Cząstki elementarne - Michel Houellebecq - ebook + książka

Cząstki elementarne ebook

Michel Houellebecq

4,2
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niepokojąca diagnoza współczesnych postaw ludzkich.

Młody biolog, przesiadujący w nieskończoność nad swoją pracą, i jego przyrodni brat, pogrążający się w kryzysie psychicznym nałogowy konsument pornografii, uosabiają zdaniem autora dwa skrajne sposoby życia we współczesnej cywilizacji. Kiedy obsesje seksualne przywodzą jednego z braci na skraj obłędu, drugi pracuje nad genetycznym modelem nieśmiertelnej i bezpłciowej istoty ludzkiej. Książka łącząca elementy powieści obyczajowej, eseju i science fiction wywołała we Francji istną burzę, a nieprzyznanie jej autorowi nagrody Goncourtów porównywano z odrzuceniem przez jury „Podróży do kresu nocy” Céline'a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 384

Oceny
4,2 (18 ocen)
6
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michel Houellebecq

CZĄSTKI ELEMENTARNE

przełożyła Agnieszka Daniłowicz-Grudzińska

Tytuł oryginału: Les particules élémentaires

Copyright © Flammarion, 1998

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Wydanie VI

Warszawa, MMXV

Prolog

Ta książka jest przede wszystkim historią mężczyzny, który większą część życia przeżył w Europie Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. W zasadzie samotny, od czasu do czasu utrzymywał jednak stosunki z innymi ludźmi. Żył w nieszczęśliwych i skomplikowanych czasach. Kraj, w którym się urodził, przechylał się powoli, lecz nieuchronnie ku strefie ekonomicznej krajów średnio zamożnych; na ludzi z jego pokolenia często czyhała nędza, poza tym spędzali życie w samotności i goryczy. Uczucia miłości, czułości i braterstwa właściwie przestały istnieć; we wzajemnych kontaktach jego rówieśnicy najczęściej przejawiali obojętność na los drugiego człowieka, a nawet okazywali okrucieństwo.

Michel Dzierżyński zniknął w momencie, gdy uchodził za bardzo wybitnego biologa; myślano o nim poważnie jako kandydacie do Nagrody Nobla; jego prawdziwa wielkość miała wyjść na jaw dopiero nieco później.

W czasach, w których żył Dzierżyński, filozofię uważano na ogół za naukę pozbawioną jakiejkolwiek praktycznej, a nawet obiektywnej wartości. W istocie wizja świata, jaka w konkretnym momencie przeważa wśród większości członków danego społeczeństwa, determinuje jego gospodarkę, politykę oraz obyczaje.

Mutacje metafizyczne – to znaczy radykalne i całościowe przemiany przyjętej powszechnie wizji świata – występują w historii ludzkości jedynie sporadycznie. Jako przykład tego zjawiska można podać pojawienie się chrześcijaństwa.

Mutacja metafizyczna rozwija się od razu, nie napotykając żadnych przeszkód, aż osiągnie ostateczny cel, jaki sobie założyła. Wymiata bez pardonu systemy ekonomiczne i polityczne, sądy estetyczne i hierarchie społeczne. Jej biegu nie zdoła zatrzymać żadna ludzka siła – żadna inna siła niż pojawienie się kolejnej mutacji metafizycznej.

Nie sposób stwierdzić z całą pewnością, że mutacje metafizyczne zachodzą wyłącznie w społeczeństwach osłabionych czy schyłkowych. Kiedy pojawiło się chrześcijaństwo, Cesarstwo Rzymskie znajdowało się u szczytu swej potęgi i panowało ono nad całym światem; nikt nie dorównywał mu w rozwoju technicznym i militarnym; a mimo to nie miało ono żadnych szans przetrwania. Gdy pojawiła się nowoczesna nauka, średniowieczne chrześcijaństwo stanowiło gotowy system pojmowania człowieka i wszechświata; służyło za podstawę do rządzenia narodami, tworzyło uczone dzieła, decydowało zarówno o pokoju, jak i o wojnie, organizowało produkcję i podział wszelkich dóbr. Nic jednak nie powstrzymało jego upadku.

Michel Dzierżyński nie był ani pierwszym, ani głównym twórcą tej trzeciej mutacji metafizycznej – pod wieloma względami najbardziej radykalnej – która miała otworzyć nowy okres w historii świata, lecz wskutek pewnych bardzo szczególnych okoliczności, jakie nastąpiły w jego życiu, stał się jednym z najbardziej świadomych i przenikliwych jej twórców.

Dzisiaj żyjemy pod całkiem nowym panowaniem

I splatanie się okoliczności spowija nasze ciała,

Obmywa nasze ciała

Otoczką radości.

To, co dawniej ludzie przeczuwali poprzez swoją muzykę, My urzeczywistniamy co dzień w praktycznej rzeczywistości.

To, co dla nich było domeną niedostępności i absolutu,

My uważamy za rzecz całkiem prostą i dobrze znaną.

A jednak szanujemy tych ludzi;

Przecież tyle zawdzięczamy ich marzeniom.

Wiemy, że bylibyśmy niczym bez splatania się bólu i radości, które stanowiło ich historię,

Wiemy, że przebijając się przez nienawiść i strach, zderzając się w mroku,

Pisząc swoją historię,

Nosili w sobie nasz obraz.

Wiemy, że nie byłoby ich, że nie mogłoby ich być, gdyby nie mieli w głębi tej nadziei, Nie mogliby istnieć bez swojego marzenia.

Teraz, kiedy żyjemy w świetle, Teraz, kiedy żyjemy tak blisko światła

I gdy światło obmywa nasze ciała,

Spowija nasze ciała

Otoczką radości,

Teraz, gdy zamieszkaliśmy tak blisko rzeki,

W popołudniach bez końca,

Teraz, kiedy światło wokół naszych ciał stało się wyczuwalne,

Teraz, kiedy dotarliśmy do celu

I zostawiliśmy za sobą świat rozstań,

Rozstań mentalny świat,

I pławimy się w niezmiennej i płodnej radości

Nowych praw,

Dzisiaj

Po raz pierwszy

Możemy opisać kres dawnego panowania.

Część pierwszaUtracone królestwo

1

Pierwszy lipca 1998 roku wypadał w środę. Zgodnie zatem z logiką, chociaż wyjątkowo, Dzierżyński urządził pożegnalny koktajl we wtorek wieczorem. Przytłoczona masą pojemników z zamrożonymi embrionami, lodówka marki Brandt użyczyła miejsca butelkom szampana; zazwyczaj służyła do przechowywania używanych na co dzień do badań produktów chemicznych.

Cztery butelki na piętnaście osób to trochę za mało. Wszystkiego zresztą było trochę za mało: motywy tego spotkania okazały się czysto formalne; jedno niezręczne słowo, jedno krzywe spojrzenie i grupa mogła się rozejść; każdy udałby się pośpiesznie do swego samochodu. Goście zajmowali klimatyzowany pokój w suterenie, wyłożony białymi kafelkami, udekorowany plakatem przedstawiającym jeziora. Nikt nie zaproponował, żeby zrobić zdjęcia. Młody naukowiec, który dołączył do nich na początku roku, brodacz o głupawym wyglądzie, ulotnił się po kilku minutach, wymawiając się problemami z garażem. Coraz wyraźniej było widać, że biesiadnicy czują się nieswojo. Zbliżały się wakacje, niektórzy wybierali się do rodzinnych domów, inni na łono natury. Słowa, które wymieniali między sobą, rozbrzmiewały spokojnie w powietrzu. Rozstali się szybko.

O dziewiętnastej trzydzieści było już po wszystkim. Dzierżyński przemierzył parking w towarzystwie koleżanki o długich czarnych włosach, bardzo jasnej cerze i wydatnym biuście. Była trochę starsza od niego; prawdopodobnie miała objąć jego stanowisko na czele zespołu naukowego. Większość jej publikacji dotyczyła genu drozofili DAF3; nie miała męża.

Stojąc przed swoją toyotą, uśmiechnął się i wyciągnął rękę do badaczki (wykonanie tego gestu i podkreślenie go uśmiechem przewidywał już od kilku sekund, przygotowywał się do niego w myśli). Dłonie splotły się w łagodnym uścisku. Za późno pomyślał, że temu uściskowi brakuje ciepła; w tych okolicznościach mogliby się ucałować, tak jak ministrowie czy niektórzy piosenkarze z programów rozrywkowych.

Kiedy się pożegnali, przez pięć minut, które wydały mu się długie, siedział w samochodzie. Dlaczego ona nie odjeżdża? Masturbuje się, słuchając Brahmsa? Czy też rozmyśla o swojej karierze, o nowych obowiązkach, a jeśli tak, czy jest zadowolona z tej sytuacji? W końcu golf genetyczki opuścił parking; Dzierżyński znowu został sam. Dzień był wspaniały, jeszcze wieczorem czuło się ciepło. W pierwszych tygodniach lata wszystko wydawało się zastygłe w promiennym bezruchu; choć – Dzierżyński zdawał sobie z tego sprawę – dni stawały się coraz krótsze.

Pracowałem w wyjątkowym otoczeniu, pomyślał, kiedy sam z kolei ruszał. Na pytanie: „Czy jako mieszkańcy Palaiseau czujecie się uprzywilejowani?”, sześćdziesiąt trzy procent osób odpowiadało: „Tak”. To można zrozumieć – budynki były niskie, oddzielone od siebie trawnikami. Kilka hipermarketów umożliwiało łatwe zaopatrzenie; pojęcie jakości życia w odniesieniu do Palaiseau nie wydawało się przesadne.

Autostrada południowa w kierunku Paryża była opustoszała. Miał wrażenie, że bierze udział w nowozelandzkim filmie fantastycznonaukowym, który widział w czasach studenckich: ostatni człowiek na Ziemi po zniknięciu wszelkiego życia. Coś w atmosferze przywodziło na myśl ponurą apokalipsę.

Dzierżyński mieszkał na ulicy Frémicourt od około dziesięciu lat; przyzwyczaił się do niej, dzielnica była spokojna. W 1993 roku odczuł konieczność posiadania towarzystwa; czegoś, co by go witało, kiedy wraca wieczorem do domu. Jego wybór padł na białego kanarka, bojaźliwe zwierzątko. Kanarek śpiewał, zwłaszcza rano; jednak nie wydawał się radosny; ale czy kanarek może być radosny? Radość jest przeżyciem silnym i głębokim, uczuciem uniesienia, ogarniającym całą świadomość; można ją porównać do stanu upojenia, zachwytu, ekstazy. Pewnego razu wypuścił ptaszka z klatki. Kanarek z przerażenia nasrał na kanapę, a potem rzucił się na pręty w poszukiwaniu drzwiczek. Miesiąc później ponowił próbę. Tym razem nieszczęsne stworzenie wypadło przez okno; amortyzując upadek, ptaszek zdołał usiąść na balkonie przeciwległego budynku pięć pięter niżej. Michel musiał zaczekać na powrót lokatorki, żywiąc głęboką nadzieję, że nie posiada ona kota. Okazało się, że dziewczyna jest redaktorką pisma „20 Ans”; mieszka sama i wraca późno. Nie miała kota.

Zapadła noc; Michel odzyskał swoje zwierzątko, które, wtulone w betonową ścianę, drżało z zimna i ze strachu. Kilka razy, na ogół kiedy wynosił śmieci, natknął się znowu na redaktorkę. Kiwała głową, co prawdopodobnie miało znaczyć, że go rozpoznaje; on się jej odkłaniał. Reasumując, ten incydent pozwolił mu nawiązać sąsiedzką znajomość; chociaż tyle dobrego.

Z jego okien widać około dziesięciu budynków, czyli około trzystu mieszkań. Kiedy wracał do domu, kanarek na ogół zaczynał gwizdać i szczebiotać, trwało to od pięciu do dziesięciu minut; później Michel wymieniał mu ziarno, podściółkę i wodę. Jednak tego wieczoru przywitała go cisza. Podszedł do klatki: ptaszek nie żył. Białe ciałko, już zimne, spoczywało na boku, na grysowej podściółce.

Zjadł na kolację gotowe danie z okonia morskiego w ziołach, marki Monoprix Gourmet, do tego wypił dość liche valdepeñas. Po chwili wahania włożył zwłoki ptaszka do plastikowej torebki, którą obciążył butelką po piwie, i wyrzucił wszystko do zsypu na śmieci. Co miał zrobić? Odprawić mszę?

Nigdy się nie dowiedział, dokąd prowadzi ów zsyp o wąskim wlocie (lecz dość szerokim, by pomieścić kanarka). Przyśniły mu się jednak gigantyczne śmietniki, pełne filtrów po kawie, ravioli w sosie i pociętych narządów płciowych. Ogromne robaki wielkości ptaka atakowały dziobami zwłoki kanarka. Wyrywały mu nóżki, rozszarpywały wnętrzności, dłubały w oczodołach. Zerwał się w środku nocy roztrzęsiony; było dopiero wpół do drugiej. Połknął trzy xanaxy. I tak zakończył się jego pierwszy wieczór wolności.

2

Czternastego grudnia 1900 roku w raporcie Akademii Berlińskiej, zatytułowanym Zur Theorie des Gesetzes der Energieverteilung in Normalspektrum, Max Planck wprowadził po raz pierwszy pojęcie kwantu energii, które miało odegrać zasadniczą rolę w dalszym rozwoju fizyki. W latach 1900–1920 mniej lub bardziej zręczne interpretacje, inspirowane głównie przez Einsteina i Bohra, próbowały pogodzić nowe pojęcie z istniejącymi już teoriami; dopiero na początku lat dwudziestych te próby zostały definitywnie skrytykowane.

Niels Bohr jest uważany za prawdziwego twórcę mechaniki kwantowej nie tylko z racji własnych odkryć, lecz przede wszystkim dzięki niezwykłej atmosferze kreatywności, wrzenia intelektualnego, wolności umysłowej oraz przyjaźni, jaką potrafił wokół siebie stworzyć. Instytut Fizyki w Kopenhadze, założony przez Bohra w 1919 roku, przyjmował w swe progi wszystkich liczących się młodych fizyków europejskich: pobierali tam nauki: Heisenberg, Pauli, Born. Bohr, nieco starszy od nich, potrafił całymi godzinami dyskutować nad jakimś szczegółem ich hipotez, łącząc we właściwy sobie sposób przenikliwość filozoficzną z życzliwością i rygorem. Dokładny aż do przesady, wręcz maniak, nie tolerował żadnych ogólników w interpretacji doświadczeń; ale też i żaden nowy pomysł nie wydawał mu się a priori zwariowany, a żadna klasyczna myśl nie była nietykalna. Lubił zapraszać studentów do swego domu na wsi w Tisvilde; przyjmował tam również innych specjalistów, rozmowy przechodziły swobodnie z fizyki na filozofię, z historii na sztukę, z religii na problemy życia codziennego. Nic podobnego nie wydarzyło się od początków myśli greckiej. W takich właśnie wyjątkowych okolicznościach, w latach 1925–1927, opracowano podstawowe założenia interpretacji kopenhaskich, które w znacznej mierze zrewolucjonizowały wcześniejsze pojęcia przestrzeni, przyczynowości i czasu.

Dzierżyńskiemu w najmniejszym nawet stopniu nie udało się odtworzyć podobnego zjawiska. Atmosfera w zespole badawczym, którym kierował, była po prostu atmosferą biurową. Naukowcy zajmujący się biologią molekularną, w niczym nieprzypominający „Rimbaudów mikroskopu”, jak lubi ich postrzegać sentymentalna publiczność, są przeważnie rzetelnymi technikami pozbawionymi geniuszu, czytają „Le Nouvel Observateur” i marzą o wakacjach na Grenlandii. Badania w dziedzinie biologii molekularnej nie wymagają żadnej kreatywności, żadnej inwencji; w rzeczywistości jest to zajęcie niemal całkowicie rutynowe, do którego potrzebne są jedynie przyzwoite, aczkolwiek drugorzędne, zdolności intelektualne. Ludzie robią doktoraty, habilitacje, a przecież do obsługi aparatury spokojnie wystarczyłyby matura i jakiś dwuletni kurs. Desplechin, sekretarz Wydziału Nauk Biologicznych CNRS – Krajowego Ośrodka Badań Naukowych – lubił powtarzać:

– Żeby wymyślić kod genetyczny, żeby odkryć zasadę syntezy białka, tak, tutaj trzeba było się napocić. Zresztą zwróćcie uwagę, że to Gamow, fizyk, jako pierwszy poczuł pismo nosem. Ale odczytywanie DNA, cóż... Odczytujemy, odczytujemy. Robimy jedną molekułę, robimy drugą. Wprowadzamy dane do komputera, komputer oblicza podstruktury. Wysyłamy faks do Kolorado: oni robią gen B27, my robimy C33. Wielkie rzeczy! Od czasu do czasu ktoś nieznacznie ulepsza aparaturę; w zasadzie to wystarczy, żeby dostać Nobla. Nie ma o czym mówić.

Pierwszego lipca po południu z nieba lał się żar. W takie popołudnia zwykle pogoda się psuje, w końcu zrywa się burza, przeganiając obnażone ciała. Okna gabinetu Desplechina wychodziły na quai Anatole France. Po drugiej stronie Sekwany, na quai des Tuileries, gromadzili się w słońcu homoseksualiści, rozmawiali w parach lub w małych grupach, leżąc na ręcznikach. Prawie wszyscy byli w stringach. Ich muskuły natłuszczone olejkiem do opalania lśniły w słońcu, pośladki mieli błyszczące, wypukłe i krągłe. Niektórzy, nie przerywając pogaduszek, masowali sobie narządy płciowe przez nylonowe stringi albo wsuwali palec za gumkę i odsłaniali zarost i nasadę członka. Desplechin ustawił przy drzwiach balkonowych lunetę. Krążyła pogłoska, że sam jest homoseksualistą; w rzeczywistości od kilku lat był głównie salonowym alkoholikiem. Pewnego popołudnia, przy podobnej pogodzie, dwa razy usiłował się masturbować, z okiem przyklejonym do lunety, wpatrując się uporczywie w sylwetkę chłopaka, który spuścił slipy i którego kutas rozpoczynał właśnie wzruszający lot w powietrze. Jego penis natomiast opadł, sflaczały i pomarszczony, suchy; dał sobie spokój.

Dzierżyński przybył punktualnie o szesnastej. Desplechin wezwał go do siebie. Przypadek Dzierżyńskiego go intrygował. Oczywiście był taki zwyczaj, że pracownik naukowy brał roczny urlop i jechał pracować z innym zespołem do Norwegii czy Japonii lub nawet do jednego z owych ponurych krajów, gdzie czterdziestolatkowie masowo popełniają samobójstwa. Inni – takie przypadki zdarzały się często za czasów Mitterranda, kiedy to pazerność finansowa przybrała nieprawdopodobne rozmiary – usiłowali zdobyć kapitał inwestycyjny i zakładali firmy, aby skomercjalizować tę czy inną molekułę; niektórzy zresztą dorabiali się w krótkim czasie pokaźnej fortuny, bez skrupułów wykorzystując wiedzę nabytą w latach bezinteresownych badań. Jednak ten dłuższy urlop Dzierżyńskiego, bez projektu, bez celu, bez najmniejszego chociażby uzasadnienia, wydawał się niezrozumiały. W wieku czterdziestu lat był on szefem zespołu badawczego, pod jego kierownictwem pracowało piętnastu naukowców; on sam podlegał – i to całkiem teoretycznie – jedynie Desplechinowi. Zespół uzyskiwał wspaniałe rezultaty, miał opinię jednego z najlepszych w Europie. O co więc chodziło? Desplechin nadał głosowi bardziej dynamiczny ton:

– Czy ma pan jakieś plany? – Nastąpiło około trzydziestu sekund milczenia, po czym Dzierżyński rzekł powściągliwie:

– Rozmyślać.

Nieźle się zaczynało. Zmuszając się do frywolnego tonu, Desplechin dodał:

– W sferze osobistej?

Obserwując na wprost siebie tę poważną twarz o ostrych rysach i smutnym spojrzeniu, Desplechin nagle doznał uczucia zniewalającego wstydu. Co w sferze osobistej? To on sam piętnaście lat temu wypatrzył Dzierżyńskiego na uniwersytecie w Orsay. Wybór okazał się znakomity: Dzierżyński był naukowcem rzetelnym, dokładnym, pełnym inwencji; nazbierało mu się już sporo prac. Jeżeli Krajowy Ośrodek Badań Naukowych zdołał zachować wysoką rangę w Europie w badaniach z zakresu biologii molekularnej, to w dużej mierze zawdzięczał to właśnie jemu. Wywiązał się z umowy z nawiązką.

– Naturalnie – zakończył Desplechin – ma pan nadal dostęp do danych informatycznych. Dotyczy to również danych znajdujących się w serwerze oraz wejścia na interfejs internetowy CNRS, wszystko na czas nieokreślony. W razie potrzeby pozostaję do pańskiej dyspozycji.

Po wyjściu Michela podszedł znowu do drzwi balkonowych. Lekko się pocił. Na bulwarze naprzeciwko młody brunet o północnoafrykańskiej urodzie zdejmował szorty. Podstawowe problemy biologii pozostawały wciąż do rozwiązania. Biolodzy myśleli i postępowali tak, jak gdyby molekuły były oddzielnymi elementami materii, powiązanymi ze sobą wyłącznie siłą przyciągania i odpychania elektromagnetycznego; żaden z nich, był o tym przekonany, nie słyszał o paradoksie EPR, o doświadczeniach Aspecta; żaden z nich nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapoznać się z osiągnięciami fizyki, jakich dokonano od początku wieku; ich koncepcja atomu nie różniła się prawie od koncepcji Demokryta. Zbierali z mozołem olbrzymie ilości danych, mając jedno tylko na celu: uzyskać natychmiastowe zastosowania przemysłowe, i ani przez chwilę nie uświadamiali sobie, że koncepcyjny fundament ich poczynań jest już podkopany. Dzierżyński i on sam, dzięki swym studiom fizycznym, prawdopodobnie jako jedyni w CNRS mieli tę świadomość: gdyby rzeczywiście poruszyć temat atomowych podstaw życia, fundamenty współczesnej biologii ległyby w gruzach. Desplechin rozmyślał nad tymi zagadnieniami, podczas gdy nad Sekwaną zapadał wieczór. Nie był zdolny wyobrazić sobie, jakimi torami mogłaby podążać myśl Dzierżyńskiego; nie czuł się nawet na siłach, aby z nim o tym dyskutować. Dobiegał sześćdziesiątki; intelektualnie czuł się do szczętu wypalony. Homoseksualiści odeszli, bulwar był teraz opustoszały. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miał wzwód; czekał na burzę.

3

Burza rozpętała się około dwudziestej pierwszej. Dzierżyński słuchał padającego deszczu, popijając małymi łykami lichy armaniak. Niedawno skończył czterdzieści lat: czy dopadł go kryzys czterdziestolatka? Dzięki lepszym warunkom życia ludzie czterdziestoletni są obecnie w doskonałej formie, ich kondycja fizyczna jest znakomita. Pierwsze oznaki – zarówno w wyglądzie zewnętrznym, jak w reakcji organizmu na wysiłek – wskazujące, że pewien próg został przekroczony, że rozpoczęła się długa droga w dół, ku śmierci, pojawiają się dopiero w wieku czterdziestu pięciu czy nawet pięćdziesięciu lat. Ponadto owemu sławnemu „kryzysowi czterdziestolatka” towarzyszą pewne zjawiska natury seksualnej, raptowne i gorączkowe poszukiwanie ciał bardzo młodych dziewczyn. W przypadku Dzierżyńskiego rozważania te nie miały sensu – kutas służył mu do sikania, i tyle.

Następnego dnia wstał około siódmej, wziął z regału Część i całość, naukową autobiografię Wernera Heisenberga, i udał się pieszo w kierunku Pól Marsowych. Wschód słońca był niczym niezmącony, a poranek rześki. Miał tę książkę od siedemnastego roku życia. Siedząc pod platanem na bulwarze Victor-Cousin, przeczytał jeszcze raz ten ustęp pierwszego rozdziału, w którym Heisenberg, powracając do swoich studenckich lat, opowiada o okolicznościach, w jakich po raz pierwszy zetknął się z teorią atomu:

„Było to chyba wiosną 1920 roku. Rezultaty pierwszej wojny światowej poruszyły i zaniepokoiły młodzież naszego kraju. Cugle wyśliznęły się z rąk do głębi rozczarowanego starszego pokolenia, a młodzi zbierali się w grupy, mniejsze lub większe stowarzyszenia, aby szukać nowych własnych dróg, lub chociaż znaleźć nowy kompas, skoro stary wydawał się rozbity. I tak pewnego wiosennego dnia znalazłem się na wycieczce z grupą dziesięciu czy dwudziestu kolegów, w większości młodszych ode mnie; wędrowaliśmy drogą, która wiodła, o ile dobrze pamiętam, przez wzgórza na zachodnim brzegu Jeziora Starnberskiego, a kiedy otwierał się widok przez świeżą zieleń buków, okazywało się, że leży ono na lewo pod naszymi nogami i zdaje się ciągnąć aż do widocznych za nim gór. Wtedy właśnie dziwnym zbiegiem okoliczności doszło do pierwszej rozmowy o świecie atomów, mającej duże znaczenie dla mego późniejszego rozwoju naukowego”1.

Około jedenastej znowu zaczynał się robić coraz większy upał. Po powrocie do domu Michel rozebrał się do naga i położył. Przez następne trzy tygodnie jego ruchy ograniczały się do minimum. Można sobie wyobrazić, że ryba, wystawiając od czasu do czasu łeb z wody, dostrzega przez kilka sekund ów powietrzny świat, zupełnie inny – rajski. Oczywiście musi zaraz powrócić do świata wodorostów, gdzie ryby się pożerają; ale przez kilka sekund wyczuwa istnienie innego świata, doskonałego – naszego świata.

Piętnastego lipca wieczorem zadzwonił do Brunona. Na tle jazzowej muzyczki głos przyrodniego brata nadawał tekst subtelnie zaznaczony podtekstami. Tak, Brunona niewątpliwie dopadł „kryzys czterdziestolatka”. Nosił skórzane płaszcze i zapuszczał brodę. Aby pokazać, że zna życie, wysławiał się jak postać z drugorzędnego serialu kryminalnego, palił cygara, wyrabiał sobie mięśnie klatki piersiowej. Michel natomiast wcale nie wierzył w teorię „kryzysu czterdziestolatka”. Człowiek, którego dopada kryzys czterdziestolatka, chce jedynie żyć, żyć trochę dłużej; chce jedynie niewielkiego odroczenia. W jego przypadku prawda była taka, że miał wszystkiego zupełnie dość; po prostu nie widział żadnego powodu, żeby to miało dalej trwać.

Tego samego wieczoru odnalazł zdjęcie zrobione w szkole podstawowej w Charny – i rozpłakał się. Siedzące przy pulpicie dziecko trzymało w rękach otwarty podręcznik. Wpatrywało się z uśmiechem w obiektyw, pełne radości i odwagi; a tym dzieckiem, rzecz niepojęta, był on. Dziecko odrabiało lekcje, uczyło się z ufną powagą. Wchodziło w świat, odkrywało świat i świat go nie przerażał; było gotowe zająć swoje miejsce w społeczeństwie. To wszystko wyrażało spojrzenie dziecka. Chłopczyk miał na sobie fartuszek z małym kołnierzykiem.

Przez wiele dni Michel patrzył na to zdjęcie, leżało ono w zasięgu ręki, oparte o nocną lampkę. Czas to banalna tajemnica i wszystko jest, jak ma być, próbował sobie wmawiać; spojrzenie gaśnie, radość i zaufanie znikają. Wyciągnięty na materacu marki Bultex bez powodzenia oswajał się z niestałością. Na czole dziecka widniało małe okrągłe wgłębienie – blizna po ospie wietrznej; blizna przetrwała przez te wszystkie lata. Gdzie leżała prawda? Południowy upał wypełniał pokój.

4

Wszystko wskazywało na to, że urodzony w 1882 roku na wsi w środkowej części Korsyki, w chłopskiej rodzinie analfabetów, Martin Ceccaldi będzie wiódł życie rolniczo-sielskie, o ograniczonym zasięgu działania, takie, jakie od nieokreślonego ciągu pokoleń prowadzili jego przodkowie. Mowa o pewnym stylu życia, który już dawno zniknął z naszych wsi, toteż jego wyczerpująca analiza niewiele by tu wniosła; ponieważ jednak poniektórzy radykalni ekolodzy przejawiają raz po raz niezrozumiałą za nim tęsknotę, podam, dla pełnego obrazu, jego krótki syntetyczny opis: ma się przyrodę i czyste powietrze, uprawia się kilka parcel (których liczba jest ściśle określona poprzez surowo przestrzegany system dziedziczenia), czasem ustrzeli się dzika; pieprzy się na prawo i lewo, zwłaszcza własną żonę, która wydaje na świat dzieci; wychowuje się te dzieci po to, żeby zajęły miejsce w tym samym ekosystemie, łapie się jakąś chorobę i tyle.

Szczególny los Martina Ceccaldiego jest w rzeczywistości jak najbardziej symptomatyczny dla roli, jaką przez cały okres Trzeciej Republiki odgrywała szkoła laicka w procesie integracji ze społeczeństwem francuskim i w propagowaniu postępu technicznego. Jego nauczyciel szybko zauważył, że ma do czynienia z uczniem wyjątkowym, obdarzonym zdolnością abstrakcyjnego myślenia oraz inwencją formalną, które z trudem znalazłyby ujście w środowisku, z jakiego się wywodził. W pełni świadom, że jego rola nie ogranicza się jedynie do wyposażenia przyszłego obywatela w bagaż podstawowej wiedzy, że jego zadaniem jest również wykrywanie jednostek wybitnych, powołanych do sprawowania urzędów Republiki, zdołał przekonać rodziców, iż przyszłość Martina jest na pewno poza Korsyką. W 1894 roku chłopak, z ufundowanym stypendium, zamieszkał w internacie i rozpoczął naukę w liceum Thiersa w Marsylii (trafnie opisanym przez Marcela Pagnola we wspomnieniach z dzieciństwa, które, dzięki doskonałemu odtworzeniu ideałów epoki, na przykładzie drogi życiowej młodego uzdolnionego człowieka z ubogiego środowiska, miały stać się do końca życia ulubioną lekturą Martina Ceccaldiego). W 1902 roku, w pełni spełniając nadzieje, jakie pokładał w nim dawny nauczyciel, został przyjęty do Ecole Polytechnique.

W roku 1911 powierzono mu misję, która miała zaważyć na jego dalszych losach. Chodziło o stworzenie na całym terytorium Algierii sprawnej sieci wodociągowej. Zajmował się tym przez ponad dwadzieścia pięć lat, obliczając łuki akweduktów i średnice rur kanalizacyjnych. W 1923 roku poślubił Geneviève July, sklepikarkę o odległych korzeniach langwedockich, której rodzina mieszkała w Algierii od dwóch pokoleń. W roku 1928 urodziła się córka, Janine.

Opowieść o ludzkim życiu może być tak długa lub tak krótka, jak kto sobie życzy. Opcja metafizyczna albo tragiczna, ograniczająca się, koniec końców, do dat urodzenia i śmierci, tradycyjnie wypisywanych na płycie nagrobnej, ma naturalnie tę zaletę, że jest wyjątkowo zwięzła. W przypadku Martina Ceccaldiego stosowne jest przywołanie wymiaru historycznego i społecznego, kładącego mniejszy akcent na cechy osobiste jednostki niż na ewolucję społeczeństwa, dla którego stanowi ona element symptomatyczny. Z jednej strony niesione przez ewolucję historyczną epoki, z drugiej zaś należące do niej z własnego wyboru, jednostki symptomatyczne wiodą zazwyczaj egzystencję prostą i szczęśliwą; historia ich życia może więc najczęściej zmieścić się na jednej lub dwóch stronach. Natomiast Janine Ceccaldi należała do owej zniechęcającej kategorii prekursorów. Prekursorzy z jednej strony w znacznym stopniu przystosowani są do stylu życia przeważającego w ich epoce, a z drugiej starają się go wyprzedzić, głosząc nowe normy zachowania lub też popularyzując zachowania mało jeszcze praktykowane. Wymagają więc zwykle trochę dłuższego opisu, gdyż ich droga życiowa jest często bardziej burzliwa i powikłana. Jednakże odgrywają oni tylko rolę katalizatora historii – głównie katalizatora jej rozkładu – ale nigdy nie są w stanie nadać nowego kierunku wydarzeniom, ta rola bowiem przypada rewolucjonistom oraz prorokom.

Córka Martina i Geneviève Ceccaldich bardzo wcześnie ujawniła nieprzeciętne zdolności intelektualne, dorównujące co najmniej zdolnościom jej ojca, połączone z przejawami niezależnego charakteru. Dziewictwo straciła w wieku lat trzynastu (co jak na ową epokę i jej środowisko było czymś wyjątkowym), a później w czasie wojny (dość spokojnym w Algierii) zajęła się wyłącznie bywaniem na najważniejszych balach, urządzanych pod koniec tygodnia, najpierw w Konstantynie, później w Algierze; zbierając przy tym, co okres, znakomite oceny w szkole. Tak więc, gdy w 1945 roku opuszczała rodziców, by podjąć studia medyczne w Paryżu, posiadała świadectwo maturalne z wyróżnieniem oraz spore już doświadczenie seksualne.

Lata powojenne były żmudne i pełne napięć; wskaźnik produkcji przemysłowej spadł do minimum, a reglamentację żywności zniesiono dopiero w 1948 roku. Jednakże u niewielkiej grupy ludzi z wyższych sfer pojawiły się już pierwsze oznaki masowej konsumpcji seksu traktowanego jako rozrywka. Moda ta przyszła ze Stanów Zjednoczonych i miała rozpowszechnić się w ciągu następnych dziesięcioleci wśród całego społeczeństwa. Janine Ceccaldi, studentka wydziału medycyny w Paryżu, mogła więc doświadczyć na własnej skórze, czym były lata „egzystencjalne”, a nawet zdarzyło jej się zatańczyć w „Tabou” be-bop z Jeanem-Paulem Sartre’em. Dzieła filozofa nie wywarły na niej szczególnego wrażenia, uderzyła ją natomiast brzydota mężczyzny granicząca z kalectwem i ów incydent nie miał dalszego ciągu. Ona sama była bardzo piękna, o wyraźnie śródziemnomorskim typie urody, i zanim w 1952 roku spotkała Serge’a Clémenta, który kończył wtedy specjalizację z chirurgii, miała wiele romansów.

„Namalować wam portret mojego ojca? – lubił mawiać Bruno po latach. – Weźcie małpę, dajcie jej do ręki telefon komórkowy i gotowe”. W tamtych czasach Serge Clément nie posiadał oczywiście telefonu komórkowego; ale istotnie był dosyć owłosiony. Właściwie nie był urodziwy; biła jednak od niego potężna i prosta męskość, która niewątpliwie uwiodła początkującą lekarkę. Poza tym miał pewne plany. W czasie podróży do Stanów Zjednoczonych przekonał się, że chirurgia plastyczna otwiera przed ambitnym lekarzem wiele godnych uwagi perspektyw. Postępujący rozwój rynku kultywującego uwodzenie i piękno ciała, równoczesny rozpad tradycyjnego związku dwojga osób, możliwość ożywienia gospodarczego w Europie Zachodniej: wszystko doskonale się składało, przepowiadając temu sektorowi znakomite perspektywy rozwoju, i trzeba oddać Serge’owi Clémentowi, że był jednym z pierwszych w Europie – a na pewno we Francji – którzy to zrozumieli; tyle że brakowało mu funduszy niezbędnych do rozpoczęcia działalności. Martin Ceccaldi, na którym duch przedsiębiorczości przyszłego zięcia wywarł korzystne wrażenie, zgodził się pożyczyć mu pieniądze i pierwszą klinikę otwarto w Neuilly w 1953 roku. Sukces, nagłośniony w coraz bardziej popularnych pismach kobiecych, okazał się rzeczywiście piorunujący i następną klinikę otwarto w 1955 roku na wzgórzach Cannes.

Małżonkowie tworzyli wtedy to, co wkrótce zostało nazwane „nowoczesną parą”, i jeśli Janine zaszła w ciążę ze swoim mężem, to raczej przez nieuwagę. Zdecydowała się jednak na dziecko; macierzyństwo, myślała, jest jednym z tych doświadczeń, które kobieta powinna przeżyć; okres ciąży był zresztą dość przyjemny i Bruno urodził się w marcu 1956 roku. Nudne i uciążliwe zajęcia związane z chowaniem małego dziecka szybko wydały się małżonkom trudne do pogodzenia z ideałem wolności osobistej, tak więc za obopólną zgodą Bruno został wysłany w 1958 roku do Algieru, do dziadków ze strony matki. W tym czasie Janine ponownie zaszła w ciążę; tym razem ojcem był Marc Dzierżyński.

Nękany okrutną nędzą, graniczącą z głodem, Lucien Dzierżyński w 1919 roku opuścił katowickie zagłębie górnicze, gdzie urodził się dwadzieścia lat wcześniej, i wyruszył do Francji z nadzieją na znalezienie pracy. Zatrudnił się jako robotnik na kolei, najpierw przy budowie, później przy konserwacji torów, i poślubił Marie Le Roux, córkę wyrobników z Burgundii, również zatrudnioną na kolei. Umarł w 1944 roku podczas alianckiego bombardowania, zostawiając żonę z czwórką dzieci.

Trzecie dziecko, Marc, miało wtedy czternaście lat. Był to chłopiec inteligentny, poważny, nieco smutny. Dzięki pomocy sąsiada w 1946 roku dostał pracę w wytwórni filmowej Pathé w Joinville i przyuczał się do zawodu elektryka. Od razu okazało się, że ma wybitne zdolności: na podstawie schematów, nie czekając na głównego operatora, sam przygotowywał doskonałe oświetlenie. Henri Alekan bardzo go sobie cenił i chciał powierzyć mu rolę asystenta, gdy w 1951 roku zdecydował się przejść do ORTF2, które właśnie rozpoczynało nadawanie programów.

Marc poznał Janine na początku 1957 roku, kiedy robił reportaż dla telewizji na temat środowisk typowych dla Saint-Tropez. Jego programy, skupione przede wszystkim na osobie Brigitte Bardot (od filmu I Bóg stworzył kobietę, nakręconego w 1956 roku, zaczął się prawdziwy mit Bardotki), objęły również niektóre środowiska artystyczne i literackie, szczególnie te, które później nazywano „bandą Saganki”. Ten świat, niedostępny dla Janine mimo jej pieniędzy, fascynował ją i wydawało się, że rzeczywiście zakochała się w Marcu. Uważała, że jest w nim materiał na wielkiego filmowca, zresztą prawdopodobnie tak właśnie było. Pracując w warunkach właściwych reportażowi, używając jedynie lekkiego sprzętu oświetleniowego, tworzył, przestawiając kilka przedmiotów, niepokojące sceny, pełne realizmu, opanowania i niekłamanej rozpaczy, które przywoływały na myśl prace Edwarda Hoppera. Wodził obojętnym wzrokiem po sławach, o które się ocierał, a filmowanie Bardotki i Saganki obchodziło go tyle, co filmowanie kalmarów i raków. Z nikim nie rozmawiał, z nikim się nie przyjaźnił; był naprawdę fascynujący.

Janine rozwiodła się w 1958 roku, wkrótce po wysłaniu Brunona do dziadków. Był to rozwód polubowny, bez orzekania winy. Serge oddał jej wspaniałomyślnie swoje udziały w klinice w Cannes, które mogły zapewnić jej całkiem spory dochód. Kiedy wprowadzili się do willi w Sainte-Maxime, Marc w niczym nie zmienił swoich samotniczych obyczajów. Przynaglała go, żeby zajął się karierą filmową; przytakiwał, lecz zadowalał się tylko oczekiwaniem na kolejny temat reportażu. Kiedy wydawała kolację, on najczęściej wolał jeść sam, nieco wcześniej, w kuchni; później wychodził na spacer po nabrzeżu. Wracał tuż przed wyjściem gości, tłumacząc się montażem filmu. Narodziny ich syna w czerwcu 1958 roku wywołały w nim wyraźny niepokój i zamęt. Całymi minutami stał i patrzył na dziecko, które było do niego uderzająco podobne: ta sama twarz o wyostrzonych rysach, wydatne kości policzkowe; te same duże zielone oczy. Wkrótce Janine zaczęła go zdradzać. Prawdopodobnie cierpiał z tego powodu, ale trudno dociec, bo mówił coraz mniej. Ustawiał ołtarzyki z kamyków, gałązek, pancerzy skorupiaków, po czym fotografował je w ostrym świetle.

Reportaż o Saint-Tropez został triumfalnie przyjęty przez środowisko, lecz Marc odmówił udzielenia wywiadu dla „Cahiers du cinéma”. Jego notowania jeszcze raz poszły w górę po emisji krótkiego, bardzo jadowitego dokumentu, który nakręcił wiosną 1959 roku na temat audycji radiowej i „Salut les copains” oraz narodzin zjawiska big-beatu. Film fabularny stanowczo go nie interesował i dwukrotnie odmówił współpracy z Godardem. W tym czasie Janine zaczęła spotykać się z Amerykanami odwiedzającymi Wybrzeże. W Stanach Zjednoczonych, w Kalifornii, działo się coś radykalnie nowego. W Esalen, niedaleko Big Sur, powstawały komuny oparte na wolności seksualnej i zażywaniu psychodelicznych narkotyków, powodujących jakoby poszerzenie pola świadomości. Janine została kochanką Francesco di Meoli, Amerykanina włoskiego pochodzenia, który w swoim czasie stykał się z Ginsbergiem i Aldousem Huxleyem i należał do założycieli jednej ze wspólnot w Esalen.

W styczniu 1960 roku Marc wyjechał na reportaż o społeczeństwie komunistycznym nowego typu, które właśnie tworzyło się w Chinach Ludowych. Wrócił do Sainte-Maxime 23 czerwca po południu. Dom wydawał się opuszczony; ale w salonie siedziała po turecku na dywanie może piętnastoletnia, zupełnie naga dziewczyna.

– Gone to the beach... – rzuciła w odpowiedzi na jego pytania, po czym z powrotem zapadła w apatię. W sypialni Janine wielki brodacz, najwyraźniej pijany, leżał w poprzek łóżka i chrapał. Marc nastawił ucha; usłyszał jakieś jęki czy rzężenie.

W sypialni na piętrze panował odrażający smród, słońce wpadało przez szybę, rzucając ostre światło na czarno-białą glazurę. Jego syn czołgał się niezdarnie po posadzce, ślizgając się co chwila w kałuży uryny i ekskrementów. Mrużył oczy i bez przerwy jęczał. Wyczuwając ludzką obecność, rzucił się do ucieczki. Marc wziął go na ręce; przerażona mała istota drżała w jego ramionach.

Wyszedł; w pobliskim sklepie kupił fotelik dla dziecka. Napisał kilka słów do Janine, wsiadł do samochodu, przypiął dziecko do fotelika i ruszył, kierując się na północ. Na wysokości Valence odbił na Masyw Centralny. Zapadła noc. Od czasu do czasu, między jednym zakrętem a drugim, spoglądał na syna, który zasypiał z tyłu; czuł, że opanowuje go osobliwe uczucie.

Od tego dnia Michel był wychowywany przez babkę, która po przejściu na emeryturę zamieszkała w departamencie Yonne, skąd pochodziła. Jego matka wyjechała niebawem do Kalifornii i zamieszkała w komunie di Meoli. Michel miał ją ponownie zobaczyć dopiero w wieku piętnastu lat. Niewiele częściej miał zresztą widywać ojca, który w 1964 roku wyjechał na reportaż do Tybetu, znajdującego się pod chińską okupacją wojskową. W liście do matki twierdził, że czuje się dobrze, i oznajmiał, że pasjonuje się tybetańskim buddyzmem, który Chińczycy usiłowali wykorzenić przy użyciu siły; potem wiadomości się urwały. Protest Francji wobec rządu chińskiego nie przyniósł rezultatu, i chociaż nie znaleziono jego ciała, w rok później oficjalnie uznano go za zaginionego.

5

Jest lato 1968 roku i Michel ma dziesięć lat. Od drugiego roku życia mieszka sam z babcią w Charny, w departamencie Yonne, niedaleko granicy z Loiret. Rano Michel wstaje wcześnie i przygotowuje śniadanie dla babci; zrobił sobie specjalny wykres, na którym zapisał między innymi czas parzenia herbaty i liczbę tartinek.

Często zostaje w swoim pokoju aż do południowego posiłku. Czyta Juliusza Verne’a, „Psa Pifa” albo „Klub Pięciu”, ale najczęściej zagłębia się w serii „Cały Wszechświat”. Piszą tam o wytrzymałości materiałów, kształcie chmur, tańcu pszczół. Jest tam też mowa o Tadż Mahal, pałacu zbudowanym bardzo dawno przez pewnego króla w hołdzie dla zmarłej królowej; a także o śmierci Sokratesa i stworzeniu geometrii przez Euklidesa ponad dwa tysiące lat temu.

Po południu przesiaduje w ogrodzie. Oparty o pień czereśni, w krótkich spodenkach, czuje sprężystą masę trawy. Czuje ciepło słońca. Liście sałaty wchłaniają słoneczny żar, wchłaniają również wodę, Michel wie, że będzie musiał je podlać o zmierzchu. Czyta dalej „Cały Wszechświat” lub jakąś książkę z serii „Sto pytań na temat”; chłonie wiedzę.

Często jeździ rowerem po okolicy. Pedałuje z całej siły, wypełniając płuca smakiem wieczności. Wieczność dzieciństwa to krótka wieczność, ale on jeszcze o tym nie wie; krajobraz się przesuwa.

W Charny pozostał tylko jeden sklep spożywczy, jednak w każdą środę przyjeżdża dostawcza furgonetka z mięsem, a z rybami w piątek; w sobotę w południe babcia często szykuje dorsza w śmietanie. To ostatnie lato Michela w Charny, ale on jeszcze o tym nie wie. Na początku roku babcia miała wylew. Dwie córki, mieszkające pod Paryżem, właśnie szukają dla niej domu w najbliższej okolicy. Babka nie jest już w stanie mieszkać sama przez cały rok ani zajmować się ogrodem.

Michel rzadko bawi się z chłopcami w swoim wieku, choć jego kontakty z nimi nie są złe. Uważają, że jest trochę inny; ma świetne wyniki w nauce, rozumie wszystko bez większego wysiłku. Zawsze był ze wszystkiego prymusem; babcię napawa to oczywiście dumą. A jednak nie jest przez kolegów ani nienawidzony, ani źle traktowany. Chętnie daje im ściągać na klasówkach. Czeka, aż jego sąsiad skończy przepisywać, i dopiero wtedy przewraca kartkę. Pomimo znakomitych wyników siedzi w ostatnim rzędzie. Kruche są podstawy królestwa.

6

Pewnego letniego popołudnia, kiedy mieszkali jeszcze  w Yonne, Michel biegał po łąkach ze swoją kuzynką Brigitte. Brigitte była śliczną, przemiłą szesnastoletnią dziewczyną; kilka lat później miała poślubić strasznego skurwysyna. To było lato 1967 roku. Brała Michela za ręce i kręciła nim wokół siebie, później rzucali się na świeżo skoszoną trawę. Przytulał się do jej gorącej piersi; miała na sobie krótką spódniczkę. Nazajutrz byli pokryci czerwonymi krostkami, powodującymi potworne swędzenie całego ciała. Thrombidium holosericum, zwane także roztoczem, jest powszechnie spotykane w lecie na łąkach. Jego średnica wynosi około dwóch milimetrów. Ciało ma grube, mięsiste, znacznie wybrzuszone, jaskrawoczerwone. Wkłuwa kolec w skórę ssaków, powodując trudne do zniesienia podrażnienie. Linguatulia rhinaria, zwana także pajęczakiem, żyje w przewodach nosowych oraz w zatokach czołowych lub szczękowych psów, a niekiedy człowieka. Larwa jest owalna, z odwłokiem zakończonym ogonkiem, główka wyposażona w narząd kłujący. Dwie pary wyrostków (lub kikutów) zaopatrzone są w długie pazury. Dorosły osobnik, biały, lancetowaty, ma długość od 18 do 85 milimetrów, ciało spłaszczone, pierścieniowate, przezroczyste, pokryte chitynowymi kolcami.

W grudniu 1968 roku babka przeprowadziła się i zamieszkała w departamencie Seine-et-Marne, niedaleko swoich córek. Życie Michela niewiele się początkowo zmieniło. Crécy-en-Brie leży tylko około pięćdziesięciu kilometrów od Paryża; wtedy była to jeszcze wieś. Wioska jest ładna, stoją w niej stare domy; Corot namalował tam kilka obrazów. System kanałów odprowadza wody z Grand Morin, przez co Crécy jest z przesadą nazywane w niektórych broszurach „Wenecją Brie”. Niewielu jego mieszkańców pracuje w Paryżu. Większość z nich jest zatrudniona w miejscowych małych przedsiębiorstwach lub w Meaux.

Dwa miesiące później babcia kupiła telewizor; w pierwszym programie właśnie pojawiły się reklamy. W nocy 21 lipca 1969 roku Michel mógł śledzić na żywo pierwsze kroki człowieka na Księżycu. Sześćset milionów telewidzów rozsianych na kuli ziemskiej przyglądało się temu spektaklowi w tym samym czasie co on. Kilka godzin transmisji było prawdopodobnie ukoronowaniem pierwszego okresu zachodniego snu o technologii.

W szkole w Crécy-en-Brie, mimo że przyszedł w środku roku, łatwo się zaadaptował i bez trudu zdał do drugiej klasy. Co czwartek kupował „Psa Pifa”, pismo właśnie zmieniło szatę graficzną. W przeciwieństwie do wielu czytelników nie kupował go tylko dla gadżetów, lecz dla opisywanych przygód. Dzięki zadziwiającej rozmaitości przedstawianych tam epok i scenerii historie przekazywały pewne proste i głębokie wartości. Ragnar Wiking, Teddy Ted i Apacz, Rahan, „syn czasów nieujarzmionych”, Nasdin Hodża, który kpił z wezyrów i kalifów: wszyscy kierowali się właściwie tymi samymi zasadami moralnymi. Michel uświadamiał je sobie stopniowo i miały one w sposób nieodwracalny odcisnąć na nim ślad. Lektura Nietzschego wywoływała w nim tylko chwilowe poirytowanie, lektura Kanta potwierdzała tylko to, co już wiedział. Czysta moralność jest jedyna i uniwersalna. Nie ulega zmianie w miarę upływu czasu, nie podlega też żadnym uzupełnieniom. Nie zależy od żadnych czynników historycznych, ekonomicznych, socjologicznych czy kulturowych; nie zależy absolutnie od niczego. Niczym niezdeterminowana, to ona determinuje. Nieuwarunkowana, to ona warunkuje. Mówiąc inaczej, jest absolutem.

Moralność obserwowana w praktyce jest zawsze mieszaniną – o zmiennych proporcjach – elementów czystej moralności i elementów mniej lub bardziej mętnych, najczęściej religijnego pochodzenia. Im więcej będzie elementów należących do czystej moralności, tym dłuższej i szczęśliwszej egzystencji zazna społeczeństwo-nośnik rozważanej moralności. Społeczeństwo rządzone przez czyste zasady moralności uniwersalnej mogłoby trwać nawet do końca świata.

Michel podziwiał wszystkich bohaterów „Pifa”, lecz jego ulubieńcem był niewątpliwie Czarny Wilk, samotny Indianin, szlachetna synteza cnót Apacza, Siuksa i Czejena. Czarny Wilk bez końca przemierzał prerię ze swoim koniem Shinooka i z wilkiem Toopee. Nie tylko podejmował konkretne działania, bez zastanowienia niosąc pomoc słabszym, lecz również stale komentował swoje czyny, opierając się na kryteriach etyki transcendentnej, niekiedy upoetycznionej w przysłowiach Dakotów czy Indian Cree, a czasem, bardziej skromnie, odwołującej się do „prawa prerii”. Wiele lat później Michel miał nadal uważać go za idealny typ bohatera kantowskiego, postępującego zawsze tak, „jak gdyby był, dzięki swoim maksymom, ciałem ustawodawczym uniwersalnego królestwa celów”. Niektóre epizody, jak Skórzana bransoleta, ze wstrząsającą postacią starego wodza Czejenów, który szukał gwiazd, wychodziły w ten sposób poza nieco wąskie ramy opowiadania przygodowego, nadając mu wymiar moralny i wprowadzając czytelnika w klimat czysto poetycki.

Mniej interesowała go telewizja. Śledził jednak ze ściśniętym sercem cotygodniowy program „Życie zwierząt”. Gazele i daniele, wysmukłe, pełne gracji ssaki żyły w ustawicznym strachu. Lwy i pantery pogrążone były w apatycznym otępieniu, przerywanym krótkimi wybuchami okrucieństwa. Zabijały, rozszarpywały i pożerały zwierzęta słabsze, stare lub chore; po czym z powrotem zapadały w bezmyślny sen, ożywiany jedynie atakami pasożytów, zżerających je od wewnątrz. Niektóre pasożyty same były atakowane przez pomniejsze pasożyty, te z kolei były podłożem rozmnażania wirusów. Gady prześlizgiwały się między drzewami, kąsając ptaki i ssaki zębami jadowymi, o ile same nie zostały znienacka zadziobane przez drapieżnego ptaka. Pompatyczny i głupkowaty głos Claude’a Dargeta komentował te okrutne sceny tonem niczym nieuzasadnionego podziwu. Michel kipiał z oburzenia i coraz bardziej dochodził do przekonania, że ogólnie rzecz biorąc, dzika natura nie jest niczym innym jak odrażającym plugastwem; ogólnie rzecz biorąc, dzika natura usprawiedliwia totalną destrukcję, uniwersalną zagładę, a misją człowieka na Ziemi ma być prawdopodobnie dopełnienie tej zagłady.

W kwietniu 1970 roku ukazał się numer „Pifa” z gadżetem, który miał stać się sławny: był to proszek życia. Do każdego egzemplarza dołączono torebkę zawierającą jajeczka małego morskiego skorupiaka, Artemia salina. Od kilku tysiącleci funkcje życiowe tych organizmów pozostawały w stanie zawieszenia. Procedura reanimacji była dosyć skomplikowana: należało przez trzy dni dekantować wodę, potem ją lekko podgrzać, wsypać zawartość torebki, delikatnie pomieszać. Przez następne dni trzeba było przechowywać naczynie blisko źródła światła i ciepła; dolewać regularnie wodę o odpowiedniej temperaturze, uzupełniając odparowanie, mieszać delikatnie miksturę, aby ją dotlenić. Kilka tygodni później słój roił się od przezroczystych skorupiaków, prawdę mówiąc, nieco obrzydliwych, lecz bezspornie żywych. Nie wiedząc, co z nimi zrobić, Michel wylał wszystko do Grand Morin.

W tym samym numerze dwudziestostronicowe opowiadanie zawierało pewne nowe informacje o młodości Rahana i okolicznościach, które nadały mu status samotnego bohatera czasów prehistorycznych. Jako małe dziecko przeżył wybuch wulkanu, który zdziesiątkował jego klan. Ojciec Rahana, Craô Mądry, umierając, zostawił mu naszyjnik z trzema pazurami. Każdy z tych pazurów symbolizował jedną z cnót „tych-którzy-chodzą-wyprostowani”, czyli ludzi. Był tam pazur lojalności, pazur odwagi oraz, najważniejszy, pazur dobroci. Od tej chwili Rahan nosił naszyjnik, starając się być godnym tych symboli.

Dom w Crécy miał podłużny ogród, w którym rosło drzewo czereśniowe, nieco mniejsze niż w Yonne. Michel nadal czytał „Cały Wszechświat” oraz „Sto pytań na temat”. Na dwunaste urodziny babcia podarowała mu zestaw „Małego chemika”. Chemia była o wiele bardziej zajmująca niż mechanika czy elektryczność; bardziej tajemnicza, bardziej urozmaicona. Chemikalia leżały w pudełkach, miały różne kolory, kształty, fakturę, jakby odwiecznie rozdzielone esencje. Wystarczało jednak połączyć je ze sobą, by reagowały gwałtownie, tworząc w okamgnieniu zupełnie nowe związki.

Pewnego lipcowego popołudnia, gdy Michel czytał w ogrodzie, uświadomił sobie, że chemiczne podstawy życia mogłyby być całkowicie inne. Rolę, którą w molekułach istot żywych odgrywają węgiel, tlen i azot, mogłyby również z powodzeniem odgrywać molekuły o tej samej wartościowości, lecz o większym ciężarze atomowym. Na innej planecie, w innej temperaturze i pod innym ciśnieniem, molekułami życia mogły być: krzem, siarka i fosfor lub german, selen i arsen; lub też cyna, tellur i antymon. Nie miał z kim o tym podyskutować: na jego prośbę babcia kupiła mu kilka książek o biochemii.

7

Pierwsze wspomnienie Brunona sięgało okresu, kiedy miał cztery lata; było to wspomnienie upokorzenia. Chodził wtedy do przedszkola w parku Laperlier w Algierze. Pewnego jesiennego popołudnia wychowawczyni tłumaczyła chłopcom, jak się robi naszyjnik z liści. Dziewczynki czekały, siedząc na stoku z pierwszymi oznakami głupiej samiczej rezygnacji; większość z nich była ubrana w białe sukienki. Ziemię pokrywały złociste liście; rosły tam głównie kasztanowce i platany. Koledzy kończyli naszyjniki i wkładali je na szyję swoich małych wybranek. Praca Brunona nie posuwała się naprzód, liście się kruszyły, wszystko rozpadało mu się w rękach. Jak im wytłumaczyć, że potrzebuje miłości? Jak im to wytłumaczyć bez naszyjnika z liści? Rozpłakał się z wściekłości; wychowawczyni nie przyszła mu z pomocą. Zajęcia skończyły się, dzieci wstawały, szykując się do wyjścia z parku. Po jakimś czasie przedszkole zamknięto.

Dziadkowie mieszkali w pięknym mieszkaniu przy bulwarze Edgar-Quinet. Mieszczańskie kamienice w centrum Algieru były zbudowane według tego samego planu co kamienice Haussmanna w Paryżu. Przez całe mieszkanie biegł dwudziestometrowy korytarz, prowadzący do salonu z balkonem, z którego roztaczał się widok na „białe miasto”. Wiele lat później, kiedy będzie już pozbawionym złudzeń, zgorzkniałym czterdziestolatkiem, znowu stanie mu przed oczami ten obraz: zobaczy siebie, jak w wieku czterech lat pedałuje z całych sił na trzykołowym rowerku przez mroczny korytarz aż do jaśniejącego otworu balkonu. Prawdopodobnie były to chwile, w których osiągnął szczyt ziemskiego szczęścia.

W 1961 roku umarł dziadek. W naszym klimacie zwłoki ssaka lub ptaka przyciągają najpierw niektóre muchy (Musca, Curtonevra); kiedy tylko zaczynają ulegać rozkładowi, do dzieła przystępują nowe gatunki, Calliphora i Lucilia. Pod wpływem działania bakterii i soków trawiennych wydzielanych przez larwy zwłoki przechodzą w stan mniej lub bardziej płynny i stają się siedliskiem fermentacji masłowych i amoniakalnych. Po trzech miesiącach muchy kończą swoje dzieło i zastępują je legiony tęgopokrywych z rodzaju Dermestes oraz łuskoskrzydłych Aglossa pinguinalis, które żywią się przede wszystkim tłuszczami. Białka będące w trakcie fermentacji stają się pokarmem larw Piophila petasionis i chrząszczy z rodzaju Corynetes. Rozłożone i zawierające jeszcze trochę płynów zwłoki przechodzą następnie w posiadanie najdrobniejszych pajęczaków, które wchłaniają resztki posoki. Wysuszone i zmumifikowane, goszczą jeszcze innych biesiadników: larwy mrzyków i trutni, gąsienice Aglossa cuprealis oraz Tineola bisellelia. To one kończą cykl.

Bruno miał znów przed oczami trumnę koloru pięknej głębokiej czerni, ze srebrnym krzyżem. Był to obraz kojący, nawet radosny; w takiej wspaniałej trumnie dziadkowi musiało być dobrze. Później miał się dowiedzieć o istnieniu roztoczy i wszystkich tych larw o imionach włoskich gwiazdek filmowych. A jednak jeszcze dzisiaj obraz trumny dziadka pozostawał wciąż obrazem radosnym.

Wciąż widział babcię w dniu ich przybycia do Marsylii, siedziała na skrzyni ustawionej na posadzce w kuchni. Karaluchy krążyły w szczelinach między kamiennymi płytami. Prawdopodobnie tego dnia straciła rozum. W ciągu kilku tygodni przeżyła agonię męża, pospieszny wyjazd z Algierii, kłopoty ze znalezieniem mieszkania w Marsylii. Było to zaniedbane osiedle w północno-wschodniej części miasta. Nigdy przedtem jej noga nie postała we Francji. Opuściła ją córka, nie przyjechała na pogrzeb ojca. Musiał w tym tkwić jakiś błąd. Jakiś błąd musiał wcześniej zostać popełniony.

Otrząsnęła się i żyła jeszcze pięć lat. Kupiła meble, wstawiła do jadalni łóżko dla Brunona, zapisała go do najbliższej szkoły podstawowej. Codziennie po lekcjach przychodziła po niego. Wstydził się, widząc tę małą zasuszoną i wyniszczoną staruszkę, która brała go za rękę. Inni mieli rodziców; dzieci rozwiedzionych par należały jeszcze wtedy do rzadkości.

W nocy roztrząsała bez końca etapy swego życia, które kończyło się tak źle. Sufit w mieszkaniu był niski, latem panował duszący upał. Najczęściej udawało się jej zasnąć dopiero przed świtem. W ciągu dnia dreptała po mieszkaniu w starych kapciach, mówiła na głos, nie zdając sobie z tego sprawy, powtarzając niekiedy pięćdziesiąt razy z rzędu te same zdania. Prześladowało ją zachowanie córki. „Nie przyjechała na pogrzeb swojego ojca...”. Przechodziła z pokoju do pokoju, czasami ze ścierką lub z garnkiem w ręce, zapominając, po co je wzięła. „Pogrzeb jej ojca... Pogrzeb jej ojca...”. Jej stare kapcie szurały głośno po posadzce. Bruno kulił się w łóżku, wylękniony; zdawał sobie sprawę, że to wszystko źle się skończy. Czasem zaczynała już od rana, jeszcze w szlafroku i papilotach. „Algieria to jest Francja...”; po czym od razu rozlegało się szuranie. Chodziła wzdłuż i wszerz po pokojach, ze wzrokiem utkwionym w niewidzialny punkt. „Francja... Francja...”, powtarzał jej słabnący stopniowo głos.

Zawsze dobrze gotowała i było to jej ostatnią radością. Przygotowywała dla Brunona wystawne posiłki, jak gdyby miała przyjąć z dziesięć osób. Papryka w oleju, anchois, sałatka ziemniaczana: przed daniem głównym dostawał czasami pięć różnych przystawek – faszerowana cukinia, królik w oliwkach, czasami kuskus. Jedyna rzecz, która jej się nie udawała, to pieczenie ciast; w dni, kiedy dostawała rentę, przynosiła pudełka nugatów, krem z kasztanów, ciasteczka migdałowe z Aix. Bruno stopniowo stawał się dzieckiem otyłym i bojaźliwym. Ona sama nie jadła prawie nic. W niedzielę wstawała nieco później, przychodził do jej łóżka i przytulał się do wychudłego ciała. Nieraz wyobrażał sobie, że z nożem w ręku wstaje w nocy i wbija go prosto w jej serce; następnie widział siebie zdruzgotanego, stojącego we łzach nad zwłokami; wyobrażał sobie, że zaraz potem sam umiera.

Pod koniec 1966 roku otrzymała list od córki, która dostała jej adres od ojca Brunona – pisywali do siebie co roku na Boże Narodzenie. Janine nie wyrażała szczególnego żalu z powodu przeszłości, którą przywołała w następującym zdaniu: „Dowiedziałam się o śmierci taty i Twojej przeprowadzce”. Donosiła poza tym, że opuszcza Kalifornię, by zamieszkać ponownie na południu Francji; nie podała swojego adresu.

Pewnego ranka w marcu 1967 roku, usiłując usmażyć cukinię w cieście, stara kobieta wylała na siebie duży rondel wrzącego oleju. Z trudem zdołała wyjść na korytarz budynku, jej głośne krzyki zaalarmowały sąsiadów. Wieczorem, wychodząc ze szkoły, Bruno spotkał panią Haouzi, która mieszkała nad nimi; zaprowadziła go prosto do szpitala. Pozwolono mu zobaczyć babcię przez kilka minut; jej rany zakrywało prześcieradło. Podano jej dużo morfiny, rozpoznała jednak Brunona, wzięła jego dłoń w ręce; potem dziecko wyprowadzono. W nocy serce nie wytrzymało i przestało bić.