Olszany. Kamienna róża. Tom 2 - Agnieszka Litorowicz-Siegert - ebook

Olszany. Kamienna róża. Tom 2 ebook

Agnieszka Litorowicz-Siegert

4,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O miłość warto walczyć. Do samego końca.

W pierwszej części Julia podjęła największe życiowe wyzwanie i ryzyko – zdecydowała się zamieszkać w Olszanach, związała się z Wiktorem, znalazła przyjaciół i uświadomiła sobie, jak bardzo zależy jej na poznaniu historii swojej rodziny. Odkryła tajemnicę nagłego wyjazdu dziadka z domu pod Szczecinkiem, ale zagadkowa pozostaje postać jego brata – Kazimierza (Kazka) Borowicza. Dlaczego przez lata żył w odosobnieniu, co zostawił na Kresach, że tak bardzo za nimi tęsknił? Czy wciąż żyje tam ktoś z krewnych Julii? Dziewczyna chce to sprawdzić. Postanawia jechać za Bug, zwłaszcza że ma ku temu pretekst – chce towarzyszyć Justynie, która ma tam do załatwienia osobistą misję: zamierza odnaleźć grób prababki, żeby odwieźć na jej mogiłę kamienną różę, którą babka zabrała ze sobą, przeprowadzając się przymusowo na Pomorze. Justyna wierzy w przekazywaną od pokoleń „klątwę”, która mówi, że dopóki róża nie wróci na swoje miejsce, żadna kobieta w rodzinie nie zazna szczęśliwej miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agnieszka Litorowicz-Siegert

OLSZANY. KAMIENNA RÓŻA

Copyright © by Agnieszka Litorowicz-Siegert, MMXX

Wydanie I

Warszawa, MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dedykuję książkę ukochanemu Tacie, który nie zdążył odwiedzić ze mną swoich rodzinnych stron. Tato, byłam tam za nas dwoje

Wstęp

Spojrzała na zegarek. Do granicy zostało pół godziny. Zacisnęła palce na kierownicy, wyprostowała się. Mijało ją coraz więcej samochodów z obcymi rejestracjami. Już niedługo. Zerknęła za szybę – pierwsza reklama w języku, którego nie znała. Kolorowy baner z uśmiechniętym, niespecjalnie przystojnym mężczyzną i krótki napis. Nie miała pojęcia, co oznacza. Próbowała cieszyć się urodą bzów rosnących na poboczu, ale była coraz bardziej zła. Na siebie, na nią. Spojrzała na młodą kobietę o regularnych rysach drzemiącą w fotelu obok. Poczuła w skroniach nieprzyjemne pulsowanie. Strach? Chyba tak. Dogonił ją dopiero tutaj, kilkaset kilometrów od domu. Drażniący, chłodny. Niepotrzebnie ruszała z Olszan. Powinna się raczej zająć przygotowaniami do sierpniowego ślubu, przecież zostały tylko trzy miesiące. Albo pracą. Była nierozsądna, biorąc urlop, gdy ważą się losy nowego projektu. A Wiktor, jego sprawy? Za tydzień otwiera nową lecznicę, a jej przy nim nie będzie. Tak, najrozsądniej będzie zawrócić. Uznać, że pomysł wyjazdu był pomyłką, i cofnąć się do życia, które zaczęła w Olszanach.

Przed oczami stanął jej dom otoczony starymi drzewami. Wiodąca do niego aleja obsadzona krzewami kwitnącymi niezwyczajnie, na niebiesko. Dom odziedziczony po dziadku. Na początku przez nią niechciany. Jak wielka musiała być siła, która ją tam zatrzymała. Sprawiła, że Julia porzuciła Warszawę i przeniosła się na Pomorze. Miłość do Wiktora? Nie tylko. Było coś jeszcze. Potrzeba poznania własnej historii. Wcześniej Julia kpiła z romantycznych uniesień. Dopiero ukryty list od Ludwika Borowicza… Przypomniała sobie szary pakuneczek zawierający pożółkłą kartkę i różaniec z perłowych paciorków. A potem ciekawość rosnącą z każdym dniem. Kim był przesiedleniec, który tylko trzy lata mieszkał w Olszanach i musiał je porzucić, oskarżony o udział w morderstwie? Kim był jego tajemniczy brat, który – wezwany do objęcia dziedzictwa – przyjechał do Olszan, choć podobno wcale tego nie chciał?

Kazimierz Borowicz, nieznany cioteczny dziadek. To jego historię chciała poznać. Czuła, że układanka, którą cierpliwie porządkowała, musi zostać uzupełniona o ten element. Tylko że Julia porywa się z motyką na słońce. Ma raptem kilka fotografii, ten różaniec, parę nazw miejscowości, które padły w opowiadaniach matki. Za mało. Powinna wracać. Rozejrzała się – trzeba znaleźć najbliższe skrzyżowanie, wydostać się z rzeki aut. Teraz, właśnie teraz, dopóki Justyna nie może jej powstrzymać.

Zerknęła na przyjaciółkę. Justyna oddychała równo, jasne włosy przykryły część jej policzka. „Jest taka intrygująca” – pomyślała Julia. Zbyt dostojna jak na swój wiek, stwarzająca pewnością siebie zbyt wielki dystans, żeby polubić ją od razu. Julia odwróciła wzrok, znów poczuła natrętny niepokój. Czy Wiktor kiedykolwiek dotykał tej delikatnej twarzy? Czy całował tę kobietę, dotykał jej długich szczupłych palców? Na ile się zbliżyli? Może zapewnienia Justyny, że nie było nic więcej prócz rozmów, są zgodne z prawdą? Cóż, Wiktor wybrał ją, Julię, i Justyna musiała się z tym pogodzić. Ale czy niespełnioną miłość da się zapomnieć, odżałować?

Gdzie to skrzyżowanie? Do granicy zostało tylko kilka minut. Julia musi zrobić ten ruch natychmiast, bo Justyna nie pozwoli im się wycofać. Ona ma swój własny powód i plan. Tak samo niepewny, ale przynajmniej uzasadniony. Znaleźć cmentarz, zostawić tam znienawidzony przedmiot, który jest przyczyną jej niepowodzeń. Pozbycie się kamiennej róży to tylko symboliczny gest, wiedzą to obie. Jednak skoro Justyna wierzy, że właśnie to odmieni jej życie… Znowu mrzonka. Jakim cudem Julia mogła uznać, że motywacja każdej z nich jest wystarczająca, by odbyć tę podróż? Myliła się, sądząc, że wspólna wyprawa je zbliży. Pewnie Wiktor będzie stał między nimi już zawsze.

– Przepraszam, spałam tak długo. – Justyna przetarła oczy, sięgnęła po butelkę z wodą. – Chyba jesteśmy niedaleko?

Julia poczuła skurcz w gardle. Nie zdążyła. Za późno.

– Zobacz, jest tablica. Przygotuję dokumenty. Jak się czujesz? Miałam cię zmienić, nie gniewaj się, byłam taka zmęczona…

– Nic się nie stało. Weź też mój paszport, jest w schowku.

Julia manewrowała już między słupkami wyznaczającymi dojazd do otwartego szlabanu. Pokonały przejście graniczne, kilka metrów dalej auto zatrzymała młoda dziewczyna w zielonym mundurze. Gestem wskazała miejsce, gdzie powinny stanąć.

Justyna wysiadła z samochodu i prowadzona spojrzeniem strażniczki pochyliła się przy otwartym okienku. Kostyczna ciemnowłosa kobieta siedząca w dyżurce obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.

– Kalina Rodziewicz? – zapytała po rosyjsku.

Justyna uśmiechnęła się lekko zaskoczona.

– Z czego pani się śmieje? – zdziwiła się brunetka.

– Nic takiego. Nie używam tego imienia. Posługuję się drugim – Justyna.

– Tak? Ale tu stoi wyraźnie: Kalina. U nas jest pani Kaliną Rodziewicz. – Strażniczka ściągnęła brwi.

– W porządku. Kalina. To nawet zabawne.

– Zabawne? – Ciemne brwi się uniosły. – Proszę poprosić tę drugą panią.

Kwadrans później, po sprawdzeniu dokumentów i przejrzeniu zawartości bagażnika przez celników, wsiadły do samochodu i ruszyły w stronę najbliższej stacji benzynowej.

– Musimy przestawić zegarki, tu jest godzina do przo… – zaczęła Julia, ale Justyna przerwała jej w pół słowa.

– Wiesz, co powiedziała strażniczka? Zmieniła mi imię. Tutaj jestem Kaliną. Bez dyskusji.

– Nie rozumiem.

– To moje pierwsze imię, ale nigdy go nie używałam. Wydawało mi się dziwaczne, staroświeckie. Ojciec od początku wolał drugie i w domu zawsze byłam Justyną. Czy to nie dziwne? Przekraczasz granicę i stajesz się innym człowiekiem. Kalina… Możliwe, że to ja?

– Poczekaj, poczekaj! A może chcesz spróbować?

– Spróbować? Czego?

– Spróbować być Kaliną. Może jest w tym jakiś sens? – Julia spojrzała jej w oczy.

Zacisnęła palce na kierownicy. To jest właśnie to, co by pomogło. Zmienić imię Justynie. Udać, że rusza na tę wyprawę z inną osobą. Nie z dawną rywalką, tylko z kimś, kto jej w niczym nie zagraża, niczego nie przypomina. Ta eskapada i tak jest niedorzeczna. Co by szkodziło na samym początku ustalić nowe zasady? Julia i Kalina. Towarzyszki podróży, tylko tyle.

– No więc? – spytała.

– Podoba mi się. Trochę to zwariowane, ale niech będzie.

– A czy to, co właśnie robimy, nie jest zwariowane? – Julia wzruszyła ramionami i pierwszy raz roześmiała się swobodnie.

– Moja prababka miała na imię Kalina, wiesz?

– Ta, której grobu szukamy?

– Aha. Słuchaj, może to rzeczywiście niegłupie? Ona i ja, Kalina i Kalina. Kod. Znak. Widziałaś, jakie oczy miała ta dziewczyna w okienku? Jak czarownica. Chociaż wolałabym wersję: dobra wróżka. Zresztą dość tego, jestem głodna. Zapraszam cię na kolację w Grodnie, będziemy tam za pół godziny. Widzisz, jakie ładne niebo? – Zdjęła ciemne okulary i wyciągnęła komórkę, żeby zrobić zdjęcie.

Białoruś przywitała je różowym zachodem słońca.

1. Zalesie

– Słyszysz? – Kalina gwałtownie podniosła głowę znad mapy, obie jednocześnie spojrzały w stronę okna. – Wiesz, co to jest?

– Tak. – Julia przymknęła oczy, założyła za uszy opadające na twarz pasma rudych włosów.

Nasłuchiwała muzyki, która nagle przerwała ciszę panującą na wewnętrznym dziedzińcu pałacu pomiędzy skrzydłem, w którym mieścił się ich apartament, a główną częścią budynku. W ciepłym powietrzu zadrżały delikatne dźwięki fortepianu. Znana melodia powoli wypełniała przestrzeń.

– Czy to nie jest trochę niesamowite? Taka muzyka tutaj? – Kalina spojrzała w oczy przyjaciółki.

Julia z uśmiechem wzruszyła ramionami.

– Moja droga! Przecież jesteśmy w pałacu Ogińskich. Czego się spodziewałaś? To jest polonez Ogińskiego. Wszystko się zgadza.

– No tak, racja. Ale przyznasz, że to lekko odrealnione. – Kalina wstała, szerzej otworzyła okno. Muzykę prawdopodobnie odtwarzano z płyty, kto przy zdrowych zmysłach koncertowałby na takim odludziu o ósmej rano? – Wszystko tu jest inne, czujesz to?

– Co konkretnie masz na myśli? Może te firany? – zażartowała Julia, podchodząc do okna. Od sufitu do podłogi zdobiły je gęsto drapowane, przeszyte pionowymi aplikacjami firanki z muślinu. – Takich rzeczywiście w Polsce nie mamy.

– Fakt, osobliwe. Widziałam podobne w filmie Anna Karenina – przypomniała sobie Kalina. Stała w oknie, nie odrywając wzroku od zegara na pałacowej wieży. – Chodź, zobacz, jak nasz „księżyc” wygląda w świetle dnia. – Uśmiechnęła się.

Julia także oparła się o parapet. Miały przed sobą lśniący bielą świeżej farby budynek przypominający dworki z romantycznych ilustracji. Ten był jednak zdecydowanie większy, okazalszy. Ciągnął się od strony pałacowego parku w stronę drogi prowadzącej od szosy, potem łamał się prostopadle, przechodząc w boczne skrzydło, i jeszcze raz, tworząc tę część, w której mieścił się niewielki hotel. Całość miała kształt litery U. Za skrzydłem hotelowym był ogród, a dalej sadzawka z niewielkim pomostem. Wewnętrzny dziedziniec był zadbany, na trawniku stały rzędy krzeseł i letnia scena, na której ustawiono fortepian. Dach głównego skrzydła wieńczyła wieża zegarowa. Gdy przyjechały tu wczorajszej nocy, podświetlona chłodnym światłem tarcza wyglądała jak księżyc w pełni.

– Zegar jest piękny. Zobacz, te kute cyfry i wysmukłe zakończenia wskazówek. Świetna kowalska robota – oceniła fachowo Julia. Znała się na tym, a talent rzemieślników zawsze budził w niej szacunek. – Zamierzam dokładnie obejrzeć to miejsce, ale to chyba nie dziś, prawda? Dzisiaj Oszmiana.

Odwróciła się, odeszła w głąb pokoju i znowu pochyliła się nad mapą. Dawno nie planowała podróży w ten sposób, na ogół posługiwała się GPS-em. Tym razem dokładna mapa okolicy była im bardzo potrzebna. Najmniejsze miejscowości i wsie, drobne odnogi rzek – wszystko mogło się okazać ważne.

– To ty zrób plan trasy, a ja się przejdę do parku, zgoda? – Kalina związała włosy w kucyk i umalowała usta błyszczykiem.

– Zostawiasz mnie samą? – Julia kreśliła coś ołówkiem, nie spojrzała na nią.

Kalina wiedziała, że pretensja to tylko żart. Są tu razem, ale każda z nich chce zachować osobność. Tak musi być. Ich przyjaźń od początku była nietypowa. Ciągnęło je do siebie, ale pozostawał dystans, którego być może nie zmniejszą nigdy. Ale czy dwie kobiety, które kiedyś kochały tego samego mężczyznę, mogą się przyjaźnić na normalnych zasadach?

Kalina zatrzymała się w drzwiach, zerknęła jeszcze raz na skupioną Julię. Wysoka rudowłosa trzydziestolatka wyglądająca o dziesięć lat młodziej. Pewna siebie i spokojna. Nic dziwnego, że Wiktor się w niej zakochał. I nic dziwnego, że Julia szybko poddała się miłości, która spadła na nią tak nagle. Niewykluczone, że teoria o dwóch połówkach jabłka to nie czczy wymysł. Kalina musiała skapitulować. To, o co walczyła przez lata, Julia zdobyła w dwa tygodnie. Rzuciła się w nową miłość, choć zaledwie kilka miesięcy wcześniej, zdradzona i upokorzona, obiecała sobie, że długo się z nikim nie zwiąże. Rozmawiały o tym nieraz.

– Nad czym się zastanawiasz? – Julia przerwała jej rozmyślania.

– Nic takiego, myślę, czy zabrać szal.

– Jest gorąco, nie bierz. – Julia podniosła głowę znad mapy i przyglądała się przyjaciółce z aprobatą. – Ślicznie wyglądasz, dobrze, że rozjaśniłaś włosy.

Jeszcze niedawno Kalina uznałaby, że nie potrzebuje komplementów Julii. Ale teraz, słysząc uwagę o nowej fryzurze, nie zaprotestowała. Choć po zdecydowanej sugestii na temat szala musiała się powstrzymywać, żeby nie zapytać głośno, dlaczego Julia daje sobie prawo do decydowania, co jest dla niej, Kaliny, dobre.

Myśląc o tym, wyszła z hotelowego mieszkania na dziedziniec zalany słońcem. Polonez przeszedł w tęskną melodię walca, zegar na wieży wskazywał ósmą. Ruszyła w stronę pałacowego parku. Aleja między drzewkami kwitnących biało oleandrów i zielonymi krzewami obsypanymi nabrzmiałymi pąkami, które wydawały intensywny słodkawy zapach, miała ją zaprowadzić nad rzekę płynącą gdzieś niżej. Stąd nie było jej widać, ale szum wody miękko przenikał melodię z głośników. Na głównym dziedzińcu i dalej, na drodze od strony szosy, wciąż było pusto. Wycieczki pojawią się zapewne trochę później. Na razie w rezydencji panował spokój. Rozleniwiony czarny kot wygrzewał się na progu biura ulokowanego w bocznym skrzydle. Przed głównym wejściem ochroniarz oparty o kolumnę rozmawiał przez telefon. Zgrabna kobieta w ołówkowej spódnicy minęła go, zmierzając do kawiarni urządzonej w oranżerii. Uśmiechnęła się i oddalając, mocniej zakołysała biodrami. Młody mężczyzna odprowadzał ją wzrokiem, nie przerywając rozmowy. Daleko, za łąką na tyłach pałacu, Kalina dostrzegła niewysoką zgarbioną postać. Ogrodnik albo dozorca. Miała wrażenie, że widziała go tutaj wczoraj, gdy późnym wieczorem dotarły do Zalesia. Czyżby teraz się jej przyglądał? Poczuła się nieswojo, odwróciła w stronę parku i ruszyła przed siebie.

Minęła dużą altanę w stylu chińskim i odnalazła drogę prowadzącą po łagodnym zboczu w dół. Zatrzymała się zachwycona widokiem. Park był ogromny. Wąska ścieżka między starymi drzewami wiodła do mostku przerzuconego przez płytką czystą rzekę przecinającą park szerokimi zakolami. Pod starym dębem tuż nad brzegiem ustawiono ławkę. Kalina zeszła tam, żeby przyjrzeć się umieszczonej na oparciu tabliczce z napisem po rosyjsku. Zachęcał do chwili zadumy, odczytała go bez kłopotu. Nigdy nie sądziła, że rosyjski przyda się jej w podróżach.

Spojrzała na zegarek i pomyślała, że Julia zapewne wciąż robi notatki. Usiadła na ławce pod drzewem, przyglądała się białej bryle pałacu w oddali. Ktoś musiał zainwestować w jego renowację mnóstwo pieniędzy. Czy w tym kraju jest więcej polskich zabytków w tak dobrym stanie? Czy będą miały czas to sprawdzić? Jak długo tu zostaną? Zamknęła oczy. Przypomniał jej się przedmiot leżący na dnie nierozpakowanej walizki. Róża z kamienia o delikatnej czerwonej barwie. Powód jej przyjazdu, rekwizyt, który musi wrócić na swoje miejsce. Może to nonsens, ale Kalina nie mogła tkwić dłużej w sidłach powtarzanej przez pokolenia przypowieści, która mówi, że żadna z kobiet w jej rodzinie nie znajdzie szczęścia w miłości, dopóki kamienny kwiat nie powróci na grób prababki. Opuszczając te strony po wojnie, babka Kaliny zabrała go z mogiły matki. I przysięgła, że kiedyś wrócą tu obie – ona i róża. Nie dotrzymała słowa, a fatalny kwiat stał się przekleństwem. Nawet Kalina, racjonalistka do szpiku kości, musiała uwierzyć w siłę przepowiedni. Bo dlaczego, podobnie jak babka i matka, nie mogła znaleźć mężczyzny, który by ją pokochał? Czemu wszyscy, w których się zakochiwała, wybierali inną kobietę – jak Wiktor Julię?

Otworzyła oczy, westchnęła – musi odnaleźć cmentarz i grób. Tylko jak ich szukać? Jedyna wskazówka to fotografia odnaleziona w albumie babki. Nic więcej. Nie znała żadnego nazwiska, adresu. Nikt w rodzinie nie mówił głośno o tym, co zostało „za Bugiem”. O domu, o historii rodziny. Jakby dziadkowie celowo chcieli wymazać ją z pamięci. Ojciec nie lubił tego tematu, a matka, z pokorą znosząca jego wymagania, nie miała odwagi wracać do starych spraw. Zresztą urodziła się już na Pomorzu, wojenne perypetie rodziny przesiedlonej z Kresów mało ją interesowały. Gdy ojciec odszedł do innej kobiety, zamknęła się w sobie, a potem rozchorowała i wkrótce umarła. Nie zostawiła Kalinie żadnego klucza do poznania przeszłości. Trop mglistych wspomnień prowadził na Białoruś, w okolice Oszmiany. Babcia kilka razy wymówiła tę nazwę – to Kalina pamięta. Ma zdjęcie i tę jedną wskazówkę. A w tyle głowy ironiczne uwagi ojca: „To brednie. Po co się tam pchasz? Tam już nic nie ma, odpuść”. Nie, nie odpuści. Nawet jeżeli to bzdury, ona zamknie sprawę raz na zawsze.

Energicznie wstała z ławki i wszedłszy na wzgórze, znowu znalazła się w alei kwitnących już prawie krzewów. Ich zapach był intensywny, duszący. „Nieznośny” – pomyślała, bo wraz ze wspomnieniem ojca obudziła się jej irytacja. Kalina stanęła przy jednym z krzewów, dotknęła liści o jasnozielonej barwie. Były jedwabiste i wilgotne.

– To dalie. Albo jeśli pani woli, georginie. Niedługo zakwitną. Kleofas Ogiński je kochał, miał tutaj ponad trzydzieści gatunków – usłyszała nagle za plecami.

Odwróciła się. Stał za nią wysoki mężczyzna w dżinsach i jasnej przewiewnej kurtce. Mówił po polsku, ale delikatny śpiewny akcent zdradzał, że jest stąd.

– Przepraszam, przestraszyłem panią?

– Nie, nie, po prostu się zamyśliłam. – Kalina zrobiła krok w tył, zdjęła ciemne okulary, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

Był przystojny i opalony. Mógł mieć trzydzieści lat… albo sporo więcej. Sugerował to osobliwy szczegół jego fryzury – nieznajomy był szatynem o krótkich, zaczesanych do góry włosach z kilkoma szerokimi siwymi pasmami. Jakby ufarbowanymi celowo, a jednocześnie bardzo naturalnymi. Chyba przyglądała mu się zbyt długo, bo uśmiechnął się lekko zmieszany.

– Jestem tutaj przewodnikiem. Proszę pytać, jeśli będzie pani chciała dowiedzieć się czegoś o Zalesiu. Pani, zdaje się, przyjechała z Polski?

– Tak, przyjechałyśmy z przyjaciółką wczoraj w nocy. To pana interesuje? – powiedziała zniecierpliwionym tonem. Wciąż była zdenerwowana wspomnieniem ojca.

– Nie, nic takiego. Nie chcę być natrętem. Przepraszam. – Mężczyzna odstąpił od niej, kłaniając się lekko.

– Proszę się nie gniewać, nie miałam zamiaru pana urazić. – Zmitygowała się i szukała słów, które wyprowadziłyby ją z niezręcznej sytuacji. Przecież przewodnik chciał być miły. – Jestem zmęczona po podróży, no i to niezwykłe świeże powietrze. I jeszcze ta muzyka… Pan lubi Ogińskiego?

– Czy lubię? – Pytanie najwyraźniej go zaskoczyło. Potarł brodę, a ona zauważyła, że ma na palcu sygnet z niebieskim kamieniem. – Osobiście z romantyków wolę Szopena, ale Ogiński też jest w porządku. Gdybym go nie lubił, chyba nie mógłbym tutaj pracować.

– No tak – zgodziła się Kalina. Przez kilka sekund nasłuchiwała muzyki. – Tego poloneza przez wiele lat tańczyliśmy w Polsce jako pierwszy taniec na studniówce, wie pan o tym?

– Pożegnanie ojczyzny, piękna muzyka, trochę smutna. Na studniówce? Tak, wiem. Ale to znaczy, że już się go nie tańczy?

– Nie, wyparł go inny polonez, z filmu Pan Tadeusz. Długi, mam wrażenie, że maturzyści woleliby Ogińskiego. Pan chyba dawno nie był w Polsce? – Uśmiechnęła się.

W tym momencie na policzku mężczyzny naprężył się wyraźnie podłużny mięsień.

– Nigdy nie byłem w Polsce.

– Przepraszam, myślałam, że… Pan tak dobrze mówi.

– To nie jest takie proste, pojechać tam. – Spojrzał na nią poważnie. – Nie mam w Polsce rodziny. Choć miałem. Ale teraz nikt nie żyje. Chyba nikt. Wyjechali stąd w czterdziestym piątym, pradziadek i prababcia z synem, bratem babci. Babcia została tutaj, czekała na męża, który w czasie wojny siedział w łagrach. Ot, długa historia, nie ma co zanudzać. Co? Powiedziałem coś śmiesznego? – Zdziwił się, widząc, że Kalina stara się powstrzymać uśmiech.

– Nie, nie chodzi o pana historię. Tylko o to słówko „ot”. Zabawne. I sympatyczne – dodała.

A on się zastanowił.

– W Polsce tak się nie mówi? „Ot, i cała historia”. To mnie zdemaskuje, tak? Chyba powinienem nad tym popracować – stwierdził i zmienił temat. – Podobno Pożegnanie ojczyzny Ogiński napisał kilka godzin przed opuszczeniem Zalesia, kiedy ruszał na emigrację do Włoch. Tam na dole, w parku, jest kamień, na którym lubił przesiadywać, nazwał go kamieniem Kościuszki. Był wielkim patriotą, wyrył nawet napis, proszę przy okazji obejrzeć. Opowiadamy zwiedzającym, że tuż przed skomponowaniem tego poloneza spędził na kamieniu dłuższy czas i tam znalazł natchnienie.

– A to prawda?

– No oczywiście! – potwierdził stanowczo, wyprężył się, miał chyba zamiar uderzyć się w pierś, ale widząc rozbawienie Kaliny, sam zaczął się śmiać. Poprawił włosy, wyciągnął rękę. – Jeszcze się nie przedstawiłem. Mam na imię…

– Rubin! Chodź tutaj, jesteś mi potrzebny! – usłyszeli w tym momencie.

Odwrócili głowy w kierunku biura. W drzwiach stała kobieta w średnim wieku, która machała ręką, przyzywając przewodnika.

– Właśnie… – westchnął.

– Rubin? – zdziwiła się Kalina. – To pana imię?

– Nie, skąd. Mam na imię Aleksander, ale jedna z tutejszych pracownic zna moją mamę, która od dziecka nazywa mnie Rubinem. Opowiedziała o tym w biurze i rozeszło się. Muszę to dzielnie znosić. – Znowu się uśmiechnął. Miał ładne białe zęby. – Pani chce wiedzieć, dlaczego Rubin? Powiem. Mama mi wmawiała, że kiedy kłamię, robią mi się czerwone oczy, takie rubinowe. Wkręcała mnie, tak to się chyba mówi, prawda? Miała z tego dobrą zabawę, w końcu zaczęła mnie tak nazywać. Jest cudowna, ale tego przezwiska chyba jej nie daruję.

– Ja uważam, że jest bardzo ładne – stwierdziła Kalina i również się przedstawiła.

– Muszę iść, ale gdyby panie potrzebowały pomocy, jestem do dyspozycji.

– Całkiem możliwe, że pomoc nam się przyda. Chcemy tu odnaleźć dwa miejsca, o których wiemy niewiele. Może rzeczywiście pan będzie umiał…

– Rubin, no chodźże! – krzyknęła po rosyjsku kobieta stojąca w drzwiach.

Przyglądała się im z zaciekawieniem, ale najwyraźniej nie mogła dłużej czekać. Rubin skłonił się jeszcze raz i ruszył do pałacu. Kalina przez chwilę obserwowała jego sprężysty krok, szerokie plecy.

– Kto to był? – Julia wyrosła przy niej jak spod ziemi. – I dlaczego tak ci się kłaniał?

– Może rozpoznał we mnie szlachciankę? Miły człowiek, tutejszy przewodnik.

– Przystojny – stwierdziła Julia, podając Kalinie mapę. – Jedziemy?

– Jasne. Mogę prowadzić. – Kalina założyła ciemne okulary i przejęła kluczyki do auta.

Julia stała jeszcze chwilę zapatrzona w głąb alei, chyba na chińską altanę. Albo na zieleniące się jaskrawo krzaki georginii.

– To dalie. Ogiński podobno miał na ich punkcie bzika. Trzydzieści odmian? Tak, chyba trzydzieści.

– No, no, widzę, że przewodnik już sporo cię nauczył – stwierdziła Julia i zaraz zmieniła ton na poważny. – Powiedz, nie boisz się tego, co tutaj odkryjemy?

– Bać się? – zdziwiła się Kalina. – Dlaczego miałabym się bać?

– Nie wiem. Ale czuję, że wydarzy się coś niezwykłego.

– I to cię przeraża?

– Nie. Po prostu nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. To wszystko wydaje mi się historią nie z tej ziemi. Przecież my właściwie nie mamy żadnych konkretów, punktów zaczepienia. A jednak coś mnie tu woła. Nie rozumiem tego. – Julia odrzuciła do tyłu rude włosy.

Wyrażała wątpliwości, ale Kalina nie czuła w jej głosie strachu. Może to tylko asekuracja? Albo wpływ tego niesamowitego powietrza przesyconego muzyką i zapachem kwiatów?

– Przypominam ci, że od pewnego czasu twoje życie polega na tym, że robisz rzeczy, których nie rozumiesz. Więc wszystko jest w porządku – skwitowała.

– W sumie masz rację.

– Chodźmy. – Kalina pierwsza ruszyła w stronę parkingu przy hotelu.

Nie chciała teraz myśleć o Wiktorze. Miały przed sobą misję i trzeba było zaczynać. Nawet jeśli ich działania będą trudne i niezbyt logiczne.

Po chwili opony samochodu zachrzęściły na żwirze, którym wysypano podjazd.

– Widzisz go? – zapytała Kalina, nie odwracając głowy w kierunku człowieka grabiącego liście na skraju rozległego trawnika.

Był daleko, udawał, że zajmuje go praca, ale bez wątpienia je obserwował. Zgarbiony i niski, miał na sobie ciemny drelichowy płaszcz. Zupełnie niestosowny do pogody; było już ciepło.

– Patrzy na nas, prawda?

– Rzeczywiście. To pewnie ogrodnik.

– Widziałam, jak o świcie przechadzał się nad jeziorem. Chyba ktoś mu towarzyszył. Jakaś dziewczyna? Ciekawe… miała na sobie długą suknię. A może tylko mi się wydawało. Była mgła.

2. Oszmiana

– Jest piękny. – Julia z uznaniem przyglądała się strzelistym wieżom kościoła. Były smukłe, wysokie, zdawały się kłuć błękit nieba. Biel ścian budynku w przedpołudniowym słońcu raziła oczy. – Myślałam, że będzie mniejszy.

– Zaskoczenie numer dwa. A jesteśmy tu zaledwie od dziesięciu minut – zauważyła Kalina.

Kiedy wjeżdżały do miasteczka, okazało się, że jego nazwa jest inna niż ta, której się spodziewały. Nie Oszmiana, ale Oszmiany, w liczbie mnogiej. Przed wojną obowiązywała pierwsza wersja, Julia nie miała wątpliwości. Tak mówili o mieście ludzie, których przesiedlono stąd na Pomorze. Ci nieliczni, którzy jeszcze żyli i pamiętali to miejsce. Julia z nimi rozmawiała, nie mogli się mylić. Postanowiła na własny użytek trzymać się starej nazwy. Chyba nikt nie będzie miał jej tego za złe.

– Chodźmy do środka – zdecydowała Kalina. – Może tam znajdziemy księdza.

W kościele panował przyjemny chłód. I zamieszanie. Robotnicy demontowali rusztowanie w lewej nawie, świeżo otynkowanej i pomalowanej. Najwyraźniej główny ołtarz także odnowiono niedawno, nie był jeszcze udekorowany. Prawą nawę szykowano do remontu. Leżący na ołtarzu obrus i umieszczone we właściwym miejscu tabernakulum wskazywały, że nabożeństwa odbywają się mimo toczących się prac.

– W środku wydaje się jeszcze większy, prawda? – szepnęła Kalina, rozglądając się z zainteresowaniem.

Wnętrze było jasne i przestronne, żeby sięgnąć wzrokiem sklepienia, trzeba było maksymalnie zadrzeć głowę. Ascetyczna surowość budowli podobała się Julii. Wysokie witrażowe okna wpuszczały dużo światła, które rzucało kolorowe wzory na posadzkę z jasnego kamienia. Obie z przyjemnością chłonęły zaskakujący urok świątyni. Julia odruchowo dotknęła kieszeni bluzki. Miała tam różaniec przywieziony z Olszan. Różaniec, który kiedyś należał do jej dziadka. Czy Ludwik Borowicz bywał przed laty w tym kościele? Czy siadał w którejś z tych ławek? A może jako młody chłopak wolał zostawać z tyłu, gdzieś tam? Julia spojrzała w stronę chóru. Organy z pewnością były bardzo stare. Gdyby ktoś teraz na nich zagrał – czy usłyszałaby te same dźwięki, których słuchał jej dziadek? Poczuła, jak do jej oczu nabiegają ciepłe niechciane łzy. Nie, nie będzie się rozklejać. Nie jest aż tak sentymentalna.

– Zobacz. – Kalina pociągnęła ją delikatnie za rękaw koszuli. – Tam, w kolumnie.

Podeszły bliżej. W prawej nawie, w odrestaurowanym filarze znajdowała się mała nisza, w której tkwiła żelazna kula wielkości piłki do koszykówki.

– Co to jest? – zdziwiła się Julia.

– Kula armatnia. Umieszczona na pamiątkę ofiar powstania kościuszkowskiego. Wiedzieliśmy, że gdzieś tu jest, tak mówili starzy ludzie. Ale nie mogliśmy jej znaleźć. Dopiero remont odsłonił sekret.

Odwróciły się równocześnie. Stał za nimi postawny mężczyzna o śmiejących się oczach. Poprawił ciemną grzywkę opadającą na czoło i dopiął koloratkę.

– Piotr Buczyna, proboszcz – przedstawił się czystą polszczyzną i zamaszyście stuknął obcasami. – Panie z Polski, prawda? To ze mną panie mailowały. A ja czekałem, wyglądałem. No więc chodźmy do mnie na kawę, porozmawiamy. – Zrobił zapraszający gest.

Przedstawiły się i dały się poprowadzić do bocznych drzwi kościoła. Julia zdążyła zauważyć, że pod ścianą kruchty stoją stare wyszywane chorągwie pieczołowicie zwinięte i zabezpieczone przed wilgocią.

Przeszli przez wąski boczny dziedziniec i po chwili siedzieli we troje w przyjemnie urządzonym, niezbyt dużym pomieszczeniu na plebanii. Wypełniał je zapach kawy; ksiądz przyniósł z kuchenki parujące filiżanki.

– Przed wojną była tutaj palarnia ziaren, podobno robili wspaniałą kawę. Teraz, żeby kupić coś dobrego, trzeba jechać aż do Grodna albo do Lidy. No ale nie będziemy przecież narzekać, panie mają do mnie sprawę, zdaje się? Pani Julia pisała, że to bardzo ważne. – Uśmiechnął się szeroko; dopiero teraz usłyszały w jego głosie delikatny wschodni akcent.

– Tak, mamy do księdza prośbę – zaczęła Julia, a Kalina wydobyła z torebki kopertę ze zdjęciem. – Każda z nas szuka tu pewnego miejsca związanego z historią naszych rodzin. Tyle że szukamy zupełnie po omacku, bo… – urwała, ponieważ na zewnętrznych schodach rozległ się hałas.

– Jasna cholera, Piotr, zróbże tu w końcu porządek, nogi można sobie połamać! – Kobiecy głos był równie melodyjny jak donośny.

Po chwili w drzwiach ukazała się tęgawa energiczna czterdziestolatka w zielonych wojskowych spodniach i płóciennej koszuli z biało-czerwoną aplikacją.

– Och, przepraszam! – Potrząsnęła jasnymi lokami, poprawiła ubranie, wbiła wzrok w księdza. – Mówiłam, pouprzątaj te konewki, bo się tu kto kiedy zabije. A tak w ogóle przepraszam za najście, ja tylko na momencik – wyjaśniła, otrzepując ręce z jasnego pyłu.

Ksiądz westchnął ciężko.

– To jest Katarzyna – przedstawił przybyłą. – Prowadzi parafialny chór i zajęcia z dziećmi, plastyczne.

– Konkretnie rysunek i rzeźba. Właśnie pracujemy nad figurą Świętej Cecylii. To patronka śpiewów kościelnych, panie wiedziały? – Katarzyna bez zaproszenia usadowiła się przy stole i sięgnęła po talerzyk na ciasto. – Piotruś, byś mi zrobił kawki, co? Znaczy: proszę księdza – poprawiła się.

Buczyna sapnął ciężko i powlókł się do kuchni.

– Babcia mojego przyszłego męża śpiewała w kościelnym chórze. Ale nie tutaj, w Szczecinku, w Polsce – wyjaśniła Julia. – Stamtąd przyjechałyśmy.

– Mówi pani: Szczecinek? – Blondynka ukroiła sobie kawał sernika i zamyśliła się, pocierając czoło. – Ja znam tę nazwę, tutejsi ludzie ją wspominają. Mam jedną solistkę, której wnuki mieszkają w Szczecinku. I jeszcze tenora, chyba jego siostra żyje tam do dziś. Tak, tak, są powiązania. A ten cały Szczecinek ładniejszy niż nasza Oszmiana? – Dmuchnęła w niesforny lok.

– Nie umiemy jeszcze powiedzieć, przyjechałyśmy dopiero wczoraj – włączyła się Kalina, podając Katarzynie dzbanek z sokiem. – Julia mieszka pod Szczecinkiem, w Olszanach, i to od niedawna. Ja się w tym mieście urodziłam. Choć moi przodkowie, Julii zresztą też, są stąd, z tych stron.

– Z samej Oszmiany?

– Z bliskich okolic, jak sądzę. Doszperałam się informacji, że dziadek, po którym odziedziczyłam dom w Olszanach, mieszkał w miejscowości Panawiliszki. Moja rodzina miała duży dom, podobno gdzieś niedaleko stawu.

– Panawiliszki? Toż to tutaj, pod naszym bokiem – wszedł jej w słowo ksiądz, który wrócił z kuchni z dodatkową filiżanką. – Kiedyś to było oddzielne sioło, teraz można powiedzieć, że to dzielnica miasteczka. Pięknie tam, przekona się pani. A dokładny adres jest?

– Właśnie nie. Podobno mam szukać w pobliżu posiadłości niejakiego Derkacza. Trzy działki od niego była ta nasza. Tyle wiem.

– To całkiem sporo, wbrew pozorom – stwierdziła Katarzyna i odchyliła się na krześle. – Derkacz był przed wojną jednym z najbogatszych ludzi w Oszmianie. Miał browar i kilka sklepów. W Panawiliszkach wystawił letni dom, właściwie pałacyk. Po wojnie zrobili tam szkołę dla głuchoniemych, ale potem w sąsiedztwie zbudowano dla niej nową siedzibę i wszyscy się wyprowadzili. A dom Derkacza popadł w ruinę, żal patrzeć. Ale stoi tam do dziś. Narysuję wam, jak dojechać. Piotr, daj jakąś kartkę – zakomenderowała.

Julia spojrzała porozumiewawczo na przyjaciółkę.

– Wspaniały początek, prawda? Oby tak dalej.

– Pani też czegoś tu szuka? – Katarzyna przeniosła wzrok na Kalinę.

– Ta sprawa będzie chyba trudniejsza. – Kalina sięgnęła po kopertę leżącą na stole i wyjęła pożółkłą fotografię. – To jest jedyny ślad. Grób mojej prababki. Widać nazwisko. I jeszcze ta druga mogiła w pobliżu. Trochę drzew za nimi, a w dali dach jakiegoś budynku. Mam tylko taką wskazówkę. Chcę odnaleźć ten cmentarz, choć pewnie będzie to graniczyło z cudem.

– Cuda się zdarzają – wtrącił optymistycznie Buczyna i cała czwórka pochyliła się nad zdjęciem.

– Z niczym mi się to nie kojarzy. – Katarzyna w zamyśleniu pokręciła głową.

– Znam większość cmentarzy w okolicy, ale tych grobów nie widziałem. Zobaczcie, ten na prawo jest charakterystyczny, na krzyżu są szyszki, chyba z żeliwa. Szyszki bym zapamiętał, z pierwszego wykształcenia jestem leśnikiem. – Ksiądz chrząknął z zadowoleniem i wyprężył się. – Ale nie traćcie ducha. Ja tu jestem tylko dziesięć lat. Wiem, kto by mógł coś poradzić! – Spojrzał znacząco na Katarzynę, która rozpromieniła się i klasnęła w dłonie.

– Tak! Masz rację! On może pomóc!

– Kto taki? – Kalina podchwyciła ich entuzjazm.

– Leopold, stary ksiądz z Dołów. Doły są godzinę drogi stąd. To już inna parafia, ale my wszyscy tutaj się znamy. Och, Leopold – westchnęła z przejęciem Katarzyna. – Co to za człowiek! Będziecie pod wrażeniem, kiedy go poznacie. I jak zobaczycie jego kościół. Na razie nie powiem, same odkryjcie, co to za historia.

– Z naciskiem na „historia” – zauważył enigmatycznie Buczyna i zapytał, czy chcą jeszcze kawy. – A twoje dzieciaki na ciebie nie czekają? – zwrócił się do Katarzyny.

– Poczekają, poczekają. Włosy im kazałam rzeźbić, to ich zajmie na dłużej, Święta Cecylia miała fryzurę jak Ałła Pugaczowa u szczytu świetności. A ja mam tu ważniejsze zadanie. – Z zapałem kreśliła coś w notesie. – Proszę, oto plan, jak dojechać w oba miejsca, Doły i Panawiliszki. – Wyciągnęła rękę z wyrwaną z zeszytu kartką.

Julia i Kalina sięgnęły po nią jednocześnie. Katarzyna natychmiast zauważyła ich spojrzenia, które spotkały się nad stołem.

– No, to która z was tu rządzi?

– Żadna – odpowiedziała Julia i cofnęła rękę.

Kalina starannie złożyła notatkę i zmieniając temat, zwróciła się do księdza:

– Mówicie „Oszmiana”, a nie „Oszmiany”?

– Tak, tutejsi Polacy używają starej nazwy. Taki zwyczaj, przywiązanie do tradycji, można powiedzieć. Wciąż mieszka tu dużo Polaków, zdziwicie się ilu. Kaśka też jest Polką, choć pewnie wkrótce zmieni nazwisko na rosyjskie. – Ksiądz chrząknął i uśmiechnął się dwuznacznie, a sprowokowana Katarzyna fuknęła:

– Natychmiast się uspokój! Nie wyjdę za niego za mąż, nie chcę o tym słyszeć!

– Mamy tu takiego lekarza i artystę w jednym. Anatol. Zakochany po uszy. Ale ona go nie chce. Nieszczęsny człowiek – pospieszył z wyjaśnieniem ksiądz, widząc pytające spojrzenia swoich gości. – Wiersze dla niej układa, piosenki, po polsku mówić się nauczył. A ta się uparła! Ech, kobieta, puch marny, nie zadowolisz, nie pojmiesz.

– Cóż, miłość chodzi krętymi ścieżkami – powiedziała ze śmiechem Kalina.

– A panie mężów mają? – zainteresowała się Katarzyna.

– Ja nie, a moja przyjaciółka wychodzi za mąż za kilka miesięcy. Ma bardzo przystojnego narzeczonego.

– Ma pani zdjęcie?

– Bardzo cię proszę, nie przesadzaj! Jesteś wścibska – upomniał ją Piotr i Katarzyna musiała ustąpić.

– À propos zdjęć, mam ze sobą inne, mogłabym wam pokazać. – Julia załagodziła sprawę. – Dzisiaj ich nie przywiozłam, ale możemy się umówić kiedy indziej. Są tam ulice i budynki, które chciałabym zidentyfikować. Nawet kilka kościołów. Znalazłam te fotografie w rodzinnym albumie mojej matki. Długo leżały na dnie szuflady. Zabawne, że wróciły tutaj ze mną.

– Pani szuka korzeni, to się chwali. – W głosie Katarzyny było uznanie. – No i pani też – zwróciła się do Kaliny. – Co za udany duet z was! Czy ksiądz nie uważa, że powinniśmy te podróżniczki należycie przywitać na naszej ziemi? Wszystkich zapraszam na jutro wieczór do mnie. Posiedzimy, pogadamy, opowiecie, co się wam udało ustalić. Pani przyniesie te zdjęcia, a ja zrobię bliny. Mieszkam niedaleko, za muzeum, obok starej synagogi. Taki nieduży dom z zielonym… – Nie dokończyła, bo na schodach znowu rozległ się rumor.

Katarzyna spojrzała wymownie w stronę księdza, który wzruszył ramionami. Kilka sekund później w pokoju zjawił się dobrze zbudowany mężczyzna z brodą. Rzucił w kąt konewkę, którą musiał zabrać ze schodów, i rozpromienił się na widok zebranych.

– Pochwalony! No, nareszcie! Znalazłem cię, Katiusza! Po całej Oszmianie latam, w warsztacie dzieci jakąś babę rzeźbią, a ciebie nie ma! Gdzież ty się błąkasz, kochana moja? Kwiaty mam, z tej łąki pod Smorgoniami, co ją tak lubisz. Sam rwałem, upaprałem się przy tym, bo jakieś tu takie pyłki żółte… – Wyciągnął przed siebie kolorowy bukiet, który trzymał dotąd za plecami.

Katarzyna ściągnęła brwi.

– Jeśli jeszcze raz zwrócisz się do mnie per Katiusza, zamorduję cię gołymi rękami!

– Dobrze, dobrze, będę teraz mówił per-liczka. Moja perliczko, ptaszyno, cwietuszku!

– Kwiatuszku! – poprawiła i porwała bukiet z jego rąk.

– Oto i Anatol. – Ksiądz znów westchnął i przedstawił przybyłego obu kobietom. A potem krótko wprowadził doktora w sprawę Polek.

Zostali u Buczyny jeszcze kwadrans, po czym wszyscy w dobrych humorach wyszli przed plebanię.

– Czyli teraz jedziecie szukać domu Derkacza? – podsumowała Katarzyna, odprowadzając Kalinę i Julię do samochodu.

– Powodzenia, a na drodze uważajcie, bo policja u nas czujna jak saper na służbie – pouczył Anatol i poklepał dach samochodu. – Krasiwa maszyna. Zresztą tak samo jak wodzicielka. Znaczy jak kierowca. Nie, kierowczyca, rodzaj damski. Znaczy żeński. – Mrugnął do Kaliny i roześmiał się serdecznie.

– Niech was Bóg prowadzi – pożegnał je ksiądz, a Katarzyna pomachała wiechciem polnych kwiatów.

Słońce było już w zenicie, gdy z wylotowej drogi tuż za miastem skręciły w lewo i znalazły się w dzielnicy niskich drewnianych domków otoczonych ogrodami pełnymi kwiatów. Julia wzięła głęboki oddech. To gdzieś tutaj.

3. Panawiliszki

Staw był duży, przypominał raczej jezioro. Otoczony pochylonymi nad wodą wierzbami, z gęstym tłem lasu na przeciwległym brzegu. Między wierzbami błyskała w słońcu biała kora brzóz, które – mimo że trwała wiosna – zrzucały część liści na taflę wody. Ta była nieruchoma, odbijała refleksy światła, które lśniły na powierzchni jak drobne złote monety. Julia stała na brzegu i wciągała w nozdrza wilgotne czyste powietrze. Oddychała miarowo, ale nie potrafiła uspokoić bicia serca. Jeszcze nigdy nie czuła czegoś podobnego. Co to było? Wzruszenie? A może radość, że w końcu tutaj dotarła? Wypełniało ją intensywne uczucie rosnącej ekscytacji. Uniesienia pomieszanego z pokorą. Jakby historia jej rodziny, z którą zaraz powinna się spotkać, była czymś większym, zataczającym krąg obszerniejszy, niż sobie wyobrażała.

Przymknęła oczy i przypomniała sobie dziadka Borowicza. A właściwie jego wyobrażenie, z którym mierzyła się od momentu, gdy pierwszy raz zjawiła się w Olszanach. Olszany były dla niej i Wandy, jej matki, końcem świata, na który nie warto było wybierać się z Warszawy, gdzie każda z nich wiodła swoje oddzielne uporządkowane życie. A jednak to tam, w starym domu owianym mrocznymi tajemnicami, Julia odnalazła spokój i miłość. Gdyby nie list dziadka znaleziony w dniu, w którym zamierzała wyjechać, jej życie wyglądałoby dzisiaj zupełnie inaczej. Czy mieszkałaby nadal w pięknie urządzonym mieszkaniu na Powiślu, skąd jej niedoszły mąż wyprowadził się tuż przed ślubem? Czy mogłaby żyć tam bez niego? Dość. Przecież nie musi teraz o tym myśleć. Teraz ma Wiktora i wspaniały dom, spadek po Ludwiku Borowiczu, który przyjeżdżając do Olszan, opuścił to miejsce, ten staw i tę okolicę. Miejsce, z którego na obce Pomorze wyruszył także jego brat, Kazimierz. Żeby zająć się Olszanami, gdy Ludwik musiał z nich uciekać. Brat zastąpił brata, zostawiając Panawiliszki. Rozstali się z nimi jeden po drugim, w odstępie kilku lat. Wiedziała, że Kazimierz nie chciał wyjeżdżać, że coś go tutaj trzymało. Ale co? I dlaczego przez następne lata żył w samotności – zamknięty w sobie, zgorzkniały outsider? Nie znała go, ale taki podobno był. Od matki dowiedziała się niewiele. Ona nie znała historii rodziny, jakby w ogóle nie miała wspomnień o ojcu i jego przodkach. A może tylko udawała? Jednak to w Julii, a nie w Wandzie, obudziła się potrzeba dotarcia do miejsca, gdzie znajdują się korzenie ich obu. Julia to czuła – jest blisko. Choć od półgodziny wiedziała coś jeszcze. Nie będzie łatwo odszukać dom Borowiczów. Gdy znalazły letnisko Derkacza, zrozumiały, że wskazówki przywiezione z Polski nie wystarczą.

Julia obejrzała się. Za jej plecami łagodnie wznosiło się szerokie zielone wzgórze. Na jego szczycie zaczynały się posesje dzisiejszych mieszkańców starego sioła. Na skraju, po lewej – zniszczona rezydencja przedwojennego bogacza. Kalina postanowiła zrobić tam zdjęcia, interesuje ją stara architektura, a poza tym jest przecież właścicielką agencji nieruchomości. Ciekawią ją takie obiekty – tak powiedziała. Julia była wdzięczna, że może pobyć chwilę w samotności. Ale teraz należało wrócić i zastanowić się, co począć dalej.

– Przed wojną musiało tu być pięknie. – Kalina podeszła do niej, gdy Julia stanęła u wejścia na posesję Derkacza. Wyznaczały je dwa betonowe obeliski ozdobione kruszącymi się ornamentami.

Dom rzeczywiście był w ruinie, jednak wciąż nosił ślady dawnej świetności. Snycerka okiennic, zardzewiałe klamki o fantazyjnym kształcie, belkowanie werandy i ładnie wyprofilowane balkony – wszystko zdradzało dobry smak i kunszt budowniczych. Obeszły dom dookoła i stanęły na granicy ogrodu. Przed nimi, na płaskim grzbiecie wzniesienia, które Julia obserwowała wcześniej znad wody, mieniły się w słońcu kolorowe dachy małych domów. Schludne, zanurzone w zieleni, musiały wyrosnąć tutaj niedawno. Nie były stare ani zniszczone.

– Stefania nie wiedziała o ich istnieniu. – Julia wypowiedziała na głos to, co niepokoiło je obie.

Stefanię poznała niedługo przed wyjazdem na Białoruś. Stara kobieta dowiedziała się, że Julia planuje podróż, i sama do niej zadzwoniła. Opowiedziała, że przed wojną mieszkała w sąsiedztwie Borowiczów. Bezbłędnie wymieniła imiona braci i koligacje rodzinne. Julia uznała, że jej opowieść jest wiarygodna. Stefania potrafiła odtworzyć w pamięci także położenie domów, a punktem odniesienia było dla niej letnisko Derkacza. Mówiła o stawie i alei wysadzanej klonami, za którą, całkiem niedaleko, miał stać dom Borowiczów. Zaledwie trzy posesje od rezydencji Derkacza. Zgadzało się wszystko – był staw, wzgórze i dom bogacza. Jedynie różnica trzech działek nie pasowała do wspomnień informatorki.

– Widzisz aleję klonów, tam, za rzędem tych niskich budynków? – Kalina zrobiła daszek z dłoni.

– Tak. Między nami a tą aleją jest kilkanaście domów, za linią drzew znowu kilka. Coś tu nie gra, według słów Stefanii na tym obszarze powinny być zaledwie trzy posesje. Co to znaczy?

– To, że po wojnie duże działki podzielono na mniejsze i wybudowali się tu nowi mieszkańcy. Zobacz, wszystkie domy są już murowane. Co wcale nie znaczy, że któryś z nich nie należał do twoich pradziadków. W tych stronach stare drewniane budynki były „wchłaniane” przez nowe mury, drewnianą konstrukcję zostawiano, bo po pierwsze, to dobra izolacja, a po drugie, budowa nie wymagała dodatkowej dokumentacji, po prostu mówiło się, że dom zmodernizowano. Czytałam o tym.

– Czyli nie mamy żadnej pewności, że trzecia działka od domu Derkacza to posesja Borowiczów?

– Niestety nie. Zresztą policz, widzisz? Na tej trzeciej jest mały dom z miniogródkiem. A mówiłaś, że wasz dom był duży. Jeżeli miał kilka pokoi w amfiladzie, musiał stać na długiej działce. A tamta taka nie jest.

– Masz rację. Poza tym leży po tej stronie alei, a dom miał być za drzewami. Co robimy? – zapytała Julia rzeczowo.

Nie zamierzała się poddawać. Poza tym przyjechała tutaj po coś więcej – chciała odnaleźć nie tylko rodzinne siedlisko, ale też ludzi, którzy znali Kazka Borowicza. Jakie było prawdopodobieństwo, że w tych stronach żyje jeszcze ktoś, kto może pamiętać wysiedlonych mieszkańców Panawiliszek?

– Uda nam się, zobaczysz. – Kalina jakby czytała jej w myślach. – Po prostu musimy zapukać do paru drzwi i popytać. Jesteś na to gotowa? – Wyprostowała się i spięła jasne włosy.

Julia podwinęła rękawy koszuli i poprawiła torbę przerzuconą na skos przez ramię.

– Jestem gotowa. – Zdmuchnęła z czoła kosmyk rudych włosów. – A wiesz, co jest w tym wszystkim najfajniejsze? Że to ty będziesz gadała z tymi ludźmi.

– Dlaczego ja?

– Bo ty znasz rosyjski. Ja będę twoją asystentką. No, maszerujemy.

Julia skinieniem głowy wskazała drogę i po chwili, mijając granice działek na stoku wzgórza, znalazły się na początku szerokiego traktu wyłożonego płaskimi kamieniami. Po jego obu stronach rosły wysokie klony rzucające gęsty chłodny cień. Dopiero teraz, gdy stanęły w miejscu, którego nie mogły dostrzec z ogrodu Derkacza, zobaczyły coś, co zaparło im dech w piersiach. Po lewej stronie, mniej więcej sto metrów od nich, zaczynał się ogromny sad ciągnący się aż do okazałego budynku na horyzoncie, przypominającego szkołę albo urząd. Chmura białych kwiatów zbitych w trudną do ogarnięcia wzrokiem masę wywoływała piorunujące wrażenie.

– Niesamowite… – szepnęła Julia. – Jaki on jest wielki. To chyba jabłonie? Chodźmy tam. Zrobimy zdjęcia.

Ruszyły zdecydowanym krokiem, mijając po drodze kilka parterowych domów w zadbanych ogrodach. Gdy znalazły się na skraju sadu, spojrzały po sobie bez słowa. Jabłonie były stare i rozłożyste, z powodzeniem mogły służyć jako scenografia do hollywoodzkiej baśni.

– Dawno cię tak nie zamurowało – przerwała ciszę Julia.

Kalina roześmiała się i już sięgała po aparat, kiedy nagle coś ją powstrzymało.

– Zobacz, tam ktoś jest. Widzisz, między drzewami, w głębi? – Pochyliła się, żeby widzieć lepiej. Wytężała wzrok przez dłuższą chwilę, ale w końcu zrezygnowała. – Dałabym sobie głowę uciąć, że widziałam kobietę. Ale może to złudzenie?

– Albo duch? Wiesz, że mnie się duchy trzymają – zażartowała Julia.

Chciała coś dodać, ale nie dokończyła, bo ich oczom ukazała się postać jak najbardziej realna, w dodatku szybka w ruchach i energiczna. Rosły mężczyzna w marynarskiej koszulce zbliżał się do nich od strony budynku zamykającego aleję.

– Czy panie czegoś szukają? – zapytał po rosyjsku i podkręcił sumiastego wąsa.

– Tak, szukamy pewnego domu. Pan zna tę okolicę? – odpowiedziała pytaniem Kalina.

– Trochę znam, chociaż stąd nie pochodzę. Jestem dozorcą, pilnuję starej szkoły. Tego czy tamtego sąsiada, owszem, się widuje. A o kogo konkretnie chodzi?

– To stare dzieje. Jeśli pan tu nie mieszkał, nazwisko Borowicz pewnie nic panu nie mówi? Polskie nazwisko.

– Borowicz? Nieee. Takich tu chyba nie ma. Z Polaków są Drawicze, Lubertowicze, Dworzańscy. – Rozglądał się dookoła. – Jeszcze Wejny i Pliszków krewna.

Na dźwięk tego nazwiska Julia drgnęła.

– Pliszków?

– No tak. Ada Pliszka, jej pradziady tu, zdaje się, mieszkały, ale się wynieśli za Bug, do Polski. Babka tylko została, za Gruzina wyszła, zakochała się. Wiem, bo on we szkole, jeszcze we dworze Derkacza uczył. Ada to jego wnuczka. Piękna dziewczyna – rozmarzył się.

– Pan wie, gdzie jest jej dom? – Kalina sprowadziła go na ziemię.

– Ja bym nie wiedział! Rury u niej niedawno robiłem, bo jej mąż to dwie lewe ręce do hydrauliki ma. Szwed chyba czy Norweg, to co się dziwić. Obcokrajowce to jakieś niewydarzone. Ona też się zakochała w zagranicznym, widać taka u nich tradycja. Sklep ma w Oszmianie, zaraz przy rynku, za restauracją Kosmos. Dziwactwa jakieś sprzedaje, ale tak w ogóle to normalna jest. Ona dużo wie o historii, wciąż w tym grzebie, może i to nazwisko wasze zna? O, tam mieszka, zaraz przy tej wielkiej lipie, widzicie? Ale teraz w pracy jest. A Norweg pewnie na rybach, nad Narocz się często wybiera. Największe jezioro na Białorusi, widziałyście? – Znowu z dumą podkręcił wąsa.

– Jeszcze nie, ale na pewno zobaczymy – zapewniła Kalina. – Pan jednak dużo wie o tutejszych.

– Ja tam nic nie wiem! – Mężczyzna zmienił wyraz twarzy na srogi i wzruszył ramionami. – Ja szkoły pilnuję i tego sadu. Jak się tu nauka jeszcze odbywała, dzieciaki jabłonki zasadziły i pielęgnowały. Taka… terapia – odnalazł właściwe słowo. – To głuchoniemi byli, rozumiecie? Ja tu gimnastyki uczyłem. Potem szkołę zlikwidowali, a budynek stoi pusty. Ech, komu ona przeszkadzała? Jabłka co rok się zbierało, sprzedawało na targu, trochę zajczików z tego było.

– Zajczików? – zdziwiły się.

– To pieniądze nasze stare, przed de… denominacją czy jak tam. Zające na nich z tyłu były, wiewiórki różne. To i tak ludzie nazywali. Jak się chciało flaszkę kupić, to trzeba było mieć walizkę zajczików, tyle to było warte. Ale teraz mamy pieniądze lepsze, jak w prawdziwej Europie. – Wypiął pierś i zaczął przetrząsać kieszenie spodni, zapewne w poszukiwaniu banknotu do zaprezentowania.

– Jeśli znajdziemy tę całą Adę – odezwała się Julia do Kaliny – to może ona będzie umiała nam wskazać, gdzie stał dom Borowiczów. Zwłaszcza jeśli interesują ją stare dzieje, jak mówi ten… – Julia zerknęła na dozorcę.

– Ajdar. Moje imię Ajdar, stare kazachskie imię. Ojcowi mojemu też było Ajdar, a matce na chrzcie dali Zarina – odpowiedział niemal czystą polszczyzną.

– Pan mówi po polsku? Dlaczego nie przyznał się pan od razu?

– A czy kto mnie pytał? Ta pani – wskazał głową na Kalinę – gada po rusku jak nasza, to się dobrze dogadaliśmy, hę? Tutaj wszyscy jak nie mówią po polsku, to rozumieją polski. Ja też, chociaż z daleka pochodzę, rodzina moja przesiedlona do Oszmiany, jak Polacy ujechali. Takie losy nasze, co? – Zamyślił się i nagle zaszkliły mu się oczy. – Wy w obce strony stąd pojechaliście, a Niemce musiały ze swojej ojcowizny uciekać. Na wolną ziemię nas rzucili, chociaż tam, pod Akmolińskiem, moje dziady pradziady gospodarstwo piękne mieli. Co tu dużo gadać, człowiek musi się po świecie tułać, tak już jest! – Siąknął nosem, obciągnął koszulkę. – Panie z Polski przyjechały, zgadza się? Z Warszawy może? W Warszawie mam kolegę, zapoznaliśmy się na olimpiadzie, on też ciężary trenował… – Zamierzał zacząć kolejną opowieść, ale widząc zniecierpliwienie Julii, przerwał. – Kiedyś może wam opowiem. Jak tu jeszcze przyjedziecie. Bo że przyjdziecie, wiem – stwierdził i zbierał się do odejścia.

– Dziękujemy panu. – Julia zatrzymała go, wyciągając rękę na pożegnanie. – Pomógł nam pan, nie musimy chodzić po domach i rozpytywać. Może ta Ada też nam pomoże. Poznałam w Polsce jej krewną, przynajmniej tak mi się wydaje. Nosi to samo nazwisko, Pliszka. Stefania Pliszka. I też tu kiedyś mieszkała. Do widzenia. – Uśmiechnęła się.

Ajdar zasalutował i ruszył dziarsko w stronę byłej szkoły. Po kilku krokach zatrzymał się i odwrócił.

– Gdyby jednak przyszło wam ludzi pytać, to powołajcie się na mnie, że znacie Ajdara Kolcewa. Obywatele tutaj niezbyt chętne, żeby z obcymi gadać. Trzeba ich do siebie przekonać, rozumiecie? – Znowu zasalutował i odszedł.

– Rozumiesz? – Kalina spojrzała w oczy przyjaciółki.

– Staram się. Ostatecznie rzeczywiście jesteśmy tu obce. Jakkolwiek to brzmi… – Julia zawiesiła głos, spojrzała na sad. I wyżej, w błękitne niebo. Był środek dnia, ale dookoła panowała cisza. – Mam wrażenie, że nikt tutaj nie mieszka, prócz dozorcy nie spotkałyśmy jeszcze żadnego człowieka, zwróciłaś uwagę?

– Faktycznie. Choć… ja wciąż czuję na sobie czyjś wzrok. Może obserwują nas z okien? A może…

– A może nakręcasz się niepotrzebnie? To jest po prostu spokojna dzielnica. Enklawa na uboczu. Dawne sioło. Czy to nie brzmi sympatycznie?

– Niech będzie. Bronisz tego miejsca, jakby było twoje własne. A może i jest twoje? Mam nieodparte wrażenie, że pasujesz do tych całych Panawiliszek. Nigdy bym cię o to nie posądzała: pani z leśnego sioła, no, no. Brakuje ci tylko długiej sukni i parasolki od słońca.

– Przestań, jedziemy do miasta, pleciesz, jakbyś sama nie przyjechała tu w sprawie rodem z ballad Mickiewicza. Kamienna róża, też coś! – Julia, udając ironię, ruszyła w kierunku klonowej alei.

Gdy doszły do samochodu, Kalina jeszcze raz rzuciła okiem na letni dom Derkacza.

– Ja bym go odrestaurowała i sprzedała po niezłej cenie.

– A ja bym zjadła jakiś obiad. Może najpierw restauracja Kosmos, a potem sklep Ady?

– Co ona tam właściwie sprzedaje?

– Nie wiem. Kolcew nie powiedział. Chociaż gadał właściwie bez przerwy. – Julia się zaśmiała. Była w dobrym humorze.

W restauracji Kosmos podano im smaczną zupę z ciemnym chlebem. Na Białorusi białe pieczywo to rzadkość. Tak powiedziała kelnerka – dziewczyna o czarnych lokach, w które wpięła koronkową ozdobę. Julia natychmiast przypomniała sobie lata osiemdziesiąte, kiedy z matką chodziła na obiad do stołówki przy uniwersytecie. Tamtejsze kelnerki też miały takie służbowe „diademy”. I były równie ładne.

4. Ada

Drzwi były ciężkie, z ciemnego drewna. Żeby je otworzyć, należało przekręcić mosiężną gałkę w kształcie stylizowanej meduzy. Dzwoneczek nad drzwiami poruszał się wtedy i oznajmiał przybycie gościa. Teraz również zadzwonił delikatnie. Julia i Kalina weszły do sklepu i zaskoczone stanęły w progu.

– No, no! – Kalina dotknęła ciężkich zielonych kotar półkoliście otaczających wejście.

Uwagę Julii natychmiast przyciągnęły meble ustawione w sklepie tak, jakby stanowiły naturalną aranżację zamieszkanego wnętrza. Były nowoczesne i w świetnym guście. Dwie sofy, kilka krzeseł i foteli, lampy i dekoracje. Galeria na pierwszorzędnym poziomie. Projektanci, których Julia rozpoznała natychmiast, autorzy obrazów z dobrymi nazwiskami. Kimkolwiek była Ada, z pewnością znała się na współczesnym designie. Rozglądały się po wnętrzu, ale wciąż nie dostrzegały gospodyni.

– To jakby inny świat, prawda? Nie spodziewałam się w tym mieście czegoś takiego. – Kalina pogłaskała aksamitne obicie sofy, na której ułożono kilka poduszek z charakterystycznym wzorem.

Widziały go tu już kilkakrotnie – czerwony haft na białym tle. Julia nie lubiła etnicznych dekoracji, ale motyw z czerwonych rombów na filcowej poszewce wyglądał znakomicie.

– To jest, proszę pani, ornament z długą historią. Kobiety wyszywały go na rękawach, bo chronił ich dłonie przed złymi duchami i wzmacniał siły do pracy.

Na dźwięk tych słów obie spojrzały w kierunku drzwi na zaplecze, w których ukazała się młodo wyglądająca kobieta taszcząca przed sobą kilka pudeł. Postawiła je na podłodze, otrzepała ręce i podeszła, żeby się przywitać.

– Mam na imię Ada, jestem właścicielką sklepu. Panie chcą pooglądać czy coś kupić? – Uśmiechnęła się szeroko.

Miała śnieżnobiałe zęby i gęste długie włosy w kolorze bursztynu. Była szczupła i wysoka, ubrana w kolorową luźną sukienkę i długie zamszowe kozaki. Wyglądała zjawiskowo. I dobrze mówiła po polsku. Najwyraźniej od razu rozpoznała w nich cudzoziemki.

– Właściwie szukamy… pani, ale tyle tu pięknych rzeczy, że kręci się w głowie – powiedziała Julia z uznaniem. – Jestem projektantką wnętrz, zdaję sobie sprawę, jakie skarby tu pani zgromadziła.

– To właściwie bardziej wystawa niż sklep. Nie mam wielu klientów, bo to drogie rzeczy. Ale kilku przyjeżdża do mnie nawet z Mińska i z Wilna. Mieszkałam trochę w Anglii i Stanach, mam znajomości, czasem uda mi się sprowadzić coś po niższej cenie, na przykład z wystaw po targach. To są dobre okazje.

– Tak, wiem coś o tym, też tak robię – przytaknęła Julia.

– Napiją się panie czegoś zimnego?

– Z przyjemnością. – Kalina usiadła w wygodnym fotelu i oparła nogi o podnóżek. – Mogę tak? Aż się prosi.

– Jasne. Czujcie się jak u siebie – zachęciła Ada i okręciwszy się na pięcie, znowu zniknęła na zapleczu galerii.

Po chwili wróciła z tacą, na której stały kryształowe szklanki i dzbanek z wodą. O szkło podzwaniały kostki lodu, dzwoniły też duże kolczyki w uszach Ady. Młoda kobieta była jedną z tych osób, które absorbują samym wyglądem. Miała zręczne, ale niespieszne i bezpretensjonalnie dystyngowane ruchy.

– Naprawdę panie szukają mnie?

Podała szklanki Kalinie i Julii, która przysiadła na pluszowej sofie. Sama ulokowała się wygodnie w białym skórzanym fotelu.

– Właściwie to ja pani szukam. Podejrzewam, że jest pani krewną pewnej osoby, która wyjechała stąd przed laty – zaczęła Julia.

Ada podparła brodę pięścią, słuchała uważnie.

– Ta kobieta nosi nazwisko Pliszka. Mieszka na zachodzie Polski, konkretnie w…

– Szczecinek! Mieszka w Szczecinku, prawda? Ciocia Stefania! Właściwie siostra mojej babki. Tak, Stefania Pliszka. Co u niej? Pisała do mnie kilka lat temu, ale ostatnio była tutaj, kiedy ja jeszcze nie mówiłam. Nie ma konta na Facebooku, a jej numer gdzieś mi przepadł. Tylko kartki na święta wymieniamy. Cioteczka Stefa. Co za miła niespodzianka!

– Tak, o nią chodzi. – Julia wreszcie doszła do głosu. – Wygląda świetnie, dobrze się czuje. Nie wspominała, że była z wizytą w Oszmianie.