Gorsza siostra - Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - ebook

Gorsza siostra ebook

Justyna Bednarek, Kaczanowska Jagna

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka autorek "Ogrodu Zuzanny" i "Galopem po szczęście"!

Ida ma 25 lat, męża Tomka i dwuletnią córeczkę Dziunię. Przed rokiem wykryto u kobiety białaczkę. Choroba postępuje szybko i jest wyniszczająca. Mama Idy, Urszula, jest przerażona, chce ratować córkę za wszelką cenę! Okazuje się, że tylko przeszczep może uratować Idzie życie, a niestety, żaden z członków rodziny nie może być dawcą szpiku.

Podczas rodzinnego spotkania okazuje się, że wuj Urszuli, benedyktyn z Tyńca, zna rodzinną tajemnicę. Przysięgał milczeć, jednak w tej sytuacji uznaje, że sprawa życia i śmierci zwalnia go z jej dotrzymania. Okazuje się, że jest jeszcze jedna szansa na znalezienie dawcy… półsiostra Uli. Jak zmieni się życie rodziny po odsłonieniu wieloletniej tajemnicy? I czy pojawi się szansa na uratowanie Idy?

Daj się porwać tej poruszającej powieści!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Justyna BednarekJagna Kaczanowska

GORSZA SIOSTRA

Copyright © by Justyna Bednarek, MMXX

Copyright © by Jagna Kaczanowska, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

I

Warszawa, 2019

– Jeden, dwa, cztery…

Dziunia leżała w wykrochmalonej pościeli pokrytej misternym haftem i z uwagą liczyła dźwięki, jakie wydawała mechaniczna kukułka raz za razem wyskakująca z zegara. Dziewczynka była niesłychanie mądra jak na swoje trzy lata. Od paru tygodni potrafiła liczyć do dwunastu i Urszula nauczyła ją, że jeśli ptaszek zakuka osiem razy, to znaczy, że jest godzina ósma.

– A o ósmej możesz wstać i obudzić babcię – powiedziała, całując małą na dobranoc w czubek blond główki.

– I będą już urodziny? – spytała dziewczynka, wpatrując się z nadzieją w błękitne oczy, tak bardzo podobne do jej własnych, choć pozbawione tego cudownego blasku, jaki w tęczówkach roznieca młodość.

– I będą urodziny – przytaknęła Urszula z uśmiechem, a potem starannie otuliła Dziunię kołdrą z gęsiego puchu.

– Mięciutka – szepnęła dziewczynka. – Taka mięciutka i milutka jak ty!

„Co za słodkie dziecko” – pomyślała Urszula i natychmiast poczuła chłód rozlewający się wokół serca. Jakie to wszystko jest niesprawiedliwe! Dlaczego, dlaczego coś tak okropnego spotyka właśnie jej śliczną i kochaną wnuczkę?!

Teraz był już ranek i dziewczynka starała się policzyć kuknięcia. Jednak – czy to z powodu emocji, czy dlatego, że jeszcze nie do końca oswoiła skomplikowany świat liczb – pomyliła się, i to dwa razy. Przeskoczyła trójkę i siódemkę, no i wyszło jej, że kukułka zakukała na ósmą, podczas gdy była dopiero szósta.

Usiadła i rozejrzała się po pokoju. W mieszkaniu panowała cisza – oczywiście jeśli nie liczyć chrapania Fredka, starego pieska babci, rudego kundelka o pięknie zakręconym ogonie, darzącego Dziunię miłością bezwarunkową i bezgraniczną. Pozwalał się ujeżdżać, ciągnąć za ogon, wpychać palce do nosa. A nawet – o zgrozo – wyjadać psie chrupki z miski, co Dziunia czyniła przez pewien czas z wielkim upodobaniem. Wyrozumiałość psa wzruszała Urszulę – tym bardziej że nawet jej to stare psisko nie darzyło taką atencją. Nieraz, gdy próbowała przesunąć jego miskę, kiedy akurat jadł, warczał groźnie, jakby nie była jego ukochaną pańcią, która uratowała mu życie, odchuchała go, wyleczyła za ciężkie pieniądze i doprowadziła do lekkiej nadwagi. Dwanaście lat temu, gdy wracała z weekendowego pobytu w wymarzonym domku na Suwalszczyźnie, Urszula znalazła Fredka przywiązanego do drzewa w lesie. Był tak osłabiony, że nie miał siły szczekać – wpatrywał się w nią tylko wielkimi czarnymi oczami, w których mieszkał cały smutek wszechświata.

Dziunia podreptała do legowiska psa, ukucnęła przy Fredku i pociągnęła go za ucho.

– U-ro-dzi-ny! – powiedziała głośno, licząc na to, że ktoś ją usłyszy.

Jednak Fryderyk łypnął na nią lewym okiem, trącił mokrym nosem tłustą rączkę, a potem odwrócił się do Dziuni ogonem. Miłość miłością, ale kto to widział: budzić psa o szóstej rano!

Dziunia westchnęła ciężko, jakby miała lat sześćdziesiąt, a nie trzy, i pokręciła głową. Podpatrzyła ten gest u swojej babki, która kwitowała nim każde niesforne zachowanie Fredka. A potem podreptała do sypialni Urszuli. Nacisnęła klamkę. W pokoju panowała nieprzenikniona ciemność. Urszula ostatnio miała kłopoty ze snem, które potęgował jeszcze blask latarni za oknem. Dlatego obstalowała specjalne żaluzje, które nie przepuszczały nawet najmocniejszego światła słonecznego, o sztucznym nie wspominając. Nie na zbyt wiele się to zdało. Troski, które spadły na babkę Dziuni w ostatnim czasie, odcisnęły ślad na jej zdrowiu. Do tej pory, mimo pięćdziesięciu lat, Urszula uważana była za kobietę młodą i energiczną, mogłaby nawet uchodzić za bardzo atrakcyjną, gdyby – do czego jej córka Ida wielokrotnie próbowała ją przekonać – chciała o siebie nieco bardziej zadbać.

– Mamo, masz fantastyczne włosy! Dlaczego marnujesz taki skarb?! Boże, czemu ja odziedziczyłam włosy po ojcu, nie po tobie? Umiałabym z nich skorzystać – biadoliła Ida. – Zamiast nosić tę koronę z siwiejących warkoczy, zrób sobie nowoczesną fryzurę, ufarbuj się na naturalny ciepły blond i idź na podryw!

Ona jednak niezmiennie powtarzała, że „dojrzewać trzeba z godnością”. Być może dlatego tak śmiało mówiła o swoim wieku, że właśnie, jeśliby nie liczyć wspomnianej siwizny, czas się jej nie imał. Do niedawana. A dokładnie do tego przeklętego piątku – dobrze pamięta, że to był piątek – kiedy to wszystko się zaczęło. Nie, nie ufarbuje włosów i nie zmieni fryzury. Zwłaszcza teraz, gdy jej córka…

Urszula poczuła na twarzy rączki wnuczki. Otworzyła oczy i próbowała w ciemnościach dojrzeć bladą tarczę zegara z kukułką, który wisiał w przedpokoju, naprzeciwko wejścia do jej sypialni. Dwa lata wcześniej lekarz zdiagnozował u niej początki zaćmy i zasugerował wymianę soczewek. Poddała się zabiegowi i z zadowoleniem schowała okulary do szuflady. Widziała lepiej niż w młodości. Dlatego teraz, gdy wzrok przyzwyczaił się do mroku, mogła wyraźnie odczytać godzinę.

– Jasna cho… – zaczęła, ale szybko ugryzła się w język. Nie wolno przeklinać przy dziecku. – Ile razy kukułka zrobiła „kuku”, Wandusiu? – zapytała spokojnie.

– Osiem.

– Jesteś pewna? – Pogładziła potargane jasne kosmyki. Tak, ta mała będzie miała jej włosy, nie ulega wątpliwości.

– Urodziny – szepnęła dziewczynka, jakby zdradzała babci wielki sekret.

– Oczywiście! Urodziny! – Babka się uśmiechnęła. Ta wczesna pobudka wynika na pewno z podekscytowania. Dobrze, niech się dziecina cieszy! Przytuliła więc małe pulchne ciałko i mocno wciągnęła powietrze. Ciągle jeszcze się jej zdawało, że dziewczynka pachnie mlekiem, choć Ida karmiła ją zaledwie przez pół roku. – To ile lat panienka kończy?

Dziunia z powagą podniosła rączkę, a potem z trudem, pomagając sobie drugą dłonią, zagięła dwa palce.

– No, ile to jest paluszków? – nalegała Urszula.

– Trzy! – zawołała z radością dziewczynka i wskoczyła na babkę z takim impetem, że mało jej nie połamała żeber.

– O matko! Ważysz tyle co trzyletni słoń! – jęknęła Urszula, starając się, żeby jej głos brzmiał radośnie i beztrosko. – A powiedz mi, Dziunieczko, jak dzieci mają urodziny, to co dostają?

– Prezenty! – zawołała dziewczynka.

– Właśnie, prezenty! I my też mamy dla ciebie prezent, tylko może poczekamy, aż przyjdzie tatuś?

Tomek miał wrócić z delegacji około czternastej i od razu z dworca przyjechać do mieszkania teściowej. W związku z tym, co się stało, szef i koledzy z biura pozwalali mu nieco bardziej elastycznie traktować urzędowe godziny pracy.

Urszula pomyślała, że lepiej na niego poczekać z wręczeniem prezentu. Obawiała się, że w obecnej sytuacji mógł po prostu zapomnieć o podarunku dla córki.

– To co, poczekamy na tatusia? – powtórzyła pytanie.

– I na mamusię – dodała dziewczynka, a Urszula udała, że nie słyszy.

– Może jednak otworzymy od razu prezent, co? Ciekawa jesteś, co jest w tym pudełku, skarbie? – powiedziała, bo chciała zmienić temat. Za wszelką cenę odwrócić uwagę wnuczki od…

Dziewczynka zaczęła skakać i wołać: „Tak, tak, tak!”. Urszula odetchnęła z ulgą. Katastrofa została na moment oddalona.

Prezent rzeczywiście był wielki. Pudełko miało wysokość Dziuni. Zawinięte w różowy papier w czerwone serduszka, zwieńczone ogromną tiulową kokardą, zajmowało jedną czwartą niewielkiego salonu. Wciśnięte między kredens wypełniony starą porcelaną i biedermeierowskimi kieliszkami, na które mąż Urszuli wydawał każdy zachomikowany grosz, a okrągły stół na giętych nogach, jeden z nielicznych przedmiotów, jakie przywędrowały z Krakowa. Można go było rozłożyć i wsunąć do środka aż cztery deski. Wspomnienie po starym wielkim mieszkaniu w kamienicy przy Rynku, którego obraz Urszula nosiła w sobie, chociaż przecież nigdy w nim nie była. Przy rozłożonym stole zmieściłoby się ze czterdzieści osób. Urszula miała mgliste wspomnienie jakiejś starej, dawno niewidzianej, zaginionej fotografii. Widniał na niej stół przykryty kilometrami białego obrusa, a na nim salaterki, półmiski, wazy… No i ludzie, których nigdy nie poznała. Co to mogła być za okazja? Jakaś Gwiazdka? Czyjeś urodziny? Tego nie wiedziała. W jej skromnym, choć ładnym mieszkaniu można było użyć co najwyżej jednej deski, a i tak powiększony mebel uniemożliwiał sprawne poruszanie się po pokoju.

– Pomogę ci, Dziunieczko – powiedziała Urszula, widząc, że brzdąc zupełnie nie radzi sobie z rozpakowywaniem prezentu. Wyciągnęła z szuflady nożyk introligatorski – kolejna pamiątka po mężu – i trzema sprawnymi cięciami otworzyła pudełko.

Oczywiście spodziewała się radości, jednak reakcja dziewczynki przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Dziunia wpatrywała się w zawartość pudła jak oniemiała. Potem nagle zadrżała, a jej błękitne oczka wypełniły się łzami. Zaczęła bezdźwięcznie szlochać; widać, że silne emocje ją przerosły.

– Maleńka, no coś ty! – zawołała babka i przytuliła dziecko.

– Do-domek dla królisia – łkała Dziunia. – Mój domek!

Babka poczuła, że i jej oczy wilgotnieją. W jej życiu również było za dużo silnych emocji, choć nie tak pozytywnych.

Ogromny domek dla lalek wypatrzyła w internecie. Kosztował krocie i trzeba go było sprowadzić z Wielkiej Brytanii. Ogromny wiktoriański pałac z pełnym wyposażeniem. Kuchnia, w której znajdowały się maleńkie talerzyki i garnki, łazienka z wanną i pralką na korbkę, salon z pluszowymi fotelami i kominkiem, w którym płonął sztuczny ogień na baterię. Na ten prezent Urszula wydała równowartość swoich dwóch emerytur, co było kompletnie do niej niepodobne, bo na co dzień każdy banknot obracała w dłoniach po cztery razy, zanim go wydała. Tym razem jednak z wszystkich sił pragnęła sprawić swojej małej kochanej wnuczce radość. Radość, która potrafiłaby przyćmić jej własny smutek. I strach. Urodzinowy prezent dla Dziuni był także prezentem dla niej. Chciała wyczarować chwilę szczęścia, która napełniłaby otuchą jej przerażone, zrozpaczone serce. Jednak teraz w tej jednej chwili zrozumiała, że to był próżny trud. Choćby kupiła sto równie wspaniałych prezentów, nie mogła zagłuszyć własnego niepokoju.

W ponure myśli babki i radosne piski wnuczki wdarł się dźwięk dzwonka. Zaskoczona Urszula szybko otarła łzę, narzuciła na ramiona szlafrok i podreptała do drzwi. Kto przychodzi z wizytą o szóstej rano?!

– Tata! – krzyknęła Dziunia i rzuciła się ojcu na szyję.

Widać było, że Tomek nie spał całą noc. Jego przystojna twarz była poprzecinana bruzdami. Urszula zauważyła, że i on posiwiał w ostatnim czasie.

– A co to za dziwna pora? – powiedziała, udając beztroskę. Spodziewała się, że zięć wyjaśni jej to wczesne przybycie, choć obawiała się tego, co mógłby jej powiedzieć.

– Nie byłem w stanie z nimi wytrzymać – mruknął zięć, a ona w lot zrozumiała, że chodziło mu o kolegów z pracy.

No tak. Człowiek dotknięty nieszczęściem najbardziej samotny czuje się wśród ludzi, których jego tragedia nie dotyczy.

***

Drogę do szpitala znała na pamięć. Niby to tylko rok od postawienia Idzie diagnozy – a przecież była tu już tyle razy! Lubiła iść na piechotę ze stacji metra, z biegiem lat coraz bardziej podobał jej się Ursynów. Kiedyś była tu okropnie szara, betonowa pustynia. Z czasem między blokami rozrosła się roślinność, było dużo zieleni, skwerów.

Nawet ten budynek, Instytutu Hematologii, Urszula lubiła. Wyrastał przed nią jak dziób statku „Batory”. Bo i trochę przypominał statek, z bulajami tuż pod półokrągłym dachem.

Przed wejściem zakręciło jej się w nosie, kichnęła. Kilku wychodzących spojrzało na nią z jawną przyganą. Ona sama szybko zrobiła w głowie rachunek sumienia. „Czy to możliwe, żebym podłapała gdzieś grypę? Nie, mierzyłam temperaturę, jak zawsze rano, przed odwiedzinami u Idy. Gardło mnie nie boli, kataru nie mam… Nie, zdecydowanie nic mi nie jest” – uznała. Wiedziała, że w przeciwnym wypadku nie mogłaby wejść, naraziłaby Idę i innych pacjentów. Tu leżeli ludzie z obniżoną odpornością; chemioterapia w leczeniu białaczek była jak armagedon dla wszystkich krwinek: zmniejszeniu ulegała zarówno liczba białych krwinek, jak i czerwonych, a także płytek krwi. Tak trzeba było. To był jedyny sposób, aby ratować życie Idy.

Urszuli przypomniało się, jak próbowała wytłumaczyć Dziuni, na co chora jest jej mama… „W środku twoich rączek, nóżek jest kość. Człowiek wisi na kościach jak palto na wieszaku, spójrz. A w każdej kości jest mała fabryka, szpik. Produkuje czerwone krwinki, które roznoszą po ciele powietrze, białe krwinki, które są rycerzami walczącymi z katarem, i płytki krwi – dzięki nim, gdy się skaleczysz, cała krew nie wypływa z ciebie jak woda z przekłutego woreczka. Ale choroba sprawiła, że fabryki w szpiku mamusi zwariowały. Produkują za dużo krwinek, ale żadna z nich nie jest dojrzała do podjęcia pracy. Tłoczą się, potem zajmują kolejne organy. Mamusia wtedy źle się czuje. Lekarze pomogą mamusi, dadzą jej tabletki, po których fabryki w jej kościach przestaną wariować” – wyjaśniała. Dziunia miała oczy wielkie i smutne i Urszula nie była pewna, czy cokolwiek zrozumiała z tej przemowy. Jak dziecko ma zrozumieć, że umiera mu matka?

Jak matka ma zrozumieć, że umiera jej dziecko? Urszula pierwsze dni po postawieniu Idzie diagnozy spędziła w malignie. Tomasz biegał, załatwiał jakieś konsultacje, drukował setki stron artykułów naukowych poświęconych ostrej białaczce szpikowej. Bardzo szybko Ida trafiła na oddział, zaordynowano leczenie: daunorubicyna, cytarabina, kladrybina. Nazwy brzmiały jak imiona zamorskich księżniczek. Po pierwszej księżniczce Ida wymiotowała, wypadły jej włosy. Po drugiej miała wysoką gorączkę. Po trzeciej wymiotowała. Urszula obserwowała, jak jej córka niknie w oczach, rozpada się. Miała nadzieję, że rozpada się także białaczka. Ale lekarze nie zostawiali złudzeń: to dopiero początek.

Po pierwszym podaniu leków Ida spędziła w szpitalu ponad miesiąc. Była tak słaba, że ledwo podnosiła się z łóżka. Ula starała się nie płakać przy córce: czasem musiała gryźć się w język do krwi, żeby się nie rozkleić. Ale wyniki morfologii były dobre, ordynator uśmiechał się do Idy, mówił: „No, ładnie! Damy radę”. A potem dodawał: „To jeszcze trzy takie sesje cytarabiny w szpitalu i będzie pani zdrowa jak koń! To znaczy: na tyle zdrowa, by czekać na przeszczep”.

Urszula myślała, że Ida nie wytrzyma kolejnych pobytów w szpitalu. Ale Ida trzymała się dzielnie. Codziennie mówiła matce, jak bardzo chce znowu zobaczyć córeczkę. Urszula widziała w jej spojrzeniu determinację, której wcześniej nie znała. Ida frunęła przez życie z lekkością motylka. W szkole co roku miała czerwony pasek, nie musiała zakuwać, nauka sama wchodziła jej do głowy. Dostała się na wymarzone studia, romanistykę. Od dziecka uczyła się francuskiego, pokochała ten język, jakby był jej własnym – Urszulę to dziwiło, w rodzinie nikt poza Idą nie mówił po francusku. Potem poznała Tomka. Studencka wielka miłość – i od razu idealny kandydat na męża! Pracowity, uczciwy, przystojny, obdarzony poczuciem humoru i wpatrzony w żonę jak w obrazek. I nawet ciąża poszła jak z płatka. Ida odstawiła tabletki i po trzech miesiącach oświadczyła, że spodziewa się dzidziusia. „Tak szybko?” – nie mogła się nadziwić Urszula. Miała nadzieję, że córka się wyszumi, może zacznie pracę, ustawi się życiowo – przecież tak teraz robiły wszystkie młode kobiety. „Mamusiu… ja chcę tylko tego. Mieć rodzinę” – powiedziała Ida i cmoknęła ją w policzek.

I tak się stało. Wandzia urodziła się w terminie, śliczna, zdrowa, donoszona. Urszula nawet się trochę martwiła, że córka jest taką szczęściarą, wszystko jej się w życiu udaje. „To porażki, błędy budują człowieka, to na nich się uczymy i dzięki nim wzmacniamy” – mówiła często. Ale widać taki los Idy, żeby mieć w życiu z górki. Tyle tylko że Urszuli nie opuszczało przeczucie: to „z górki” kiedyś się skończy.

I skończyło się, rok temu. Najpierw Ida sądziła, że to grypa. Minęła jedna grypa, zaczęła się druga. Idzie wciąż chciało się spać, nawet Dziunia rzadko przywoływała uśmiech na jej twarzy. Była blada, miała zaburzenia pracy serca. Właśnie to sprawiło, że Urszula namówiła córkę na wizytę u zaprzyjaźnionego kardiologa. Sądziła, że to zwykłe przemęczenie: Ida była młoda, ale miała małe dziecko, a mimo to wciąż przygotowywała się do doktoratu. Dużo czytała, chodziła na uczelnię, pisała materiały na zajęcia ze studentami. „To przez to – zapewniała znajomego profesora Urszula. – Przeforsowała się i proszę. Niech jej pan powie, że ma jeszcze czas, nie musi tak pędzić, brać wszystkiego na głowę! Studia, dziecko, doktorat!” – utyskiwała. Przy uwadze na temat czasu profesor rzucił jej przeciągłe spojrzenie, które zbiło ją z tropu. Potem spoważniał. Zaczął szczegółowo wypytywać: a jak objawia się przemęczenie Idy, a ile tych przeziębień, infekcji, czy antybiotyki działały? Czy Idzie dokuczają bóle stawów? Nocne poty? Gorączka? Czy Ida zauważyła, że ostatnio często robią jej się siniaki, choć nie może sobie przypomnieć, żeby się uderzyła?

Ida kiwała głową. A Urszula w jednej chwili zdała sobie sprawę: coś jest nie tak, coś jest bardzo nie tak! Zamilkła i rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrywała się w lekarza. „Proszę pań, za wcześnie na diagnozę, ale pani Ida musi zrobić badanie krwi, jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Z wynikami mogą panie zadzwonić do mnie nawet wieczorem. Pewnie wszystko jest w porządku i faktycznie jest pani przemęczona. Ale muszę wykluczyć białaczkę” – powiedział w końcu.

Wtedy ta nazwa padła po raz pierwszy. Urszula zapakowała zszokowaną Idę do samochodu i zabrała ją do najbliższego punktu diagnostyki. „Mam małe dziecko… Nie mogę być chora… Mam małe dziecko” – powtarzała Ida jak w transie. Urszula milczała. Przełączyła się w tryb zadaniowy. Odezwała się w punkcie pobrań. „Wyniki będą jutro” – poinformowała miła panienka. „Jutro?! Jutro?! Mają być dziś, rozumie pani?! Moja córka może mieć białaczkę i dzisiaj musimy wiedzieć, czy ją ma, czy nie!” – wrzeszczała. Pielęgniarka była przerażona, pytała, czy Urszula nie potrzebuje jakiegoś środka uspokajającego. „Uspokoję się, jak przebadacie mi dziecko! Przebadajcie mi dziecko!” – darła się Urszula. I pielęgniarka przyrzekła, że osobiście zadba o to, żeby wyniki Idy były jeszcze wieczorem, zadzwoni do laboratorium i poprosi, wytłumaczy, że to wyjątkowa sytuacja.

Wyniki były dwie godziny później online. Przez te dwie godziny Urszula zdążyła się już pogodzić z niepostawioną jeszcze diagnozą. Nie, nie pogodzić się, ale… przyjęła ją do wiadomości. Intuicja podpowiadała jej, że to będzie to. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Przecież to było oczywiste. Ta bladość, ospałość, zmęczenie…

Z wyników Urszula wyczytała, że wszystkich krwinek w organizmie Idy było za mało. Na moment poczuła nadzieję: czyli nie jest tak, że białych jest za dużo… Z tym kojarzyła jej się ta choroba. „Białaczka nie zawsze tak się objawia. Proszę pamiętać, morfologia nie pozwala na postawienie diagnozy, potrzebne są dalsze badania. Ale… jest możliwe, że to niestety białaczka. Przykro mi” – powiedział wieczorem znajomy profesor.

Tej nocy Urszula nie płakała, następnej też nie. Ani po tym, jak wymaz krwi i biopsja szpiku potwierdziły najgorsze. Ostra białaczka szpikowa. Urszula miała świadomość, że liczą się godziny, bo choroba gwałtownie postępuje i nieleczona może zabić jej ukochane dziecko w kilka miesięcy. Jej jedyne dziecko.

Potem były gorączkowe poszukiwania lekarza prowadzącego, wertowanie książek, przeszukiwanie internetu w nadziei na znalezienie cudownego leku, cienia nadziei.

Gdy Idę prowadził już polecony lekarz, gdy była po konsultacjach z ordynatorem w Instytucie Hematologii, dopiero wtedy do Urszuli wróciła umiejętność odczuwania emocji. I nie poczuła wcale smutku, rozpaczy ani strachu. Poczuła straszną, wszechogarniającą złość. Jakim prawem świat, jakim prawem Bóg wybrał właśnie jej Idę?! Dlaczego właśnie ją, wytęsknioną, wyczekaną, jedyną, naznaczono tą straszną chorobą?!

Ta złość Urszuli nie przeszła. Ale teraz musiała się z nią dobrze ukrywać. Dla Idy musiała zachować uśmiech na twarzy, pogodną maskę.

Uśmiech numer pięć – tak go nazywała. Niezbyt szeroki, ale łatwo dostrzegalny, bez podtekstów, przyjazny, neutralny. Jakby nic nie zaprzątało jej głowy, jakby wszystko było w porządku. Urszula przywołała ten właśnie uśmiech na twarz, bo wchodziła do sali Idy.

I musiała się nieźle napracować, żeby ten uśmiech nie zamarł jej na ustach. Ida wyglądała strasznie. Gorzej niż ostatnio. Urszula przyzwyczaiła się do chudości córki, do jej twarzy bez brwi i rzęs, do łysej głowy przykrytej kolorową chustką zawiązaną w turban. Ale Ida miała fioletowe podkówki pod oczami, a skórę na twarzy tak przezroczystą, że zdawała się aż niebieska.

– Dzień dobry, Idusiu! – powiedziała, siląc się na to, żeby jej głos zabrzmiał dziarsko.

Ida odwróciła się w jej stronę, oczy miała pociemniałe i pełne takiego cierpienia, że pod Urszulą ugięły się nogi.

– Cholera! – Przytrzymała się framugi. – Założyłam nowe czółenka, piją jak smoki. No, no, nieźle wyglądasz! – Znów uśmiech numer pięć.

– Mamo… daj spokój – wyszeptała Ida. – Wyglądam jak śmierć na chorągwi.

– Może i tak, ale to nie ma znaczenia. Masz zdrowieć, i kropka, i z tego, co wiem, zdrowiejesz. Wykurujesz się i znów będziesz śliczną mamusią ślicznej Wandzi.

– I tylko Wandzi… – Ida wyglądała, jakby miała się rozpłakać.

Urszula samą siebie zbeształa w myślach za ten wtręt o byciu matką. Przecież miała świadomość, że Ida może zapomnieć o macierzyństwie – po chemioterapii nie mogło być o niej mowy. Wiedziały, że istnieje możliwość zamrożenia komórek jajowych lub nawet fragmentów jajnika, ale w przypadku Idy choroba postępowała zbyt szybko, leczenie rozpoczęto natychmiast po postawieniu diagnozy.

– A ja jestem matką tylko Idy. Tylko i aż. I powiem ci szczerze, że nie jest źle mieć jedno dziecko. Masz dla jedynaka czas, całą swoją miłość i uwagę… Zresztą takie widać nasze przeznaczenie. Moja matka miała tylko mnie, ja mam tylko ciebie i ty też masz tylko Dziunię. Taka sztafeta kobiecych pokoleń. – Zaśmiała się. Wypadło w miarę naturalnie.

– Chyba jednak… chyba jednak ty będziesz miała Dziunię, bo ja… – powiedziała Ida tak nieszczęśliwym głosem, że Urszula aż się przeraziła.

– Iduś! Ida, co ty opowiadasz, dziecko?! Co się stało?! – krzyknęła.

– Mamusiu… mamusiu, wyniki mi się pogorszyły. Ona wróciła – szepnęła Ida, a Urszula drugi raz tego dnia musiała złapać się futryny, bo inaczej chybaby upadła.

***

– No, nie jest tak, że choroba wróciła, ale wie pani: ta choroba tak sama z siebie nie mija. To wyjątkowe paskudztwo. – Doktor Jerzy Białobrzeski, hematolog, onkolog, patrzył na wyniki badań Idy z niechęcią. Szurnął papierami w kąt biurka i ze złością podkręcił wąsa. Nienawidził, gdy to się działo. Miał dwadzieścia lat doświadczenia i nadal tak samo nie znosił chwil, w których zdawał sobie sprawę z tego, że białaczka z nim wygrywa.

– Ale co się dzieje? Przecież Ida się leczy, dużo wypoczywa, jeśli nie siedzi w szpitalu, to jest z rodziną, cieszy się córką… Nawet tę, no, wdzięczność praktykujemy, oboje, bo tak kazała psychoonkolog! – Tomaszowi niebezpiecznie drżał głos.

Urszula zdała sobie sprawę, że jej zięć zaraz się rozpłacze. Do tej pory zdarzyło jej się go widzieć w takim stanie tylko raz: gdy z sali porodowej wyniesiono mu Dziunię, miał ją kangurować, zanim Ida, dochodząca do siebie po cesarskim cięciu, będzie mogła przejąć małą.

– Musi pan zrozumieć, białaczka, zwłaszcza ostra, jest chorobą nieprzewidywalną. – Lekarz się skrzywił.

Urszula od razu się zorientowała, że onkolog należy do licznej grupy doktorów, którzy nie umieją rozmawiać z pacjentami o niepowodzeniach – doktorów, dla których liczą się tylko sukces, wygrana, remisja.

Ida nie wiedziała, że umówili się z jej lekarzem prowadzącym. Natychmiast po wizycie u córki Urszula zadzwoniła do zięcia, przekazała złe wieści i naciskała, żeby jak najszybciej spotkali się z Białobrzeskim, porozmawiali poważnie. Rozważyli opcje.

– Doskonale to rozumiemy, panie doktorze. Absolutnie nie mamy żadnych pretensji, jesteśmy świadomi, że terapia Idy jest zgodna z najnowszymi trendami i światowymi schematami leczenia – powiedziała uspokajającym tonem.

Białobrzeski przestał szastać papierami, westchnął, potarł zmęczone oczy. A więc na szczęście ci ludzie nie mają do niego pretensji. Nie cierpiał roszczeniowych rodzin pacjentów, wyrzutów, krzyków. A już najbardziej nie lubił płaczu w gabinecie. Dlatego Tomasz nie bardzo mu się spodobał, miał takie czerwone oczy, wyglądał tak, jakby lada moment mógł zanieść się szlochem. Już ta starsza, matka… Urszula – tak się przedstawiła – bardziej mu pasowała. Sprawiała wrażenie chłodnej i rzeczowej. Z nią mógł rozmawiać.

Doktor Białobrzeski nie wiedział oczywiście, ile kosztowały Urszulę ten pozorny chłód i rzeczowość.

– Przede wszystkim chcemy wiedzieć, jakie są pana dalsze zamierzenia. Co jeszcze można zrobić? – spytała spokojnie, ze szczególnym naciskiem na słowo „jeszcze”.

– Od początku mówiłem, że ta choroba nie zostawia nam wiele pola do działania. Leczenie, nawet jeśli jest skuteczne, a w przypadku Idy tak było, nie gwarantuje sukcesu, ono tylko przedłuża życie. Choroba wraca w większości wypadków. Jedynym, powtarzam, jedynym wyjściem jest przeszczep szpiku. I to jak najszybciej. Musimy wyprzedzić chorobę i zdusić ją, zanim przejdzie do ofensywy. – Lekarz odzyskał wigor, lubił w rozmowach uciekać się do terminologii wojskowej lub piłkarskiej, zresztą był wielkim fanem futbolu i kapitanem polskiej drużyny hematologów.

– Dlaczego tego jeszcze nie zrobiliśmy? O przeszczepie mówimy od początku i nic się nie dzieje! – Tomasz był bliski histerii.

Białobrzeski znów posmutniał.

– Musi pan zrozumieć… – zaczął, ale ugryzł się w język.

Temu facetowi umiera żona, matka trzyletniej dziewczynki, a on drugi raz w ciągu pięciu minut mówi mu, że coś musi! Jerzy Białobrzeski był świetnym lekarzem, po prostu brakowało mu miękkich kompetencji. Na studiach nawet było dwadzieścia godzin psychologii, ale spędził je, flirtując pod ławką z koleżanką z roku. Teraz brak umiejętności prowadzenia rozmów z chorymi i ich rodzinami boleśnie dawał mu się we znaki. Współczuł im. Chciał ich pocieszyć. Ale co, do cholery, mógł im powiedzieć? Nie dawał gwarancji, bo i sam Pan Bóg by ich nie dał w przypadku ostrej białaczki szpikowej, choroby, która atakowała podstępnie głównie dorosłych. Ale jednak najczęściej starszych niż Ida. Takich pacjentów, młodych, przed którymi było całe życie, a którzy lada moment mogli to życie stracić, żałował najbardziej. I o nich gotów był walczyć jak lew. Tylko co z tego?

– Proszę pana, przeszczepy szpiku to delikatna sprawa. Jest pan człowiekiem wykształconym i na pewno wie, jak skomplikowany jest ludzki genom. Prawdopodobieństwo, że gdzieś na świecie żyje bliźniak genetyczny pańskiej żony, czyli osoba, która na skutek zbiegu okoliczności ma genom łudząco zbliżony do tego pani Idy, jest jak jeden do kilku milionów. To nie jest nawet szansa, to jest nikły cień szansy. W bazie Poltransplantu, Fundacji DKMS i innych znajduje się ponad milion potencjalnych dawców, niestety, żaden z nich nie może być dawcą dla pana żony, po prostu nikt nie pasuje. Próbowaliśmy szukać za granicą. Pudło. Wie pan czemu? Bo Polacy są specyficzną grupą, dość zamkniętą, za to z domieszkami obcej krwi i rzadkich w Europie i Stanach Zjednoczonych genów, na przykład azjatyckich… skutek najazdów tatarskich – wyjaśnił, widząc zdumione spojrzenie Tomasza. – Często mamy problem z dopasowaniem dawców zagranicznych. Najlepszy byłby, nie ukrywam, przeszczep rodzinny. Czyli, w tym wypadku, od pani Urszuli. Pani jest najbliższą rodziną, córka jest genetycznie najbardziej zbliżona do pani, więc szanse trafienia były, choć niewielkie. Ale przebadaliśmy panią i wiemy, że pani się nie nadaje na dawcę dla Idy. Przepraszam, zmienię temat: czy oboje państwo są zarejestrowani w bazie dawców?

Urszuli zrobiło się głupio. Banalna sprawa, trzeba było zadzwonić albo wypełnić formularz w internecie, pobrać wymaz z jamy ustnej, odesłać do Fundacji DKMS. Wszystko razem nie zabierało pewnie więcej niż kilkanaście minut. A jednak nigdy wcześniej o tym nie pomyślała, gdy Ida była zdrowa, a nawet, o dziwo, gdy już zachorowała. A teraz potrzebowała pomocy tych miliona osób, które miały więcej oleju w głowie niż ona i zgłosiły się jako potencjalni dawcy szpiku.

– Nie… – szepnął Tomasz.

Urszula zobaczyła, że lekko się zaczerwienił. Jemu także było wstyd.

– Dobrze. To znaczy niedobrze. Byłoby lepiej, gdyby państwo pomyśleli o tym wcześniej. – Białobrzeski rozkoszował się swoją mentalną przewagą i moralną wyższością.

– Ale gdybym figurował już w bazach, to by znaczyło, że nie mogę być dawcą dla Idy, prawda? – zauważył przytomnie Tomasz.

– No, w sumie… – Białobrzeski nie chciał przyznać się do intelektualnej porażki. – To zresztą nieistotne. Istotne jest, że pana też przebadamy i będziemy mieli jasność w kwestii potencjalnego dawstwa. Chociaż nie będę robił złudzeń: dam sobie głowę uciąć, że pan się zupełnie do tego nie nadaje, chyba że jest pan tajemniczym, ukrywanym od lat bratem żony… Przepraszam za niestosowny żart, oglądam za dużo seriali brazylijskich. Niewinna rozrywka, odstresowuje mnie po pracy.

– Wie pan, ale nie tylko w serialach takie rzeczy się zdarzają. Na przykład moja matka miała tajemniczego brata, którego rzadko widywałam, bo jest mnichem, benedyktynem z Tyńca. Wprawdzie się tam nie ukrywa, ale jednak kontakt jest sporadyczny… – wtrąciła Urszula.

– Cioteczny dziadek pacjentki. Niestety, na dawcę rodzinnego się nie nadaje, pewnie jest w sędziwym wieku… Wprawdzie mnisi dobrze się prowadzą, ale jednak: za stary. Może niech się modli? Nigdy, wie pani, nie wiadomo, co pomoże. Mogą państwo namówić wszystkich znajomych, by zarejestrowali się jako dawcy. Znów: proszę nie liczyć, że kogoś z tej grupy uda nam się dopasować, nie wiem, jak musiałby się pani wuj modlić, chyba plackiem leżeć przez rok, żeby wyprosić taki cud. Ale im więcej potencjalnych dawców, tym więcej szans. Dla wszystkich pacjentów. Dla pani Idy.

– A Dziunia? To znaczy nasza córka? Ma trzy latka, ale… – zapytał Tomasz.

– Nie, zdecydowanie nie. – Białobrzeski kategorycznie pokręcił głową. – Dawcami mogą być tylko osoby pełnoletnie, ewentualnie, gdyby przy porodzie oddali państwo krew pępowinową do banku… Wprawdzie tej krwi jest zdecydowanie za mało na przeszczep dla dorosłej osoby, ale…

– Nie pomyśleliśmy o tym. Cholerni optymiści! – Tomasz się żachnął.

Faktycznie, pojawiła się przed narodzinami Dziuni taka koncepcja, ale po pierwsze, mieli inne, pilne wydatki, a po drugie… nie chcieli myśleć, że córka może kiedyś zachorować, odepchnęli od siebie myśl, że krew pępowinowa mogłaby jej się przydać. Tego, że to polisa dla całej rodziny, w ogóle nie brali pod uwagę.

– Niech sobie pan tego nie wyrzuca, tej krwi jest maleńko. I tak musimy znaleźć dorosłego, zgodnego dawcę. W tym kierunku działajmy, dobrze? I uszy do góry. Powtarzam: wyniki nie są świetne, ale i nie tragiczne, mamy czas, niedużo, ale mamy. Atakujmy. – Białobrzeski zatarł ręce.

Rozmowa była skończona. Urszula i Tomasz czuli się trochę podniesieni na duchu. Pokrzepiająca była wiadomość, że nie doszło, wbrew temu, co mówiła Ida, do wznowy. Że jest jeszcze pole manewru, choć niewielkie. Skoro wśród miliona osób nie znalazła się żadna dopasowana genetycznie do Idy, to jakie były szanse, że Tomasz nada się na dawcę? To musiałby być cud. Ale przecież… cuda się zdarzają, prawda?

– Ale może będę pasował do kogoś innego – wymamrotał, gdy szli z Urszulą do windy.

– Co mówisz, Tomku? – zdziwiła się. Osobliwie to zabrzmiało.

– Pewnie nie będę mógł być dawcą dla Idy, ale może przydam się komuś innemu. Wierzy mama w dobrą karmę? Więc jeśli ja komuś pomogę, to wtedy świat odpowie nam tym samym i my też trafimy na dawcę! – powiedział.

Urszula poklepała go po ramieniu. Nie do końca wierzyła, że tak to w życiu działa.

Pozostawała jej jeszcze jedna ważna rzecz wieczorem. Telefon do wuja Iwona. Ostatni raz rozmawiała z nim dwadzieścia lat temu, przy okazji pogrzebu swojej matki, a jego siostry, Wandy.

Nie umiała tego sprecyzować, ale czuła intuicyjnie – a rzadko szósty zmysł cokolwiek jej podpowiadał – że w wuju jest ratunek. On pomoże, przeczucie na pewno jej nie myli.

Iwo pomoże.

***

Z tą myślą położyła się spać. Sądziła, że znowu będzie się wiercić w łóżku do drugiej, trzeciej nad ranem, ale sen nadszedł niespodziewanie łatwo. Zapadła w niego jak w głęboką czarną czeluść. Nad ranem obudził ją przenikliwy krzyk pod oknem. Najwyraźniej para nocnych imprezowiczów o coś się pokłóciła. Sięgnęła po komórkę leżącą przy łóżku. Było piętnaście po piątej. Przymknęła powieki, ale nie udało jej się już zasnąć tak głęboko. Cały czas słyszała tykanie zegara, cichy szum lodówki, stuknięcia windy w korytarzu. I w tę poranną muzykę domu wdarł się nagle jakiś dodatkowy dźwięk. Kroki w przedpokoju. Dobrze je znała. Taki charakterystyczny chód miała jej matka, Wanda. To po niej mała Dziunia odziedziczyła imię. Jakoś to Urszuli nie zdziwiło, że nieżyjąca od dwudziestu lat mama chodzi po jej mieszkaniu. Usiadła na łóżku, próbując coś zobaczyć w ciemności. Matka stanęła w progu jej sypialni.

Czemu nie śpisz? – zapytała. – Ratuj Idę – powiedziała zaraz potem. – Chodzi o krew, pamiętaj, o krew!

Urszula chciała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zobaczyła, że za drzwiami jej pokoju rozciąga się długi korytarz, którego wcześniej nie było, i matka tym swoim szybkim, nerwowym krokiem odchodzi nim w jakąś nieznaną daleką przestrzeń. Teraz Urszula zrozumiała, że to jednak sen, i tym razem naprawdę się obudziła. Pierwszym uczuciem, jakie ją ogarnęło, było zdziwienie. Matka przyśniła się jej po raz pierwszy od dwudziestu lat, i to tak realnie, jakby to była halucynacja, jakaś wizja, nie sen, a przecież jej wizerunek powinien się dawno zatrzeć. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jakież to figle potrafi nam płatać nasz własny umysł! Choć w sumie nic dziwnego: naukowcy twierdzą, że całe życie, minuta po minucie, mamy zapisane w głębi umysłu, a jedyna trudność polega na dotarciu do tych nagrań.

Co prawda jej przedwcześnie zmarły mąż, ojciec Idy, często powtarzał: „Uleńko, ty jesteś rasową wiedźmą – wszystko wiesz, zanim ci się powie”, jednak ona sama pozostawała głucha na głosy przeczuć. Sny miewała rzadko i na ogół idiotyczne. I tak też pomyślała sobie teraz: to idiotyczne. Zaraz potem uśmiechnęła się do siebie. Matka – nawet we śnie, dwadzieścia lat po swojej śmierci – zachowuje się tak jak za życia. Gada oczywistości. To przecież jasne, że dla osoby chorej na białaczkę najważniejsza jest krew. Zdrowa krew. Nigdy nie umiała z córką rozmawiać, zawsze zachowywała się tak, jakby miała do niej o coś pretensje. Nigdy nie było między nimi ważnej, głębokiej rozmowy. Urszula przypomniała sobie naraz, jak wychodziła za mąż za Marka – zakochana, szczęśliwa, roznamiętniona. Matka dosłownie kilka minut przed wyprawą do kościoła wciągnęła ją do łazienki i nerwowym szeptem oświadczyła: „Urszulko, musimy porozmawiać na temat seksu!”, na co córka zaczęła śmiać się tak serdecznie, jakby usłyszała najlepszy dowcip. „A co mama chciałaby wiedzieć?” – spytała między jedną salwą a drugą. Aż jej się nie chciało wierzyć, że Wanda, której młodość przypadła na czas rewolucji seksualnej, potrafi wygadywać takie farmazony. Wtedy właśnie – a może nawet chwilę wcześniej, gdy jako nastolatka musiała się borykać z niezrozumieniem i obcością matki – przysięgła sobie, że ona będzie inna. Dla swoich dzieci, co najmniej trójki, stanie się przyjaciółką, najlojalniejszą powierniczką. Bo odkąd tylko pamiętała, pragnęła być matką. Sama była jedynaczką i cierpiała z tego powodu. Los jednak chciał inaczej. Choć kochali się z Markiem namiętnie, przy każdej okazji – ciąży z tego nie było. „Jesteś młoda, masz czas” – pocieszała Ulę matka. Miało to swoją wartość, bo matka rzadko ją pocieszała czy choćby mówiła coś miłego. Oczywiście miała rację. Ula wyszła za mąż w wieku dziewiętnastu lat, była tak straszliwie zakochana, że nie wyobrażała sobie, że ma spędzić choćby jeden miesiąc więcej bez swojego ukochanego.

Posłuchała matki. Odpuściła. Przestała myśleć o dziecku, zaczęła cieszyć się życiem. I wtedy… Stało się. Marek, kilkanaście lat starszy od Uli, przygotowywał się do habilitacji. Poczęli Idę w przebieralni sklepu z garniturami, w którym Marek próbował „ubrać się jak człowiek” na własny wykład habilitacyjny. Garnituru nie kupili, choć mierzenie trwało półtorej godziny i w pewnym momencie doprowadziło do wybuchu namiętności.

Ula uznała, że po krótkim postojowym wszystko się ułożyło, Ida zdjęła z nich zły czar, mogą dalej powiększać rodzinę zgodnie z planem. Zaczęli znów próbować rok po narodzinach Idy. I nic. Po trzech latach starań poszli wreszcie do lekarza. Kolejne lata Urszula wspominała jako gehennę: bolesne i nieraz upokarzające badania, zabiegi udrażniania jajowodów – wszystko na nic. Wylała morze łez i w końcu pogodziła się z myślą, że Ida też pozostanie jedynaczką.

Jedyna córka przyszła na świat dwa dni po czwartej rocznicy ślubu jako dziecko miłości. Siedem lat później ukochany mąż zginął w wypadku samochodowym. Pozostawił w jej sercu wielką dziurę, która – choć nigdy nie zniknęła – z czasem przestała jej przysparzać cierpienia. Tak więc Ida, podobnie jak ona sama, wychowywała się bez ojca i tak jak jej matka w zasadzie nie pamiętała swojego. Rodzice Urszuli rozwiedli się, gdy miała dwa lata – podobno byli niedobranym studenckim małżeństwem, ojciec wyjechał za granicę i ślad się po nim urwał. Owszem, gdy miała dwadzieścia lat, próbowała wyciągnąć na jego temat coś od Wandy, ale z marnym skutkiem. W odpowiedzi na te naciski matka zarzuciła jej nielojalność, więc dała sobie spokój – i tak trudno im się było dogadać. Poza tym – tak myślała – gdyby ojcu zależało na niej, sam szukałby kontaktu. Musiała to przyznać: upragnione macierzyństwo zrekompensowało jej wszystkie wcześniejsze braki życiowe. Ida była słodkim kochanym dzieckiem – chociaż charakternym i żywym. Urszula jednak, mimo nieszczęścia, które ją dotknęło, nie próbowała uczynić z córki „zastępstwa” nieobecnego męża, nie uwiesiła się na dziecku, jak to się często zdarza kobietom, które nagle zostały same. Dzięki wrodzonej mądrości osiągnęła swój cel: stała się dla Idy przyjaciółką i powiernicą, a przy tym nie straciła matczynego autorytetu.

Jednak zaskoczyła ją wiadomość, że zostanie babcią. Na trzecim roku romanistyki Ida poznała Tomka, który mimo młodego wieku już zdążył zrobić karierę w branży informatycznej. Ślub był skromny, cywilny, bo Ida – mimo że matka prowadzała ją na religię i do kościoła – w wieku piętnastu lat oświadczyła, że nie wierzy i nie ma zamiaru towarzyszyć rodzicielce w jej coniedzielnych wyprawach na mszę. Urszula uszanowała i to. Teraz z bólem myślała, że córka pozbawiona jest wsparcia, jakie daje wiara w dobrego Boga, który może wszystko – także i to, co z ludzkiego punktu widzenia niemożliwe.

Kukułka zakukała sześć razy i jak na zawołanie dało się słyszeć skrzypnięcie drzwi, a potem tupot bosych stópek po drewnianej podłodze. I przyjazne, ciche szczeknięcie psa. Sekundę później pulchne ciałko pakowało się już pod jej kołdrę.

– No, chodź tu, żabko, chodź – powiedziała Ula i pocałowała Dziunię w pyzatą buzię.

– Osiem – powiedziała zadowolona Wandzia.

– Coś mi się zdaje, że musimy poćwiczyć jeszcze liczenie. – Babka uśmiechnęła się wyrozumiale. Nie miała małej za złe. Pamiętała doskonale, że Ida do pewnego momentu też jej robiła takie pobudki.

– Babciu – powiedziała nagle dziewczynka – a co to znaczy „umrzeć”?

Urszula zesztywniała i odsunęła się lekko od dziecka.

– Co ci chodzi po głowie, maleńka? – zapytała przestraszona.

– Tata powiedział mamie, że nie może umrzeć.

– Dziecko… – Urszula z wszystkich sił próbowała się opanować. Nie potrafiła, nie chciała rozmawiać o tych sprawach z wnuczką. Jednak Dziunia była nieodrodną córką swojej matki.

– Co to jest: umrzeć? – nalegała.

– Umrzeć to zasnąć i już się nigdy nie obudzić – powiedziała cicho Urszula. – Gdy człowiek tak zasypia, wkłada się go do trumny, takiego miękkiego łóżeczka, i chowa pod ziemią, żeby mu nikt nie przeszkadzał.

– Ale na obiad wraca? – zapytała trzeźwo dziewczynka.

Urszula mimowolnie zachichotała.

– Nie, nie wraca – powiedziała. – Jest schowany pod ziemią już na zawsze. Ale jego duszyczka wychodzi z ciała i leci do nieba. Z tego nieba widzi wszystko, co się dzieje na ziemi. I opiekuje się tymi, którzy zostali.

– To może też przyjść na obiad – upierała się Dziunia.

Babka nie miała siły ciągnąć tej rozmowy. Usiadła na łóżku i wsunęła stopy w miękkie kapcie. Ubiegłoroczny prezent gwiazdkowy od Idy. Znów poczuła bolesne ukłucie.

– Chodź, smyku – powiedziała do wnuczki – zrobimy sobie jajecznicę z serem.

– Uwielbiam jajecznicę! – ucieszyła się dziewczynka, a potem spoważniała i dodała: – Ciekawe, czy dusza lubi jajecznicę.

– Jestem pewna, że uwielbia.

Urszula za wszelką cenę chciała skierować myśli dziewczynki na inne tory. Jednocześnie zrozumiała wyraźniej niż dotąd, że nie może dopuścić do tego, żeby Idzie, jej ukochanej córeczce, matce jej najdroższej wnuczki, przytrafiło się to najgorsze – nawet w myśli nie była w stanie wypowiedzieć słowa „śmierć”. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, jednak była pewna, że nie będzie siedzieć bezczynnie, a wewnętrzny głos ponownie wyszeptał: „Wuj Iwo, jedź do Iwona!”.

Ale… po co? Przecież kwestię badań mogli omówić telefonicznie… Urszula parsknęła zirytowana na samą siebie. Co też jej się w tej głowie lęgnie na stare lata: wizje nieżyjącej matki i przeczucia. Czas się wreszcie pozbierać.

II

Warszawa, 2019

– Dziunieczko, proszę cię, nie dzisiaj. Boli mnie głowa. – Urszula z wszystkich sił starała się nie wyglądać na zniecierpliwioną, choć Dziunia od rana kaprysiła, że kaszka manna ma grudki, kakao jest za gorące, a rajstopy gryzą i są „fe”.

„Nie pójdę dzisiaj do przedszkola, dobrze? Nie pójdę dzisiaj do przedszkola” – dopytywała babcię, czujnie popatrując jej w oczy. Ula czuła się znużona, a nawet zirytowana zachowaniem dziewczynki, co zdarzało jej się bardzo rzadko. Pewnie to przez tę niepewność, oczekiwanie. I zmęczenie…

Od trzech tygodni wnusia mieszkała w zasadzie u niej. Zawsze tak było, gdy Ida szła do szpitala. Chociaż gdy była w domu chora, matka właściwie też towarzyszyła jej non stop. Wtedy z kolei Urszula przenosiła się z torbą najpotrzebniejszych rzeczy do mieszkanka Idy i Tomka. Dobrze, że mieszkali niedaleko siebie, na warszawskich Bielanach: młodzi w nowym, pachnącym świeżością bloku, Ula w wysokim na trzy metry lokum w starej kamienicy odziedziczonym po matce.

Już prawie zapomniała, jak to jest: mieć własne życie. Nie zdążyła się jeszcze w nim rozgościć. Ida była z nią, dopóki na trzecim roku studiów nie zaręczyła się z Tomaszem. Wtedy poszła na swoje. Uli było z początku dziwnie. Tyle lat, najpierw z mężem i córką, potem z samą córką, w każdym razie – z drugim człowiekiem. Zastanawiała się, czy nie wziąć kota ze schroniska. Żeby mieć do kogo mówić. Ale nie zdążyła, bo Ida zaszła w ciążę. Gdy urodziła się Wandzia, Ula przeprowadziła się do młodych na dwa tygodnie. Pokazywała Idzie, jak zmieniać pieluszki, podawać pierś do karmienia, uczyła, jak wyparzać butelki. Zaangażowała się tak, że w końcu Ida wykrzyczała jej: „Zostaw, to moje dziecko! To co, że będzie mieć krzywo pieluchę, ale przynajmniej będzie przewinięta przez własną mamę!”. Urszuli było przykro. Ale nie mogła nie przyznać Idzie racji. To było jej dziecko. Miała prawo popełniać błędy, tak jak i Ula popełniała, gdy sama była młodą matką. „Na błędach człowiek się uczy” – pocieszała siebie, choć trudno było jej się powstrzymać, gdy widziała, jak nieporadnie Idzie wychodzi karmienie, nie masuje odpowiednio sutka, podaje pierś pod złym kątem…

Ale w końcu Ida się nauczyła, a Ula z radością wróciła do swojego mieszkania. Zaczęła myśleć, jak urządzić w nim kącik dla dziecka. Trzy pokoje – to zdecydowanie było dla niej samej za dużo. W jednym miała „skład dóbr wszelakich”, których nie umiała wyrzucić. Jeszcze z dzieciństwa pamiętała swoją matkę i jej utyskiwania: „Niczego nie wyrzucaj, wszystko może się przydać…”. Trzymała więc stare ubrania swoje, Idy. Zeszyty szkolne Idy – tu z kolei nie miała serca, żeby coś, nad czym jej córka spędziła tyle czasu, po prostu wynieść do śmietnika. Nawet stare, kiwające się krzesło, toaletkę matki.

No i był jeszcze jeden pokój – „sanktuarium Idusi”, jak naśmiewała się córka. Fakt, po wyprowadzce Idy Ula niczego nie zmieniła. Czy miała nadzieję, że córka wróci? Nie. Po prostu gdy wchodziła do tego pokoju, widziała plakat Paktofoniki, patrzyła na kapę na łóżku, którą sama uszyła, gdy Ida była jeszcze w podstawówce, na biurko, przy którym ćwiczyła z siedmioletnią dziewczynką szlaczki i pierwsze koślawe literki – miała wrażenie, że wraca do niej… przeszłość. Wspomnienia napływały falami i Urszula bardzo to lubiła. Czasem, gdy jej się nudziło, ckniło samej, wchodziła do tego pokoju, siadała na tapczanie, przymykała oczy i pozwalała myślom unieść się w przeszłość, w te czasy, kiedy ona i Ida stanowiły jedna dla drugiej cały świat. I choć cieszyła się, że Ida ma własne życie, własną rodzinę, do tych czasów tęskniła najbardziej.

Nigdy nie udało jej się przemeblować mieszkania, żeby Wandzia mogła mieć własny pokój. Składziku nie zdążyła zlikwidować, pokoju Idy nie mogłaby ruszyć. Teraz ten pokój był dla niej jeszcze bardziej szczególnym miejscem. Wchodziła do niego, żeby cofnąć się do czasów, w których jej córka była zdrowa i nic nie zapowiadało choroby.

– Uspokój się, Wanda! – prawie krzyknęła na wnuczkę, gdy ta z płaczem rzuciła się na ziemię, krzycząc, że nie chce iść do przedszkola. – Natychmiast, słyszysz?! Natychmiast!

Wanda ucichła przerażona. Babcia nigdy nie zwracała się do niej takim tonem. Musiało stać się coś złego. Ona musiała zrobić coś złego. Chlipiąc, usiadła na podłodze i pozwoliła założyć sobie buciki.

– Przepraszam cię, kochana. Przepraszam cię, córeczko – powiedziała Ula i przestraszyła się własnych słów. Czasem, gdy się zapominała, mówiła tak do Wandzi. Ale teraz nie tylko o to chodziło. Przepraszała za swoje zachowanie Wandę, ale i nieobecną tu Idę… – Wszystko przez to, że jestem taka niewyspana! – powiedziała do wnuczki dziarskim tonem, żeby zatrzeć wcześniejsze niemiłe wrażenie. – Materac na moim łóżku jest taki niewygodny, uwiera mnie, całą noc przewracam się z boku na bok i proszę: rano jestem zła jak osa!

– To może śpij, babciu, ze mną – zaoferowała się natychmiast Dziunia.

– Nie mogę! Twoje łóżeczko jest za małe, wystawałyby mi nogi! – Ula zrobiła zabawnie boleściwą minę.

– To może śpij u nas w domu, u tatusia, jak mama? – zaproponowała wnuczka.

– Ach, nie, kochanie, to jest miejsce mamusi. No, jak ona by się czuła, gdyby wróciła nagle ze szpitala i zobaczyła, że leżę w jej łóżku?

– A kiedy wraca? Nagle? – Oczy Dziuni rozbłysły nadzieją.

– Mam nadzieję, że niedługo, kochanie. Właśnie robiliśmy z tatusiem badania, żeby sprawdzić, czy nasze fabryki krwinek mogłyby pracować i dla niej. To trudne, bo nie zawsze dyrektorzy fabryk się zgadzają. Ale wszystko zmierza w dobrym kierunku – zapewniła wnusię.

Powodem jej porannego zdenerwowania nie była wcale nieprzespana noc. Ani kaprysy Dziuni.

Powód zdenerwowania był inny. Ula czekała na telefon od Tomasza, gdy ten odbierze wyniki badań. Bardzo liczyła na to, że zostanie znaleziony dawca dla Idy. Przecież zorganizowali pospolite ruszenie, wszyscy znajomi, dalecy krewni, koleżanki Idy, nawet obcy ludzie, którzy dowiedzieli się o akcji z Facebooka – wszyscy poszli oddać krew, przebadać się.

– No, a teraz kurteczka, kapturek i lecimy do przedszkola. Ciocie już czekają – popędziła wnuczkę.

Była za kwadrans dziewiąta, przedszkole znajdowało się w podwórku, ale Wanda wolno szła na swoich króciutkich nóżkach, musiały ciągle się zatrzymywać: a to, żeby popatrzeć na kotka, a to na wróbelka…

– Nie czekają – oświadczyła ponuro Wanda.

– Ależ czekają, czekają! I Oliwka czeka, i Julcia! – Ula wymieniała imiona koleżanek z grupy Wandy.

– Nie lubię już Oliwki i Julci! – Wanda prawie się rozpłakała.

– A to dlaczego? – Uli udało się wyciągnąć dziewczynkę z mieszkania, zamykała drzwi na klucz.

– Bo powiedziały, że ja nie mam mamy! – Wanda rozryczała się na całego.

Urszuli klucze wypadły z dłoni. No tak. Dzieci. Już ona sobie dzisiaj porozmawia z tymi wychowawczyniami. Gdyby dorwała matki Oliwki i Julki, wytargałaby je za kudły za to, że plotkują o jej córce przy swoich dzieciach. Bo Urszula była pewna, że tylko tak wiadomość mogła dotrzeć do dziewczynek: podsłuchały rozmowę dorosłych i wyciągnęły własne wnioski.

– Posłuchaj, Dziuniu. Masz mamę, i to mamę, która kocha cię najmocniej na świecie. Teraz jest w szpitalu i każdego dnia walczy o to, żeby być zdrowa, móc być z tobą. Nie ma minuty, w której twoja mamusia o tobie nie myśli. I zapewniam cię, że myśli o tobie bardziej niż mama Oliwki o Oliwce, a mama Julki o Julce.

Wiedziała, że nie powinna była pozwalać sobie na ostatnie zdanie, ale nie mogła się powstrzymać. Zresztą to była prawda. Ida więcej myślała o Wandzie, choćby dlatego, że tak za nią tęskniła. I że zdawała sobie sprawę, że może ją stracić.

Dziewczynka pokiwała głową, choć bez pełnego zrozumienia. Ula wytarła jej ślady łez z policzków, pomogła wydmuchać nosek.

Zjechały windą. Wandzia szła w milczeniu, rozglądając się na boki, a Urszula oddała się rozmyślaniom. Ostatnie trzy dni, od pobrania krwi – poinformowano ich, że lepiej zbadać krew – spędziła w nerwowym oczekiwaniu. Oboje z Tomkiem postanowili zarejestrować się jako potencjalni dawcy szpiku. Co do Uli, sytuacja była jasna – robiła to dla idei. Ale w jej głowie zrodziła się irracjonalna nadzieja: że może krew, szpik Tomka będą do Idy pasować? Gdy patrzyła, jak w centrum krwiodawstwa i krwiolecznictwa pielęgniarka pobiera strzykawką z żyły ciemną gęstą ciecz, modliła się, żeby antygeny zgodności tkankowej HLA Tomka były zbliżone do tych, które miała Ida. Potem modliła się o to samo każdego wieczoru.

„I już, po bólu! Oznaczymy antygeny, umieścimy wyniki w Poltransplancie. Aktualizujemy bazy raz w miesiącu, wysyłamy informacje o nowych potencjalnych dawcach do Bazy Światowej BMDW w Lejdzie w Holandii” – powiedziała pielęgniarka śpiewnym głosem, ze wschodnim akcentem, patrząc na strzykawkę pełną czerwonej, życiodajnej substancji. Krew żyje. Krew to życie. „Czyli… każdego miesiąca dowiadują się też państwo o nowych osobach w bazie, co miesiąc jest szansa, że znajdzie się ktoś nowy, kto będzie pasował do mojej córki?!” – przerwała jej Urszula. „Tak. Dlatego nigdy nie wolno tracić nadziei!”. Pielęgniarka uśmiechnęła się ciepło.

Nigdy nie wolno tracić nadziei. Każdego dnia ktoś nowy zgłasza się do rejestru dawców, za każdym razem jest szansa, że znajdzie się idealny dawca dla jej córki.

Ale najlepiej byłoby…

Doszły do przedszkola, Ula wbiła kod do furtki i wtedy w torebce rozdzwonił się telefon. Bardzo chciała odebrać. Ale wiedziała, że nie może tego zrobić przy wnuczce. Bo gdyby wiadomość była zła, nie będzie w stanie zapanować nad twarzą. A nie mogła pokazać Dziuni smutku, rozpaczy, a już na pewno rezygnacji.

Weszły do szatni. Ula drżącymi rękami ściągała Wandzie z nóg buciki, zakładała kapcie.

– Biegnij do cioci Edytki. I zjedz ładnie śniadanie, dobrze? – poprosiła wnuczkę, pocałowała ją w głowę i ignorując pytający wyraz twarzy dziewczynki, wepchnęła ją do sali.

Wyjęła telefon. Tak jak się spodziewała – Tomasz. Wybrała jego numer. Odebrał po pierwszym sygnale.

– Nie udało się – powiedział po prostu.

– Ida… – była w stanie tylko wyszeptać.

– Nie udało się – powtórzył.

Urszula poczuła, że nogi się pod nią uginają. Usiadła na niziutkiej ławeczce pod ścianą z wieszakami na kurtki.

– A twoi znajomi z pracy, przyjaciółki Idy…?

– Nie. Oni też nie. Żadne z nas nie nadaje się na dawcę Idy.

Ula nie słuchała dłużej, rozłączyła się. Co jeszcze mógłby jej powiedzieć Tomasz, co jeszcze mogło ją obchodzić? Wtuliła twarz w ortalionowy płaszczyk w misie i zaniosła się szlochem.

– Przepraszam? Mogę pomóc? – Z sali wychyliła się kudłata głowa Edyty, przedszkolanki z grupy Wandy.

– Tak. Właściwie tak. Proszę, aby upomniała pani matki Oliwii i Julii, żeby nie rozmawiały przy dzieciach o chorobie mojej córki. Dziewczynki wszystko powtórzyły Wandzi, pani… nie ma pojęcia, jak bardzo my się staramy, żeby jej to nie dotknęło, nie zniszczyło. I jedna taka głupia… plotka może i ją, i nas wiele kosztować. Proszę uświadomić tym paniom, że to jest poważna sprawa, a nie temat na pogaduszki przy przedszkolnej furtce! – Ula czuła, że ogarnia ją ślepa złość. Dlaczego to wszystko tak wyglądało? Dlaczego świat był tak skonstruowany, ludzie – tacy głupi?!

– Pani Urszulo, przepraszam… Nie miałam pojęcia. – Edyta miała taki wyraz twarzy, jakby się miała rozpłakać.

Ula momentalnie się opamiętała.

– Wiem, pani Edyto, przepraszam, że się uniosłam. Proszę otaczać Wandeczkę troską, jej to teraz bardzo potrzebne. Wszystkim nam jest to potrzebne, bo widzi pani… chyba nie ma dla mojej córki ratunku – powiedziała.

Wstała powoli, odwróciła się i poszła w stronę drzwi. Nie spojrzała już na oniemiałą z przerażenia Edytę, która chciała jakoś zareagować, ale pojęcia nie miała jak. Co się mówi komuś, komu umiera najukochańsza osoba na świecie?

***

Droga do domu zajęła jej dwadzieścia minut, nawet dłużej niż w tamtą stronę, z Wandzią. Wlokła się noga za nogą.

– Przepraszam, taka pani blada… Czy może pomóc pani dojść na ławeczkę? Może trzeba wezwać karetkę?

Poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw. Przeniosła na tę osobę nieprzytomne spojrzenie. Młoda dziewczyna o kręconych rudych włosach i zielonych oczach, której twarz niepokojąco jej kogoś przypominała…

Mój Boże, ona musiała pomyśleć, że Urszula jest jakąś dogorywającą staruszką! A przecież jeszcze kilka lat temu… Urszuli śmiać się zachciało. Jeszcze pięć lat temu trenowała z grupą koleżanek, które poznała na internetowym forum, do półmaratonu. Do półmaratonu! Brała udział w dziesionach, czyli biegach na dziesięć kilometrów, i regularnie poprawiała swoje czasy.

Nie pobiegła półmaratonu, urodziła się Wandzia. Potem jeszcze z rzadka biegała, dla przyjemności. Przestała rok temu, dokładnie w dniu, w którym Idzie postawiono diagnozę. A teraz… a teraz była brana za staruszkę, która sama nie dojdzie do ławki!

– Dziękuję pani. Nic mi nie jest, chwilowy… zawrót głowy. To miło, że chciała mi pani pomóc. – Uśmiechnęła się dzielnie do rudej.

Ta odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. Ale chyba nie była przekonana do wyjaśnień Urszuli.

– Skoro tak pani sądzi… Proszę uważać na siebie – powiedziała i odeszła szybkim, sprężystym krokiem. Też jest czyjąś córką. Też jakaś kobieta dałaby się pokroić za jej zdrowie i szczęście.

Te rude włosy, jak sprężynki, nie dawały Uli spokoju. Gdzieś je już widziała, ale… gdzie?

Ruszyła w stronę swojej kamienicy. Starała się faktycznie nie sprawiać wrażenia konającej. Jeszcze tylko ciężkie drzwi wejściowe, a potem szerokie schody na pierwsze piętro. Znów przypomniała jej się matka, dziwne, całymi latami o niej nie myślała, a tu nagle proszę – sen z jej krokami w korytarzu (bo to był przecież sen?!), a teraz znów wspomnienie, jak matka mówi, z tą swoją wiecznie skrzywioną miną: „Nienawidzę pierwszych pięter. Całe dzieciństwo spędziłam na pierwszych piętrach i ich nienawidzę!”. Ula nigdy, szczerze mówiąc, nie zastanawiała się nad tym kolejnym dziwactwem matki, jednym z wielu: nie lubiła też czerwonego koloru, choć było jej w nim do twarzy („Czerwień jest niebezpieczna. Niesie śmierć” – mówiła z kolei), rozmów o historii. I nienawidziła dyskusji o Żydach. Urszula wielokrotnie się zastanawiała, czy matka po prostu jest antysemitką. Co roku, gdy dziewiętnastego kwietnia na ulicach pojawiali się ludzie z bukiecikami żonkili, które nieśli pod pomnik Bohaterów Getta albo na Umschlagplatz, syczała zdenerwowana: „I co tu świętować, no co? O pewnych rzeczach lepiej zapomnieć, o pewnych ludziach lepiej zapomnieć…”.

Urszula długo natomiast pamiętała, w jaki szał wpadła matka, gdy ona dowiedziała się od kogoś o Marcu ’68. Była wtedy w liceum, ostatnie lata dogorywającego komunizmu. Wróciła do domu podekscytowana opowieścią o antysemickiej nagonce i pociągach, które z Dworca Gdańskiego zabierały Polaków żydowskiego pochodzenia w świat, z „dokumentem podróży” w jedną stronę. „Czy ty miałaś, mamo, jakieś koleżanki, które wtedy wyrzucono z Polski? Na pewno w szkole uczyło się trochę żydowskich dzieci…” – zaczęła niewinnym tonem. Nic nie zapowiadało katastrofy. Matka w milczeniu patrzyła na Ulę, jej twarz robiła się coraz bledsza, była biała jak płótno. Oczy natomiast ciemniały i ogromniały. Ula się przestraszyła. Nie widziała jeszcze matki w takim stanie. „Nie miałam żadnych żydowskich koleżanek! Nie miałam żadnych żydowskich koleżanek! Nie znałam żadnych Żydówek!” – zaczęła nagle krzyczeć. Głośno, przeraźliwie. „Mamo? Mamusiu!”. Ula szarpała matkę za rękaw podomki, próbowała ją przytulić. Jakby tamta… zapadła się w jakiś inny świat, w chorobę? Ponad godzinę zabrało wtedy Urszuli uspokojenie matki. I nigdy nie poruszała już przy niej żadnych tematów związanych z historią.

Ach, prawda, historia, matka… Urszula już wiedziała, co przypomniały jej rude kręcone włosy dziewczyny, która zaoferowała jej dzisiaj swoją pomoc. Stare zdjęcie, które kiedyś znalazła w pudełku z fotografiami matki. Była wtedy młoda, zdjęcie przedstawiało jej babkę, Krystynę, z córką Wandą – obie Ula oczywiście rozpoznała. Zrobiono je latem, Krystyna stała w sukience w pasy na tle jakiejś chałupy, pewnie letniskowej. Z prawej strony tuliła się do niej chuda niepozorna dziewczynka o długim nosie i wąskich wargach – Ula bez trudu rozpoznała w tej postaci swoją matkę. Ale z lewej strony w podobnej pozie do Krystyny tuliła się jakaś obca dziewczynka. Miała regularne rysy twarzy o mocno zarysowanych brwiach, dużych, pełnych ustach. I włosy poskręcane w sprężyny, całą burzę loków. Może rudych? Z czarno-białej fotografii trudno było coś wyczytać. Chyba tylko tyle, że mała Wanda nie przepadała za tą z lokami, słała jej chmurne i zawzięte spojrzenie, babka Krystyna zaś przeciwnie: głowę miała lekko odwróconą do tej drugiej, jakby się do niej śmiała lub coś mówiła. „Kto to?” – zapytała Ula, gdy przypadkiem wpadło jej to zdjęcie w ręce. To było jeszcze przed aferą z Marcem ’68, jeszcze pytała matkę o przeszłość. Ale niczego się nie dowiedziała. „Nie wiem. Nie pamiętam. Nikt. Jakaś wsiowa dziewucha się do nas przyczepiła” – rzuciła na odczepnego. Ta w loczkach nie wyglądała na wsiową, ale Ula znała swoją matkę na tyle, aby wiedzieć, że rozmowa jest skończona. Matka zresztą ze złością wrzuciła fotografię na dno pudła, zamknęła je pokrywą i włożyła do pawlacza. Ula nigdy więcej nie widziała tych zdjęć, ale… przecież pudło wciąż tu było, czasem przesuwała je bardziej do tyłu, gdy musiała schować w pawlaczu walizkę z zimowymi paltami czy kartony z ozdobami świątecznymi.

Gdy weszła do mieszkania, usiadła na chwilę w kuchni na taborecie, nie zdejmując płaszcza ani butów, wpatrzona w drzwiczki szafek. Potem się otrząsnęła. Chciała zająć czymś myśli. Uznała, że przeglądanie starych zdjęć matki będzie dobrym sposobem.