą kres tej nowej zażyłości i w atmosferze powszechnej życzliwości wpychają go na tył karetki, zręcznie jak śmieciarze, ja wsiadam za nim, zajmuję miejsce na ławce przeznaczonej dla wystraszonych krewnych, których profile widzisz za zasłonkami, kiedy mijają cię na sygnale, a ty unosisz wzrok, patrzysz na zatroskane twarze i wiesz, że ich los jest przesądzony, życie złamane.

Rozdział trzeci

Zza białych zasłonek, nawykłych do cierpienia, widzę, jak znajomy świat macha mi na do widzenia, żegna mnie na zawsze. Oto sklep warzywniczy, barwny i nieokiełznany jak paleta malarza, to nowa kawiarnia, a w niej stali poranni goście, nagle widzę ich tak wyraźnie, widzę ze szczegółami, co mają na talerzach, co mają napisane w gazetach, za chwilę przejedziemy koło starej kawiarni, gdzie lubiłam przychodzić z małą Noą, kelnerka dawała jej kruche ciasteczka cytrynowe, Noa rozpuszczała je w buzi, aż ciekła jej po brodzie słodko-kwaśna ślina, uśmiechała się figlarnie z wózeczka, zbyt promiennie, by mogło to być osobiste, patrzyłam tylko na nią, na ślinę wsiąkającą w kołnierzyk, nie na zwrócone na mnie oczy, jawnie i z uwagą śledzące każdy mój ruch, czemu towarzyszyła prędka, nieustannie notująca ręka, jakby dokumentowała coś, co jest niezmiernie istotne. Usiłowałam nie zwracać na to uwagi, skupiać się tylko na niej, ale on podszedł do mnie z otwartym szkicownikiem, narysowałem panią, powiedział, podając mi nakreśloną węglem moją twarz, byłam zdumiona, to wcale nie ja, nie jestem taka piękna, ale on zaoponował, jest pani o wiele piękniejsza, wszyscy mówią mi, że ich oszpecam, nikt z przyjaciół już nie chce mi pozować. Mnie pan jednak upiększył, śmieję się, on z powagą przygląda się to mnie, to szkicowi, jakby musiał wybierać między nami, skąd, stwierdza wreszcie, nie ma pani pojęcia, jaka pani jest ładna, proszę poczekać, aż się pani zobaczy w kolorze, węgiel gubi pani koloryt, i zaraz się wycofuje do swojego stolika, jego ręka znów biega po papierze, a wzrok po mojej twarzy.

Karetka staje na światłach i mam ją po prawej stronie, starą kawiarnię, moje kradzione poranki, nie jego tam kochałam, tylko siebie w jego rysunkach, ale zaraz, gdzie okrągłe drewniane stoliki, zapraszające do środka, gdzie tace pełne kruchych ciasteczek, przez okna i drzwi wydobywa się płomień palnika, nie wolno na niego patrzeć, bo oczy się wypełniają liliami, a jednak patrzę, jak to możliwe, burzą kawiarnię, niszczą ostatni pomnik. Burzą kawiarnię, mówię Udiemu wstrząśnięta, nierozważnie zdradzając wewnętrzny rozstrój, ten na moment wykrzywia twarz w tajemniczym uśmiechu, jakby to on stał za białym płomieniem. Może naprawdę powinni ją zburzyć, bo kilka miesięcy po tamtym spotkaniu mała Noa spadła z balkonu, razem ze swoimi loczkami, tłuściutkimi policzkami, dołeczkami, miękkim brzuszkiem, drobniutkimi nóżkami, wypadła jak szmaciana lala z rąk Udiego, z krzykiem zbiegałam po schodach, jakbym miała szansę znaleźć się na dole przed nią, złapać ją na ręce, piętro za piętrem, ślub za ślubem, nigdy się nie zakocham, nigdy się nie będę cieszyć, nigdy nie wyjdę z domu, byle moja Nojeczka mogła chodzić, byle mówiła, byle nic złego jej się nie stało, i już byliśmy w karetce, jak teraz, tyle że wtedy karetka wyła i nie zatrzymywała się na światłach, biała woskowa lala leżała pod maską tlenową nieprzytomna, z buzią ściągniętą strachem, jakby właśnie w tej chwili ktoś opowiadał jej ponurą historię, która nie wiadomo, czym się skończy, jej buzia błagała, jak zwykle, o szczęśliwy koniec, niech to się szczęśliwie skończy, mamo, Udi płakał ze ściśniętym gardłem, wrzeszczał, wszystko przez ciebie, przez twojego malarza, całymi nocami nie śpię, nic tylko piję i palę, podniosłem ją, nagle mi się wyrwała, mam takie słabe ręce, że z trudem trzymam książkę, więc jak mogę utrzymać dziecko. Kawiarnia niknie w oddali, zostaje z niej kupka kości, dziesiątki małych dziewczynek wirują mi przed oczami, lśnią jak gwiazdy na niebie, tańczą przede mną ubrane jak baletnice, między nogami błyskają obręcze, dlaczego nimi nie poruszają, to nie obręcze, wzdrygam się, to wózki inwalidzkie, mnóstwo miniaturowych wózków ściga się po stromiznach nieboskłonu jak samochodziki w lunaparku, ale zamiast beztroskiego śmiechu dzieci, w którym pobrzmiewa lęk i fascynacja, rozlega się straszliwy płacz, co mi zrobiłaś, mamo, ja krzyczę, Nojeczko, córciu, oddam wszystko, weź moje nogi, nie mam już dokąd iść, weź moje serce, nie mam już kogo kochać, weź moje zdrowie, nie potrzebuję go, weź moje życie – mój płacz ściera się z jego płaczem, bo nie płaczemy razem, tylko jedno przeciwko drugiemu, jakby to był dalszy ciąg naszych kłótni.

Wtedy ona unosi powiekę, mętna fala wymiocin tryska jej z ust, co to oznacza, księga mojego życia pisze się sekretnym szyfrem na moich oczach, najważniejszych rozstrzygnięć nie mam jak odczytać, to chyba dobry znak? Pytam błagalnie lekarza, wyjdzie z tego, prawda? Przygląda się jej sceptycznie, ona znowu zamyka oczy, zbudź się, córeńko, błagam, jeszcze nie wiem, że będzie nas tak zwodziła przez wiele dni, proszę, już chodzi, je, jesteśmy uratowani, przydarzył nam się cud, chyba wraca do siebie, siedzimy z nią na trawniku szpitala, prosi o lody, więc biegnę uszczęśliwiona do bufetu, po drodze na kogoś wpadam, nawet się nie zatrzymuję, żeby przeprosić, moja córeczka chce loda, zrobię wszystko, żeby się znalazł w jej rączkach, żeby zobaczyć, jak go zagarnia językiem. Tkwimy w napięciu na ponurym trawniku, śledzimy ruchy jej warg, skupiamy się na lodach, które topnieją jej w ręku, jakby wraz z ich zniknięciem miało zniknąć niebezpieczeństwo, boimy się oddychać, pełni nadziei, skończyła, jest zdrowa, może już jutro ją zabierzemy do domu. Przy wejściu na oddział spotykamy lekarza, Noa jest zdrowa, informuję go, zjadła lody, a tu nowa fala wymiocin i waniliowa salwa uderza o podłogę, ona znowu traci przytomność, uniżone, pokorne bytowanie wraca, włada nami, jesteśmy jak dwoje zbesztanych niewolników na łasce kapryśnego losu. Nasze twarze ściągają się w rezygnacji, kąciki ust opadają ku dołowi, każde zdanie, które wypowiada Noa, przyprawia o łzy, mamo, czy ja dorosnę, pyta kiedyś, będę większa niż ty? Ja szlocham, oczywiście, córeczko, i mrozi mnie strach, a może nie dorośnie, kto wie, jakie urazy mogły powstać w jej mózgu, gdy obijał się w drobnej głowie, uratowało jej życie plastikowe wiaderko, kubeł z wodą, zapomniany na dworze przez sprzątaczkę sąsiadów, i chociaż niebezpieczeństwo minęło, wciąż czuło się jego groźną bliskość, nawet gdy wreszcie znalazła się w domu, każda najdrobniejsza zmiana w jej zachowaniu przerażała mnie, i tak byłam w nią wpatrzona, że nie zauważyłam, kiedy niepostrzeżenie gdzieś na drodze pomiędzy jej tragicznym upadkiem a cudownym ozdrowieniem straciłam Udiego, a co gorsza, ona go straciła.

Dojechaliśmy, mówi, budzę się z zamyślenia, przez chwilę jestem zdziwiona, że to jego widzę na łóżku, a nie ją, karetka zatrzymuje się przed wejściem do izby przyjęć, jak wtedy, ale teraz nie biegną do nas z instrumentami, nie kierują nas prosto do sali nagłych przypadków, tylko kroczą statecznie, jak gdyby nasze życie, nasze cierpienie nie miało większego znaczenia. Zbędni z założenia, czekamy na otwarcie drzwi, Udi posyła mi pełne napięcia spojrzenie, jego palce pełzną w stronę moich kolan, przyglądam się obojętnie tym wysiłkom, co on tam próbuje zagrać, jakąś wyłącznie swoją melodię, i nagle pojmuję, że usiłuje mnie dotknąć rękami pełnymi winy, mamrocze, przepraszam, a ja nawet nie pytam za co, za to, co było dziś rano, czy za to, co stało się wtedy, prawie osiem lat temu, z taką pochopną radością, nie zważając na własną godność, przyjmuję te niecodzienne przeprosiny, wyciągam rękę, splatam palce z jego palcami i tak nas zastają nasi dobrzy znajomi w błyszczących kurtkach, gdy otwierają drzwiczki i z zaskakującą łatwością wysuwają nosze, jakby były puste.

Brzęczący ul, skupisko chorób i boleści, ukazuje się naszym oczom, w miarę jak torują nam drogę, jemu na noszach, a mnie na drżących nogach, wśród tłumów oblegających drzwi, jakby tu rozdawano jakiś rzadki towar, jakże rzadkie jest zdrowie, spaceruje swobodnie po ulicach, ale tu nie postanie jego noga, znowu wstyd mi z powodu nowego kostiumu, Udi miał rację, chorych kole w oczy moja świetna forma, drażnię ich, prowokuję los, jego też, i jego ciało, zsuwające się z noszy na łóżko, leży tam sobie teraz, stary chłopiec w stroju sportowym, bez żadnych obrażeń, w przeciwieństwie do rannej kobiety naprzeciwko ze spuchniętą, krwawiącą nogą albo sąsiadki zza parawanu, przez której przezroczystą skórę prześwitują trawione chorobą kości, na ustach ma białą maseczkę, jakby cokolwiek na świecie mogło jej bardziej zagrażać niż diabeł, który w niej siedzi. Czemu się tak pospieszyłam z przywożeniem go tutaj, to nie miejsce dla niego, przecież on nigdy nie choruje, mam ochotę pochylić się nad nim i szepnąć mu na ucho, chodź, Udiczku, uciekajmy stąd, wracajmy do domu. Nagle ciasny i pełen napięć dom, który ledwo co opuściliśmy, wydaje się krainą szczęśliwości, wszelkiej łaski, mroczna sypialnia kusi i pociąga, rusz wreszcie te nogi, niemożliwe, żeby naprawdę były sparaliżowane, przecież to tak, jakby kula ziemska po prostu zamarła w bezruchu pewnego ranka, odgarniam mu włosy, odsłaniam wysokie czoło, rysują się na nim wzgórza falistych zmarszczek, Udiczku, pamiętasz, jak przychodziłeś po mnie do klasy na długiej przerwie i mówiłeś, chodź, uciekajmy do domu, i natychmiast się wymykaliśmy, kupowaliśmy po drodze bajgla oblepionego błyszczącymi grudkami soli, wkładałam go na rękę jak bransoletkę i szliśmy do mnie albo do ciebie, w zależności od tego, gdzie o tej porze nie było nikogo, ale Udi wzdycha, chciałbym móc teraz z tobą uciec, Noam, lubił mnie wtedy nazywać tym męskim imieniem, dając wyraz sympatii, a zarazem złośliwości, bo byłam jeszcze całkiem płaska, miałam krótkie włosy i w istocie wyglądaliśmy razem jak dwaj chłopcy. Możesz, jeśli naprawdę tego chcesz, nie ustępuję, Udi, skup się, postaraj się, ale on spogląda na mnie niemal z litością, nie przyjmujesz do wiadomości tego, co ci nie odpowiada, nie dociera do ciebie, że nie jestem w stanie wstać, to coś w rodzaju zwarcia, jak mam to ująć, żebyś zrozumiała, a ja pochylam głowę, trudno mi patrzeć, jak jego usta żarłocznie gryzą słowa, wbijam wzrok w podłogę, zrozumienie wymyka się jak wiewiórka, zbliża się, ale zaraz znika, tylko koniuszek bujnej kity miga między łóżkami, całe rano próbuję zrozumieć i nie zrozumieć, zbliżyć się do niego i oddalić, te sprzeczne wysiłki wyczerpują mnie, ręka błądzi po jego czaszce, z zewnątrz wszystko wygląda normalnie, żadnej narośli czy deformacji, już mi się zdaje, że zdołałam zwabić wiewiórkę orzeszkami, że ją złapałam, i właśnie w tej chwili ktoś brutalnie odsuwa zasłonę i młoda pielęgniarka o ładnej, stanowczej twarzy pyta, w czym problem.

Nie mogę poruszyć nogami, obwieszcza jej z miłym uśmiechem, a ręce też są słabe, ona patrzy na jego ręce, jedna z dłoni uwięzła na dobre między moimi palcami, i cień drwiny przemyka jej po twarzy na widok tego uścisku, myślicie, że to coś pomoże, mówi ładna twarz, myślicie, że dwoje to siła, ale takie gesty nie robią żadnego wrażenia na chorobach, choroby uwielbiają rozdzielać pary. Kiedy to się zaczęło, pyta obojętnie, on mówi, dziś, obudziłem się i nie mogłem się podnieść z łóżka, zdumienie w jego głosie jest jeszcze świeże, w swej naiwności chce się nim podzielić z każdym, kto go wysłucha, nawet postękująca obok sąsiadka milknie na moment i wybałusza na niego czerwone oko, robi miejsce jego całkowitemu zaskoczeniu z powodu zmiany porządku świata, zdaje się, że cała wielka przestrzeń sali wypełnia się zdziwieniem Neumana Ehuda, syna Izraela, jak wkrótce zostanie napisane na tabliczce, którą umieszczą mu na łóżku, Neumana Ehuda, wziętego przewodnika, lat prawie czterdzieści, żonatego, ojca jednej córki, któremu ciało odmówiło posłuszeństwa.

W odpowiedzi, która wydaje się zupełnie nie pasować do pytania, siostra grzebie w kieszeni fartucha, wyciąga termometr i podaje mu, odbieram go od niej pospiesznie, by nie musieć znów patrzeć na dziwne trzepotanie jego palców, ona pyta, co z papierami, ja rozglądam się wokół, jakimi papierami? Musi pani pójść, załatwić rejestrację, mówi, jej wzrok jest nieprzyjazny, jakby nas przyłapała na wchodzeniu do kina bez biletu, zostawiam ich niechętnie, tłoczę się w kolejkach, ludzie stoją głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, a nad nimi unosi się to zdumienie, naiwne, pierwsze zdumienie kogoś, kto nagle stwierdza, że znajduje się w obcym, wstrętnym kraju i nie wie, czy kiedykolwiek uda mu się go opuścić. Za kilka dni się przystosują, będą siedzieć z ponurą rezygnacją na różnych oddziałach przy swoich bliskich i tylko wspomnienie tego zdumienia poruszy ich na moment, jak zamazany obraz z dzieciństwa, niemal niezrozumiały, ulubiony bez żadnej przyczyny.

Gdy jestem bez niego, z dala od jego znieruchomiałych nóg, od zamkniętych oczu, które mnie oglądają, odkąd skończyłam dwanaście lat, z dala od całego jego jestestwa, które bardziej niż jego samego określa mnie, na chwilę przedtem, nim przyjdzie moja kolej, nim stanę przed okienkiem, zarejestruję się i dostanę w zamian puste kartki, które stopniowo zapełnią się niepokojącymi danymi, niespodziewanie spada na mnie cała żałosność sytuacji, w której się znalazł, gdy ruch opuścił go, jak Szechina opuściła Świątynię tuż przed zburzeniem, jej ogrom przygniata mnie, karleję, a wszyscy wokół zdają mi się olbrzymami, dziwię się, że ktoś w ogóle dostrzega moje istnienie, na przykład ta piegowata urzędniczka, która mówi zniecierpliwiona, słucham panią. Przecież ja nie istnieję, ten smutny poranek unicestwia mnie, ty skończysz swoją zmianę, pójdziesz do domu, sądzisz, że wiesz, co tam zastaniesz, za to u mnie wszystko, co wiadome, rozsypało się w proch w ciągu jednego poranka, bo mój Udi jest chory, już nie odejdzie ode mnie ani do mnie nie powróci.

Kiedy wracam do niego z rękami pełnymi papierów i nalepek, zawierających dane wyłącznie prawdziwe, a mimo to obraźliwe, kiedy wracam do Neumana Ehuda, syna Izraela, strwożona jak matka, która zostawiła dziecko ze słabo znaną niańką, zapominam nagle, gdzie on właściwie leży, odchylam kolejne zasłony, wdzieram się, wylękniona, w prywatność chorych, którzy jeszcze nie zostali zbadani, przez chwilę wydaje mi się, że nigdy nie zdołam go rozpoznać, wszyscy tu mają kolor zielonkawych zasłon, podciągają pod samą brodę liche koce, i tylko zasłona mojego chorego jest odsunięta, leży obnażony jak dziecko, które nie zna wstydu, grzecznie mierzy temperaturę, wita mnie ruchem głowy, bez szczególnej radości, do ręki ma doprowadzoną przezroczystą rurkę, połączoną z kroplówką, i wygląda, jakby mnie tu nie było kilka godzin, tak zaszła w nim wielka zmiana. Teraz już przynależy do szpitala, pomimo chłopięcego wyglądu, mimo stroju sportowca, patrzę wrogo na pielęgniarkę, spokojnie krążącą wśród chorych, jakby mnie pokonała w walce o jego serce. Chodź, wyjmiemy termometr, bąkam, trzymasz go już dość długo, wystarczy, ale on kręci głową, dopiero jak powie siostra, ja wpadam w złość, nie do wiary, Udi, musisz mieć na to pozwolenie, a on mówi, tak, kazała mi zostawić termometr w ustach, i wzrusza ramionami z uległością. Przecież zawsze był taki niepokorny, nigdy nikogo nie słuchał, ani nauczycieli w szkole, ani dowódców w wojsku, i zawsze mu w końcu wybaczali, jak można tak się zmienić w ciągu jednego ranka, jakby niespodziewana porażka nóg zburzyła całą jego wewnętrzną konstytucję.

Zauważam, że obserwuje jak zahipnotyzowany prostackie w swej skuteczności ruchy siostry, termometr w ustach wybawia go od rozmowy ze mną, nie widziałam, żeby kiedykolwiek tak patrzył na kobietę, nie interesowały go inne kobiety, tak przynajmniej twierdził, a ja mu wierzyłam, zawsze mi wymachiwał przed nosem swoją wiernością, była jak biała, uspokajająca flaga nad groźnym morzem, ale ta demonstracyjna wierność z biegiem lat stała się bronią, kolejnym sposobem, by mnie ranić, dowodzić swojej wyższości. Tylko na mnie się skupiał, tylko we mnie wycelowane były dotąd zatrute strzały jego kaprysów, zazdrości, wewnętrznych konfliktów, bezgranicznego pożądania, a teraz widząc, jak patrzy na nią tęsknie, kulę się w sobie, pełna urazy, przenika mnie chłód samotności, jakby właśnie ktoś mnie wyrzucił z domu, nie dając mi się nawet ubrać.

Pielęgniarka podchodzi, on z ujmującym uśmiechem dziecka wręczającego prezent matce pozwala jej wyjąć termometr, ale chociaż ten omal nie przykleił mu się do ust, okazuje się, że nie ma gorączki, trzydzieści sześć i siedem, zapisuje siostra z pogardą na karcie zawieszonej na łóżku, unosi na chwilę kołdrę i ku swojemu zdumieniu widzę cienką, poskręcaną rurkę, prowadzącą od jego członka do torebki ukrytej pod łóżkiem, która powoli napełnia się pomarańczową cieczą. Wszystko, co ciało usilnie stara się ukryć, tu obnażają tak łatwo, kiedy zdążyła mu wcisnąć tę rurkę, może wtedy nawiązała się między nimi zażyłość, teraz trzyma go za rękę, mierzy ciśnienie i puls, podtrzymuje kontakt, aż nagle wszystko się kończy, ona zostawia go, wpisuje wyniki, odwraca się do niego plecami, zaraz przyjdzie lekarz, mówi, jej kroki już cichną w korytarzu, nie widzi przymilnego uśmiechu, jaki jej posłał, ja za to widzę go dobrze.

Przychodzi lekarz, nieprzyzwoicie młody, dosłownie dzieciak, aż wstyd się przyznać, że tak na niego czekaliśmy, jest energiczny, niecierpliwy, słucha, co się nam przydarzyło rano, jak długo można mówić o krnąbrnych nogach, Udiemu się nie znudziło, ale lekarz ma dosyć i resztki uprzejmości znikają z gładkiej twarzy, przerywa mu jak dziecko ojcu, kiedy ten snuje nudne wspomnienia, maca słynne nogi, bohaterki tego poranka, wyciąga z kieszeni igłę i nakłuwa skórę. Patrzę zdumiona, jak noga wchłania igłę, a Udi nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, igła wędruje wzdłuż nóg, dołącza do niej młoteczek, uderza w zmartwiałe kolana, Udi trwa nadal przy swoim przypochlebnym uśmiechu, dumny jak fakir, aż lekarz chowa instrumenty z powrotem do kieszeni, spogląda na zawieszoną na łóżku kartę i oznajmia pospiesznie, przede wszystkim musimy zrobić rentgen, stwierdzić, czy kręgosłup jest cały, potem zobaczymy, co dalej, i natychmiast znika.

Ciągnę łóżko po zatłoczonych korytarzach, przez moment widać nas w szklanych ścianach, oto my, Udi i ja, kroplówka i cewnik, dwie pary, które wyszły się przejść po szpitalu. Gdzie tu jest rentgen, pytam, gdzie winda, jak się wszyscy zmieścimy do windy, przyjeżdżają jedna po drugiej pełne, nawet się nie próbuję wpychać, ale ludzie robią mi miejsce, przyciskają się do metalowych ścian, wciągają brzuch, oddychają płycej, bylebyśmy się do nich przyłączyli, Udi i ja, kroplówka z przezroczystym i cewnik z pomarańczowym płynem, w tym opadaniu w dół, do mrocznych pomieszczeń rentgena, oświetlonych niezdrowym światłem jarzeniówki, które nigdy nie gaśnie, jest bardziej niezawodne niż światło słońca, a jednak lampa na samym końcu korytarza miga, kompletnie łysy chłopczyk opiera szczupłe barki o wyłącznik, to ją zapala, to gasi, Udi zaczyna mrugać, próbuje usiąść, zostaw ten kontakt, krzyczy, nie masz co robić, tak nic nie widać, oczy się niszczą. Co się dziś z tobą dzieje, mówię szeptem, czemu na niego krzyczysz, nie widzisz, że jest chory, a Udi zaciska usta, jak zawsze, gdy mu zwracam uwagę, i syczy, ja też jestem chory. Podchodzę do chłopczyka, dotykam go niepewnie, nie przejmuj się nim, mówię, to on ma problem, zupełnie niezwiązany z tobą, a dzieciak wzrusza tylko ramionami, dla niego to całkowicie bez znaczenia, jedynie dla mnie takie rozróżnienie było konieczne, ile razy Anat mi powtarzała, to on, nie ty, jego problemy, nie twoje, ja jej odpowiadałam, ale skoro jesteśmy razem, każdy jego problem jest także moim problemem, nie można tego rozdzielić, a ona się upierała, że jednak jest to możliwe.

Wydaje mi się, że mały coś mamrocze, nachylam się nad żółtą łysiną, co powiedziałeś? A on mówi znowu, nie jestem chłopcem, jestem dziewczynką, brzmi to dla mnie jak niezrozumiała mantra, ale gdy dzieciak się prostuje, spostrzegam zawiązki drobnych piersi, sterczące z chorego ciała, toczy się w nim walka pomiędzy żądzą życia a niszczycielską siłą śmierci, niemal widać zmagania dwóch rąk pod bluzką, jedna próbuje podporządkować sobie drugą. On jest dziewczynką, nie chłopcem, jakby to zmieniało sytuację, jest dziewczynką, mniej więcej w wieku Noi, myśl o Noi odartej z loczków, ze słodkiego dziecięcego tłuszczyku, opartej o ścianę i pastwiącej się nad jarzeniówką, przyprawia mnie o zawrót głowy, tak że sama opadam na ścianę, widzę kolory odwrotnie, jak na zdjęciu rentgenowskim, łysina chłopca, który jest dziewczynką, lśni w mroku jak wodospad nocą, podłużne świetlówki są puste i głębokie jak oczodoły szkieletu, przede mną Udi czerni się na szpitalnym łóżku, jego kręgosłup wije się wewnątrz ciała, widzę go kręg po kręgu, i widzę, jak w jego krwi wrą najbardziej gorzkie ze wspomnień, te maleńkie zarodki katastrofy, zamykam oczy, szukam wytchnienia w przezroczystych plamach, przenikających się nawzajem pod osłoną moich powiek.

Kiedy je unoszę, Udiego już nie ma, rozglądam się wokół, pełna poczucia winy i zatroskana, gdzie on jest, porzuciłam go na pastwę losu, a chłopiec, który jest dziewczynką, patrzy na mnie ogromnymi oczami i wskazuje zamknięte drzwi naprzeciwko, wzięli go na rentgen, czuję strach, jakby za tymi drzwiami robiono mu ryzykowną operację; zamiast dać mu dowód przywiązania, porzuciłam go akurat w momencie, gdy mnie potrzebował. Skończ z tymi swoimi dowodami, mówiła Anat, nie widzisz, że to wygląda podejrzanie, co w końcu takiego zrobiłaś, że ciągle próbujesz wykazać, że jesteś w porządku, tylko w nim wzbudzasz niepokój, więc próbuję oddychać głęboko, opieram się o ścianę i przeciągam, łokciem niechcący naciskam na wyłącznik i znów światło gaśnie, dokładnie w chwili, gdy otwierają się drzwi i Udi wytacza się stamtąd, pielęgniarz w zielonym stroju w jednej ręce trzyma dużą kopertę, drugą pcha przed sobą łóżko, a ja, nagle zbędna, idę za nimi do windy.

Co wynikło, pytam go, on syczy, a co mogło wyniknąć, więc próbuję ponownie, co powiedzieli, on burczy, nic, nikt tu nic nie mówi, w jego głosie nie ma goryczy, tylko dziecinna akceptacja, i kiedy wracamy do izby przyjęć, zdaje się zadowolony, jakby wrócił do domu, omiata wzrokiem swój kąt, ja siadam przy nim, kładę rękę na pliku zdjęć, sekretnym szyfrze, który ma rzucić światło na groźną dla nas tajemnicę. Zajrzyjmy do nich, proponuję, starając się przybrać wesoły, figlarny ton, ale on, znów dziwnie posłuszny, odpowiada, nie, nie są przeznaczone dla nas, jakby chodziło o prywatną korespondencję między lekarzem a pielęgniarką, jakbyśmy my byli tylko posłańcami, nie mogę tego dłużej znieść, chwytam kopertę, w której jest zapieczętowany nasz los, przyciskam ją do piersi i idę szukać lekarza.

W tej chwili chętnie bym usłyszała nawet kroki pielęgniarki, ale wygląda na to, że zostaliśmy wszyscy opuszczeni, jak dzieci pozostawione bez opieki, podchodzę do pustego okienka, zaglądam głębiej, z sąsiedniego pokoju dochodzi cichy gwar, szum plotek o zapachu świeżo parzonej kawy, podchodzę do prawie zamkniętych drzwi, by zadośćuczynić swoim obowiązkom, pozostawili wąską szparkę, przez którą zaglądam, młody lekarz przeżuwa bułkę z zapałem, co pewien czas sprawdza z troską, ile mu jeszcze zostało, siostra zadowala się kawą, inni też zajęci są jedzeniem i chichotami, przyglądam im się jak obrazowi na kinowym ekranie, widzę ich, sama nie będąc widzianą, dzieli mnie od nich niedostrzegalna przegroda, oni są zdobywcami, panami tego miejsca, ja jestem najmarniejszą z ich poddanych. U nich jest teraz dziesiąta, pora przerwy na kawę, u mnie jest już środek nocy, nie zdążyłam nawet wypić kawy dziś rano, jej aromat mnie oszałamia, ale nie przejdzie mi przez myśl, żeby podejść i sobie nalać, nie mogę się przecież przyłączyć do uczty, która odbywa się na kinowym ekranie, więc stoję i patrzę, ściskając kręgosłup Udiego na zdjęciu, aż zauważa mnie lekarz, przerywa żucie i pyta, coś się stało? Podaję mu kopertę, moje oczy płoną błagalnie, czuję, jak moje wargi drżą mimowolnie i, co za poniżenie, zaczynam płakać.

Lekarz spogląda na mnie z zakłopotaniem, jego wzrok wędruje to na mnie, to na bułkę, wszyscy milkną i przyglądają mi się, nie próbując nawet ukryć obrzydzenia, ja też czuję do siebie wstręt, chciałabym móc opanować łzy, ale na razie to one panują nade mną, publicznie przynoszą mi wstyd, szczęście, że nie ma Udiego, on tak nienawidzi, kiedy płaczę. Nie patrząc w lusterko, wiem, że twarz robi mi się czerwona, poranny makijaż spływa czarnymi łzami pod oczy, zaczynam się wycofywać, próbuję ukryć wstyd za kopertą, ale lekarz podnosi się, celnym ruchem wrzuca resztki bułki do kosza, dziecinna twarz łagodnieje, kiedy podchodzi do mnie, wyjmuje trzy zdjęcia z koperty i przygląda się im pod światło, aż boję się oddychać, nie spuszczam z niego wzroku, próbuję zinterpretować każdą minę, odgadnąć wyrok, on idzie do drugiego pokoju, ja wlokę się za nim, potem przykłada zdjęcia do podświetlonej tablicy, surowo taksuje Udiego od środka, wreszcie mówi, nic tu nie widzę, kręgosłup jest w porządku.

To chyba dobrze, bąkam, a on odpowiada, nie wiem, zawsze trzeba pamiętać, jaka jest alternatywa, on nie rusza nogami, a to niedobrze. Trzeba go zatrzymać w szpitalu do wyjaśnienia, informuje stojącą w progu siostrę, wymienia pospiesznie nazwy badań, prawie całe abecadło lekarskie, chciałam go jeszcze zapytać, czego szukają, że robią tyle badań, ale już zdążył zniknąć za jakimiś drzwiami, a mnie nie pozostało nic innego, jak pobiec za wyprzedzającą mnie o krok pielęgniarką, zmierzającą prosto do łóżka Udiego.

Płakałaś, pyta ze złością, ja mamroczę, skąd, co ty, przeziębiłam się po prostu, siostra próbuje powstrzymać uśmiech, nic nie ujdzie jej wzrokowi, bierzemy pana na oddział, mówi, on jest zdziwiony, ale iskierki dumy tańczą mu w oczach, jak uczniakowi, który dostał promocję do następnej klasy, ona już zapisuje niebieskimi linijkami jego karty i wysyła mnie po pieczątki, biegiem ruszam w drogę jak podstarzała dziewczyna na posyłki, przegapiam ich pożegnanie, bo kiedy wracam, jego łóżko już stoi na środku, wygląda w nim jak jubilat na kinderbalu, przykryty dokumentami i kopertami, które zebrał w ostatnich godzinach jak prezenty od hojnej rodziny, spod tego wszystkiego wygląda subtelna twarz i może się mylę, ale wydaje mi się, że między jego wargami dostrzegam koniuszek ogona skrywanego, triumfalnego uśmiechu.

Rozdział czwarty

Gdy wyruszamy w podróż na oddział wewnętrzny, słyszymy zbliżający się szybko sygnał ambulansu, świdruje nam uszy jak gniewny płacz niemowlęcia, w jednej chwili zostajemy sami, cała uwaga kieruje się na kolejnego gościa. Zażenowana własną ciekawością oglądam się, patrzę, kto jest nowym królem, i nagle widzę ją, na noszach czerwonych od krwi, od lat jej nie spotkałam, widywałam ją tylko w koszmarnych snach, ale to bez wątpienia ona, Geula, ruszam pędem z łóżkiem Udiego, byle mnie tylko nie rozpoznała, aż dociera do mnie, że jest na wpół żywa, nawet własnego dziecka by teraz nie poznała, podcięła sobie żyły, leje się z nich krew, jak miałaby rozpoznać swoje dziecko, skoro je wychowuje inna matka, to przeze mnie jej odebrano Danielka o trójkątnej twarzyczce. Ile razy groziła, jak mi go zabierzecie, zabiję się, żyły sobie pociacham, ale my widzieliśmy, że dziecko, mizerne, przezroczyste, całe w niebieskich siniakach, wariuje przy niej. Była o niego zazdrosna jak o mężczyznę, nie pozwalała mu iść do przedszkola, żeby się nie zakochał w przedszkolance, biła go, jeśli się uśmiechnął do innej kobiety, zresztą ja nie widziałam, żeby się kiedykolwiek uśmiechał, stawiała go na krześle i całowała się z nim, wpychając mu poczerniały od nikotyny język do pustej buzi. Musieliśmy go ratować, powtarzaliśmy jej, poślij go do przedszkola, zrób mu obiad, stwórz zdrową relację, a ona wściekała się tylko, nikt mi nie będzie mówić, jak mam chować dzieciaka, przyciskała go przy tym do piersi jak zakładnika, jeszcze raz zobaczę tu wasze mordy, a zatłukę gówniarza i sama się pochlastam. W końcu uzyskaliśmy nakaz sądowy, wydarliśmy go z jej ciała jak przy niebezpiecznym porodzie, wrzeszczała za mną, myślisz, że będziesz spokojnie chowała swoją córkę, kiedy mi odebrałaś Daniela, nigdy nie będziesz szczęśliwa, dręczyło mnie to tygodniami, jak mogłam ich rozdzielić, postanowiłam rzucić tę pracę, w której każda decyzja jest tyleż słuszna, co niesprawiedliwa, w każdym razie zawsze okrutna, i przeszłam do ośrodka dla dziewcząt, później słyszałam, że się odwoływała, ale żaden sąd nie zwrócił jej dziecka, próbowała popełnić samobójstwo, nie udało się, a teraz, po kolejnej próbie, jest tutaj, prześladuje mnie, jej zapomniane klątwy odżywają.

Znowu płaczesz, Udi otwiera nieżyczliwe oko, ja nie wytrzymuję, pamiętasz Geulę, zabraliśmy jej dziecko do adopcji, właśnie przywieźli ją do izby przyjęć, pewnie usiłowała popełnić samobójstwo, wszystko przeze mnie, a on otwiera drugie oko, mówiłem ci zawsze, że przesadzacie w tej całej opiece społecznej, za kogo wy się macie, za ucieleśnienie Boga na ziemi? Walczycie z naturą? Jak można odebrać dziecko matce? Wściekła parkuję łóżko pod ścianą, oddaliliśmy się wystarczająco, jego słowa rozjuszają mnie, ale przynajmniej wiem, że to normalna reakcja, znana z domu, w przeciwieństwie do nowych, przymilnych uśmiechów. Nie opowiadaj głupot, wybucham, ty i ta twoja natura, natura może być straszna, natura to katastrofa, ta matka niszczyła swoje dziecko, znęcała się nad nim, szkoda, że nie widziałeś jego bezzębnej buzi, jego ciałka całego w siniakach.

Ale je kochała, oświadcza prowokacyjnie, zawsze broni atakowanych, ja mówię, co z tego, chora miłość nie jest nic warta, wpędzała małego w obłęd tą swoją miłością, a on mamrocze, to samo mnie kiedyś mówiłaś, pamiętasz? Że moja miłość jest chora. Nie interesuje go nic, co nie ma związku z nim samym, próbuję go skłonić, by był dla mnie choć trochę milszy, Udi, co to znaczy, że ona tu jest, boję się, to zły znak, ale on znowu mnie odtrąca, nie daje mi wsparcia ani przez moment, co to znaczy, że ja tu jestem, nad tym się zastanawiam, to mnie obchodzi, ale nie ciebie, bo ciebie zawsze ci wszyscy twoi biedacy interesują bardziej ode mnie. Jak możesz tak mówić, złoszczę się, to przecież nieprawda, i już skupiają się na nas zdumione spojrzenia, jak można się kłócić w cieniu kroplówki, w miejscu, gdzie właśnie powinno się być razem, więc milknę, pozostawiając Geulę za plecami, nie oglądam się, mogę się tylko domyślać dramatycznych wysiłków lekarzy, reanimacja trwa, nasz młody lekarz nachyla się nad ciemnym ciałem, wypełnionym bez reszty smutkiem i dymem, myślę o jej groźnej miłości, o życiu gorzkim jak trucizna, i sama już nie wiem, czego jej życzyć.

Kiedy tam przychodziłam, Daniel krył się przede mną jak wylęknione zwierzę, całe dnie siedział zamknięty w mrocznej kawalerce, z pustą lodówką i pełnymi popielniczkami, kiedyś przyniosłam mu kredki, nie wiedział, co z nimi zrobić, w końcu włożył jedną do buzi i zaczął ssać, wtedy mi urządziła kolejną scenę, czego mu znosisz prezenty, chcesz, żeby się w tobie zakochał, żeby cię kochał bardziej niż mnie, on jest mój, dotarło? Nie pierdolonego państwa, nie pierdolonej opieki społecznej. Próbowałam jej tłumaczyć, masz rację, Geula, jest twój, ale jeśli nie opiekujesz się nim jak należy, my musimy się o niego zatroszczyć, jesteśmy po stronie dziecka, nie po twojej, na co ona wybałuszała przekrwione oczy, ja i mój dzieciak jesteśmy po tej samej stronie, jesteśmy jednym ciałem, i dosłownie miażdżyła go, przyciskając z całych sił do kościstych bioder, nikt mi nie będzie mówić, jak się nim opiekować, wychodziłam stamtąd bezradna, dwie możliwości, w równej mierze przerażające, krzyczały do mnie na schodach, zabrać go albo zostawić, i kiedy w końcu zdecydowałam się i zaleciłam adopcję, sędzia był szczerze zdziwiony, że tak długo zwlekałam. Ona go tak kocha, próbowałam bronić jej i siebie, a on powiedział, rzecz nie w tym, czy się kocha, tylko jak się kocha, aż się wzdrygnęłam, poczułam się, jakby mówił o mnie, o mnie i o Udim, tyle lat powtarzałam sobie, że on mnie kocha, gdy tymczasem powinnam była zadać sobie pytanie, jak on mnie kocha, i czy podoba mi się to jego kochanie.

I może dlatego, że znałam odpowiedź, nie miałam śmiałości wgłębiać się w to pytanie, ciesz się, że masz męża, który cię kocha, uciszałam sama siebie, lepsza taka miłość niż żadna, ale teraz, kiedy zbliżamy się do wejścia na oddział wewnętrzny, buntuję się, właściwie dlaczego żadna, skąd ten defetyzm, może jeszcze zostało coś dla mnie, może czeka, aż to zauważę. Raz spróbowałaś i wiesz, czym się skończyło, tłumię swój bunt w zarodku, teraz już klamka zapadła ostatecznie i zdecydowanie, w cieniu kroplówki odbywa się nasz prawdziwy ślub, bo jeśli do dziś nie zdołałam odejść, kiedy był jeszcze zdrowy, to teraz na pewno nie mogę tego zrobić, bramy mojego życia są zawarte, nikt nie wchodzi i nie wychodzi, i kiedy w windzie przyglądam się sobie w lustrze, kiedy patrzę na pochyloną nad wąskim łóżkiem postać, z potarganymi włosami, spojrzeniem pełnym troski, czarnym makijażem rozmazanym wokół oczu jak ślad po ciosie, czuję, że nie wiem również, czego życzyć sobie.

Na