Reputacja - Marcin Kiszela - ebook + książka

Reputacja ebook

Marcin Kiszela

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Milena Bilkiewicz, youtubowa sensacja ostatniej dekady, znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Jej specjalistka od zarządzania wizerunkiem, a zarazem najbliższa przyjaciółka, Alicja, postanawia zająć się sprawą. Nie przeczuwa jednak, że prywatne śledztwo zaprowadzi ją w miejsca, w których przyjdzie jej się zmierzyć także z bolesną prawdą o sobie samej i o ludziach, którym dotąd ufała.

Czy Alicja będzie miała jakiekolwiek szanse starciu z nieprzewidywalnym i groźnym porywaczem?

Czy zdoła odróżnić fakty od elementów artystycznej kreacji, którą przecież sama każdego dnia uwiarygodniała?

Czy zdoła się zmierzyć z bolesną prawdą o sobie samej i ludziach, którym dotąd ufała?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 275

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MARCIN

KISZELA

REPUTACJA

Copyright © by Marcin Kiszela, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Jeśli chce się być szczęśliwym, nie wolno gmerać w pamięci.

Emil Cioran

Intro

Alicja

Wszystkim się wydaje, że znają Milenę na wylot. Codziennie włażą na jej kanał i pochłaniają gigabajty medialnych kreacji, dyskutując zajadle o znaczeniu poszczególnych wpisów, utworów czy wideoklipów. Pamiętają wyłącznie tę wyidealizowaną postać, popkulturową boginię w aureoli reflektorów, której dokonania odmieniły ich życie. I nawet mimo wszystkiego, co wiem teraz, wciąż jestem w stanie to zrozumieć. Bo brałam aktywny udział w kreowaniu tego „zjawiska”. Niestety pewnych grzechów nie da się przypudrować w Photoshopie ani wygładzić Autotunem. To dlatego jej fani atakują mnie z taką zaciekłością. Nie chcą, żeby ktokolwiek strącał z piedestału ich idolkę.

Patrzy mi pan na ręce, prawda? Zastanawia pana, jak wyglądają pod opatrunkami? Mam oparzenia trzeciego stopnia, więc nieciekawie, przyznaję…

Gdy widzę te bandaże, myślę sobie czasem: Alicja, ty serio próbowałaś złapać spadającą gwiazdę?

Za pierwszym razem mnie to śmieszyło. Teraz mniej.

Budzę się w nocy i słyszę, że Milena mnie woła. Niekiedy nawet wstaję i idę przed siebie jak lunatyczka.

Sięgam po klamkę, ale przede mną nie ma żadnych drzwi, tylko ciemna pusta przestrzeń. Otwieram oczy i wtedy wydaje mi się, że moje bandaże świecą.

Do dziś nie mogę się otrząsnąć po tamtym badaniu z okolic dwa tysiące piętnastego, nie wiem, czy pan pamięta. Wyniki przytoczył później jakiś tabloid, już pewnie nieistniejący. Młodzi badacze z Uniwersytetu Jagiellońskiego wykazali, że dla dzieciaków wychowanych na jej twórczości Milena była kimś znacznie bliższym niż rodzice czy przyjaciele. Pytano głównie osoby nastoletnie, ponad dekadę młodsze od samej gwiazdy. Mimo generacyjnej przepaści otaczali ją kultem, twierdząc, że piosenki takie jak debiutancka Desperacja czy późniejsza Poczta głosowa odmieniły ich całkowicie, pomogły uporać się z alienacją, lękami, uzależnieniem czy depresją.

Mogłabym się długo rozwodzić na temat „rządu dusz” i innych takich, ale kto w dwudziestym pierwszym wieku wierzy w duszę? My wszyscy, jej fani, słuchacze, followersi, subskrybenci, a także współpracownicy czy przyjaciele – bo mimo tego, co się teraz twierdzi, byłam jej bliską… najbliższą przyjaciółką – my wszyscy byliśmy jak przeprogramowane owieczki, idące ślepo za naszą charyzmatyczną przewodniczką. Prosto w przepaść.

Ktoś kiedyś zauważył, że ona ma nie tyle fanów, co fanatyków i wyznawców. Nie da się zaprzeczyć, uczucia względem Mileny rzadko bywały letnie. A jej wielbiciele są nie tylko wierni, ale też wyjątkowo liczni. Pięć milionów subskrybentów to przecież do dzisiaj krajowy rekord, prawda? Śledzenie jej dokonań stało się dla wielu rytuałem. Każdy klip maglowali do znudzenia, ulubione wręcz na wielogodzinnym zapętleniu. Kto normalny oglądałby dziesiątki razy z rzędu, jak Mila przymierza piżamy z kotami, gada przez sen albo pije jednocześnie dwa szejki? A przecież nawet taki kontent miał tydzień w tydzień setki tysięcy wyświetleń.

Branżowe media krzyczały o łamaniu kolejnych rekordów, a już najgłośniej, wręcz ogłuszająco, to się zrobiło, kiedy w grudniu dwa tysiące siedemnastego wyszedł jej ostatni album Krawędź. Diamentowa płyta w miesiąc, trzy miliony odtworzeń teledysku w ciągu pierwszej doby, potem jeszcze nagrody niemieszczące się na półkach. Plotkarskie portaliki skupiały się oczywiście na zdjęciach bielizny i klipach zbyt seksownych, by puszczać je sobie w pracy. „Nagość to przeszłość? M. i jej zdjęcia rentgenowskie podbijają Instagram”. „Czy Milka ma cieliste majtki, czy nie ma żadnych?”, „Jak daleko posunie się tym razem? Episkopat drży przed premierą nowej płyty Mileny!”. W kulturze nieustannego przegięcia i kolejnych patostreamerów ona jedna potrafiła z taką gracją zmieniać traumy w chwytliwe kawałki, pogrzeby w imprezy, konflikty w orgie. Sprawiała, że ludzie dobrowolnie zrzucali maski, choć z własną nigdy się nie rozstawała.

Teraz mi się wydaje, jakbym od dawna tańczyła na skraju przepaści. Milena, Milka, Mila, co ty z nami robiłaś? Gdzie chciałaś nas zaprowadzić? Prosto w obłęd? Jeśli tak, to ci się udało…

Przez tyle lat była na ustach wszystkich. Tak, nawet tych, co na forach pytali: „A co to za jedna? Ja nie znam”. W jej naładowane erotyzmem, czasem zabawne, a czasem niepokojąco dziwne fotki na Instagramie fani wgapiali się tak obsesyjnie, że zostawały powidoki. Gdy kładąc się spać, zamykali oczy, widzieli tylko ją, ją, ją. Wchodziła w podświadomość z zadziwiającą łatwością, och, jak zazdrościłam jej tego talentu! Dlatego wielu w całym zjawisku widziało bardziej sektę niż cokolwiek innego. Może i racja, było w Milenie coś trochę mistycznego, trochę religijnego, jakby przyszła do nas z równoległego świata. Ale mimo tego, co sugeruje teraz jej manager, nigdy nie życzyłam jej źle, nigdy nie knułam ani nie podważałam jej umiejętności.

Pan już nim rozmawiał? Z Michałem? Jeszcze nie? Proszę się spodziewać wielu naprawdę szokujących… kłamstw.

Myślę o nich, oczywiście. Czasem z podziwem, czasem ze współczuciem, a czasem z czystym przerażeniem. Armia Mileny, tak aktywna szczególnie teraz.

Zasypiali, słysząc jej słowa, potem śnili o niej, a rano otwierali oczy na dźwięk budzika z sample’em jej głosu. W końcu aplikacja Twoja Mila miała grubo ponad milion pobrań. Sztuczna inteligencja o brzmieniu i charakterze Mileny nuciła im wieczorami i budziła ich rano, mówiła, czego brakuje w lodówce i na co wybrać się w najbliższy weekend do kina.

Fani, fanatycy, wyznawcy, obsesjonaci… czy też tak zwani milenialsi, bo jej najwierniejsi entuzjaści tak sami siebie nazywali, „oczywiście ironicznie”, bo jakżeby inaczej w epoce postprawdy. Wiedzieli o niej więcej niż o swoich najbliższych, może nawet więcej niż o samych sobie. I teraz właśnie oni w komentarzach żałują, że moja matka nie miała aborcji, że nie zostałam zgwałcona, że nie obdarto mnie ze skóry i nie obcięto mi głowy. Widział pan te wszystkie graffiti na ścianach mojego domu? Określenie „wiedźma” było tam chyba najłagodniejsze…

Wszystkim się wydaje, że znają Milenę i rozumieją, i że ją kochają tak mocno, jak ona ich. Ale – no właśnie – to od początku była iluzja. Wiem, o czym mówię, bo przez długie lata zajmowałam się tym, jak była postrzegana. Pielęgnowałam prawdziwość tej sztucznej, choć wiarygodnej kreacji. Ci wszyscy fani… oni widzieli i słyszeli wyłącznie to, co ja zdecydowałam się puścić w obieg. Nawet jeśli Milena lubiła mieć kamerę w przebieralni, pod prysznicem, w sypialni czy nawet pod kołdrą, żaden obiektyw nie posiadał zooma na tyle silnego, by dało się choćby na ułamek sekundy zerknąć pod powierzchnię, żaden aparat nie uzyskiwał takiej rozdzielczości, by dało się na idealnie gładkiej skórze gwiazdy dostrzec cień niedoskonałości.

Nie mogli poznać tego, co wycinałam z jej życia, co zamiatałam niestrudzenie pod wirtualny dywan… Czasem czułam się, jakbym była jej pieprzoną sprzątaczką. Śmiała się z tego, dzwoniła i mówiła: nabałaganiłam, możesz mi to ogarnąć? Są różne metody, można blokować treści, manipulować wynikami wyszukiwarek, edytować określone materiały, a w ostateczności po prostu odwracać uwagę, zagłuszać fakty czymś widowiskowym.

Miała takie powiedzenie, jak to szło…? „Błogosławieni, którzy widzieli, a nie uwierzyli”.

Na tym właśnie polegała moja praca. Nie byłam managerką, tymi kwestiami od startu zajmował się Michał. Ja byłam specjalistką od zarządzania reputacją, tak to się właśnie nazywa. Nie wizerunkiem, Mila swój wizerunek kreowała sama. Ja kontrolowałam, co odbiorcy będą myśleć na jej temat i przez pryzmat czego będą ją oceniać.

Tak w sieci, jak i w realu istniało tylko to, co wcześniej zatwierdziłam. Każdy nowy materiał, czy to klip, czy nagranie audio, czy choćby zdjęcie albo zwykły wpis na socialach, musiał mieć moją pieczątkę. I pewnie gdyby nie ja, toby się ten cudowny, wręcz orgiastycznie kreatywny strumień Mileny mógł szybko zmienić w zwykły ściek. Powiedzmy, że część tych jej odrzuconych propozycji miała potencjał wykolejenia całej kariery. Ale nie zamierzam dłużej się nad tym rozwodzić… Po ostatnich wydarzeniach to przecież i tak nieistotne.

Muszę jednak panu opowiedzieć o tamtej nocy, kiedy Milena została porwana. I o decyzjach, które wtedy podjęłam, a za które przez resztę życia będę oczywiście musiała płacić. Teraz to może być dla wielu podejrzane albo niezrozumiałe, proszę jednak nie wierzyć tym, którzy mówią, że w pełni świadomie próbowałam Milenę skrzywdzić. To zwykłe kłamstwa, element skoordynowanej kampanii. Ważne jest to, co w ciągu tych kilku godzin po zniknięciu Mileny odkryłam. Chodzi o wszystkie te drobiazgi, które wcześniej mi umykały… Wtedy nagle coś sobie uświadomiłam i to diametralnie zmieniło obraz sytuacji.

I nie, nie mam zamiaru nikogo przepraszać, błagać o zrozumienie, o postawienie się w mojej sytuacji. Czy żałuję, że to się właśnie tak skończyło? Przecież zrobiłam, co mogłam. Nie da się powiedzieć, żebym na tym zyskała. Nie, ja straciłam najwięcej. Ale świat zyskał. Tak czuję. Ludzie… ludzie zyskali. Nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Nawet jeśli nigdy do nich nie dotrze, jaka tak naprawdę była ich ukochana gwiazda.

Uprowadzenie

Alicja

Jak się zazwyczaj mówi na takie wydarzenia? Przeżycie pokoleniowe? Historyczny moment? Chwila, która zapisze się w naszej pamięci na zawsze? Minuty kształtujące generację? Na pewno wie pan, o co mi chodzi… Te sytuacje wracają potem echem w mediach, szczególnie przy okazji kolejnych rocznic. Często się to przepoczwarza w uliczne ankiety: gdzie byłaś i co robiłaś, kiedy zabili Kennedy’ego czy Lennona, kiedy w Smoleńsku rozbił się samolot albo gdy umierał nasz papież, Jan Paweł II?

Tamta noc i tamten poranek, o których będę mówić, dla fanów Mileny przyniosły coś wystarczająco doniosłego, by to dopisać do powyższej listy. Uprowadzenie wybitnej artystki. Szokujący zwrot dla świata ślepo zagapionego w konstelacje gwiazd, gwiazdeczek i celebrytów. Sejsmiczny i duchowy wstrząs dla całego pokolenia wyznawców oraz naśladowców.

Muszę jednak zaznaczyć, że ten wypadek jest wyjątkowy. Bo istnieje spora dziura czasowa między samym zdarzeniem a medialnymi doniesieniami na jego temat… Pusta przestrzeń zostawia pole na domysły, a to nigdy nie jest dobre, każda niejasność rodzi teorie spiskowe. Szybkość, z jaką informacja się rozchodzi, z jaką jest komentowana, ma ogromne znaczenie dla emocji odbiorców. Papieża kręcono, jak umierał, choć w pewnym sensie domyślnie, bo był przekaz na żywo nie z jego komnat, tylko z placu Świętego Piotra. Smoleńsk, katastrofa, tutaj ogarniano medialnie już sekundy po zdarzeniu. Nas jednak bardziej interesują dramy z gwiazdami, prawda? I to te nie aż tak zamierzchłe. Z zagranicznych rzeczy to na przykład zgon Amy Winehouse miał nie najgorszy coverage. Wprawdzie umarła biedaczka sama, ale jak już wynoszono zwłoki, sępy z kamerami były na posterunkach, a i fani mogli się wypłakiwać na bieżąco. Lil Peep wrzucał na YouTube’a filmiki z ćpaniem, regularnie, a i tak były szok i trauma, że przedawkował, no jakże to się mogło… RIP, wariacie. O wszystkich aresztowanych, postrzelonych czy zastrzelonych raperach nie wspomnę, bo nie ma miesiąca, żeby to się nie działo. Britney Spears popadająca w obłęd była kręcona non stop i pod każdym możliwym kątem. Porwanie Mileny jest o tyle inne, że mamy ten rozstrzał czasowy. To znaczy niby klip od razu potężnie uderzył w sieć, prawie ją rozrywając, mam oczywiście na myśli ten słynny poranny streaming… Tyle że nie było żadnej narracji, żadnej obróbki materiału, kontekst każdy sobie próbował sam określić, z różnym skutkiem. Stąd powszechna niepewność co do określonych wydarzeń, czy raczej do tego, na ile autentyczne były. Pierwsze komentarze to przecież czysta ekscytacja, że Mila tak się poświęca w ramach promo, że nadal daje z siebie wszystko…

Rzecz w tym, że na początku o całym zajściu wiedziałam tylko ja. A potem tylko ci, których postanowiłam wtajemniczyć. Zależało mi na dyskrecji, bo rozgłos w tym wypadku mógł naprawdę zabić. Trudno to wyjaśnić w kilku słowach, mam tylko nadzieję, że będzie pan w stanie zrozumieć moje decyzje, gdy skończę o tym opowiadać.

Jak już wspomniałam, byłam nie tylko przyjaciółką Mileny, lecz także specjalistką od dbania o jej medialne odbicie. To właśnie ja stałam pomiędzy nią a odbiorcami. Jej publiczne konta na wszystkich portalach, jakie tylko przychodzą panu do głowy, były pospinane z moimi. Ale byłam kimś znacznie więcej niż moderatorką, kimś znacznie więcej niż administratorką. Zanim cokolwiek wpadło w sieć, to ja sprawdzałam nie tylko, czy się nadaje i jakie profity da się z tego wyciągnąć, ale przede wszystkim, na jakiego rodzaju reakcję możemy liczyć.

Michał stwierdził kiedyś, że jestem jak ci biedni czyściciele internetu, tyle że ja czyściłam tylko jeden, dość szczególny, zakątek sieci. Wymazywałam każdy syf Milenki, ale często też syf ludzi względem niej. Na tym właśnie skupiałam się przez większość czasu. Monitoring sieci, zadanie całodobowe. Internety nie śpią.

Ode mnie zależało, o czym się zacznie szeroko dyskutować, a co będzie pamiętał wyłącznie okryty infamią dziennikarz. Ja pierwsza widziałam: klipy, foty, zapiski. Byłam jej pierwszym odbiorcą.

Aż do dnia, gdy pojawił się ten czterdziestosekundowy filmik. Ten zaczynający się od słów: „Czemu to zrobiłaś?”.

Gdzie więc byłam i czym się zajmowałam, gdy uprowadzono Milenę, największą gwiazdę tej generacji?

Robiłam to, co zdarza mi się nie aż tak często, jakbym chciała – spałam. Alert obudził mnie z krótkiej drzemki jakoś przed drugą w nocy. Na laptopie dalej szedł film, przy którym zasnęłam, coś o kobiecie na skraju trzydziestki, typowe tragikomiczne perypetie, czasem słońce, czasem deszczyk, nic więc dziwnego, że odpadłam. Słuchawki, które zsunęły mi się na zesztywniały kark, nadal szemrały silącymi się jednocześnie na oryginalność i brutalnie szczery realizm dialogami.

Pamiętam, że trudno było mi dojść do siebie. Chociaż nie musiałam już brać leków nasennych, by zaliczyć choćby najkrótszą drzemkę, nadal czułam się, jakbym była pod ich wpływem. Michał z pewnością będzie chciał panu przedstawić to wszystko w jak najgorszym dla mnie świetle, prawdą jest jednak, że w tamtym okresie nie byłam już w ciężkiej depresji. Mimo tego, co wydarzyło się ledwie rok wcześniej, udało mi się dojść do siebie. Więc niech pan nie wierzy w zapewnienia, że po śmierci syna kompletnie postradałam zmysły i nie byłam zdolna do oceny sytuacji. To nieprawda.

Byłam tylko trochę zaspana, nic więcej. A nie musiałam być pełni przytomna, by ocenić, czy nowa wrzuta Mileny zrobi nam dobrze, czy źle, jeśli mam być szczera. Dziesięć lat to ogarniałam. Te trzy ikonki: Zatwierdź, Zawieś, Odrzuć, stały się częścią mnie, jak tatuaż wydziarany bezpośrednio na mózgu. Ich trzy kolory: zielony, żółty i czerwony, migotały mi pod powiekami, nawet gdy byłam z dala od jakichkolwiek ekranów. Znałam się na tym, byłam świetna. Robiłam takie rzeczy z automatu, zresztą tak bardzo byłam zżyta z Mileną, tak bardzo zsynchronizowana z rytmem jej działań, wyznaczanym przez tętno kolejnych sieciowych zagrywek, że stałam się wręcz niezdolna do błędu. Może mi pan nie uwierzy, zresztą nie zdziwię się, po tym, co się stało, ale myśmy z Mileną były jak bliźniaczki syjamskie. Nie wiem, skąd to się brało, ale czułyśmy się zrośnięte mentalnie, wielokrotnie myślałyśmy w tej samej chwili o tym samym, kończyłyśmy sobie nawzajem wypowiadane zdania, jak jakaś pierdolona zakochana para…

Tak, proszę dać mi chwilę, muszę… muszę tylko…

Alert obudził mnie przed drugą. Przeciągnęłam się i popatrzyłam na ekran, jego światło w ciemnościach zawsze mnie raziło, to nie jest zdrowe, nikt mi nie powie, nieważne, jakie rozdzielczości i jaka jakość, te ekrany nam coś wypalają w głowach.

Nie przeczuwałam jeszcze nadciągającej tragedii, to oczywiste. I naprawdę nie pojmuję, jak Michał i jego ludzie mogą sugerować coś przeciwnego, tak otwarcie edytować naszą wspólną historię.

Przejechałam palcem po ekranie i odblokowałam telefon. Zabawne, że według lekarzy już nigdy nie odzyskam czucia w opuszkach palców. Jakby to była jakaś idiotyczna kara…

Biały wykrzyknik alertu VeMo migał jak stroboskop. Nie przegapiłabym, nawet gdybym próbowała. Okno aplikacji otwierało się parę sekund, jak zawsze. Już po pierwszym kadrze starałam się oszacować, z czym miałam do czynienia. Krótki, ciemny klip, równe czterdzieści sekund. Zresztą na VeMo wrzucałyśmy głównie nasze teledyski albo krótkie nagrania, zbyt niecenzuralne lub zbyt dziwne dla innych portali. Co przysłała tym razem? Znowu Milkę naszło na nocne wyznania dla fanów, nagrywa się dla nich w łóżku? Nie przypuszczałam, że to może być coś aż tak… wielkiego. W najgorszym razie, sądziłam, Mila wrzuciła pijacką brednię, w najlepszym spłodziła coś, co znów rozpali do czerwoności tak zwanych komcionautów. Seksownie zachrypnięty głos, te jej słynne usta, zaspane oczy i włosy w nieładzie – o dziwo każdy z klipów z jej najbardziej intymnymi wyznaniami (które były dosyć dalekie od faktów) przebijał milion odsłon.

Zresztą Milena znajdowała się już na innej płaszczyźnie niż reszta, kręcące się szaleńczo liczniki nie robiły na niej większego wrażenia. Ostatnie pobicie rekordu odtworzeń w ciągu pierwszej doby skomentowała przecież tym słynnym materiałem, na którym przewraca oczami i mówi: no jejku, co to się porobiło? I to nie była poza, to akurat było szczere. Mnie jednak nadal cieszył każdy nowo zdobyty szczyt. Nie ukrywam, że te tysiące plusów, lajków i ikonek z opadającymi szczękami sprawiały, że byłam na lekkim haju, z którym trudno się potem rozstawać. Uciekając przed zdołowaniem, udawałam, że wszystkie te reakcje dotyczą mnie bezpośrednio i to moją wartość potwierdzają, a nie tylko Mileny.

W końcu kliknęłam „play”.

I zmroziło mnie, momentalnie.

Nie żartuję.

– Czemu to zrobiłaś? No odezwij się wreszcie!

Nie było wiadomo, kto mówił. Głos miał trochę zachrypnięty. Był też jakiś taki metaliczny pogłos, jakby gadał przez puszkę albo używał specjalnej apki, żeby nikt go nie rozpoznał. Widać było tylko jego żylaste przedramię, dłoń i palce zaciśnięte na rękojeści noża. Chyba odruchowo zasłoniłam usta dłonią. Ostrze błąkało się milimetry od twarzy Mileny. Płakała. Spływał jej makijaż. I – nie wiem czemu – właśnie na tym skupiłam się w tamtym momencie najmocniej. Co pomyślałam, pyta pan? Milka, kobieto, jak ty wyglądasz? Tak, te słowa wypowiedziałam w myślach, całkiem bezwiednie. Nie pomyślałam: czemu jakiś psychopata grozi ci nożem?, gdzie ty w ogóle jesteś?, ani nawet: co się, kurwa, odpieprza? Myślałam o czarnych łzach na policzkach i podbródku, ślinie w kącikach ust, myślałam, że słabo to wygląda, że cała ta scena to jakiś niedoświetlony koszmar, po którym posypią się na nas lawiny minusów i skierowanych w dół kciuków.

Potem zachciało mi się rzygać ze zdenerwowania.

– Czemu porwałaś mi syna? Przecież widziałaś, że nic więcej nie mam. Nic i nikogo, oprócz tego dziecka. Zupełnie. A ty masz wszystko, podła pizdo! Ten świat się kręci na twoje kiwnięcie palcem. I musiałaś mi go zabrać! Musiałaś!

Potem zakrztusił się, a może załkał. Zadrżała mu ręka, trzęsło się ostrze trzymanego noża. Po chwili skierował to ostrze w stronę kamery, czy raczej w moją, jakby teraz to mnie groził.

– Może wy wiecie, kochani? Może wy wiecie, czemu Milena porwała mojego syna i gdzie on teraz jest? Mój kochany Simi… Wśród was są na pewno dobrzy, rozsądni ludzie. Zwracam się do was właśnie. Do tych wszystkich zwykłych, biednych, załamanych, którzy nigdy nie odnieśli żadnego sukcesu i już nawet nie wierzą, że go odniosą. Do tych po rozwodach, co stracili pracę z dnia na dzień i kolejnej nie mogą znaleźć, do tych, co jak nie wezmą rano leków, chcą po prostu, kurwa, zdechnąć… Pomóżcie mi. Bez tego dziecka mnie nie ma… Jest was tylu, że ktoś musi coś wiedzieć. Tylko błagam, nie próbujcie mnie oszukać. Jak zawiadomicie policję, ona zginie. Nie żartuję. Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem, jestem amatorem, jeśli idzie o takie sprawy. Będzie spory syf, nie wątpię. Nie jestem terrorystą, nie mam bladego pojęcia, jak obciąć komuś głowę. Więc mnie do tego nie zmuszajcie, błagam, naprawdę. Żadnej policji, żadnych prywatnych detektywów. To sprawa między mną a nią, między mną a wami.

Potem lekko zastukał ostrzem obiektyw, a na koniec zaczął się uderzać rękojeścią w czoło. Było widać tylko część jego karku i głowy, na dodatek od tyłu, więc nikt by go nie rozpoznał.

– A ja głupi, głupi… A ja, głupi, myślałem, że to zrobili oni…

W tym momencie nagranie nagle się skończyło. W ostatnim kadrze widać było głównie łydki i stopy Mileny. I sznur, którym przywiązał ją do nóg krzesła. Resztę pożarła ciemność.

Potem, jak zawsze, na ekranie pojawiło się pole wyboru. Zatwierdź, Zawieś, Odrzuć. Klip ma trafić do sieci czy do śmieci? Ratunek przyniosła na szczęście opcja pośrednia – mogłam zawiesić swój wybór na czas nieokreślony, z późniejszą możliwością edycji, dając sobie szansę głębszego namysłu. I tak też zrobiłam. Przed podjęciem decyzji musiałam się dowiedzieć, czym to nagranie tak naprawdę jest.

Przeczucie podpowiadało mi, że to, co zobaczyłam, było w stu procentach prawdziwe. Całe moje ciało zdawało się to potwierdzać: żołądek podchodził do gardła, ręce się trzęsły, drżały kolana, w głowie pulsowało. Ktoś porwał Milenę, ktoś chce ją zamordować… Ale nie mogłam poddać się panice. Musiałam najpierw sprawdzić, czy Mila mnie nie zwiodła. Zawsze istniał przecież cień szansy, że zobaczyłam nowy i jeszcze niezrozumiały dla mnie projekt artystyczny. Przecież Milena słynęła z dzieł nieraz trudnych do ujęcia w jakiekolwiek ramy. Przykłady można mnożyć. Prawie pięćdziesiąt milionów wyświetleń nabił dwuminutowy klip, w którym – ubrana tylko w białą, koronkową bieliznę – rozbijała młotkiem arbuzy, rozpryskując ich sok po całym swoim ciele, a na końcu oblizała palce i zaczęła chichotać, mocno krwawiąc z nosa. Tylko odrobinę mniej popularny był trzydziestosekundowy filmik, w którym chodziła w szpilkach po nagich ciałach mężczyzn i kobiet, zostawiając krwawe ślady. I to nie była sztuczna krew, wiem, bo byłam na nagraniu…

Teoretycznie więc Milena mogłaby się pokusić o tego typu szokujący performance. Przecież za kilka miesięcy miała wychodzić reedycja jej debiutanckiej płyty, zatytułowanej – o pierdolona ironio – Uprowadzenie. Piętnasta rocznica, da się bonusowe materiały plus zrobi dobre promo i jedziemy z koksem. Więc taki performance to by było złoto. Tylko że… tylko że ja bym raczej o tym wiedziała. Mógł nie wiedzieć nikt na świecie, ale ja byłam jej najbliższa, naprawdę mi ufała. Ode mnie zależała jej reputacja, a dla Mileny reputacja była dużo ważniejsza niż życie. Nie, proszę pana, wcale nie przesadzam. Kiedyś powiedziała, że wolałaby dostać raka, niż przeżyć śmierć medialną. Dla kogoś, kto nie żyje przed kamerami, to zawsze będzie abstrakcja, ale tacy jak Milena egzystują w całkowicie innej sferze, proszę mi wierzyć.

Starałam się oddychać głęboko i mieć nadzieję, że przeczucie mnie myli. W tamtym momencie nie wiedziałam nic.

Wystukałam więc jej numer i czekałam.

Szymon

Zawsze kiedy miało mnie spotkać coś okropnego, przypominał mi się tamten moment. Ożywiona nagle scena z dzieciństwa. Siedziałem na tylnym fotelu i nie miałem na nic wpływu. Oślepiające światła dosłownie mnie paraliżowały, zbliżając się z naprzeciwka. Chciałem krzyczeć, ale nie potrafiłem. Byłem tylko niemym świadkiem katastrofy. Strach stał się tak obezwładniający, że zmieniał mnie w coś bezcielesnego, nieważnego.

We własnej głowie przez wszystkie te lata nadal tkwiłem w tamtym fotelu, a moje życie było serią katastrof, którym musiałem się przyglądać bez słowa sprzeciwu. Kuląc się wewnętrznie, próbowałem nie zwymiotować, nie stracić przytomności, nie zapomnieć o oddychaniu. Rzeczywistość najeżdżała bezgłośnie, oślepiając mnie parą reflektorów, za którymi kryło się coś ciemnego i ciężkiego jak sama śmierć.

Czy umierali moi rodzice, czy porywali mnie kosmici, czy miał mnie pobić „kolega” z klasy, czy zrywała ze mną dziewczyna – uczucie zawsze było takie samo. Byłem pięciolatkiem na tylnym siedzeniu samochodu, który za sekundę stanie się płonącym wrakiem.

Zanim Karol cokolwiek mi wyjaśnił, zbladł, zgarbił się i zacisnął wargi, bębniąc palcami o stół. Zamrugałem nerwowo, a on momentalnie stał się równie niewyraźny, co umowa o dzieło, do której podpisania ledwie pół roku wcześniej z takim entuzjazmem mnie namawiał. Siedzący obok Dominik gapił się nie na mnie, tylko na ścianę za moimi plecami. Jakby czekał, aż szef zaraz przez nią przejdzie, bo „dla szefa niemożliwych rzeczy nie ma”, co zresztą sam powtarzał, chyba rzeczywiście próbując w to uwierzyć. Zawsze gdy żuł gumę, kojarzył mi się z krową, teraz jednak doszedłem do wniosku, że w całej tej jego mułowatości tkwi jakaś niewypowiedziana groźba. On nie był krową tępą, tylko zdezorientowaną i wściekłą.

Klimatyzacja sali konferencyjnej jak zwykle przyprawiała o ciarki, ale ja się pociłem, bo już wiedziałem, do czego to wszystko zmierza.

Ich dwie głowy przede mną, jak dwa blade, niesymetryczne reflektory.

Szeroki czarny stół niczym zderzak, który miał mnie zaraz przepołowić.

– Szymon, no to tak – zaczął Karol. – Sześć miesięcy temu daliśmy ci… szansę pracy na stanowisku testera przy projekcie gry Dziedzictwo. A t-teraz… – Odniosłem wrażenie, że szukał w myślach jak najbardziej pozbawionych wyrazu synonimów słowa „spierdalaj”. – Teraz ten projekt już pomału finiszuje, no i… – Popatrzył na swoje dłonie i znów zabębnił palcami o blat. – Rozmawiałem z prezesem o tej… no o tej sytuacji z wczoraj i on się zgodził z moją, z naszą oceną… generalnie. To znaczy, żeby może nie przedłużać, postanowiliśmy, dać ci… mo-można powiedzieć… szansę rozwoju przy… przy innych projektach. Najlepiej w innej firmie. Po prostu.

Przełknąłem ślinę, zaciskając pięści. Błyszczący czarny stół odgradzał nas od siebie jak przepaść. Tak naprawdę to po tym, co odwaliłem dzień wcześniej, byłoby szokiem, gdyby mnie nie wypieprzyli. Zresztą przestało mi zależeć już dawno, właściwie od razu…

Już po kilku tygodniach pracy w Toxic Teamie codziennie na wejściu miałem gulę w gardle. Jeden z wiceprezesów, otyły baran z kilkudniowym zarostem, miał w zwyczaju stawać nade mną, gdy testowałem jakiś level, i posapywać nieznośnie, jakbym był najgorszy w tym, co robię. Próbowałem wmówić sobie, że wcale go tam nie ma, ale był, był, sapał i śmierdział, a na dodatek słyszałem, jak kiedyś mówił prezesowi, że jego młodszy brat chciałby sobie trochę potestować i „na pewno będzie lepszy niż ten nowy”.

Gra Dziedzictwobyła chaotyczną porażką, która po pięciu latach preprodukcji i wysysania przez firmę kolejnych dotacji została w dziewięć miesięcy sklecona w coś na kształt gotowego produktu. Do jej pchnięcia na rynek pozostawały dwa miesiące, a wszystkich błędów nie wyłapałaby nawet setka testerów, a co dopiero nasza biedna czwórka. Cieszyłem się więc na myśl, że mnie tu nie będzie, gdy nadciągnie katastrofa, ale jednocześnie byłem wkurzony, że ci wszyscy intelektualni impotenci patrzyli na mnie, jakbym to ja najbardziej zawalił.

Tak naprawdę chciałem zrezygnować już po pierwszej wypłacie. Ale się zawahałem. Jeśli zrezygnuję po miesiącu, doszedłem do wniosku, to siostra pomyśli, że robię jej na złość. Powtarzałem sobie te słowa w chwilach zwątpienia. Bo to właśnie dzięki wsparciu siostry dostałem się do tego toksycznego i nieogarniętego zespołu. Lata całe zmagałem się z demonami własnej psychiki i panicznie chwytałem się jakichś randomowych, kiepsko płatnych zajęć, aż Jola stwierdziła, że tylko stabilność i rutyna mogą mnie wyprowadzić na prostą. Raczej nie miała racji, ale nie byłem w stanie powiedzieć jej tego prosto w twarz. W końcu musiała być dla mnie i ojcem, i matką, a to nie było łatwe, szczególnie w przypadku tak poturbowanego przez los dzieciaka jak ja. Poprosiła więc dawnego znajomego o pomoc w znalezieniu czegoś dla mnie – młodszego brata, który jest może trochę zamknięty w sobie, ale gra w gry z taką uwagą i desperacją, jakby od tego zależały losy wszechświata. Udało się. Niedługo potem zostałem testerem. Dzieciakom się wydaje, że lepszej roboty z radarem szukać, ale przysięgam, z ręką na sercu, że w firmach growych tylko sprzątaczki mają gorzej, a i to nie zawsze. Testerzy są cyfrowymi sprzątaczkami, które na każdym kroku znajdują wielkie gówna i sterty śmieci. Dla neurotyka takiego jak ja to chyba jednak nie była najfajniejsza opcja.

Robisz to na odwal, jak pewnie wszystko – zawyrokował pewnego dnia wiceprezes, a gdy spojrzałem w bok, zobaczyłem tylko pozbawione wyrazu twarze innych członków zespołu. Wszyscy mieli na głowach słuchawki i nawet nie zwracali uwagi na to, co działo się poza obrębem ich ekranów. Testuj, testuj, testuj, trzeba zapierdalać, bo im bliżej premiery, tym dłuższe crunche, niektórzy z nas musieli czasami zostawać aż do rana.

Najłatwiej byłoby się poddać. W rezygnowaniu z pewnością osiągnąłem mistrzostwo. Ale tym razem zacisnąłem zęby i się zawziąłem. Dla dziecka i dla siostry. Wytrzymam, przejdę przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, tak jak skurwysyństwa, kolesiostwa, braku empatii i wyobraźni. Ciągnąłem to więc, dzień za dniem, pamiętając, że z jednej strony jest Jolka, która może postawić na mnie krzyżyk po kolejnym rozczarowaniu, a z drugiej mam też synka na utrzymaniu, kochanego i bystrego sześciolatka, dla którego jestem jedynym wzorem, choćby nie wiadomo jak beznadziejnym.

Tak naprawdę to rzygać mi się chciało, gdy tylko wchodziłem do biur Toxic Teamu, a po wyjściu z nich łapałem każdy oddech, jakbym cudem uniknął utonięcia. Cień tego miejsca ciągnął się za mną aż do domu, padał na każdą rzecz, do której się zabierałem. Może więc swoim nastawieniem sam doprowadziłem do tego, co w końcu zaszło? Może podświadomie chciałem usłyszeć, że już nie mam w tej firmie czego szukać?

Ci dwaj przede mną, bliscy koledzy pana wicebarana, z którym w weekendy chodzili do pubu, traktowali mnie jak gówno od dnia startu, ale też z ich punktu widzenia byłem po prostu nikim, jednym z paru testerów bez doświadczenia, tak czy siak rzadko trzymało się takich dłużej niż przez rok, bo wypalali się jak tanie żarówki…

Po chwili mojego milczenia Karol odchrząknął i znów się odezwał:

– Czy masz do nas, Szymonie, jakieś pytania?

Wodziłem wzrokiem od niego do jego towarzysza, nie wiedząc, na kim skupić uwagę. Przypominający wypłoszowatą tchórzofretkę Karol i wyglądający na wiecznie niewyspanego Dominik nie nadawali się na egzekutorów takich postanowień – budzili politowanie. Każdy kiedyś natknął się na tego typu przegrywów – całe życie srogo dostawali po dupie, więc uzyskawszy swoje pięć minut władzy, gorliwie starają się skorzystać z każdej okazji do bycia jak największymi skurwysynami. Gdy zaczynałem tę robotę, wydawali mi się po prostu śmieszni; zresztą nie ja jeden odnosiłem takie wrażenie. Jąkający się i stękający Karol zawsze próbował wypowiedzieć jak najwięcej słów jednym ciągiem, jakby w dzieciństwie ktoś raz po raz kazał mu siedzieć cicho i się więcej nie błaźnić. Dominik stanowił przeciwieństwo kolegi – ociężały, nudny, wymięty i gruby, jak wielki, stojący w kącie puf, z reguły nie odzywał się wcale i prawie się też nie ruszał, od czasu do czasu ewentualnie kiwając głową i mamrocząc: „dokładnie”, „no tak”, „pełna zgoda”, „właśnie” i tym podobne.

Za wytrzymanie z nimi przez pół roku powinienem w tym momencie odbierać medale, dyplomy i owacje na stojąco.

– W sumie to nie – odparłem w końcu. – Coś mam jeszcze podpisać? Bo chciałbym się już zbierać. – Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz, parsknąłem nerwowym śmiechem. To dzisiejsze poranne spotkanie w sali konferencyjnej było tak naprawdę włącznie groteskową formalnością. Tym bardziej że wywalenie mnie z roboty to nie było coś, co trzeba było szczególnie uzasadniać. Bądźmy rozsądni. Jak człowiek w trakcie zebrania nagle zdejmuje spodnie, zaczyna krzyczeć, a potem ze łzami w oczach ucieka do domu, to chociażby ten ktoś był, kurwa, pracownikiem roku, nie ma szans, żeby nie wyleciał na zbity pysk. Robiąc to, co zrobiłem, nie tylko naruszyłem ileś tam zasad, w stylu: obnażanie się, użycie niestosownego języka, opuszczenie miejsca pracy bez zgody i tak dalej; ale też sprawiłem, że żadna z tych kilkunastu osób, które były wtedy na stand-upie, już nigdy nie spojrzy na mnie jak na kogoś godnego zaufania. Gdybym chociaż był pijany czy naćpany, toby można mi zasugerować odwyk i tłumaczyć, że nie byłem sobą, zdarza się, po prostu. Ale ja właśnie byłem sobą, byłem sobą tylko w tym jednym momencie. Przecież nie wcześniej jak przez sześć miesięcy siedziałem milczący w kącie i robiłem swoje, ogrywając to Dziedzictwo aż do zafiksowania, choć był to banalny gniot, chodzony czy może pełzający horror, symulator mijania drzew i brodzenia we mgle, która zasłania najtańsze assety. Byłem sobą w pełni właśnie tylko wtedy, kiedy podnieśliśmy się z foteli i stanęliśmy w kręgu, by skrótowo omówić to, co robiliśmy wczoraj, i to, czym mamy zająć się dziś. Czyli na tak zwanym stand-upie.

Karol spojrzał na zebranych i zażartował na temat tego, że Piotrka dziś znowu nie ma, nie odbiera, buźka jego komunikatora blada jak dupa, przygaszona, więc albo go UFO porwało, albo nawet wziął i umarł.

– Jezu, aleś trafił, akurat wczoraj bindżowałam serial dokumentalny o samobójczych sektach wyznawców UFO. Swoją drogą świetny – zawyrokowała Weronika.

Spociły mi się ręce. Zadrżały powieki i kąciki ust.

– No co zrobić, są ludzie jebnięci, takich mamy pacjentów.

Dosłownie sekundę później Weronice rozdzwonił się leżący na biurku telefon. Jako dzwonek miała ustawioną jedną z piosenek Mileny, od której zawsze, nie wiedzieć czemu, żołądek podchodził mi do gardła.

…Światła zatrzymają czas,

Nie mów nikomu, to sekret

Słodszy od moich kłamstw…

Zacisnąłem pięści. Weronika szamotała się z fonem, jakby nie mogła trafić kciukiem w przycisk „Odrzuć”, jakby naprawdę nie potrafiła tego gówna wyciszyć ani wyłączyć.

– Przepraszam, boszeee, przepraszam – powtarzała, a parę osób zaczęło się śmiać.

Ja słyszałem to wszystko, jakbym tkwił w podziemnym tunelu, każdy dźwięk odbijał mi się w czaszce echem, w płucach brakowało powietrza, usta były wyschnięte, oczy piekły.

– Wera, jak tego zaraz nie wyłączysz, to się pomodlimy, żeby ciebie UFO zabrało następną – rzucił Karol i to była dla mnie osobiście ta chwila graniczna. Wiedziałem z lodowatą pewnością, że nie mogę się dłużej powstrzymywać.

– Wy jesteście, kurwa, poważni czy co to ma znaczyć?! – krzyknąłem, cały się telepiąc. – Jak wam ktoś umrze na raka, to też będziecie się z raka śmiali, pojebańcy?

Wszyscy na mnie patrzyli. Weronika nareszcie wyciszyła telefon. Zapanowała absolutna cisza.

– To nie są żarty! – ciągnąłem. – Śmiejcie się, kurwa, ale lepiej, żebyście się sami z tym gównem nigdy nie zetknęli. Bo ja to niestety poznałem na własnej skórze. I wiem, że śmieszne to na pewno nie jest.

A potem przyszło najgorsze. Rozpiąłem pasek i zsunąłem spodnie, pokazując okrągłą bliznę na wewnętrznej stronie uda. Niektórzy odwrócili wzrok, inni gapili się w milczeniu.

– Widzicie, co mi zrobili? Widzicie, jak te skurwysyny mnie okaleczyły?

Zupełnie przeoczyłem moment, w którym po policzkach zaczęły mi płynąć łzy.

– To nie jest śmieszne. To nie są żarty – dodałem jeszcze, a potem stamtąd uciekłem.

Skoro tak to wczoraj wyglądało, dziś naprawdę nie mogłem być zaskoczony. Raczej zdziwiłem się sam sobą, tym swoim wczorajszym amokiem, nagłym i wściekłym atakiem, który przez tak długi czas powstrzymywałem. Byłem w szoku, że coś pękło, i nie mogłem się dłużej hamować, że taka pierdoła, jak ktoś na stand-upie śmiejący się z kosmitów, a ja od razu cały w ogniu i pokazuję, że to nie są, kurwa, przelewki. Nikt oczywiście nie skumał, nie znali mnie, to i skąd mieli wiedzieć. Że wierzę w UFO, bo sam się z tym zjawiskiem zetknąłem, najboleśniej jak można. Nie umiem zliczyć, ile razy mnie uprowadzano. Byłem wtedy dzieckiem, wspomnienia są mocno mgliste, ale ta blizna na udzie pozostała wyraźna – półkolisty kształt w miejscu, gdzie coś mi wszczepili, jakiś czujnik, czip czy coś takiego.

Teraz szedłem ulicą i czułem się już tylko pusty. Nie wiedziałem, co dalej. Co ze mną. Mam dziecko na utrzymaniu. Ono beze mnie sobie nie poradzi…

Jebać. Gdyby nie synek, dawno skończyłbym ze sobą. Ale nie mogę zostawiać go z tym popierdolonym światem sam na sam. Nie mogę obarczać go własną traumą. Więc zostaję. Coś się wymyśli. Jak zawsze.

Alicja

Próbowałam kilka razy. Za tym ostatnim odczekałam aż dziesięć sygnałów, przy każdym zaciskając zęby i pięści. Bo przecież mogła odebrać. Mogła się piskliwie zaśmiać, jakby znów była dziką nastolatką, i jak zawsze rzucić to swoje: „pełen zachwyt, prawda?”. Milena często zachowywała się dziwacznie, a już zwłaszcza gdy miała puścić w obieg nowy projekt. Stawała się podekscytowana i nieprzewidywalna, czasami po prostu odpływała. W takich chwilach przestawała reagować nawet na własne imię, które tak naprawdę było tylko pseudonimem. Nawet ja nie miałam pojęcia, jak nazywała się wcześniej, zanim zdecydowała się przyjąć nową tożsamość. Milena nigdy nie mówiła o sobie wprost, jeżeli już, to tylko za pośrednictwem piosenek, które jednak łączyły fikcję z faktami w nieznanych nikomu proporcjach. Ta jej skrytość, enigmatyczność i umiejętność całkowitego wyłączenia się ze świata od samego początku robiły na mnie największe wrażenie.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam ją na żywo, to nie było wcale podczas koncertu, wywiadu czy płatnego spotkania z fanami. Poznałyśmy się, co pewnie wielu wyda się zabawne, na rozmowie kwalifikacyjnej.

Pamiętam, że była tam