Teściowe w tarapatach. Tom 2 - Alek Rogoziński - ebook

Teściowe w tarapatach. Tom 2 ebook

Alek Rogoziński

3,8
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Kontynuacja hitu "Teściowe muszą zniknąć".

Najlepszy prezent dla teściowych? Relaksująca wyprawa w Świętokrzyskie. I choć każda z pań ma inny plan podróży – Kazimiera pragnie zwiedzić wszystkie sanktuaria maryjne, a Maja skosztować trunków w lokalnych winnicach i zrelaksować się w tamtejszych SPA – to szybko okazuje się, że połączy je wspólny cel: ratowanie życia. Wplątane w morderstwo, za którym stoją członkowie tajemniczej organizacji znanej od wieków jako zakon Smoka, uciekające przed polującymi na nie bandytami, niemogące liczyć na pomoc policji, Kazimiera i Maja będą musiały wykazać się umiejętnościami godnymi agentek służb specjalnych. A przede wszystkim – nauczyć się współpracować.

Autor ma śmiech na rękach! Maja i Kazimiera, czyli wytrawny duet pań w kwiecie wieku, czyli matka syna, którego żoną jest córka tej drugiej matki, której córka wyszła za syna tej pierwszej… Totalny galimatias. Teściowe w tarapatach to uroczy kryminał z intrygującym wątkiem historycznym, nieoczekiwanymi zwrotami akcji i błyskotliwymi, humorystycznymi dialogami, soczyście komentującymi rzeczywistość. Ambaras, pierepałki i kabała, a także smakowita sceneria. Od piętnastowiecznej Madery po opatowskie podziemia i kielecką restaurację Si Señor. Kto zna Alka Rogozińskiego, to pasjami go uwielbia. Kto pasjami uwielbia, to i tak przeczyta.

Katarzyna Pakosińska

aktorka, satyryczka, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 277

Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Całkiem niezła

Podbudowa historyczna na której zbudowana jest fabuła wybitnie mi nie siadła, wobec czego trudno mi było w pełni bawić się przy lekturze.
00

Popularność




ALEK

ROGOZIŃSKI

TEŚCIOWE W TARAPATACH

Copyright © by Alek Rogoziński, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Oświadczenie

Choć to oczywiste, to i tym razem zaznaczę wyraźnie, że wszystkie postaci (poza jedną, która dała mi pozwolenie na to, abym ją niecnie wykorzystał, z czego ochoczo skorzystałem) i wydarzenia opisane w tej książce zostały przeze mnie wymyślone. Istnieją za to rewelacyjna kielecka restauracja Si Señor, w której serwowany jest najlepszy halibut na świecie, a także opatowska kolegiata Świętego Marcina oraz podziemna trasa turystyczna, którą kiedyś, gdy gościłem w tym pięknym mieście na spotkaniu autorskim w miejscowym liceum, otworzono specjalnie dla mnie o północy, zapewne z nadzieją, że się w niej zgubię i wreszcie przestanę ględzić. Zamiast jednak zabłądzić, wymyśliłem tam niniejszą powieść, którą oddaję Wam z tradycyjnym drżeniem serca i nieśmiałymi życzeniami dobrej zabawy.

Alek

Postaci

Maja Wrzesińska – teściowa numer jeden, mająca nadzieję, że w czasie wyprawy w Świętokrzyskie będzie się głównie włóczyć po winnicach, flirtować z co przystojniejszymi ich właścicielami oraz irytować miejscową ludność swoimi tęczowymi strojami.

Kazimiera Niedzielska – teściowa numer dwa, traktująca podróż do Opatowa i okolic jako znakomitą okazję do zwiedzenia wszystkich pobliskich sanktuariów maryjnych i złożenia wiązanek polnych kwiatów pod wszystkimi lokalnymi kapliczkami świętego Jana Nepomucena, których jest tam pi razy oko pół miliona.

Amelia Niedzielska – córka Mai, która zbyt późno uświadomiła sobie, jakim błędem było wysłanie matki w jedną podróż wraz z Kazimierą.

Maksymilian Różnic – konkubent Mai, próbujący nadążyć za jej szaleństwami.

Elżbieta „Babette” Wrzesińska – młodsza córka Mai, mająca nadzieję, że odziedziczyła po mamie „gen zajebistości”, ale wykorzysta go w lepszym celu niż ściąganie sobie na głowę rozmaitych nieszczęść.

Kamilek Banasiuk – chłopak Babette, fan piercingu i tatuaży, mimo łagodnego usposobienia wyglądający na nieobliczalnego świra.

Marcin Marcinkowski – przyjaciel Mai, haker, mistrz w swoim fachu, z długą listą dziwnych i, jak się okazało, przydatnych kontaktów w rozmaitych, nie do końca legalnie działających organizacjach.

Magdalena Zając – przewodniczka po Opatowie, znająca wszystkie tajemnice tego miasta.

Piotr Lin – właściciel winnicy w Żywniku Małym nieopodal Opatowa, mający więcej tajemnic niż beczek z trunkiem najbardziej szlachetnym spośród tych dozwolonych od lat osiemnastu.

Klaudiusz Młyński – młody archeolog, który postanowił dokończyć dzieło życia swojego taty i tym samym naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Anna Konieczna – historyk sztuki, której nagła choroba nie pozwoliła pojawić się na czas w umówionym miejscu, co pociągnęło za sobą katastrofalne skutki.

Jan Srebrzec – ponury i opryskliwy właściciel pensjonatu Pod Murami, w którym zatrzymały się teściowe.

Karolina Srebrzec – córka Jana, pomagająca mu prowadzić interes.

Mateusz Jaworski – zakonnik, który przybył do Opatowa z pozornie prostym zadaniem, ale szybko przekonał się, że wypełnienie go graniczyć będzie z cudem.

Alojzy Serafiński – biskup, który dość brutalnie dowiedział się, że niektóre córy Kościoła mają czasem diabła za skórą.

Esmeralda Jaworzyńska – była kustosz Muzeum Geodezji i Kartografii w Opatowie, uważana przez mieszkańców tego miasta za czarownicę.

Krzesimir Jaworzyński – syn Esmeraldy, starający się ze średnim skutkiem przekonać krajanów, że nie jest nawiedzony, tudzież ma w głowie wszystkie klepki.

Joanna Szmidt – autorka poczytnych romansów, która przyjechała do Opatowa, aby znaleźć natchnienie do napisania nowej książki, ale zamiast tego wrobiła się w akcję rodem z thrillera.

Krzysztof Darski – komisarz policji, próbujący bezskutecznie zrozumieć, jakim sposobem dorosłe kobiety mogły uwierzyć „w bajki dla przygłupich dzieci”.

A także kilka postaci trzecioplanowych, którymi nie musicie zaprzątać sobie głowy, bo pojawiają się tylko na chwilkę.

Prolog

Madalena Do Mar, wyspa Madera, sierpień 1452 roku

Mała łódka zbliżała się niespiesznie do lądu. Wiosłujący nią śniady mężczyzna podśpiewywał pod nosem smutną pieśń w niezrozumiałym dla swoich dwóch pasażerów języku. Ci zresztą, ubrani w habity franciszkanów, w ogóle nie zwracali na niego uwagi, zajęci od dłuższego czasu ożywioną rozmową.

– Dyć to pomieszania zmysłów idzie od tych peregrynacyj dostać – rzekł jeden z nich z wyraźnym niezadowoleniem. – Pierwej do Hellady śmy jechali, potem na Cypr, bo jakowyś list stamtąd napisał. Potem go w Stadicach czeskie chłopy widzieli. Na świętych przysięgę składali, iż lico wżdy takie same, co w Krakowie na koronacyji onegdaj widzieli. Kiedyż zaś brat Albrecht tam pojechał, to niespełna rozumu chłopa jakiegoś obaczył, co to nie tylko za niego, ale i za króla Artura się podawał. Potem go i w cesarstwie widzieli, i w samym Rzymie, u Ojca Świętego. Ja już w nic to wiary nie mam. A tu… Piekło i koniec świata. Wody tylko z człeka idą!

– Aleć drogi nas tu wszystek wiodą – odpowiedział drugi. – I dwórka króla klęła się, żeć sześć palców u stopy jego widziała. A toć nie było tajnicą, żech u niego tyleż było!

Pierwszy mężczyzna wzruszył ramionami, myśląc smętnie, że człowiek, którego od lat bezskutecznie szukają, nie jest zapewne jedynym, którego matka natura wyposażyła w dodatkowe części ciała. Na dworze króla Portugalii Alfonsa też widzieli niedawno rycerza, który nie tylko miał sześć palców, ale i kły potężne jak jakowaś bestyja. Co za koncept nieczysty ich naszedł, kiedy do infanta Henryka podeszli, żeby owego zapytać, czy wysłał na tę szatańską wyspę na końcu świata poszukiwanego przez nich człowieka? Ten tylko się uśmiechnął pod wąsem. „Fortasse” – mruknął po łacinie i więcej ni słowa powiedzieć już nie chciał. Co mieli robić? Tyleć dni i nocy przyszło im na spienionych morskich bałwanach spędzić, że z czasem wydawało im się, że już nawet i to wszyćko, co we wnętrzu człowieka winno się ostać, za burtę z siebie wydalili. Do tego ten gorąc, jak w szatańskich kotłach. A habitu zdjąć nie wolno, bo to grzech. Ech…

Łódka zaryła o brzeg. Wiosłujący wyskoczył z niej, po czym z wyraźnym trudem wciągnął ją kilka metrów w głąb lądu. Plaża, dzieląca ocean od założonej kilkanaście lat wcześniej osady nazwanej Madalena Do Mar, składała się wyłącznie z drobnych kamyków. Nie chodziło się po nich łatwo, o czym obaj zakonnicy przekonali się, gdy tylko udało im się wydostać z łodzi. Kamyki wpadały im do sandałów i co kilka sekund któryś z nich wydawał z siebie pełne bólu syknięcie.

Wiosłujący odprowadził ich wzrokiem, nie odchodząc ani o krok od łódki. Polecenie, jakie otrzymał w Ponta Do Sol od swojego pana, gubernatora João Gonçalvesa Zarco, było jasne: dopłynąć z dwoma franciszkanami do tego miejsca, zostawić ich, odpłynąć i wrócić po nich dopiero następnego dnia. Kiedy zakonnicy zeszli z plaży, wrócił do łódki i niespiesznie oddalił się w kierunku, z którego przybył.

Zostawieni sami sobie franciszkanie ze zdumieniem patrzyli na rozpościerający się przed ich oczami widok. Stali u stóp góry, która choć gęsto porośnięta zielonymi drzewami, zdawała się czarna. Nastawieni na to, że zobaczą na jej zboczu wystawny pałac, bo w końcu człowiek, którego mieli tu odwiedzić, według opisu zamieszkał w rezydencji gubernatora, nijak nie mogli wypatrzyć niczego, co dałoby się podciągnąć pod tę szumną nazwę. Mało tego! Nie widzieli nawet żadnego budynku. Nic! Tylko drzewa i przerażającą górę, ze względu na swój koloryt sprawiającą takie wrażenie, jakby wyłaniała się z czeluści samego piekła.

W tym samym czasie, mniej więcej sto metrów wyżej, stojący przy oknie schowanego wśród wawrzynów niezbyt okazałego domu niewysoki, ale mocno zbudowany, ciemnowłosy, młody mężczyzna gładził palcem wskazującym swoją lewą brew. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że czyni tak zawsze, kiedy musi podjąć ważną decyzję. Po chwili na jego zamyślonym obliczu pojawił się cień uśmiechu.

– Fabio! – krzyknął do bawiącego się na ganku szczupłego nastolatka, po czym, gdy ten pojawił się w progu domu, rzekł po portugalsku: – Idź w stronę plaży. Znajdziesz tam dwóch zakonników. Przyprowadź ich do mnie. Tylko tak, abym zdążył dojść do kościoła i tu wrócić. Najlepiej pokaż im po drodze plantację bananów!

– Tak jest, panie Henrique! – Służący pokiwał głową ze zrozumieniem.

Gdy chłopiec się oddalił, mężczyzna pospieszył do komnaty służącej mu za sypialnię. Przyklęknął i wyciągnął spod łóżka niewielki, oprawiony w skórę tom. Następnie szybkim krokiem wyszedł z domu i podążył w stronę położonego kilkaset metrów dalej, także ukrytego wśród zieleni białego kościoła. Nie wszedł jednak do środka, tylko udał się na tyły, do domu księdza.

Kiedy ten otworzył drzwi, nie zamienili nawet jednego słowa, jedynie popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Po chwili obaj skierowali się w stronę leżącej nieco na uboczu, w połowie drogi między domem mężczyzny i kościołem, kaplicy. Mężczyzna ufundował ją i pomagał zbudować ledwie kilka miesięcy wcześniej. Weszli do środka niewielkiego budynku, przeżegnali się i zbliżyli do ołtarza. Ksiądz wyciągnął z kieszeni klucz, po czym pchnął lekko jedną z płaskorzeźb zdobiących ołtarz. Następnie włożył rękę z kluczem do otworu, który w ten sposób powstał. Po chwili tom zniknął w skrytce, którą mężczyzna wykonał w czasie, gdy nikt z budowniczych kaplicy nie mógł tego zobaczyć. Kiedy płaskorzeźba wróciła na swoje miejsce, ksiądz wyciągnął klucz w stronę swojego towarzysza. Ten pokręcił głową.

– W rękach ojca będzie bezpieczniejszy – rzekł zdecydowanym tonem. – Przynajmniej na razie.

Ksiądz pokłonił mu się z pokorą.

– Są groźni? – zapytał z troską.

– Nie wiem. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Czas pokaże. Niech mnie ojciec pobłogosławi.

Ksiądz położył rękę na jego kędzierzawych włosach i nakreślił w powietrzu znak krzyża. Mężczyzna podziękował skinięciem głowy i bez mała biegiem oddalił się w kierunku swojego domu. Dokładnie pięć minut po tym, jak znalazł się w jego wnętrzu, na podwórzu pojawił się Fabio wraz z zakonnikami.

Dwa dni później w środku nocy w komnacie pałacu gubernatora w Funchal jeden z franciszkanów zamoczył pióro w atramencie, a potem przyłożył je do rozłożonego przed sobą pergaminu. Migoczące światło kilku stojących nieopodal świec sprawiało, że zanim atrament zaschnął, kolejne litery wręcz żarzyły się. Ułożone z nich słowa składały się na niedługi list, rozpoczynający się od zdania: „Ladislaus Rex Poloniae et Hungarie vivis in sulisulis regnum Portugalie”. Adresatem korespondencji był wielki mistrz krzyżacki Ludwig von Erlichshausen. Wiadomość ta nigdy jednak nie dotarła do jego rąk. Trafiła za to w zupełnie inne i wywołała dokładnie pięćset sześćdziesiąt osiem lat później aferę, która mocno skomplikowała życie dwóch kobiet w tak zwanym kwiecie wieku, mieszkających w kraju, z którego pochodził tajemniczy mężczyzna, i wybierających się właśnie na teoretycznie spokojny i relaksujący urlop…

Rozdział 1

– Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? – Amelia Niedzielska patrzyła niepewnie na swoją teściową, pakującą kolejne rzeczy do walizy o gabarytach bez mała szafy gdańskiej.

– Wyjazd z twoją matką? – upewniła się Kazimiera Niedzielska, składając w kostkę lekko przezroczystą czarną halkę, obszytą koronką i jako taką sprawiającą wrażenie wdowiego welonu. – Sama nie wiem. Przez moment wydawało mi się, że trochę znormalniała, ale potem poszła na protesty tych tam, no… aktywistów LTBG! I pomyślałam, że znowu jej szajba odbija.

– Ona po prostu walczy o równość – wytłumaczyła Amelia, machając ręką na poprawienie kolejności liter w użytym przez teściową skrócie. Z doświadczenia wiedziała, że Kazimiera przestawia sobie w nim literki według własnego uznania, pamiętając jedynie o tym, że wszystko zaczyna się od L. Na wszelkie korekty reagowała zaś na dwa sposoby, w zależności od humoru wykrzykując: „No przecież tak właśnie powiedziałam!” albo „A co to za różnica?!”.

– Coś podobnego! – żachnęła się starsza pani Niedzielska. – Przecież tym awanturnikom chodzi tylko o rozróby! Wetknęli tęczową flagę w pomnik Kopernika. Jakby biedakowi mało było tego idiotycznego uczesania à la wczesna Santorka. Tylko burdy i awantury robią! Żeby sobie pokrzyczeć i poskakać! Mają w szkole za mało wuefu. Ja ci to mówię. Równość, pfe! Dobre sobie. Przecież mamy równość! To tak, jakbym ja poszła manifestować o to, żeby solone masło było z solą!

– Mama tak nie uważa…

– Bo jest walnięta tak samo jak oni! – Teściowa wygłosiła to zdanie tonem, do którego dopasować można było tylko papieską sentencję: Kazimiera locuta, causa finita. – Poza tym nie o to mi chodzi!

– A o co?

– Tam była sama młodzież i ona jedna. – Kazimiera zabrała się za pakowanie trzech sweterków w romby w niezwykle atrakcyjnej dla oka gamie kolorystycznej, rozciągającej się między barwą jasno- i ciemnoburaczkową. – Wyglądała jak babcia, która przyniosła wnusiom kanapki. Nawet ją w telewizji pokazali! Jak wygrażała pięścią jakiemuś policjantowi, który miał tak osłupiałą minę, że aż mi się go żal zrobiło. Widać było, że biedak kombinował, czy ma babinę odwieźć na dołek, czy do domu spokojnej starości.

– Przesadzasz – zaprotestowała Amelia. – Mama trzyma się rewelacyjnie.

– Bo patrzysz na nią oczami kogoś, dla kogo zawsze będzie młoda i piękna. – Kazimiera wzruszyła ramionami. – Dzieci tak mają! Ale ja zawsze powtarzam, że z ropuchy nijak kijanki się już nie zrobi! I nie ma co się na siłę pchać w nie swoje protesty. Niech sobie manifestuje w obronie, no nie wiem czego, wyższej emerytury albo prawa do częstszej wymiany darmowej sztucznej szczęki, a nie lata na jakieś młodzieżowe zadymy. Nie dość, że te nastolatki muszą uważać na policję, to jeszcze zerkać na staruszkę, czy jej artretyzm nie dopadł. Tylko im przeszkadza. Znalazła się starość wiodąca lud na barykady! A co do wyjazdu… – W walizce wylądowały papiloty. Ich przeznaczenie było o tyle zagadkowe, że Kazimiera nigdy nie kręciła włosów, ale robiła z nich coś w rodzaju ula, w którym z daleka sprawiała wrażenie nieco bardziej korpulentnego klona tragicznie zmarłej piosenkarki Amy Winehouse. – Muszę sprawiedliwie przyznać, że zrobiło mi się bardzo miło, kiedy twoja mama zaproponowała, żebym z nią pojechała. Lata całe nie ruszałam się z Warszawy. Przecież dla tego starego ramola, mojego męża, wejście na strych to jak wyprawa na Kilimandżaro. Gdy mu kiedyś zaproponowałam, żebyśmy polecieli do Paryża, to popatrzył na mnie tak, jakbym co najmniej chciała go zapakować do rakiety i wysłać na Marsa. Z drugiej strony może to i lepiej. Teraz po tym Paryżu to tylko sami ciapa…

Amelia syknęła i popatrzyła na teściową takim wzrokiem, że Kazimiera nieco się opamiętała.

– …sami kolorowi latają – dokończyła, w swoim mniemaniu bardzo poprawnie politycznie. – Moja przyjaciółka Halszka niedawno tam była, to potem powiedziała, że wszędzie tylko bałagan, śmieci, bezdomni i dżender. Gdy usiadła w kawiarni, to się zaraz do niej przysiadł jakiś młody Mu…

Syk Amelii ponownie przywołał ją do porządku.

– Znaczy ten, no… Amerykoafrykanin. – Kazimiera dokonała stosownej jej zdaniem korekty. – Halszka myślała, że chce jej sprzedać taniej papierosy albo alkohol. A on, wyobraź to sobie, zaczął ją podrywać! Rozumiesz?! Czy to już naprawdę nie ma kary na takich dewiantów?!

Ponieważ Amelia nijak nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała wzmiankowaną Halszkę w innym stanie niż lekko nabzdryngoloną i z petem w dłoniach, bez trudu wyobraziła sobie, jak bardzo bolesna i rozczarowująca musiała być dla niej owa paryska przygoda. Pomyślała też złośliwie, że ona by się tam na miejscu Halszki cieszyła, że mając sześćdziesiąt pięć lat i pi razy oko czterdzieści kilo nadwagi, ciągle można być obiektem zainteresowania płci przeciwnej, i to znacznie młodszej. Acz z drugiej strony podzielała zdanie teściowej, że facet, który poleciał na Halszkę, zdecydowanie musiał być no może nie dewiantem, ale osobnikiem mającym oryginalny i bardzo wyrafinowany gust.

– A tutaj nie dość, że pojedziemy w Polskę, i to tę lepszą – Kazimiera od kilku lat dzieliła kraj na dwie części: lepszą, gdzie w wyborach wygrywała partia rządząca, oraz gorszą, gdzie triumfował ktokolwiek inny, przy czym w tym drugim przypadku było jej wszystko jedno kto – to w dodatku odpocznę sobie od tego starego pawiana…

– Kaziu! – Amelia popatrzyła na nią z oburzeniem.

– No co ja poradzę, że mój szanowny małżonek zrobił się już kompletnie nie do życia – westchnęła Kazimiera. – Czasem czuję się tak, jakbym znów wychowywała małe dziecko. To mu przynieś, tamto mu podaj. Dobrze jeszcze, że nie każe sobie noska wycierać i zmieniać pieluchy. Przyda mi się chwila oddechu.

– A co zamierzacie tam robić? – zaciekawiła się Amelia. – Będziecie siedziały w jednym miejscu czy trochę pozwiedzacie?

– Oczywiście, że pozwiedzamy! Już sobie całą listę zrobiłam.

– To co chcesz zobaczyć?

Kazimiera sięgnęła po leżącą na nocnym stoliku kartkę.

– Do Wąchocka musimy pojechać – odczytała z niej – potem do Kielc, Świętego Krzyża, Kałkowa-Godowa, Świętej Katarzyny, Czarnej, Sulisławic, Dzierzgowa, no i obowiązkowo do Młodzaw Małych. Obawiam się tylko, że może nam na to wszystko nie starczyć czasu. Tym bardziej że i w samym Opatowie też mamy trochę do pozwiedzania.

Amelia bezskutecznie poszukiwała w głowie klucza, jakim jej teściowa posłużyła się, dobierając wszystkie te częściowo nieznane jej miejsca.

– Co tam jest? – zapytała niepewnie. – Na przykład w tych Solosławicach?

– Sulisławicach – poprawiła Kazimiera, patrząc na nią z wyraźną naganą. – Jak to co? Przecież każdy to wie! Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Misericordia Domini!

Klucz zalśnił pełnym blaskiem.

– A w pozostałych miejscach? – Amelia poczuła, że zna odpowiedź na to pytanie, ale wolała się upewnić.

Kazimiera znów zerknęła na kartkę.

– W Kielcach mamy bazylikę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – poinformowała uroczystym głosem – na Świętym Krzyżu sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego podarowanych przez króla Władysława Łokietka, który otrzymał je od królewicza węgierskiego Emeryka.

Amelia pokiwała głową, myśląc jednocześnie, że gdyby zebrać wszystkie porozsiewane po kościołach fragmenty Krzyża Świętego i drzewa, z którego ówże miał jakoby zostać wykonany, to i jedno, i drugie byłoby z pewnością wyższe od Pałacu Kultury i Nauki, a kto wie, czy nawet nie od Burdż Chalifa w Dubaju.

– W Kałkowie-Godowie zwiedzimy sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Pani Świętokrzyskiej – kontynuowała Kazimiera. – Jest tam też dom Jana Pawła II z uroczą małą herbaciarnią, gdzie zamierzam wypić earl greya parzonego na świętej wodzie. I jeszcze grota lurdzka wzorowana na portugalskiej. Wąchock, no to wiadomo, opactwo Cystersów. W Czarnej mamy sanktuarium Matki Bożej Wychowawczyni, która ukazywała się w szesnastym wieku robotnikom pracującym przy wypalaniu węgla drzewnego i wytopie rudy żelaza. W Świętej Katarzynie odwiedzimy kościół Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej i klasztor Bernardynek, w Młodzawach Małych sanktuarium Matki Bożej Młodzawskiej, a w Dzierzgowie sanktuarium Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z cudownym obrazem przywiezionym tam po bitwie beresteckiej. No i wreszcie w samym Opatowie mamy kolegiatę Świętego Marcina, która kiedyś była klasztorem templariuszy. Ekscytujące, prawda?

Amelia pokiwała głową z dość niepewną miną.

– Czy już… – zapytała ostrożnie – …skonsultowałaś te plany z moją mamą?

Jej teściowa wydała z siebie lekceważące prychnięcie.

– Co tu konsultować?! – rzekła z oburzeniem. – Przecież to oczywista trasa, kiedy się jedzie w Świętokrzyskie! Jestem pewna, że Majeczka będzie wniebowzięta, gdy zobaczy, że zwiedzimy tyle pięknych i świętych miejsc! Nie może być inaczej! – Rzekłszy to, Kazimiera zamaszystym gestem dorzuciła do walizki kilka par czarnych pantofli idealnie pasujących do określenia „obuwie trumienne”.

Amelia westchnęła ciężko, starając się nie myśleć na razie o reakcji mamy, gdy dowie się o wszystkich tych uroczych planach, a zwłaszcza o chwili, kiedy Maja wyrzuca Kazimierę z rozpędzonego samochodu. „Z tego będzie jakaś katastrofa” – pomyślała, wykazując się przy tym, jak się rychło miało okazać, intuicją godną jasnowidzki.

***

Dokładnie w tym samym czasie na drugim krańcu stolicy Maja Wrzesińska kończyła pakować swoje rzeczy w średniej wielkości plecaku turystycznym.

– Podasz mi legginsy? – poprosiła pomagającego jej w tym zajęciu ukochanego. – Te tęczowe. Leżą w środkowej szufladzie, tuż za tobą.

Maksymilian Różnic spełnił jej polecenie.

– Jesteś pewna, że chcesz wziąć właśnie te? – spytał niepewnie, podając jej wściekle pstrokatą i w dodatku nieco odblaskową część garderoby.

– A co w nich złego? – zdziwiła się Maja.

– Są tęczowe…

– I? – Wrzesińska popatrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– Jedziesz w Świętokrzyskie – wyjaśnił z zakłopotaniem Maksymilian. – Tam może się to… no wiesz… dziwnie kojarzyć i wzbudzić kontrowersje.

Maja rzuciła mu spojrzenie pełne politowania.

– Że niby tęcza? – upewniła się. – Mam to w dupie! To, że wszędzie jest teraz wysyp oszołomstwa, nie oznacza, że zacznę się ubierać jak muzułmanka. Poza tym dość tej hipokryzji! Popatrz, komu ją zawdzięczamy! Politykom! Wszyscy niby tacy święci. Gdy ich posłuchasz, to każdy ma gębę pełną frazesów. Nic, tylko rodzina, dzieci, patriotyzm, wartości i religia. Potem zaś się okazuje, że jeden narobił bękartów, drugi zmusił kochankę do aborcji, trzeci kradnie, co popadnie, czwarty umoczony w interesy z mafią, a piąty najpierw pyszczy na mniejszości, a potem sam lata w San Francisco po sznycla do sklepu dla gejów. Jeden lepszy od drugiego!

– Ale… – usiłował wtrącić Maksymilian, jednak nie został dopuszczony do głosu.

– Żadne ale! Jeśli mam ochotę nosić tęczowe legginsy, to będę je nosiła, choćby jeden durny minister z drugim miał się od tego zesrać! I koniec dyskusji!

– Czemu jedziesz akurat z Kazimierą? – Maksymilian, widząc, że żyła na czole kobiety jego życia zaczyna niebezpiecznie żyć własnym, i to bardzo intensywnym, życiem, wolał czym prędzej porzucić poprzedni temat.

– Bo ty nie mogłeś…? – zdziwiła się Maja.

– No tak, oczywiście. – Maksymilian pokiwał głową. – Ale nie chodzi mi o to, że nie jedziesz ze mną, tylko o to, dlaczego wybrałaś akurat ją. Masz przecież swoje przyjaciółki, a z nią tylko się wiecznie kłócisz. Dlatego się trochę dziwię.

– Wydaje mi się, że ona tego potrzebuje – odpowiedziała Maja, upychając legginsy do jednej z kieszeni plecaka. – Powiedziała mi kiedyś, że od lat nie ruszyła się nigdzie z Warszawy na dłużej niż jeden dzień. Przyznasz, że to trochę żałosne. Pomyślałam więc, że skoro ty pracujesz, to zaproponuję wyjazd właśnie jej. Choć… Jeśli mam być tak całkiem szczera, to…

– Myślałaś, że odmówi? – Maksymilian uśmiechnął się pod nosem.

– Jak ty mnie znasz! – Maja mrugnęła do niego okiem. – No, ale skoro się zgodziła, to zrobię wszystko, żeby to były niezapomniane dwa tygodnie.

– Coś już zaplanowałaś? – zaciekawił się Różnic.

– Ba! – Maja wzniosła oczy i zrobiła szelmowską minę. – Z Opatowa mamy niecałą godzinkę do Buska-Zdroju, a tam jest najlepsze SPA i fitness club w całym Świętokrzyskiem. Tyle samo mamy do Kielc do Orient Day SPA. Są znani w całej Polsce. Marcin polecił mi jeszcze Exotic SPA. Był u nich rok temu i mówi, iż robią tam takie masaże, że można odlecieć przy tym do innej galaktyki. A jeden z masażystów wygląda jak młody Brad Pitt. Dał mi nawet na niego namiar.

– Mam być zazdrosny? – zaciekawił się Maksymilian.

– Wziąwszy pod uwagę, że Marcin się z nim bzyknął, to niekoniecznie. – Maja machnęła ręką, co stanowiło też poniekąd podsumowanie skandalicznego trybu życia, jaki od lat prowadził jej najlepszy przyjaciel. – A gdy już porobimy sobie te wszystkie zabiegi upiększające, wymasujemy się i rozgrzejemy w saunach, to ruszymy do Szydłowa, Dwikozów, Lipnika i Żywnika Małego. Kojarzysz nazwy?

– Nie. Powinienem?

– W sumie niekoniecznie – przyznała Maja. – To miejsca, w których znajdują się najlepsze polskie winnice.

– To my w Polsce mamy winnice? – zdziwił się szczerze Różnic. – Nie wiedziałem.

– Mamy, mamy, i to w dodatku całkiem niezłe, przynajmniej tak słyszałam. Teraz zamierzam się o tym przekonać osobiście.

– Czyli szykują się wam dwa rozrywkowe tygodnie – podsumował Maksymilian, po czym naszła go dokładnie ta sama wątpliwość, na którą gdzieś tam w innym zakątku stolicy wpadła Amelia. – Przegadałaś to wszystko z Kazimierą?

– A po co?! – prychnęła ze zdziwieniem Maja. – Przecież tylko kompletna frajerka nie zaakceptowałaby takiego planu. Kazia może i zachowuje się czasem jak nawiedzona, ale na pewno też lubi się czasem zabawić i sobie pofolgować. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze!

Maksymilian pokiwał głową z filozoficzną miną.

– Miejmy taką nadzieję… – rzekł cicho, choć w głębi ducha pomyślał, iż przysłowie głoszące, że nadzieja jest matką głupich, wyjątkowo dobrze pasuje do tej sytuacji. I, podobnie jak Amelia, bynajmniej się nie pomylił.

Rozdział 2

Niewielki i zaciszny hotel Pod Murami wyrósł na początku nowego milenium w samym centrum Opatowa, przy ulicy Tadeusza Kościuszki. Zgodnie z nazwą znajdował się vis-à-vis murów miasta i górującej za nimi kolegiaty Świętego Marcina, w niewielkim, ledwie dwupiętrowym budyneczku przytulonym do kolejnego, przeznaczonego z kolei na pensjonat i zwącego się Kamienica przy Bramie. Właścicielem hotelu był Jan Srebrzec, posępny i sprawiający wrażenie wiecznie obrażonego starszy pan, do którego obie teściowe z miejsca poczuły antypatię. Na szczęście ich pierwszy kontakt z owym ponurakiem ograniczył się jedynie do wydukania przez niego „Bry”, zmierzenia ich niechętnym wzrokiem, walnięcia ręką w dzwonek na kontuarze i burknięcia od niechcenia komunikatu: „Córa zara zejdzie, to wam wszystko objaśni”. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby zauważyć, że Jan uważa swoją pracę za dopust boży, a odwiedzających go gości za intruzów, którzy tylko zakłócają mu spokój.

Na szczęście dziewczyna, która zjawiła się w recepcji chwilę później i przedstawiła jako Karolina Srebrzec, była całkowitą odwrotnością swojego taty.

– Zapewne są panie zmęczone po podróży – stwierdziła z czarującym uśmiechem. – Teoretycznie doba zaczyna się u nas o piętnastej, czyli za półtorej godziny, ale oczywiście pokój dla pań jest już przygotowany. Wybrałam najlepszy, jaki mamy, z widokiem na ulicę, mury miasta i Bramę Warszawską. W tej części miasta jest spokojnie, więc na noc można zostawić otwarte okna. Oczywiście jeśli będzie cieplej, bo ostatnio temperatura wieczorem zaczyna już ostro lecieć w dół. W pokoju czeka na panie mały poczęstunek i kilka folderów z atrakcjami turystycznymi regionu. Radziłabym zacząć pobyt od rozejrzenia się po Opatowie. Mamy urokliwy ryneczek, a przy nim kilka fajnych kafejek. Poza tym oczywiście warto zobaczyć kolegiatę, no i obowiązkowo wybrać się na spacer podziemną trasą turystyczną, która wiedzie szlakiem starych piwnic kupieckich. No ale to wszystko, gdy już panie chwilę odpoczną, bo jednak tam jest trochę zwiedzania i parę schodów do pokonania.

– Schodów? – Kazimiera nie wyglądała na ucieszoną z tej informacji.

– Niestety. – Karolina posłała jej przepraszający uśmiech. – O ile pamiętam, jest ich tam coś ponad dwieście.

– Phi! – mruknęła lekceważąco Maja. – Dwieście? Mięta z bubrem!

– Mów za siebie – jęknęła Kazimiera, która co prawda kilka lat wcześniej z łatwością pokonała jakieś upiorne tysiące schodów prowadzących znad Wodospadu Wilczki na Górę Igliczną, ale zrobiła to tylko dlatego, że na końcu trasy znajdowało się sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej. W każdym innym przypadku na widok nawet dziesięciu schodków szybko dostawała reumatyzmu, artretyzmu i każdego innego -tyzmu, tudzież przypomniała sobie, że ma słabe serce, kręgozmyk i zawroty głowy.

– No to zwiedzę ją sama, a ty posiedzisz w kafejce. – Maja wzruszyła ramionami. – Poza tym jak sobie kilka razy skikniemy na fitness, to od razu będziesz bardziej żwawa!

– Skikniemy sobie… gdzie?! – Kazimiera wybałuszyła na nią oczy.

– Na fitness – powtórzyła cierpliwie Maja.

– Czyś ty na głowę upadła?!

Problem polegał na tym, że w wieczór poprzedzający wyjazd do Opatowa w domu Kazimiery wydarzył się mały kataklizm. Jej sąsiad z góry wynajął swoje mieszkanie na kilka dni zagranicznym studentom, którzy przez pół nocy słuchali jakiejś szatańskiej muzyki i wydawali z siebie bardzo niestosowne, zdaniem Kazimiery, odgłosy. Oczywiście koło północy poszła im zwrócić uwagę, ale te matoły nie dość, że nie zrozumiały ani słowa z jej gniewnej przemowy, choć powtórzyła ją nawet drugi raz o wiele wolniej i głośniej, to jeszcze próbowały ją wciągnąć do środka, skąd dochodziły takie dźwięki, jakby znajdowało się tam połączenie domu publicznego z kuźnią, tudzież chciały poczęstować nieznanymi jej, ale na pewno grzesznymi trunkami. Wróciwszy do swojego mieszkania, Niedzielska zadzwoniła pod numer ratunkowy i o mało co nie padła na apopleksję z wściekłości, kiedy kobieta, która odebrała jej połączenie, zamiast natychmiast wysłać na miejsce patrol policji, a może nawet od razu całą brygadę antyterrorystyczną, rzekła z lekceważeniem: „Przecież młodzież musi się wyszumieć. Niech pani sobie wsadzi do uszu zatyczki, to przestanie ich pani słyszeć”.

Wkurzona Kazimiera nie zmrużyła oka aż do piątej nad ranem, a potem odespała to na tylnym siedzeniu samochodu Mai, co sprawiło, że przez całe trzy godziny drogi do Opatowa nie zamieniły ze sobą ani słowa. Teraz poczuła, że może był to błąd, bo najwyraźniej jej towarzyszka przygotowała dla nich jakieś dziwaczne rozrywki i gdyby Niedzielska dowiedziała się o nich wcześniej, to jeszcze zdążyłaby zrezygnować z podróży i wrócić do domu.

– Może sobie to panie wyjaśnią już na osobności – zaproponowała obserwująca je z wyraźnym rozbawieniem Karolina. – Zapraszam za mną, pokażę paniom apartament. Proszę zostawić bagaże, nasz boj hotelowy zaraz się nimi zajmie.

Wyszła zza recepcyjnego kontuaru i wskazała im drogę na klatkę schodową. Apartament Kazimiery i Mai znajdował się na pierwszym piętrze. Składał się z dwóch dużych sypialni oraz niewielkiego salonu z kominkiem, stolikiem, dwoma pokaźnymi fotelami i telewizorem. Na stoliku zgodnie z zapowiedzią czekał na teściowe poczęstunek.

– To nasza lokalna duma – wyjaśniła Srebrzec. – Krówki. Moim zdaniem w naszym mieście powstają najsmaczniejsze w całej Polsce. Naszykowałam paniom po opakowaniu mlecznych, kakaowych i moich ukochanych cynamonowych. Jakby zasmakowały, to można je u nas kupić, i to ze specjalnym rabatem, tylko dla naszych najlepszych gości.

Maja podeszła do stolika i otworzyła jedno z opakowań. Najpierw poczęstowała krówkami Kazimierę i Karolinę, a następnie sama skosztowała jedną.

– Faktycznie, bajeczne – przyznała, po czym zmarszczyła brwi i sięgnęła po jedną ze stojących na stoliku butelek z wodą. – A to co? Kranówa?

Karolina zachichotała.

– Nieeeee. – Pokręciła głową. – Pozwoliłam sobie napełnić butelki wodą pochodzącą ze źródła znajdującego się w pobliskim Karwowie. Urodził się tam Wincenty Kadłubek. Wiedzą panie, kto to?

Kazimiera i Maja zgodnie potaknęły.

– Według legendy Kadłubek bywał w Karwowie regularnie. Tam, gdzie się zawsze modlił i pozostawił po sobie ślad odciśniętych kolan na jednym z głazów, po jego śmierci wytrysnęło źródło. Woda nie zamarza w nim nawet podczas największych mrozów i ma właściwości lecznicze. Najbardziej pomaga w przypadku chorób oczu i problemów z psychiką…

– Coś dla ciebie – mruknęła Kazimiera, patrząc wymownie na Maję, która z kolei uśmiechała się z politowaniem.

– Można uważać, że to wszystko bujdy – kontynuowała Karolina – ale lokalna parafia prowadzi rejestr uzdrowień, jakie miały miejsce za sprawą tej wody. Poza tym do źródełka pielgrzymują nawet lekarze i pielęgniarki. U nas w mieście to w co drugim domu znajdzie się mniejszy lub większy jej zapasik. To takie nasze lokalne remedium na każdą dolegliwość.

– Czyli wynaleźliście swój własny Amol – mruknęła niechętnie Maja. – Gratulacje.

Karolina przyjrzała jej się z ciekawością.

– Nie wierzy pani w takie rzeczy, prawda? – upewniła się.

– Ona w nic nie wierzy. – Kazimiera uprzedziła odpowiedź Wrzesińskiej. – Co najwyżej w ideologię LTBG…

– LGBT – poprawiła odruchowo Maja.

– No przecież tak właśnie powiedziałam! – warknęła Kazimiera, po czym demonstracyjnie ignorując oburzone spojrzenie Wrzesińskiej, zwróciła się do Karoliny: – Z ogromną chęcią będę piła tę wodę i chętnie kupię kilka butelek przed wyjazdem. A ją niech toczą robale…

– Co ty znowu bredzisz? – Maja zasznurowała gniewnie usta. – Robali to prędzej sama dostaniesz. Od tej wody!

– Nie, nie – zaprotestowała nieśmiało Karolina. – Ona jest krystalicznie czysta.

– Jakoś nie widać… – Maja podniosła butelkę i obejrzała ją pod światło. – Nawet farfocle w niej pływają!

– Bo dodałam do niej trochę sproszkowanej kurkumy, limonki, cytryny i miodu – wyjaśniła Karolina. – Taka mikstura działa lepiej niż wszystkie leki antygrypowe razem wzięte. Gościmy u nas teraz sławną pisarkę. Gdy przyjechała, to pociągała nosem i skarżyła się na ból gardła. Przygotowałam dla niej taki napój i następnego dnia, kiedy zeszła na śniadanie, podziękowała mi i powiedziała, że czuje się jak nowo narodzona.

– Sławna pisarka? – zaciekawiła się Kazimiera.

– Tak – potwierdziła Srebrzec. – Z tego, co przeczytałam, to pisze obecnie najpopularniejsze romanse. Kilka nawet czytałam i faktycznie są świetne. Chcą panie zgadnąć, kto to?

– Katarzyna Michalak? – Kazimiera natychmiast wymieniła swoją faworytkę. – Albo ta… No… Taka wiecznie z kołtunem na łbie. Wypadło mi z głowy nazwisko.

– Nie pani Michalak i nie z kołtunem, ale z bardzo ładnym uczesaniem – odparła stanowczo Karolina i skierowała pytający wzrok na Maję.

Ta z zakłopotaniem pokręciła głową.

– Nie lubię romansów – wyjaśniła, wzruszając ramionami. – Czytam głównie kryminały. A z literatury kobiecej znam tylko Blankę Lipińską…

– Nie wymawiaj przy mnie nazwiska tej jawnogrzesznicy! – Kazimiera aż przeżegnała się ze zgrozą. – Gdy tylko zaczęłam czytać te jej zberezieństwa, to myślałam, że się ze wstydu spalę! Natychmiast wyrzuciłam to do śmietnika!

Rzecz jasna w całej tej tyradzie nie było ani słowa prawdy. W istocie rzeczy Kazimiera nie mogła się bowiem oderwać od lektury, i to do tego stopnia, że pierwszy raz od stanu wojennego nie przygotowała na czas obiadu. Tyle że wówczas wynikało to z niemożności zdobycia w sklepach jakichkolwiek składników choć trochę przypominających jedzenie. Obecnie zaś z fascynacji opisywanymi na kartach powieści scenami ognistego seksu między zabójczo przystojnym włoskim mafioso a porwaną przez niego Polką, która swój pobyt w niewoli postanowiła wykorzystać w dość oryginalny sposób, a mianowicie bijąc rekord Guinnessa w liczbie odbytych stosunków seksualnych z jednym facetem w jak najkrótszym czasie.

– Też pudło! – rzekła Karolina. – Naszym gościem, którego najpewniej spotkają panie jutro rano w jadalni, jest pani Joanna Szmidt.

Kazimiera wzięła głęboki wdech.

– O! – zdziwiła się w tym samym momencie Maja. – Nawet ja ją znam. To ta, która…

– Dokładnie! – Karolina aż pstryknęła palcami. – Gdy się dowiedziałam, że przyjeżdża, to myślałam, że to jakiś dowcip. Byłam pewna, że po tym wszystkim, co ją spotkało, będzie chciała dojść do siebie i raczej unikać podróży. Przyznam, że odrobinę się bałam spotkania z nią, ale niepotrzebnie. Jest bardzo miła i zadziwiająco normalna jak na to, co przeżyła…

– No tak… – westchnęła Maja, wspominając w duchu przeczytane artykuły o pisarce, którą swego czasu uznano za zmarłą, a nawet wyprawiono jej symboliczny pogrzeb, zanim okazało się, że udało jej się co prawda przetrwać katastrofę lotniczą, ale za to została porwana przez, w co trudno było uwierzyć w dwudziestym pierwszym wieku, piratów, którzy przetrzymywali ją ponad rok na małej, zapomnianej greckiej wysepce. – Widzę, że macie tu interesujących gości.

– Nie zawsze, ale teraz i owszem – potaknęła wesoło Karolina. – Poza paniami i panią Szmidt zatrzymało się u nas jeszcze dwóch mężczyzn. Cóż to są za oryginały! Pan Klaudiusz Młyński podobno mieszkał w naszym mieście, gdy był dzieckiem. Tak mi powiedział, gdy go u nas meldowałam. Zupełnie go sobie nie przypominam. Dziwne, bo z jego danych wynika, że jesteśmy z jednego rocznika, więc powinniśmy się znać choćby z podstawówki. Mamy ich tu ledwie dwie i właściwie każdy zna każdego, przynajmniej wśród rówieśników. Chciałam go nawet jakoś zagadać, sprawdzić, czy mieliśmy wspólnych znajomych, ale gdy tylko poruszyłam ten temat, to strasznie się spłoszył i przestał w ogóle odzywać. Jakby znienacka zapomniał języka polskiego. Poza tym… Jest cudakiem. Mieszka u nas już kilka dni i przez ten czas nie wyściubił nosa poza hotel. Siedzi w swoim pokoju i schodzi na dół tylko na posiłki.

– A drugi? – zaciekawiła się Kazimiera.

– Zakonnik, ojciec Mateusz…

– Jak ten w serialu! – wyrwało się Niedzielskiej.

– Nie chcę pani rozczarować, ale w niczym go nie przypomina – uprzedziła Karolina. – Ma długą brodę, jest stary i sprawia takie wrażenie, jakby nigdy w życiu się nie uśmiechnął. Uprzedzam, że nie odpowiada nawet na „dzień dobry”, żeby nie były panie potem zdziwione. Taki trochę z niego… – szukała odpowiedniego słowa – …buc.

– Jak to kler – mruknęła Maja.

Kazimiera spiorunowała ją wzrokiem.

– Widocznie ma swoje powody – rzekła stanowczo. – Nie każdy musi się śmiać. Nie ma takiego obowiązku.