Dlaczego nikt nie widzi, że umieram - Renata Kim - ebook

Dlaczego nikt nie widzi, że umieram ebook

Kim Renata

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przemoc psychiczna nie pozostawia po sobie zewnętrznych śladów, na ciele ofiar nie pojawiają się siniaki ani zadrapania, ale jej skutki bywają równie bolesne i niszczące. Przekonali się o tym bohaterki i bohaterzy reportażu Renaty Kim, którzy przez lata tkwili w toksycznych relacjach, na co dzień zmagając się z upokorzeniami zadawanymi im przez partnerów. Ich historie często zaczynają się jak zakończenia baśni, bo oto na ich drodze pojawił się ktoś, kto zdawał się być spełnieniem marzeń o znalezieniu swojej drugiej połowy, o wyśnionym ideale.

Niestety bajkowy początek bywał w ich przypadku tylko wstępem do prawdziwego dramatu, który rozgrywał się za zamkniętymi drzwiami. Dlaczego nikt nie widzi, że umieram to wstrząsające relacje ludzi, którzy doświadczyli w swoim życiu przemocy emocjonalnej. Ich opowieści dopełniają rozmowy z psychologami o tym, jak wchodzi się w toksyczną relację, jakie są jej kolejne etapy i jak trudno się z niej wyplątać.

Renata Kim (1966) – dziennikarka, absolwentka orientalistyki na UJ. Pracowała w RMF FM, Trójce i Sekcji Polskiej BBC. Pisała dla „Dziennika”, „Przekroju” i „Wprost”. Obecnie jest szefową działu Społeczeństwo w tygodniku „Newsweek”. Autorka książek Wyjście z cienia (2010) i Ostatnie słowo (2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 297

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Renata Kim

DLACZEGO NIKT NIE WIDZI,

ŻE UMIERAM

Historie ofiar przemocy psychicznej

Copyright © by Renata Kim

Wydanie IWarszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp. Żeby ktoś wreszcie uwierzył

Rozpoznaję je od razu, wszystkie mają ze sobą coś wspólnego. Jakiś rodzaj gorączkowej ekscytacji, gdy opowiadają swoje historie. I łzy, które pojawiają się nagle, a potem już nie przestają płynąć. Żal, że nikt nie rozumie, co im się przydarzyło. Ale przede wszystkim złość, że człowiek, który im te wszystkie straszne rzeczy zrobił, nie poniósł żadnej kary, że chodzi z podniesioną głową i poluje na kolejną ofiarę. Tak, ofiarę, bo są przekonane, że ten człowiek, o którym z takim napięciem, niechęcią i strachem opowiadają, jest niebezpiecznym drapieżnikiem. Przecież to przez niego miały głęboką depresję, a niejednokrotnie myśli samobójcze. Uważają się za ofiary przemocy i chciałyby, żeby je tak traktowano.

Więc wciąż od nowa opowiadają swoje historie, każdemu, kto chce słuchać. Boli je to, że niewielu ludzi rozumie, a jeszcze mniej im wierzy. Przecież nie mają podbitych oczu, żadnych siniaków na ciele. Byłoby łatwiej mówić o przemocy, gdyby drapieżca bił. A jak wytłumaczyć, że ktoś codziennie, przez lata upokarzał, poniżał, manipulował i odbierał pewność siebie?

A przecież ich ból jest prawdziwy, rozpacz i poczucie krzywdy też.

– Dlaczego byłam taka ślepa? – pytają. – Czy on jest z gruntu zły? Chciał mnie skrzywdzić, czy tak mu po prostu wyszło?

Dlaczego mi to robił?

Dlaczego nikt nie widzi jego prawdziwej twarzy?

Dlaczego, dlaczego, dlaczego…

Z czasem ofiary zaczynają się złościć same na siebie, pytają: dlaczego na to wszystko pozwoliłam? Jak mogłam być tak głupia? Dlaczego tak się nie szanowałam? I tym bardziej nie mogą zrozumieć, czemu związały się z takim człowiekiem. Owszem, był uroczy, bystry i szarmancki, bardzo się na początku starał, ale przecież szybko orientowały się, że to skrajny egocentryk, skupiony wyłącznie na sobie. Przecież już po pierwszej przykrej sytuacji, kiedy płakały z poczucia krzywdy i upokorzenia, przychodziły im do głowy takie słowa jak narcyz, socjopata, a nawet psychopata. Odpychały je od siebie, nie chciały takich diagnoz. Zwłaszcza że on zaraz potem znowu był czarujący, znowu się starał, łatwo było zapomnieć o tym, co się stało.

A potem, kiedy już nie dało się zapomnieć, było za późno. Wiedziały, że związały się z niewłaściwym człowiekiem, ale nie potrafiły się od niego uwolnić. Płakały, powtarzały sobie, że muszą uciekać, ale tkwiły dalej w relacji, która je niszczyła. Dosłownie, bo dochodziły do etapu, gdy nie mogły jeść, spać ani normalnie pracować.

Wszystkie opowiadają, że z takiego związku się nie odchodzi, z niego się ucieka. Bo sprawca nie wypuszcza ofiary z rąk, zbyt mu jest z nią dobrze, zbyt wygodnie, zbyt mu jest potrzebna. Do wykorzystywania, do oszukiwania, do poniżania. Ale przede wszystkim, by mieć poczucie władzy i kontroli.

Uciekały, ale nie było łatwo. Bo on przyrzekał poprawę, znowu miało być dobrze. Więc wracały, by odebrać kolejną gorzką lekcję. I dopiero kiedy staczały się na dno upokorzenia, podejmowały decyzję, żeby się ratować.

Wychodziły z tych związków pogruchotane. Czuły się brzydkie, stare, głupie i żałosne. Nienawidziły swoich oprawców, a mimo to strasznie za nimi tęskniły. I tego też się wstydziły.

Wszystkie mi mówiły, że życie z osobą, która stosuje przemoc psychiczną, to nieprawdopodobnie bolesne doświadczenie, nie da się go opisać słowami. A one mimo to próbują opowiadać swoje historie, mówią: proszę wszystko dokładnie opisać, może komuś to pomoże, może kogoś uchroni przed takim związkiem.

Ofiar jest zaskakująco dużo, często wystarczyło, żebym powiedziała, że piszę o przemocy psychicznej, by usłyszeć: mnie też to spotkało, to moja historia. Słyszałam to od kobiet i mężczyzn, od gejów i lesbijek, bo – jak się szybko dowiedziałam – w przemocowych związkach działają zawsze te same mechanizmy.

W mojej książce opowiadam wyłącznie historie ofiar, nie interesuje mnie wersja sprawców ani ich perspektywa. Chcę, żeby czytelnicy zrozumieli, co to jest przemoc psychiczna, i żeby potrafili ją rozpoznać.

Ale przede wszystkim chciałabym, aby umieli pomóc osobie, która przyjdzie do nich i powie, że wprawdzie nie ma siniaków na twarzy, ale bardzo cierpi i chce, by ktoś jej wreszcie uwierzył. I żeby nie tłumaczył, że przecież zgadzała się na wszystko, choć mogła odejść, tylko żeby powiedział: tak, zostałaś skrzywdzona. Tak, zostałeś skrzywdzony, bo mężczyźni też bywają ofiarami. I jeszcze jedno chcą usłyszeć: wiem, że cię bardzo boli. Ale kiedyś ten ból minie.

Wszyscy moi bohaterowie mówili jedno: najgorsza w przemocy psychicznej jest samotność. I to, że rozpoznają ją tylko terapeuci i psychiatrzy. Oraz ci, którzy sami taki koszmar przeżyli.

Chciałabym, żeby było nas, rozumiejących, znacznie więcej. Ofiary tego potrzebują.

Rozdział I. Ukryta przemoc

Rozbiję to lustro, niech mnie zrani

Kiedy go widzę, nawet z daleka, cała się trzęsę. Z niepokoju, złości, bezsilności. A potem myślę o nim przez kilka kolejnych dni. Przypominam sobie, jak mnie upokarzał, oszukiwał, wykorzystywał. Marzę o zemście i żeby cały świat się dowiedział, kim on jest. I wciąż za nim tęsknię, marzę, żeby było jak dawniej. Kiedy mówił, że jestem najważniejsza, a ja się czułam jak śmieć.

– Boli mnie życie, strasznie – mówiłam, kiedy przyjaciele pytali, jak się czuję. Nie umiałam im precyzyjnie wytłumaczyć, co to znaczy, więc mówiłam tak: że lepiej byłoby nie żyć. Wpadali wtedy w panikę i musiałam ich uspokajać. Nie, nie planowałam samobójstwa, ale wiele razy myślałam, że śmierć przyniosłaby mi spokój. Nie czułabym już tego bólu, którego nie umiałam opisać słowami. Nieżycie wydawało się lepsze niż życie.

Najgorsze w tamtym czasie były środy. Siedziałam w gabinecie terapeutki, opowiadałam, co wydarzyło się w ostatnim tygodniu, i szlochałam. Z rozpaczy, bólu i wstydu. Tak, wstydu, bo bardzo szybko zaczęłam się wstydzić tego, że tkwię w niedobrej dla mnie relacji. Już mniej więcej pół roku po tym, jak zaczęłam o niej opowiadać terapeutce, obie doszłyśmy do wniosku, że najlepiej byłoby ją zakończyć. Bo raniąca, beznadziejna. I że jestem od tego mężczyzny całkowicie uzależniona, jak od papierosów, do których wróciłam, kiedy go poznałam.

Czasami myślałam, że chciałabym, żeby on umarł. Bo sama nie umiałam uciec, a wiedziałam, że ta dziwna relacja mnie wyniszcza. Ale zaraz potem zaczynałam szlochać z przerażenia: jak ja bym bez niego żyła?

Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy w gabinecie terapeutki padła taka diagnoza: toksyczna relacja. To było zaraz po tym, jak powiedział, że wprawdzie mnie kocha, ale już nigdy nie będzie się ze mną całować. Ani mnie dotykać, ani w ogóle nic. Powtarzał potem tę odmowę regularnie. Trzymał na odległość wyciągniętej ręki, a kiedy próbowałam tę odległość skrócić, odpychał. I pewnie szybko bym to zaakceptowała, ale on wciąż powtarzał, że kocha. Że jestem najfajniejsza, najlepsza, najbliższa.

– A dlaczego nie chcesz być naprawdę blisko? – żebrałam.

– Bo nie – odpowiadał krótko. – I nie muszę ci tego tłumaczyć.

– Ale ja chcę zrozumieć – prosiłam.

– A ja nie chcę o tym rozmawiać – ucinał dyskusję, już wściekły.

I to też bym zaakceptowała, gdyby nie fakt, że od czasu do czasu wyciągał po mnie rękę. Zwykle wtedy, gdy już zdołałam się pogodzić z odrzuceniem. Albo gdy sama podjęłam decyzję, że go nie chcę, nie potrzebuję takiej niby-relacji. Wtedy na przykład przysyłał mi zdjęcie swojego penisa we wzwodzie albo filmik, na którym widać było, jak się onanizuje. Albo na imprezie odprawiał żonę do domu, a potem zaczynał się ze mną całować. Kiedy potem pytałam, dlaczego to zrobił, spokojnie odpowiadał, że po alkoholu robi się chutliwy.

W takich chwilach – i tego też się wstydzę – odżywała nadzieja, rozum szedł spać. Znowu wmawiałam sobie, że mnie kocha i chce ze mną być. Tylko jeszcze tego nie wie, więc poczekam, aż zrozumie. To nic, że czekanie wyczerpuje i boli, kiedyś będzie lepiej.

Jestem terapeutką, Ewa przyszła do mojego gabinetu w połowie maja 2016 roku. Kobieta o oryginalnej urodzie, atrakcyjna, drobniutka, pełna życia i energii. Już na pierwszej wizycie otwarta, odważnie opowiadająca o swojej historii oraz obecnych problemach. Określała siebie jako DDA, dorosłe dziecko alkoholika. Jej ojciec był uzależniony od alkoholu, „pił nawet, gdy brał chemię”, zmarł trzy lata temu. Mama odeszła rok po nim.

Ewa od dwudziestu pięciu lat była mężatką, małżeństwo pomogło jej opuścić rodzinny dom, ale trochę się w nim nudziła, byli sobie z mężem coraz bardziej odlegli. Mąż był mocno związany emocjonalnie z rodzicami, miała poczucie, że jest bardziej lojalny wobec nich niż wobec niej. Podczas trwania terapii zdecydowali się na separację.

Muszę mu to dać

Pamiętam ćwiczenie z gabinetu terapeutki: biorę zapałki i rozkładam je na dwie kupki. Na jednej plusy tej znajomości. Na drugiej – minusy. I liczymy, w której kupce zapałek jest więcej.

Na początku terapii plusów było więcej, wyliczałam: bo mnie rozśmiesza jak nikt inny, bo mówi, że kocha, bo uwielbiam z nim rozmawiać, spędzać razem czas. W minusach: okłamał mnie, sprawił przykrość, postawił w trudnej sytuacji, zawiódł po raz pierwszy, potem drugi i kolejny.

Z czasem zapałek po stronie minusów było coraz więcej: nieustannie mnie rani, ciągle przez niego płaczę, czuję się skrzywdzona, wykorzystana i upokorzona. Mam wrażenie, że mną manipuluje, że chodzi mu tylko o władzę i kontrolę. I coraz częściej podnosi na mnie głos.

Pamiętam, jak pierwszy raz na mnie krzyczał. Siedzieliśmy w moim samochodzie, a on wrzeszczał tak, że głos mu się załamywał z wściekłości. Patrzyłam na niego zdumiona i próbowałam dyskutować, ale każde słowo prowokowało go do kolejnej lawiny bluzgów.

– Kurwa, ja jebię, przestań pierdolić, dlaczego mi to robisz? – piszczał, bo lekko skrytykowałam jego najnowszy projekt artystyczny. – Kurwa, zepsułaś mi wszystko! – lamentował. – Też bym chciał, żeby to było lepiej zrobione, ale skąd mam wziąć na to pieniądze? Kurwa, skąd! – krzyczał, a ja już kombinowałam, jak mu te pieniądze znaleźć. Bo skoro on czegoś chce, muszę mu to dać.

Później dałam jakąś magiczną wtyczkę do komputera, która miała mu pomóc komponować. I kamizelki w prezencie na święta, i piękny krawat przywieziony z podróży. I nowiutki czytnik e-booków, bo jego właśnie się zepsuł, więc oddałam mu swój. On musiał mieć, ja niekoniecznie.

Jeszcze później, kiedy wyprowadził się od żony, dostał na imieniny pralkę. Bo biedny był, trzeba go było ucieszyć. Kiedy remontował nowe mieszkanie, wysyłał mnie po brakujące płytki łazienkowe i nie zwracał za nie pieniędzy. Lubił chodzić ze mną na zakupy, bo jak coś mu się podobało, kupowałam. Niech ma, niech się cieszy, niech wygląda. Wzięłam też dla niego w abonamencie najnowszy model iPhone’a, spłacam go do dziś. I co miesiąc, kiedy przychodzi rachunek, czuję palący wstyd.

Od niego dostałam tylko jeden prezent: książkę pod choinkę. I jeszcze parę magnesików na lodówkę, które przywiózł z podróży.

Wtedy, kiedy tak strasznie krzyczał, przeprosiłam go za to, że skrytykowałam jego dzieło. Dziś wydaje mi się, że tym przypieczętowałam swój los. Już wiedział, że może wrzeszczeć i miotać przekleństwa, a ja chwilę popłaczę i wszystko wróci do normy. Jak tylko do mnie napisze, jak zadzwoni, natychmiast odpowiem. I będę spokojna i miła, jakby nic się nie stało. Więcej, będę wesoła i uwodzicielska, bo już nic nie będzie ważniejsze niż utrzymanie jego uwagi, zmuszenie go, by znowu patrzył na mnie z takim zainteresowaniem, jak na początku, kiedy się poznaliśmy.

Bo wtedy byłam, ach, jaka piękna! I najfajniejsza, najbardziej interesująca, najinteligentniejsza. Najlepsza – tak często do mnie mówił.

„Myślałem sobie dzisiaj o Tobie, że tylko w oczach można się zakochać” – pisał.

I jeszcze: „Uwielbiam Cię. Uwielbiam Twój głos. Mógłbym Cię słuchać i słuchać. Jesteś dla mnie szalenie i niespodziewanie ważna. Kocham Cię. Możemy się mieć bardzo. Jesteśmy sobie bardzo bliscy i to może trwać. Zawsze jestem i będę. Nawet jak będziesz kazała mi spierdalać”.

Cieszę się, że zapisywałam sobie te słowa, bo dziś trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek padły. Wprawdzie on do końca mnie zapewniał, że kocha, ale nic tego nie potwierdzało. No, może tylko to, że kiedy kazałam mu spierdalać, zawsze wracał. Zawsze znalazł drogę, by do mnie jakoś dotrzeć. Nawet wtedy, gdy mówiłam, że nie chcę mieć z nim kontaktu, gdy blokowałam go na Facebooku, prosiłam, by dał mi spokój.

A ja głupio myślałam, że to jest dowód miłości. Że nie może beze mnie żyć, tak jak ja bez niego też nie bardzo potrafię. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że on po prostu nie chce wypuścić mnie z rąk, bo jestem mu bardzo przydatna: zakochana, gotowa rzucić wszystko, gdy tylko zawoła. Płacąca za niego rachunki w kawiarniach, odwożąca go do domu z drugiego końca miasta, zawsze gotowa pocieszyć, gdy wpadał w te swoje doły i trzeba go było z nich wyciągać, godzinami zapewniać, że jest piękny, bystry i zdobędzie każdy szczyt. Z czasem to się stało moim głównym zadaniem i celem: sprawić, by czuł się przy mnie pewnie i bezpiecznie, żeby był silny. Nie wiedziałam, że kiedy już urośnie w siłę, wykorzysta ją przeciwko mnie. I że ja z każdym dniem będę słabnąć.

Niedawno Ewa weszła w bliską relację z mężczyzną, flirtują, ma poczucie, że on zaspokaja jej potrzeby emocjonalne. Temat tego związku, zaledwie pobieżnie zaznaczony na pierwszych sesjach terapeutycznych, bardzo szybko okazał się kluczowy. Zajął wiele czasu, kosztował ją wiele wysiłku, trudnych emocji, łez i pracy – przede wszystkim pracy nad uwolnieniem się z relacji, która początkowo wydawała się źródłem bliskości i dobrych emocji, a okazała się toksyczna i wyniszczająca.

Ewa szybko zaczęła powtarzać stary schemat, w którym ktoś inny – ojciec, mąż, znajomy – staje się ważniejszy od niej samej, jej własnych spraw i uczuć. Była gotowa się poświęcać, nawet własnym kosztem: kosztem swojego czasu, zmęczenia, emocji, nerwów, pieniędzy.

Bliskość boli

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz przez niego płakałam. Pamiętam za to, kiedy pierwszy raz wyłam. To było wtedy, gdy poszłam do niego na imieniny. Nie chciałam tam iść, wstydziłam się, bo wiedziałam, że oboje oszukujemy jego żonę, ale tak długo mnie namawiał, że w końcu uległam. Żona, którą wcześniej widziałam tylko na zdjęciach, na żywo była jeszcze ładniejsza. I bardzo miła.

Robiłam wszystko, by na nią nie patrzeć. Jego też omijałam wzrokiem, bałam się, że się czymś zdradzę. Ale w końcu stało się to, czego się obawiałam – zobaczyłam, jak żegnając kogoś, obejmują się. Dobre małżeństwo. Wymówiłam się innym spotkaniem i uciekłam. A w windzie zaczęłam płakać tak, jakby świat rozpadł się na kawałki. Szlochałam też w taksówce, aż w końcu kierowca zaczął mnie pocieszać.

Już w domu trzęsącymi się rękami zmywałam makijaż i stojąc przed łazienkowym lustrem, ryczałam, drapiąc sobie twarz. I miałam jedną myśl: rozbiję to lustro, niech rozpryskujące się szkło mnie porani. Chcę spłynąć krwią, chcę poczuć ból i strach, bo tylko w ten sposób zagłuszę to niezrozumiałe cierpienie.

Potem jeszcze wiele razy stałam tak przed lustrem i wyłam, bo życie bolało mnie coraz bardziej. Bo on z człowieka, który wcześniej wszystko rozumiał, potrafił spokojnie mi wszystko wytłumaczyć, był czuły i wyrozumiały, nagle stał się zimny i odległy. Bo coraz częściej miał wybuchy złości i agresji, a ja zaczęłam chodzić na palcach, by go nie urazić. Bo było coraz bardziej oczywiste, że nie da mi tego, czego chcę, że nie będzie mnie naprawdę kochał, wystarczy mu, że będę na jego usługi.

Przestałam wyć dopiero, kiedy poszłam do psychiatry i zaczęłam brać leki. Ale nadal płakałam, prawie codziennie. Kiedy mówiłam mu, że bardzo cierpię, odpowiadał, że w każdej relacji jest miejsce na ból.

– Tym większy, im bliższa jest relacja. Nasza jest przecież bardzo bliska – tłumaczył mi, a ja zaczynałam wierzyć, że to normalne, iż bliskość boli. Musi boleć.

Ewa czuła się przez przyjaciela używana do realizowania jego potrzeb emocjonalnych, których nie zaspokajał sobie w małżeństwie. Dość szybko, bo zaledwie po trzech–czterech miesiącach (a w skali emocjonalnej to jest bardzo szybko), zaczęła sobie zadawać pytanie, dlaczego pozwala się tak traktować. Ale dużo czasu musiało jeszcze upłynąć, aby sformułowała odpowiedź na to pytanie i wyraziła stanowczą niezgodę.

Przepraszam, nie mogę

– Ile byś mi zapłaciła za seks? – zapytał kiedyś. Siedzieliśmy w małej włoskiej restauracji, czekając na pizzę. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, a potem zaczęłam płakać.

– Jak mogłeś coś takiego powiedzieć? Przecież nigdy nie chciałeś się ze mną kochać. Dlaczego mnie poniżasz? Dlaczego robisz ze mnie żałosną starszą kobietę, która zapłaci za seks? – szlochałam.

– Nic takiego nie miałem na myśli, to był głupi żart – zaczął mnie przepraszać. – Jesteś przewrażliwiona.

A ja jeszcze chwilę popłakałam, a potem, już spokojnie, zjadłam pizzę. Czułam, że on wcale nie żartował, ale to był już ten etap, że chciałam dać się przeprosić. Poza tym wiedziałam, że nawet jak wyjdę, on mnie zaraz dogoni. Albo zadzwoni i będzie tak długo tłumaczył, że przecież mnie kocha, żyć beze mnie nie może, że w końcu powiem, że już dobrze, nie gniewam się. I też bardzo kocham.

Nie umiem powiedzieć, ile razy tak mnie gonił. Pamiętam pierwszy raz: znaliśmy się już osiem miesięcy, już mówiliśmy sobie codziennie, że się kochamy, że do siebie tęsknimy, gadaliśmy całymi dniami i nocami na fejsie, kilka razy się całowaliśmy i ukradkiem obściskiwaliśmy w kawiarniach.

W któryś weekend pojechałam na Podlasie na szkolenie. W sobotę zaproponował spotkanie: jutro o dziesiątej rano w centrum Warszawy, tak było mu wygodnie. Mnie nie było wygodnie, ale nawet nie pomyślałam, by zaproponować inny termin. Nastawiłam budzik na piątą, włożyłam piękną czerwoną sukienkę i wróciłam do Warszawy.

Kiedy dotarłam do naszej kawiarni, już tam był. Podeszłam, nadstawiłam policzek do pocałunku, a on się odsunął.

– Musimy uważać, może nas ktoś zobaczyć. Poza tym ja już nie będę cię całować, męczy mnie ten dualizm – powiedział.

– Co cię męczy? – zapytałam dziko.

– Dualizm. Ale nadal chcę być twoim przyjacielem, chcę się z tobą spotykać. Uwielbiam z tobą rozmawiać – przekonywał spokojnie. – Kocham cię, mam nadzieję, że nic się w naszej relacji nie zmieni.

Wstałam i wybiegłam z kawiarni, krzycząc, że nie chcę go więcej widzieć. Jeszcze nie zdążyłam wsiąść do samochodu, a on już dzwonił. Nie odebrałam, dzwonił dalej. Odebrałam.

– Błagam, nie znikaj z mojego życia. Jakoś to wszystko poukładamy, tylko zostań. Kocham cię – przekonywał. I jeszcze, że przecież zawsze mówił, że kocha żonę, nie mogę udawać, że tego nie wiedziałam, prawda?

Nie mogłam. Już na pierwszym spotkaniu powiedział mi niemal jednym tchem, że bardzo ją kocha i że strasznie go kuszą młode dziewczyny, jego studentki. Opowiadał, jakie mają piękne, smukłe ciała. Jak się w niego wpatrują, sugerując, że coś mogłoby się wydarzyć.

Po tamtej pierwszej ucieczce siedziałam w samochodzie z telefonem przy uchu i już wiedziałam, że nie zerwę z nim kontaktu. Że zawsze odbiorę telefon, że pobiegnę na spotkanie, jeśli tylko je zaproponuje. I że będę czekać, aż mnie w końcu naprawdę pokocha.

Wróciłam do domu, a tam czekał mój mąż, którego kochałam tak wiele lat. Siedział z szarą twarzą nad moim laptopem i pytał: „Kim jest ten człowiek, do którego piszesz o drugiej nad ranem? Dlaczego z nim rozmawiasz o tym wszystkim, o czym ze mną nie masz siły rozmawiać?”. I jeszcze: „czy chcę ratować nasze małżeństwo. Czy zerwę wszelkie kontakty z tym człowiekiem”.

– Nie mogę – powiedziałam. – Przepraszam, nie mogę.

Już nie byłam piękna

Bardzo często czułam się upokorzona i mówiłam mu o tym. Nie przyjmował tego do wiadomości, tłumaczył, że upokorzenie jest tylko w mojej głowie. Kocha mnie i szanuje. Mówiłam, że przecież najważniejsze jest to, co ja czuję, a ja czuję się upokorzona. Śmiał się. I ciągle robił rzeczy, które sprawiały, że czułam się starą, brzydką kobietą, bez większej wartości. Lubił zresztą żartować z tego, że jestem od niego dziesięć lat starsza. I choć nigdy nie miałam problemów ze swoim wiekiem, teraz zaczęłam mieć, tak często robił do niego przytyki. Prosiłam, by przestał, ale nie słuchał.

– Czy ja oszalałam? Czy to, co czuję, jest ważniejsze niż to, co on mówi? – zadręczałam moją terapeutkę. Miesiącami tłumaczyła mi, że nie, nie zwariowałam, mój ból jest realny, nie zadaję go sobie sama. To samo mówili moi przyjaciele. A po pewnym czasie już tylko wzdychali i pytali, dlaczego wciąż z nim nie zerwałam. Dlaczego odbieram od niego telefon, choć coraz częściej dzwoni tylko po to, by mi dowalać. Dlaczego biegnę na każde spotkanie, choć zwykle wychodzę z niego z płaczem, roztrzęsiona, zrozpaczona. Nie rozumieli tego, a ja nie potrafiłam im sensownie wytłumaczyć. Zresztą, co mogłam powiedzieć? Że mnie rozśmiesza? Że lubi ze mną gadać? Że spędza ze mną mnóstwo czasu? Trochę mało, zdawałam sobie z tego sprawę.

Już mi wtedy nie mówił, że jestem piękna. Nie wychwalał moich zalet, tylko raczej krytykował. Kpił ze mnie, przedrzeźniał, najchętniej publicznie. I nie patrzył na mnie, tylko jakoś poza mną.

– Czy on panią widzi? – zapytała podczas pierwszej wizyty psychiatra, do której wysłała mnie terapeutka, gdy uznała, że bez leków sobie nie poradzę. Wtedy było już ze mną całkiem źle: ważyłam czterdzieści trzy kilo, bo jadłam tylko zupy i jogurty, niczego innego nie byłam w stanie przełknąć. Prawie nie spałam, dręczyły mnie koszmary. Czułam niepokój, nigdy mnie nie opuszczał, siedział w brzuchu i kazał wyczekiwać jakiegoś ciosu. Na przykład kolejnego ataku paniki, który i tak przychodził zawsze nieoczekiwanie, na zebraniu w pracy albo tuż przed publicznym wystąpieniem: nie mogłam powstrzymać łez, nogi mi się trzęsły, ciało drżało, nie byłam w stanie go kontrolować. Rozsypywałam się na kawałki albo tonęłam w bagnie.

– Nie – odpowiedziałam wtedy lekarce, bo nagle to sobie uświadomiłam: on mnie naprawdę nie widzi. I nie chodzi o to, że nie patrzy mi w oczy, tylko gdzieś ponad moją głową. On po prostu mnie nie zauważa, bo jestem nieważna.

Psychiatra dołożyła wyjaśnienie: – To bardzo charakterystyczne dla ludzi o rysie narcystycznym. Nie widzą innych, bo ważni są tylko oni sami. Niech pani ucieka, on jest dla pani niebezpieczny.

Na początku 2017 roku Ewa zaczęła się zastanawiać nad zakończeniem znajomości z przyjacielem. Zaczęła także analizować klucz, według jakiego wybiera swoich partnerów. Byli do siebie podobni w emocjonalnym wycofaniu, chłodzie, a jednocześnie błyskotliwi intelektualnie. Łatwo się było nimi zafascynować. Ostatni przyjaciel wpisał się w jej potrzeby emocjonalne: bliskości, zainteresowania, ale też dawania opieki i brania odpowiedzialności za kogoś.

Wstyd szybko minął

Kiedy przeglądam zdjęcia z tamtych lat, widzę, że na większości jestem wpatrzona w ekran telefonu. Na weselu przyjaciółek, na zebraniu w pracy, na spotkaniach, które prowadziłam. Cały czas rozmawialiśmy na Facebooku. Potem, kiedy zaczął dzwonić, nie rozstawałam się ze słuchawkami. Tak było wygodniej, bo rozmowy trwały godzinę albo i dłużej. Żeby odebrać, wychodziłam z ważnych spotkań, gadałam z nim nawet wtedy, gdy złapał mnie podczas spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi. On był najważniejszy.

Ciągle dzwonił, czasem kilkanaście razy dziennie.

– No cześć, co tam? – pytał, a ja natychmiast się uspokajałam. Gula w gardle znikała, żołądek przestawał drżeć, byłam szczęśliwa. I bardzo długo myślałam, że to jego dzwonienie oznacza, że żyć beze mnie nie umie, że tak za mną tęskni, tak chciałby ze mną być. Nie może tylko dlatego, że ma żonę.

Dzwonił, kiedy wychodził biegać. A potem, kiedy jechał metrem do pracy i kiedy wracał do domu, kiedy miał przerwę między zajęciami. Nie rozłączał się, nawet kiedy szedł do toalety, a ja się cieszyłam. To było dla mnie potwierdzenie naszej bliskości.

Mieliśmy swoje rytuały: wiedziałam, że zadzwoni, kiedy skończę terapię i kiedy będę jechała na lekcję śpiewu, bo on w tym samym czasie będzie się przygotowywał do pracy. Czekałam na jego telefon, odbierałam natychmiast, gadaliśmy.

A potem nagle nie dzwonił. Kiedy pytałam później dlaczego, odpowiadał, że jest wolnym człowiekiem, nie chce żadnych zobowiązań, nie mam prawa tego od niego wymagać. I wściekał się, kiedy mówiłam, że rytuały są po to, by ich przestrzegać.

– Nie wywieraj na mnie presji – mówił. – Nie znoszę tego.

To była klasyczna gra w przyciąganie – odpychanie, która jest jednym z najskuteczniejszych mechanizmów manipulacji, silnie wiążącym. Ofiara nigdy nie ma pewności, a manipulator bardzo dba o to, aby nie wiedziała, czego może się spodziewać. Dziś jest cudownie (bliskość, zaufanie, ciekawe rozmowy, wspólnota poglądów, uwodzenie), a zaraz potem zimno i daleko (brak czasu, obojętność). Taka huśtawka nadziei i rozczarowania oparta jest na mechanizmie nieregularnych wzmocnień. Dlatego mocno trzyma, bo pozwala ofierze pozostawać w nadziei, że może następnym razem znów będzie dobrze i ciepło.

Na początku tych fajnych momentów było dużo. Kiedy Ewa już się przywiązała, proporcje zaczęły się zmieniać. Nie z dnia na dzień, stopniowo, tak, aby uśpić jej czujność i instynkt samozachowawczy.

Dlaczego mnie nie chce?

Wstyd, że oszukuję jego żonę, szybko minął. Coraz mniej miałam dla niej współczucia, coraz więcej zazdrości. I złości na niego, bo skoro tak mnie kocha, to dlaczego nie chce ze mną być? Mówiłam mu szyderczo, że gadając ze mną dniami i nocami, zdradza swoją ładną żonę. Odpowiadał, że ona jest w innej niż ja szufladce, wszystko sobie poukładał.

– Nie oszukuj sam siebie! – krzyczałam z rozpaczą. I byłam coraz bardziej zakochana. Nie umiałam bez niego żyć, wiecznie czekałam na telefon. Bo ja nie mogłam zadzwonić, to było oczywiste. Nawet kiedy już wyprowadził się z domu, nie dzwoniłam, tylko czekałam na sygnał od niego. W napięciu: ściśnięty żołądek, gula w gardle. Uspokajałam się, kiedy dzwonił. Nawet kiedy się kłóciliśmy, byłam szczęśliwa, że rozmawiamy. Chciał mnie, potrzebował.

Ale nie tak bardzo, by odebrać telefon. Zadzwoniłam do niego tylko dwa albo trzy razy. I dopiero wtedy, kiedy przez kilka godzin nie było go na Facebooku, a ja szalałam z niepokoju i zazdrości. Bo on zawsze był, więc skoro nagle go nie ma, to wiedziałam, że robi coś, co chce przede mną ukryć. Spotyka się z innymi kobietami. Zdradza mnie, nie zdradzając, bo przecież nigdy nie byliśmy razem.

A jednak – tak sobie tłumaczyłam – byliśmy. Razem biegaliśmy, robiliśmy zakupy, potem jedliśmy śniadanie. Godzinami oglądaliśmy seriale. Leżeliśmy na kanapie w jego kawalerce, a on prosił mnie, bym mu masowała głowę. Potem żądał masowania stóp, na końcu tyłka.

I znowu: ja myślałam, że te wszystkie rzeczy, które razem robiliśmy, to dowód naszej bliskości. A on po prostu – tak to teraz oceniam – miał we mnie kogoś, kto zrobiłby dla niego wszystko. I zniesie wszystko, bo to już był ten czas, gdy siedząc ze mną na kanapie, przeglądał Tindera. Albo mówił, że idzie na „coś w rodzaju randki”, i prosił o radę, który krawat wybrać. Albo oznajmiał, że przyjdzie do niego z wizytą jakaś nowa znajoma, więc musi posprzątać. I zmywał podłogę, wycierał kurze, a ja patrzyłam na to i dopytywałam się, co to za znajoma, dla której tak się stara.

– Nie znasz – mówił tylko, a potem dawał do zrozumienia, że powinnam już pójść, znajoma zaraz się zjawi. Wychodziłam z płaczem.

Mamy czerwiec 2017. Ewa ma wrażenie regresu, braku postępów w terapii. Wie, że „powinna się uwolnić od tej znajomości, pozbyć się przyjaciela z życia i popędzić do przodu”, ale nie robi tego. Przede wszystkim z troski o niego, o jego stan emocjonalny, nie dbając przy tym o własne złe samopoczucie.

Płakałam z ulgi i przerażenia

– Ożenię się z twoją córką, więc odziedziczymy twoje mieszkanie, nie musisz mi go zapisywać – żartował, ale czułam, że chce mnie zdenerwować. Kiedy poznał moją córkę, od razu zaczął ją uwodzić. Nalegał na kolejne wspólne spotkania, a kiedy wyjechała na studia, natychmiast do niej napisał. Powiedziała mi o tym, zdziwiona. Kiedy zapytałam go dlaczego, odpowiedział: a dlaczego nie? – Lubię ją, nie bądź zazdrosna.

Byłam, dziko zazdrosna. Kazałam mu zostawić ją w spokoju, ale korzystał z każdej okazji, by się ze mną podrażnić.

– Będzie z nas piękna para – mówił. – Pobłogosławisz nam?

Złościłam się, prosiłam, by przestał, ale on robił swoje. Któregoś razu zażartował na ten temat przy znajomych. Rzuciliśmy się na niego wszyscy, oburzeni. A on, zamiast się wycofać, brnął w rozważania o małżeństwie, a w końcu się obraził.

Następnego dnia rano zadzwonił.

– Jak mogłaś mi to zrobić? – wysyczał. – Jak mogłaś być tak nielojalna?! – krzyczał. Powtarzał, że powinnam była razem z nim odpierać ataki znajomych. Słuchałam oniemiała, a on perorował, coraz bardziej wściekły. I w końcu przeprosiłam go za brak lojalności. Obiecałam, że to się już nigdy nie powtórzy.

Kiedy się rozłączył, rozpłakałam się. Z ulgi, że ta straszna rozmowa wreszcie się skończyła. I z przerażenia, bo wiedziałam, że właśnie przekroczyłam kolejną granicę.

Rozmowy z przyjacielem stawały się coraz bardziej nieprzyjemne. Ewa przestała go idealizować, chciała się od niego uwolnić. W tym momencie on zaczął znów o nią zabiegać. Dużo rozmawiali, zauważyła, że zmieniają się jej uczucia do niego: nie jest już zauroczona, ale nadal bardzo go lubi. Czuła się spokojniejsza. Jednak nawet przypadkowe spotkania z przyjacielem były źródłem silnych, przykrych emocji. „Miałam wrażenie, że jestem na granicy eksplozji, znowu nie chciało mi się żyć”, mówiła.

Nie mogłam się oszukiwać

On uwielbiał opowiadać o swoich podbojach.

– Laski na mnie lecą – mówił, a ja wierzyłam. Uwielbiał okazywać zainteresowanie innym kobietom, kiedy byłam w pobliżu. Prawił im komplementy, kupował drobne prezenty, przynosił owoce.

– Dla mnie nigdy nie robisz takich rzeczy! – wyrzucałam mu, a on odpowiadał ze złością, że chciałabym go mieć na wyłączność. Nie, nie chciałam, ale marzyłam, by choć raz poczuć, że jest mną szczerze zainteresowany, że robi coś dla mnie.

Pamiętam dwie sytuacje, o których potem długo rozmawiałam z terapeutką. Raz jechałam gdzieś i kilkadziesiąt kilometrów za Warszawą zorientowałam się, że nie mam portfela. Nie odważyłam się do niego zadzwonić, poprosić o przelanie pieniędzy. Bałam się, że odmówi. Musiałabym wtedy sama przed sobą przyznać, że ma mnie w nosie.

Za drugim razem nie mogłam się już oszukiwać. Była zima, pojechałam do lasu, żeby pobiegać, potem mieliśmy się spotkać u niego, mieszkał jakieś osiemset metrów dalej. Kiedy skończyłam trening i wróciłam na parking, okazało się, że nie mogę z niego wyjechać. Było ślisko, koła samochodu buksowały w topniejącym lodzie.

– Co mam zrobić? – zapytałam go na Messengerze.

– Nie wiem – odpisał, a potem zapytał, ile czasu zajmie mi wyciągnięcie samochodu. Bo on by się w tym czasie wykąpał. A ja zamiast wykrzyczeć, że potrzebuję pomocy, odpisałam, żeby się spokojnie kąpał, ja sobie poradzę.

Instrukcji udzielał mi jego przyjaciel: podłóż kawał drewna, podsyp ziemi pod koła, standardowe metody. Udało się. Przemoczona i brudna pojechałam do niego. Otworzył mi, a ja weszłam z uśmiechem i udawałam, że nic się nie stało. Poradziłam sobie, zawsze sobie przecież radzę.

Ewa miała silne poczucie winy, kiedy spotykała się z innymi mężczyznami, ukrywała to przed przyjacielem, aby go nie zranić. Zauważyła, że w jej emocjach do niego jest coraz więcej żalu, złości, zniecierpliwienia. W tym okresie podawała w wątpliwość swoje poczucie wartości: „Czy ja jestem warta, żeby ze mną rozmawiać, przyjaźnić się, skoro pozwalam się tak traktować?”.

Czuję się jak narkoman

Pamiętam, że raz nie rozmawiałam z nim przez tydzień. To było po tym, jak zadzwonił i zaczął mi się zwierzać, że dręczą go seksualne żądze, marzy o młodych dziewczynach. Słyszałam stukot jego obcasów (zawsze tak energicznie chodził, prawie tupiąc) i szlochałam.

– Dlaczego mi o tym opowiadasz? Czy ja naprawdę muszę to wiedzieć? – pytałam. Prosiłam, nie wiem już który raz, żeby dał mi spokój. Ale kiedy zadzwonił godzinę później, odebrałam.

– Nie dzwoń do mnie – poprosiłam jeszcze raz. Posłuchał.

Kolejne dni były straszne, bolało mnie całe ciało nagle pozbawione jego obecności, rozmów, żartów, śmiechu, nawet kłótni. Płakałam z każdego powodu. Pamiętam, siedziałam w zakładowej stołówce nad sznyclem z buraczkami i łzy płynęły mi po twarzy, nawet ich nie wycierałam. Nie przejmowałam się, że ludzie patrzą, tylko ryczałam.

Umówiłam się z przyjaciółkami, że jeśli będę miała pokusę, by do niego napisać, wyślę wiadomość do nich. Pisałam niemal bez przerwy, tak jak wcześniej do niego. Wytrzymałam tydzień, a potem poszłam tam, gdzie on też miał być, jak dowiedziałam się z Facebooka. Przyszedł, usiadł obok, a na mnie spłynął spokój, wreszcie wszystko było na swoim miejscu.

– Czuję się jak narkoman, który dostał swoją działkę – powiedziałam mu. Tylko się uśmiechnął.

Ewa ma bardzo chwiejny nastrój, pojawiają się okresy spokojniejsze i momenty, gdy ma ataki płaczu. Taka sytuacja trwa do października 2017 roku. Ewa dokonuje wtedy analizy stanu znajomości z przyjacielem i zauważa, że nie ma ona już plusów, nie daje jej żadnych korzyści emocjonalnych.

Kłamałam przed sobą

Robiłam wszystko, i tego też się wstydziłam, żeby mu się przypodobać. A najłatwiej było to osiągnąć, wychwalając go pod niebiosa. Przede wszystkim, że przystojny, piękny wręcz. Powtarzałam to tak często, że w końcu uwierzyłam, choć przecież na początku wcale mi się nie podobał. Był zbyt chudy, miał zbyt drobną twarz, nie wyglądał tak dobrze jak na zdjęciu profilowym na Facebooku, gdzie mnie po raz pierwszy zaczepił. Zaciekawił mnie, bo dobrze pisał i był szalenie zabawny. Ja akurat byłam w dołku, a on mnie skutecznie z niego wyciągał.

I jakoś tak się stało, że po tych pierwszych tygodniach i miesiącach, gdy obsypywał mnie komplementami, ja też zaczęłam go wychwalać. Ciągle mówiłam, że jest bystry, właściwie genialny. Udawałam, że interesują mnie jego długie wywody o różnych technicznych kwestiach, którymi się zajmował. Słuchałam i choć byłam znudzona, mówiłam: jakie to interesujące. Po to, żeby mu się podlizać, ale bardziej, żeby jeszcze trochę ze mną był.

Lubił rozmawiać o polityce, był pierwszy do wydawania wyroków w kwestiach etycznych i moralnych. Z reguły podobnie ocenialiśmy sytuację, ale kiedy czasem się nie zgadzaliśmy, zawsze w końcu pozwalałam mu wygrać.

Dlaczego? Bo już wtedy wiedziałam, że ma kompleksy, że przy całym swoim zarozumialstwie i arogancji w gruncie rzeczy nie wierzy w siebie, więc chciałam mu pomóc. Cytowałam go, zawsze przy tym podkreślając, że to jego słowa. Chciałam, żeby się czuł ważny i potrzebny, chciałam mu dać siłę. I kłamałam przed sobą, że nie widzę, jaki jest słaby, leniwy i gnuśny, jak się wszystkiego boi.

Pamiętam, jak pochwalił się, że zarejestrował się w banku szpiku. Wyraziłam podziw, ale potem coś mnie podkusiło, by zapytać, czy wie, jakie jest ryzyko powikłań podczas takiego zabiegu. Zamarł, a potem zaczął krzyczeć, że nie musiałam tego mówić, teraz już nigdy się nie zdecyduje na oddanie szpiku. Zapytałam, czy nie lepiej wiedzieć, a potem zaczęłam go uspokajać. Kiedy nie przestawał wrzeszczeć, przeprosiłam, że przysporzyłam mu stresu.

Bał się zakażenia wirusem HIV, ciągle o tym mówił. Kiedyś zadzwonił spanikowany, że całował się z jakąś dopiero co poznaną dziewczyną i boi się zakażenia. A ja najpierw się rozpłakałam, zapytałam, czy musi akurat do mnie zwracać się z tym problemem, ale kiedy powiedział, że nie ma nikogo bliższego, znowu go uspokajałam, mówiłam, że szanse zakażenia wirusem są minimalne. I dopiero kiedy się rozłączył, zaczęłam wyć. Z bólu, bezradności, rozpaczy.

– Dlaczego, dlaczego on mi to robi? – zadręczałam wszystkich, którzy chcieli słuchać. Najczęściej odpowiadali: bo to zjeb. Potem już nie chcieli słuchać, bo przecież tyle razy mi mówili, że powinnam natychmiast z nim zerwać, a ja w to brnęłam. Płakałam, narzekałam, opowiadałam, jakim strasznym jest człowiekiem, jakie straszne rzeczy mi robi, a potem rzucałam wszystko i biegłam na jego wezwanie. Tak, byłam coraz bardziej uzależniona. I naprawdę nie chciałam żyć.

Ewie zdarzało się używać alkoholu dla ukojenia trudnych emocji. Trudno było jej o siebie zadbać. W czasie sesji mówiła, że kiedy słyszy „zadbaj o siebie”, czuje się jeszcze gorzej, bo nie wie, jak to zrobić. Nie docenia siebie, nie wierzy, że zasługuje na troskę, opiekę. W grudniu 2017 roku Ewa często czuła niepokój, przeszywający lęk. Nie łączyła tego jednak z toksyczną znajomością.

Bałam się zostać sama

– Nie chcę diagnozować na odległość, ale ten człowiek zachowuje się tak, jakby był mocno zaburzony. Na pewno pani nie lubi, nie szanuje. Niech pani od niego ucieka – radziła moja psychiatra podczas każdej wizyty. Chodziłam do niej raz na kilka miesięcy, po receptę na leki. W tamtym czasie brałam już dwa, przeciwlękowe i antydepresyjne.

Nie posłuchałam jej, nie byłam w stanie. Pamiętam, jak raz przyszłam do niej po kolejną receptę i od progu się rozpłakałam. Właśnie mnie oskarżył, że go molestowałam. Bo po alkoholu namawiałam go, żeby się ze mną całował. Naciskałam, a on czuł się niezręcznie. Nie mogłam sobie z tym oskarżeniem poradzić, czułam się skrzywdzona.

– To klasyczna projekcja – uspokajała mnie pani psychiatra. – On przerzuca na panią odpowiedzialność za to, co sam robi. Niech pani ucieka – powtórzyła.

Kiwałam posłusznie głową. Kiedy wizyta się skończyła, zobaczyłam, że mam nieodebrane połączenie od niego. Natychmiast oddzwoniłam.

– Co tam? – zapytałam.

– Spoko, ale zjebałaś mi tę wycieczkę do Barcelony. Przez ciebie nie mogłem się nią cieszyć, bo zaczęłaś mnie krytykować – oświadczył.

To była prawda. Pojechał z dziewczyną o wyglądzie luksusowej call girl, poznaną na Tinderze, dowiedziałam się o tym przypadkiem. Kiedy zapytałam, dlaczego wybrał taką pannę, wściekł się, powiedział, że nic mi do tego. Już z Barcelony pisał bez przerwy, zarzucał, że nie rozumiem jego potrzeb, że go niesprawiedliwie oceniam. Kiedy wrócił, natychmiast zadzwonił. Właśnie po to, by krzyczeć, że wszystko mu zepsułam.

– Kurwa, chuj, zjebałaś, pierdolę! – wrzeszczał. – Przyznaj w końcu, że nie jesteś taka fajna, jak ci się wydaje.

– Przestań, przestań – prosiłam, ale nie słuchał, miotał przekleństwa.

A potem stało się coś, co sprawiło, że po raz pierwszy dotarło do mnie, że jestem ofiarą przemocy. W pewnym momencie straciliśmy zasięg, rozłączyliśmy się. On zaraz oddzwonił, a ja odebrałam. Bałam się go, nie chciałam rozmawiać, ale odebrałam. I znowu rozmawialiśmy, już spokojnie. Wiedziałam, że powinnam go natychmiast zablokować, ale nie byłam w stanie. Tak naprawdę chciałam z nim gadać, panicznie się bałam tej chwili, gdy przestanę czekać na telefon od niego. Kiedy – tak to wtedy widziałam – zostanę całkiem sama.

Ewa zamierzała zerwać znajomość z przyjacielem, ale siła uwikłania była zbyt duża. Nie umiała się na niego złościć, a na przekroczenie granic reagowała poczuciem krzywdy, złość autodestrukcyjnie kierując na siebie. Na razie zdecydowała się nie widywać z nim sam na sam. Czuła się spokojniejsza, chociaż wciąż zdarzały jej się ataki lęku.

Byłam całkowicie bezradna

Poprosiłam kiedyś terapeutkę, by opowiedziała mi moją historię.

– Jak na superwizji? – upewniła się, a potem powiedziała coś, co mnie zaskoczyło: że jestem najtrudniejszym przypadkiem w jej trwającej blisko ćwierć wieku karierze. Z jednego powodu: bo choć bardzo szybko wiedziałam, że tkwię w toksycznej relacji, to wcale nie chciałam się z niej uwolnić. Powtarzałam, że marzę, by on zostawił mnie w spokoju, a przecież było jasne, że nie ma zamiaru tego zrobić. I że to ja muszę od niego uciekać. Widziała, że jestem na drodze do autodestrukcji, ale nie mogła mi pomóc.

Tego słowa „autodestrukcja” użyła, gdy wyznałam jej ze wstydem, że napisałam wiadomość do tamtej dziewczyny, z którą pojechał na zagraniczną wycieczkę. Kiedy po powrocie zablokowała go na Facebooku, co natychmiast wyśledziłam, napisałam do niej, pytając dlaczego. Odpowiedziała mi okrutnie: że dziwi się, iż osoba w moim wieku nie ma więcej godności i klasy, by nie zadawać takich pytań. Zasugerowała, że sporo o mnie wie, od niego. I że w tych opowieściach jestem starszą, śmieszną panią, która narzuca się młodemu mężczyźnie. Nie umie sobie poradzić z odrzuceniem.

Napisałam wtedy do niego list: że nie chcę z nim mieć żadnego kontaktu, żałuję, że tak długo z tym zwlekałam, narażając się na kolejne przykrości, kłamstwa, manipulacje i krzyki. Żałuję, że zgadzałam się na rolę wykorzystywanej ofiary. Nie wysłałam tej wiadomości, jeszcze nie byłam w stanie zerwać.

Udało mi się dwa tygodnie później: zadzwoniłam do niego wieczorem, ale nie odebrał. Potem napisał, że nie mógł. Nie dyskutowałam, po prostu go zablokowałam na wszystkich komunikatorach. I nigdy nie odblokowałam, choć wiele razy o to prosił.

Każdy dzień bez