Nie rób nic. Jak zerwać z przepracowaniem i zacząć żyć - Celeste Headlee - ebook

Nie rób nic. Jak zerwać z przepracowaniem i zacząć żyć ebook

Headlee Celeste

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pracujemy coraz więcej, żyjemy intensywniej i stajemy się coraz bardziej samotni i zatroskani. Staramy się być idealni w każdym aspekcie życia, nie zwracając uwagi na to, w czym jesteśmy dobrzy z natury. Dlaczego wciąż podnosimy sobie poprzeczkę?
Za czym tak gnamy?
Celeste Headlee udowadnia, że przyzwyczajenia, których kurczowo się trzymamy, są dla nas szkodliwe i można, a nawet trzeba z nimi zerwać. Pokazuje drogę do globalnej zmiany w myśleniu, abyśmy przestali porównywać się z innymi, odłożyli pracę na bok i wreszcie zaczęli żyć.
Tego, czego szukamy, nie odnajdziemy w rygorystycznych dietach, aplikacjach zwiększających produktywność ani najnowszych programach samodoskonalenia. Jednak nie wszystko stracone — musimy nauczyć się poświęcać czas samym sobie, bez żadnego planu ani zysku, i ponownie określić, co jest dla nas naprawdę wartościowe.
Najwyższa pora, aby skoncentrować się na swoich celach, przestać sabotować własne potrzeby i wreszcie… nie robić nic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 334

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NIE RÓB NIC

Jak zerwać z przepracowaniem i zacząć żyć

CELESTE HEADLEE

Przełożyła: Joanna Dżdża

Dla Theresy, która była i jest moją największą fanką oraz najlepszą przyjaciółką

Wstęp

Powie ktoś, że choć wolny czas w niewielkiej ilości jest rzeczą przyjemną, to człowiek nie wiedziałby, czym wypełnić dzień, gdyby pracował tylko cztery godziny na dobę. Twierdzenie to jest w dzisiejszym świecie w jakiejś mierze prawdziwe i w tym samym stopniu stanowi potępienie naszej cywilizacji. Nie można tego samego powiedzieć o wcześniejszych epokach. Dawna zdolność do beztroskiej zabawy została w poważnym stopniu zahamowana przez kult wydajności. Współczesny człowiek uważa, że wszystko powinno być robione przez wzgląd na dobro czegoś innego, a nie na własne dobro.

Bertrand Russell, Pochwała lenistwa, 1932I

W niedzielę wieczorem odpowiadamy na służbowe e-maile. Nieustannie poszukujemy informacji o tym, jak zmusić mózg do większej efektywności. Zanim zamieścimy cokolwiek w mediach społecznościowych, przycinamy zdjęcia i stosujemy filtry, aby doczekać się pochwał i zdobyć uznanie innych. Nie mamy czasu przeczytać w całości artykułów, które nas zainteresowały, więc zerkamy jedynie na kilka pierwszych akapitów. Jesteśmy przepracowani, zestresowani, wiecznie niezadowoleni i wciąż podnosimy sobie poprzeczkę. Wyznajemy kult wydajności i zamęczamy się produktywnością.

Fragment zacytowany na początku jest częścią eseju powstałego w 1932 roku, niedługo po krachu na giełdzie, który doprowadził do wielkiego kryzysu w 1929 roku. Russell opisał „kult wydajności” przed II wojną światową, rozkwitem popularności rock and rolla, ruchem na rzecz praw obywatelskich i początkiem XXI wieku. A co, moim zdaniem, jeszcze bardziej istotne – przed powstaniem internetu, smartfonów i mediów społecznościowych.

Innymi słowy, technologia nie zrodziła kultu wydajności, lecz jedynie nałożyła się na zjawisko już istniejące. Z pokolenia na pokolenie unieszczęśliwialiśmy się, gorączkowo pracując. Zaharowywaliśmy się tak długo, aż zapomnieliśmy, dokąd zmierzamy, i utraciliśmy „zdolność do beztroskiej zabawy”.

Doprowadziło to do tego, że wielu z nas jest samotnych, chorych, a nawet ma myśli samobójcze. Kolejne raporty potwierdzają, że w odosobnieniu i depresji żyje więcej osób niż w roku poprzednim. Najwyższy czas, abyśmy przestali rozpaczliwie wymachiwać rękami, biernie obserwując, jak ów trend zmierza w złym kierunku. Najwyższa pora zrozumieć, co jest nie tak.

Przez całe życie byłam zdeterminowana. Tak określano mnie już w szkole podstawowej. „Zdeterminowany” to nie zawsze komplement, szczególnie kiedy odnosi się do kobiety. To słowo oznacza coś innego niż „ambitny”, a także ma nieco bardziej odmienne znaczenie niż „przebojowy”. Szczerze mówiąc, słowo zdeterminowana dość dobrze do mnie pasuje – zawsze uważałam, że rozwój jest czymś z zasady szlachetnym i dobrym.

W dzieciństwie robiłam długie listy zadań w swoim planerze (miałam go już w niezwykle dojrzałym wieku 12 lat) i zawsze starałam się wykonać więcej rzeczy, niż danego dnia dopisałam. Kiedy byłam na diecie, mówiłam sobie, że jutro będę ważyć mniej niż dzisiaj, przynajmniej o kilka gramów. Gdy zdarzyło mi się przez całe popołudnie oglądać w telewizji filmy o potworach, miałam poczucie winy. Byłam przerażona, że ktoś zobaczy, jak siedzę bezczynnie na kanapie, i powie, że jestem leniwa.

Moja determinacja pomogła mi osiągnąć sukces w życiu. Dodawała sił, kiedy byłam samodzielną matką, kiedy straciłam zatrudnienie, a także gdy doznałam urazu. Robiłam niewiarygodnie dużo zarówno w domu, jak i w pracy. Jednak w pewnym momencie determinacja w nierozerwalny sposób połączyła się z obawą o to, że cała moja praca i włożony przeze mnie wysiłek nigdy nie będą wystarczające.

Ostatecznie poszczęściło mi się. Jeszcze przed czterdziestką zdobyłam większość tego, czego pragnęłam, i miałam czas, żeby się zatrzymać, odetchnąć i przemyśleć swój sposób życia. Zawsze byłam zdeterminowana, ale przy okazji także wyczerpana, zestresowana i przytłoczona. Zakładałam, że wycieńczenie to naturalny efekt uboczny, kiedy jest się samodzielnym rodzicem wykonującym kilka różnych prac i zarabiającym za mało, by pokryć wszystkie wydatki. Moje podstawowe założenie było takie, że gdy osiągnę stabilność finansową, stres minie.

Podobnie jak wiele innych, było ono błędne. Od dawna wyczekiwany moment nastąpił kilka lat temu: moja sytuacja stała się na tyle stabilna, że mogłam czuć się komfortowo i spłacić kredyty studenckie (w końcu!). Właściwie spłaciłam wszystkie długi. Miałam nawet całkiem pokaźne oszczędności i prawdziwe konto emerytalne. Z niecierpliwością czekałam na noce pełne odprężenia i uczucia ulgi. Spodziewałam się, że podniosę się na duchu, a stres, którego doświadczałam przez ostatnie 20 lat, osłabnie, ale takie wytchnienie nie nadeszło.

Mój planer (wciąż oldskulowy, z papierowymi stronami) był wypełniony zadaniami tak samo jak przed spłaceniem długów, a kto wie, czy nie bardziej. W jednej pracy miałam tyle obowiązków, co kiedyś w czterech. A wieczorami nadal czułam się wycieńczona.

Uświadomiłam sobie, że źródłem stresu nie były okoliczności, lecz moje nawyki. Kiedy lista obowiązków zawodowych stawała się krótsza, wymyślałam nowe, żeby wypełnić wolną przestrzeń, i zwoływałam więcej zebrań. W przypadku czynności domowych uznałam, że w końcu mogę się zająć wypiekaniem własnego chleba i nauką hiszpańskiego. Zamiast gotować sprawdzone potrawy z ulubionej książki kucharskiej, szukałam w internecie nowych, egzotycznych dań, które wymagały godzinnej wyprawy po składniki. Zgodziłam się na członkostwo w dwóch radach konsultacyjnych i postanowiłam założyć blog. I co tydzień w piątkowe wieczory padałam na kanapę, myśląc o tym, że kiedyś chodziłam ze znajomymi na drinki, a teraz brakuje mi na to czasu.

Musiałam zadać sobie pewne trudne pytania. Dlaczego? Dlaczego to robię? Dlaczego my wszyscy to robimy?

Odpowiedzi szukałam przez kilka ostatnich lat. Dopiero przeczytawszy esej Bertranda Russella, doznałam olśnienia. Doszłam do wniosku, że rzadko wykonuję jakąś czynność tylko dla niej samej, bo wszystko, co robię, wynika z mojej determinacji w dążeniu do ciągłego rozwoju i produktywnego działania.

Zdecydowanie zbyt wielu z nas wpadło w pułapkę kultu wydajności. Jesteśmy zdeterminowani, ale już dawno zapomnieliśmy, dokąd zmierzamy. Każdy dzień oceniamy na podstawie swojej skuteczności, a nie satysfakcji. Szukamy najlepszej metody na wszystko – od prowadzenia zebrań po grillowanie – i kuszą nas „wyjątkowe narzędzia”, które mają uczynić nasze życie lepszym. Jesteśmy jak mechanicy składający samochód z najwyższej klasy części i skupiający się wyłącznie na znalezieniu najlepszych elementów, a nie na tym, by wszystkie części do siebie pasowały i dobrze działały po złożeniu. W rezultacie samochód z trudem zapala i ciągle gaśnie.

Czym jest kult wydajności? Jego wyznawcy żarliwie wierzą w wartość ciągłej aktywności, a także w poszukiwanie najbardziej efektywnego sposobu na wykonanie niemal każdej z nich. W związku z tym są nieustannie zajęci i żywią nadzieję, że dzięki swoim wysiłkom oszczędzają czas oraz poprawiają jakość swojego życia. Są jednak w błędzie. Uważają, że są wydajni, a tak naprawdę marnują czas. Wydajność jest iluzją.

Załóżmy, że chcesz nauczyć się pływać. Czytasz książki o pływaniu, kupujesz serię filmów na DVD i bierzesz udział w webinarium na ten temat. Być może instalujesz też kilka aplikacji na telefonie mierzących czas pływania albo pomagających znaleźć najbliższy basen. Robisz wszystko, co możesz, aby nauczyć się pływać – poza wejściem do wody.

W coraz większym stopniu właśnie w taki sposób podchodzimy do rozwiązywania problemów. Inwestujemy czas i energię oraz ciężko zarobione pieniądze w rzeczy, które – jak sądzimy – poprawią naszą wydajność, ale ostatecznie sprawiają, że trwonimy każdą godzinę, męczą nas i stresują, nie przybliżając do celu ani na krok. Podejmujemy specjalne działania, by zwiększyć produktywność, a tylko ją zmniejszamy. Czy można to jakoś logicznie wyjaśnić?

Ludzkie dążenie do ciągłego rozwoju jest cechą wrodzoną i na ogół godną pochwały. Człowiek istnieje zaledwie od około 300 tysięcy lat (czymże to jest w porównaniu z życiem dinozaurów, które przetrwały na Ziemi jakieś 150 milionów lat), a jednak przeszliśmy długą drogę od lepianek pierwszych przedstawicieli homo sapiens.

Przetrwaliśmy niewiarygodne trudności i niewyobrażalne tragedie, ale rozwinęliśmy pewien mechanizm radzenia sobie ze stresem, dzięki czemu nie popadamy w rozpacz – tak zwany hedonistyczny kołowrót. Jest to tendencja naszego gatunku do szybkiego odzyskiwania dawnego poziomu szczęścia po traumatycznym przeżyciu.

Jednak jest pewien haczyk: ten system działa w obie strony. Jeśli bowiem w naszym życiu zajdzie niezwykle pozytywna zmiana, nie stajemy się w jej wyniku szczęśliwsi. Hedonistyczny kołowrót sprawia, że wracamy do stanu umysłu sprzed podwyżki, przeprowadzki do nowego domu lub utraty zbędnych kilogramów. Oznacza to, że wielu z nas nigdy nie osiąga satysfakcji.

Wyobraź sobie, że w końcu wygrywasz milion dolarów. Pojawia się euforia, prawda? Nie. Twój umysł natychmiast przystosuje się do nowej sytuacji, a poziom szczęścia wróci do punktu wyjścia. Jak wyjaśnia dr med. Alex Lickerman, autor książki The Undefeated Mind: On the Science of Constructing an Indestructible Self (Niepokonany umysł: umiejętność budowania niezniszczalnego ja), „nasz poziom szczęścia może się tymczasowo zmieniać pod wpływem wydarzeń życiowych, ale kiedy już przywykniemy do tych zdarzeń oraz ich konsekwencji, niemal zawsze powraca do pierwotnego stanu”1.

To z tego powodu wszyscy łatwo dajemy się skusić na produkty czy programy, których dostawcy obiecują, że będziemy szczęśliwsi i bardziej zadowoleni z życia. Pragniemy więcej radości i satysfakcji. Niezależnie od tego, co osiągniemy i ile nadgodzin przepracujemy, wciąż nie czujemy się spełnieni. Jak zauważył dziewiętnastowieczny ekonomista Henry George, człowiek jest „jedynem zwierzęciem, którego żądze i pragnienia wzrastają w miarę zaspakajania, jedynem zwierzęciem, którego nasycić nie podobna”2 [pisownia jak w oryginale – przyp. red.].

Od mniej więcej 500 lat poszukujemy zewnętrznych rozwiązań naszego wewnętrznego problemu. Omamieni siłami gospodarki i religii, wierzymy, że człowiek żyje po to, by ciężko pracować. Dlatego zawsze, kiedy czujemy się puści, niezadowoleni lub niespełnieni, pracujemy jeszcze więcej i poświęcamy na to kolejne godziny. Tendencja ta wywodzi się z epoki reformacji i wielkich odkryć geograficznych. Od czasów 95 tez Marcina Lutra lenistwo jest uważane za grzech, natomiast w wyniku odkryć Krzysztofa Kolumba i innych podróżników zaczęliśmy zwracać uwagę na nieznane miejsca, a poszukiwanie nowości stało się celem samym w sobie.

Te dążenia do rozwoju za wszelką cenę rozpowszechniły się w okresie rewolucji przemysłowej ponad 200 lat temu, a od tamtej pory tylko się umocniły. Już nie tworzymy nazw epok od słów określających rozwój intelektualny ludzkości, jak niegdyś w przypadku renesansu czy oświecenia. Obecnie żyjemy w erze samolotów, erze informacji, erze atomu, okresie rewolucji cyfrowej. Mierzymy lata według efektów naszej pracy, a nie rozwoju osobistego.

Rozwiązanie nie jest jednak cyfrowe. Jest tak samo analogowe jak ludzkie ciało. Technologia może zrobić wiele – wydłużyć nasze życie, zapewnić bezpieczeństwo, poszerzyć wachlarz dostępnych rozrywek – ale nie może nas uszczęśliwić. Kluczem do dobrostanu jest wspólne człowieczeństwo, choć wciąż coraz bardziej się od siebie oddalamy.

Najwyraźniej nie ufamy swoim ludzkim instynktom. W obliczu skomplikowanego problemu szukamy odpowiedniej technologii, precyzyjnego narzędzia i właściwego systemu, aby go rozwiązać, i sięgamy po: kawę kuloodporną (z ang. bulletproof coffee), wyczerpujący trening, dietę paleo, dzienniki monitorowania postępów albo aplikacje zwiększające produktywność. Uważamy, że dzięki starannie opracowanym strategiom i gadżetom stajemy się lepsi. Chcę rozwiać to złudzenie oraz udowodnić, że nie tylko nie stajemy się lepsi, lecz w wielu wypadkach stajemy się wręcz gorsi.

Wiem, że można odnieść wrażenie, że nie mamy wyboru i że pracowalibyśmy mniej, gdybyśmy mogli, ale to nie do końca prawda. My, Amerykanie, jesteśmy wyjątkowo kiepscy w braniu wolnego. W 2017 roku nie wykorzystaliśmy 705 milionów dni urlopu, z czego ponad 200 milionów straciliśmy bezpowrotnie, bo nie mogliśmy ich przenieść na następny rok3. Oznacza to, że w ciągu jednego roku ofiarowaliśmy swoim pracodawcom 62 miliardy dolarów. Od 30 lat liczba wykorzystanych dni urlopu spada, chociaż z badań wynika, że osoby, które biorą wolne w maksymalnym wymiarze, są o 20 procent szczęśliwsze w związku i o 56 procent szczęśliwsze w ogóle.

Co najmniej od XIX wieku uczyliśmy się takiego zachowania od przodków, po czym wzmacnialiśmy je i przekazywaliśmy kolejnemu pokoleniu. Zaszczepiamy ten sposób myślenia naszym dzieciom i wychowujemy je w tym kulcie. Większość rodziców twierdzi, że po prostu chce, by ich dzieci były szczęśliwe. Według badań chodzi jednak o to, aby dzieci miały wysoką średnią, bo zdaniem ich opiekunów sukcesy w szkole zapewnią ich pociechom szczęście4.

Zastanówmy się przez chwilę, co wiemy o istocie natury ludzkiej. Na pierwszy rzut oka jesteśmy wyprostowanymi, mówiącymi małpami. W zależności od miejsca zamieszkania wyglądamy inaczej, mówimy inaczej i cenimy bardzo odmienne rzeczy, ale czy istnieje coś takiego jak prawdziwa natura ludzka, która dotyczy wszystkich kontynentów i kultur? Czy są takie cechy, które mamy od urodzenia bez względu na narodowość, wyznanie czy poziom dochodów? O tym, w jakim stopniu nasze zachowanie jest uwarunkowane biologicznie, a w jakim wynika z indywidualnych okoliczności i wpływu otoczenia, naukowcy zaciekle dyskutują już od bardzo dawna.

Tak czy inaczej, jest kilka rzeczy, których wszyscy ludzie są w stanie nauczyć się bez treningów. To: zabawa, myślenie, liczenie, nawiązywanie kontaktów społecznych, reakcje emocjonalne oraz troszczenie się o siebie. Być może traktujemy te umiejętności jako oczywistość, bo zwykle nie wkładamy zbyt wiele energii w ich opanowanie. Dla większości z nas są one przyrodzone i dlatego zakładamy, że nasza umiejętność odnalezienia się w społeczności to pewnik. Wobec tego w ciągu ostatnich 10 lat poświęcaliśmy czas na „lepsze” rzeczy.

Wśród codziennych czynności niewiele jest takich, dzięki którym stajemy się bardziej skłonni do zabawy, bardziej życzliwi czy też, nie daj Boże, towarzyscy. Serwisy społecznościowe nie są w stanie zastąpić zażyłych relacji, jakie nawiązujemy od 200 tysięcy lat, a harmonogramy pracy nie przewidują czasu na zabawę.

W gruncie rzeczy, pracując, oddalamy się od szczęścia i dobrostanu. Utraciliśmy równowagę między dążeniem do rozwoju a poczuciem wdzięczności za to, co mamy. Straciliśmy kontakt z tym, co naprawdę wzbogaca nasze życie i daje nam zadowolenie. W ciągu ostatnich kilkunastu lat wydaliśmy miliardy dolarów na poszukiwanie zamienników tego, co jako ludzie umiemy już robić dobrze.

Obecnie ten toksyczny trend, który rozpoczął się kilkaset lat temu, zabrnął za daleko. Całkowicie zawładnął naszym życiem – zarówno w pracy, jak i w domu. Kopiemy sobie coraz głębszy dół i jeśli nie przestaniemy, w końcu zostaniemy w nim zasypani. Gramy o najwyższą stawkę. Mowa tu o utracie naszego człowieczeństwa.

Według wielu ankiet od lat 90. XX wieku podwoiła się liczba osób dorosłych dotkniętych izolacją społeczną, która jest śmiertelnie niebezpieczna. W Wielkiej Brytanii w 2017 roku utworzono nowe stanowisko rządowe – powołano ministra samotności. Liczba samobójstw wśród nastolatków w Stanach Zjednoczonych przez wiele lat spadała, ale w 2010 roku zaczęła się drastycznie zwiększać i wciąż rośnie5. Jak to możliwe w świecie, w którym jest więcej łączności niż kiedykolwiek wcześniej? W epoce, w której paczka z Amazona może dotrzeć w ciągu kilku dni nawet do najbardziej odległych zakątków świata?

Problem polega po części na tym, że wyrzekamy się fundamentalnych wyrazów naszego człowieczeństwa, bo są „nieskuteczne”, jak na przykład nuda, długie rozmowy telefoniczne, hobby, sąsiedzkie imprezy z grillowaniem, członkostwo w klubach towarzyskich. Uśmiechamy się pobłażliwie na myśl o naiwności ludzi żyjących dawniej, którzy mieli czas na spontaniczne mecze koszykówki ze znajomymi albo pokazywanie przyjaciołom slajdów z wakacji na Hawajach. Jakie to urocze, że nasi dziadkowie spędzali godziny na wyszywaniu okręgów i grze w bowlsII.

Czy nie powinniśmy mieć więcej czasu niż przodkowie? W końcu mamy mikrofalówki, zmywarki, kosiarki spalinowe i internet! Możemy zamówić praktycznie wszystko z dostawą pod same drzwi. Mamy odkurzacze automatyczne i wirtualnych asystentów podających prognozę pogody i nastawiających nam budzik. Gdyby zsumować cały ten czas zaoszczędzony dzięki postępowi technicznemu przez ostatnie sto lat, to czy nie powinniśmy mieć wielu nadmiarowych godzin do wykorzystania w dowolny sposób?

Dlaczego jesteśmy tak wydajni, a mimo to tak bardzo przytłoczeni? Dlaczego jesteśmy tak produktywni, a tak niewiele z tego wynika?

Myślę, że wraz z postępem technicznym oddaliliśmy się od tego, co robimy najlepiej i co w największym stopniu czyni nas ludźmi. W rezultacie sprawiliśmy, że nasze życie jest trudniejsze i znacznie smutniejsze. „Mogę garbić się przy komputerze przez pół dnia, nerwowo czytając maile, i nie zrobić w tym czasie niemal niczego sensownego”, pisze Dan Pallotta w „Harvard Business Review” i dodaje: „Mogę powtarzać, że jestem ofiarą losu, a potem wyjść o 18:00 z poczuciem, że przepracowałem cały dzień. I biorąc pod uwagę moje zmęczenie psychiczne, faktycznie można tak stwierdzić!”6.

Wielu z nas zamęcza się w ten sposób, pracując bardzo ciężko nad czymś, co nie przynosi wielkich rezultatów, ale wydaje się konieczne. W znacznym stopniu możemy rozwiązać ten problem, wyzbywając się mylnych poglądów. Tak jak osoby cierpiące na dysmorfofobię widzą w lustrze nieprawdziwy obraz, tak samo poczucie, że jest się produktywnym, nie zawsze oznacza, że rzeczywiście się czegoś dokonało. Prawda jest taka, że człowiek przepracowany jest mniej produktywny. Według danych OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) Grecy pracują dłużej niż pozostali Europejczycy7. Mimo to pod względem produktywności zajmują 24. miejsce wśród 25 krajów.

Być może niektóre z przyjętych przez nas systemów są niepotrzebne. W końcu ludzie świetnie sobie radzą z wieloma rzeczami bez pomocy ani interwencji z zewnątrz. Potrafimy zmniejszyć poziom stresu i wywołać u siebie uczucie szczęścia bez medytacji czy jogi. Aby poprawić sobie humor, wystarczy wyjść na spacer; nie trzeba monitorować liczby kroków.

Chciałabym cię zachęcić do nowego spojrzenia na odpoczynek i odkrycia dobrych stron bezczynności. W tym sensie nie oznacza ona braku aktywności, lecz działanie bezproduktywne. Jak twierdzi Daniel Dustin z Uniwersytetu Utah, „nieśpieszność to tempo życia, którym nie rządzi zegar. Nie poddaje się ideom wydajności ekonomicznej, korzyści skali, produkcji masowej itd. Według mnie nieśpieszność polega na zwolnieniu tempa i wyciskaniu z życia, ile się da”8. Mam nadzieję, że wszyscy znajdziemy czas na taki odpoczynek. Właśnie tego potrzebujemy, by funkcjonować na najwyższym poziomie.

Nie musimy jednak rezygnować z rozwoju. Nie twierdzę, że rozwijamy się i zmieniamy za szybko. Tak naprawdę mówię coś przeciwnego. Uważam, że obecnie nasze nieustanne wysiłki utrudniają nam rozwój.

Pracujemy najlepiej, kiedy pozwalamy sobie na elastyczność. Zamiast zaciskać zęby, zmuszać swoje ciało i umysł do ciężkiej pracy po godzinach oraz „włączania się do gry”, aż osiągniesz swój cel, możesz po prostu wyjść – choć to rozwiązanie wydaje się sprzeczne z intuicją. Wkładanie w pracę coraz większego wysiłku już nam nie pomaga.

Możemy i musimy przestać traktować siebie samych jak maszyny, które powinno się napędzać, podkręcać, wzmacniać i hakować. Zamiast ograniczać i powstrzymywać istotę natury ludzkiej, możemy cieszyć się człowieczeństwem zarówno w pracy, jak i w bezczynności. Możemy lepiej zrozumieć własną naturę i swoje umiejętności. Możemy włączyć się do gry – nie w pracy, lecz w zakresie wrodzonych talentów.

Część I. Kult wydajności

Rozdział 1. Strzeż swoich granic

Rytm to dźwięk w ruchu. Jest powiązany z tętnem, biciem serca, oddechem. Unosi się i opada. Wnosi nas do nas samych i wynosi na zewnątrz.

Edward HirschIII

Zacznijmy od tempa. Dla muzyka tempo to szybkość i rytm utworu muzycznego. Dla nas wszystkich tempo to szybkość i rytm naszego życia. We współczesnym świecie słowo „szybki” ma raczej pozytywne konotacje i z pewnością nie ma niczego złego w załatwianiu różnych spraw szybko.

Chciałabym wejść do gabinetu lekarskiego wtedy, kiedy jestem umówiona na wizytę, a nie godzinę później. Stanie w korku w drodze do domu niemal doprowadza mnie do szaleństwa. Kiedy musimy zwolnić, jesteśmy wściekli. Co więcej, chętnie sięgamy po narzędzia skracające czas potrzebny do wykonania nieprzyjemnych zadań. Lepsza zmywarka niewymagająca ręcznego mycia wstępnego? Tak, poproszę. Aplikacja pozwalająca zameldować się w hotelu, kiedy jesteśmy jeszcze na lotnisku? Jak najbardziej.

A co z tempem czynności, które uwielbiamy? Co, jeśli chcemy zwolnić? Możliwe, że poszukując sposobów na szybsze wykonywanie różnych zadań, mimochodem skracamy czas, który poświęcamy na przyjemności takie jak piesze wycieczki czy rozwiązywanie krzyżówek. Czy zawsze lepiej iść szybciej, sprawniej docierać do celu, przyśpieszać i redukować czas potrzebny na daną czynność? A może niekiedy warto zwolnić?

Zaczęłam zadawać sobie te pytania w zeszłym roku, kiedy po raz drugi w ciągu ośmiu miesięcy walczyłam z zapaleniem oskrzeli.

– Proszę odpocząć – powiedziała moja lekarka. – Proszę siedzieć i czytać książki albo oglądać filmy, ale nie może pani chodzić do pracy.

Nie posłuchałam jej zalecenia. Prowadziłam codzienny program w radiu i musiałam być na antenie od poniedziałku do piątku. Poza tym niemal w każdym tygodniu miałam umówione wykłady, na które trzeba było dotrzeć. Tak wyglądał mój typowy rozkład dnia: wstać o 4:30, poprowadzić program w radiu do 10:00, pojechać na lotnisko, polecieć do miasta, w którym mam wykład, pójść spać, wstać następnego ranka i wygłosić przemowę, polecieć do domu i pójść spać, wstać następnego dnia o 4:30, żeby poprowadzić program radiowy.

Przez cały ten czas prowadziłam też wywiady do książki, pisałam teksty do różnych publikacji, a czasem występowałam również w telewizji BBC, gdzie omawiałam bieżące wydarzenia w Stanach Zjednoczonych. Rzadko widywałam się ze swoim synem, a kiedy już trafiała się okazja, byłam marudna. W wolnych chwilach chciałam tylko wcisnąć się w róg kanapy i oglądać sitcomy.

Zaczęłam się zastanawiać, czy nie biegnę za szybko – tak szybko, że nie mam czasu na podejmowanie racjonalnych decyzji o tym, co chcę robić, i przemyślenie, co robię tylko dlatego, że pojawiło się w moim kalendarzu. Uświadomiłam sobie, że funkcjonuję na autopilocie. Zachowywałam się jak tytułowa bohaterka serialu Kocham Lucy w słynnym odcinku o fabryce czekolady, z tym że ja wciąż przyspieszałam, żeby nadążyć za taśmą produkcyjną wydarzeń w moim życiu.

– Czy nie uważasz, że czasem próbujemy robić zbyt wiele naraz? – zapytałam jednego z moich mentorów.

– Kiedyś tak działałem – odparł. – A potem zacząłem dbać o to, by w moim kalendarzu była wolna przestrzeń. Żeby móc wpuścić tam trochę powietrza i złapać oddech.

Gdy o swoich obawach wspomniałam jednej z przyjaciółek, poleciła mi przemowę na temat powolności, którą wygłosił Carl Honoré w ramach konferencji TED. Honoré nie zapoczątkował ruchu slow – jego prelekcja i książka pojawiły się wiele lat po tym, jak idea ta narodziła się we Włoszech i rozpowszechniła na świecie. Jednak jego przemyślenia w tej dziedzinie były niewątpliwie bardzo przekonujące.

Ruchslow rozpoczął się od protestu przeciwko fast foodom. Pewnie widziałeś zdjęcia Piazza di Spagna (placu Hiszpańskiego) w Rzymie. To otwarta wybrukowana przestrzeń u stóp Schodów Hiszpańskich, a na jej środku znajduje się słynna Fontana della Barcaccia (wł. „stara barka”), stworzona przez Pietra Berniniego na początku XVII wieku.

Fontanna została zaprojektowana, aby przypominać o pewnym ważnym wydarzeniu w historii miasta. Podobno w XVI wieku Tyber wylał, a kiedy woda opadła, pośrodku placu została jedna samotna łódka. W nawiązaniu do słynnej legendy Bernini wyrzeźbił z trawertynu łódkę, która wygląda, jakby unosiła się na przejrzystej wodzie.

Przy placu Hiszpańskim mieszkał i zmarł angielski poeta John Keats, a jego dom jest obecnie powszechnie dostępnym muzeum. Z jednej strony placu potężne schody liczące 135 stopni prowadzą w górę do kościoła Trinità dei Monti. Ogólnie rzecz biorąc, jest to piękne miejsce o dużym znaczeniu historycznym i – co zrozumiałe – uważane przez Włochów za skarb.

Dlatego kiedy w latach 80. XX wieku McDonald’s ogłosił, że planuje otworzyć tam restaurację, wybuchły protesty. Jedną z osób przeciwnych budowie był szczupły niebieskooki mężczyzna, Carlo Petrini.

Gdy McDonald’s zaczął działać w kontrowersyjnej lokalizacji, Petrini, który był cenionym krytykiem kulinarnym, zaczął rozdawać tłumom protestujących miseczki z penne i założył grupę o nazwie Slow Food.

Manifest organizacji zawiera następujące stwierdzenie: „Jesteśmy niewolnikami prędkości i wszyscy ulegliśmy podstępnemu wirusowi, jakim jest szybkie życie”9. Grupa Slow Food zachęca ludzi do czerpania radości z przygotowywania posiłków, rozkoszowania się smakiem każdego kęsa i rozmową z towarzyszami przy stole. Obecnie organizacja ma swoje oddziały w ponad 150 krajach.

Ideaslow food rozpowszechniła się i dała początek kolejnym inicjatywom, takim jak na przykład kupowanie żywności prosto od rolnika, a jej pierwotne założenie związane z tempem życia przeniknęło również do branż niezwiązanych z gastronomią, takich jak moda, edukacja i turystyka.

W podstawowej koncepcji tego ruchu nie chodzi o to, że wszystko powinno być wolniejsze, lecz o to, że nie wszystko musi być szybkie. Co roku przemierzam samolotami kilkadziesiąt tysięcy kilometrów w celach zawodowych i nie mam najmniejszej ochoty wydłużać tych podróży, wybierając 21 godzin pociągiem zamiast czterech godzin samolotem.

Jednak kiedy wybieram się do Nowego Orleanu do przyjaciół, zamiast jechać na lotnisko, stać w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, czekać przy bramce i jechać taksówką do hotelu, mogę wybrać pociąg. Zajmie to więcej czasu, ale dotrę na miejsce w lepszym nastroju (taka forma podróży stresuje mnie znacznie mniej niż lot).

Wierz mi, to nie jest tak, że osoba dysponująca nieograniczoną ilością wolnego czasu poucza cię teraz, że masz przestać pędzić i zacząć doceniać drobiazgi. Sama mam skłonność do pośpiechu i hołdowałam jej w praktyce przez większość życia. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że teraz pracuję na własny rachunek, więc nie muszę się trzymać cudzego harmonogramu, ale zaczęłam zgłębiać kwestię zmniejszenia tempa w wybranych dziedzinach życia, jeszcze kiedy byłam zatrudniona na pełny etat.

Po pierwszych eksperymentach uświadomiłam sobie, że w różnych obszarach mogę wyhamować. Odkryłam, że jestem w stanie samodzielnie gotować posiłki, jeśli ograniczę liczbę przeprowadzanych cotygodniowo wywiadów. Jeśli nie zaglądałam do mediów społecznościowych między 8:00 a 17:00, mogłam wyjść na dodatkowy spacer z psem. Jednak te niewielkie zmiany nie były dla mnie wystarczające.

Zrezygnowałam z pełnoetatowej pracy i założyłam własną firmę przede wszystkim dlatego, że chciałam zapanować nad własnym czasem. Byłam tak bardzo zajęta, że miałam wrażenie, że praca sprawuje kontrolę nad moim życiem i dyktuje mi wszystkie decyzje. Wiedziałam, że taki stan rzeczy mnie unieszczęśliwia.

Myślałam, że luźny harmonogram pojawi się automatycznie, jak tylko zostanę swoją szefową, ale tak się nie stało. Kiedy przestałam spędzać 40–50 godzin tygodniowo w stacji radiowej, po prostu dodałam do swojego kalendarza 40 (albo i więcej) godzin innych wydarzeń i zadań, by wypełnić powstałą lukę. Mój tok myślenia był mniej więcej taki: „Nie pracuję już na pełny etat, więc mogę się zgodzić na ten dodatkowy wykład albo napisać trochę więcej artykułów”. W rezultacie jako freelancerka miałam do wykonania więcej zadań niż wtedy, gdy pracowałam dla kogoś! Innymi słowy: to nie mój szef był tu problemem.

Piszę książkę nie dlatego, że poradziłam sobie z tą sprawą i wiem, jak to zrobić. Codziennie z tym walczę, a praca nad tą publikacją pierwotnie miała pomóc mi rozwiązać mój własny problem.

Kiedy zaczęłam czytać o ruchu slow, natychmiast zrozumiałam, że wolniejsze tempo życia może obniżyć mój poziom stresu i pomóc mi w pielęgnowaniu uważności. Dużą część tych informacji zebrałam w lipcu 2018 roku. Najwyraźniej nie zapadły mi w pamięć, bo już kilka miesięcy później, w październiku, przeprowadziłam sześć wywiadów do podcastów trwających od 30 do 60 minut, a także wygłosiłam sześć przemówień: w Atlancie, Chicago, Los Angeles, Toronto, Palm Springs i Waszyngtonie.

W tym miejscu chciałabym się na moment zatrzymać i poruszyć pewną oczywistą kwestię, która sama się narzuca: mam bardzo dużo szczęścia. Po 46 latach zmagań i życia od wypłaty do wypłaty jako samodzielna matka w 2016 roku los się do mnie uśmiechnął. Moje przemówienie na konferencji TEDx zyskało ogromną popularność i zaczęłam dostawać propozycje wystąpień za kwoty, o jakich wcześniej nawet nie marzyłam.

Do tego czasu przepracowywałam mnóstwo godzin i żyłam w ciągłym stresie, martwiąc się o rachunki i o to, czy poradziłabym sobie, gdybym nagle znalazła się w trudnej sytuacji finansowej. Natomiast od 2017 roku dalej harowałam absurdalną liczbę godzin, czułam się przy tym wyczerpana i przytłoczona, ale przynajmniej dostawałam sowite wynagrodzenie. Nie musiałam się martwić o czynsz, nie żyłam w ciągłym lęku o to, co się stanie, jeśli złamię rękę albo zepsuje mi się samochód. Moje ogólne samopoczucie znacznie się poprawiło.

Nie można zaprzeczyć, że wszystko jest o wiele łatwiejsze, kiedy ma się wystarczająco dużo pieniędzy. Przez te trudne lata myślałam jednak, że z większą kwotą na koncie będę się czuła szczęśliwa i przestanę się zmagać ze stresem. Tak się nie stało.

Większość moich podróży służbowych dokładnie planuje moja asystentka. Nocuję w hotelach, na które przez większość życia nie było mnie stać, a z lotniska do hotelu i z powrotem podwożą mnie kierowcy. Dzisiaj Celeste z 2015 roku spojrzałaby na mnie i powiedziała: „Na co ty, do diabła, narzekasz? Masz szczęście, że stać cię na taksówkę i nie musisz jechać autobusem. Weź się w garść”. Ale Celeste z 2018 roku przed porą obiadową musiała zredagować cztery scenariusze oraz przeprowadzić dwa wywiady do podcastów i nie czuła się szczególnie uprzywilejowana. Prawdę mówiąc, była nieszczęśliwa.

Stało się dla mnie jasne, że żadna zmiana nie zajdzie w moim życiu tylko dlatego, że jej chcę. Trzeba było podjąć konkretne kroki i postawić nowe granice. Jak powiedzieliby starożytni Grecy: lekarzu, ulecz się sam.

W styczniu 2019 roku wybrałam się w podróż koleją dookoła wszystkich 48 kontynentalnych stanów USA. Jednym pociągiem pojechałam z Waszyngtonu do Nowego Orleanu, kolejnym do Los Angeles, a potem na północ, do Seattle. Następnie pojechałam do Chicago, do Bostonu, aż w końcu wsiadłam w ostatni pociąg, który zabrał mnie do domu w Waszyngtonie. Cała wycieczka zajęła niemal dwa tygodnie.

Weź pod uwagę, że w drodze z jednego końca kraju na drugi pociągi często przejeżdżają przez tereny, na których zasięg sieci komórkowych jest bardzo słaby lub nie ma go wcale. Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy zerknęłam na telefon i zamiast pasków sygnału zobaczyłam duże przekreślone kółko, wpadłam w panikę. Zaczęłam obsesyjnie sprawdzać, czy mam już zasięg. Robiłam to chyba ze 40 razy na godzinę, a to był dopiero drugi dzień dwutygodniowej wycieczki.

Z czasem się wyluzowałam. Przeżyłam wiele godzin bez zasięgu telefonicznego i nic się nie zawaliło. Nie wydarzył się żaden nagły kryzys, wszystko było w porządku. Dzięki tym dwóm tygodniom bez stabilnego połączenia internetowego mogłam się przekonać, czy potrzebuję stałego dostępu do sieci. Okazało się, że nie.

Bardzo łatwo wsiąść do pociągu i przestać się przejmować czasem, jaki zajmie podróż, ale w obecnej erze eskalacji i rosnącej wciąż prędkości było to dla mnie coś na miarę rewolucji. Dostałam wcześniej kilka propozycji wygłoszenia przemowy w czasie tych dwóch tygodni, więc mogłam zarobić całkiem sporą kwotę, a jednak siedziałam w przedziale pociągu i rozmawiałam z ludźmi albo czytałam kryminały. Koniec końców uważam, że wykorzystałam ten czas w najbardziej wartościowy sposób, w jaki tylko mogłam.

Gdy jechałam ostatnim pociągiem na południe, do Waszyngtonu, czułam się odmieniona. Chyba ani razu nie spojrzałam na zegarek, bo nie przejmowałam się, o której będę na miejscu. Trochę popisałam, poczytałam i pogadałam z facetem siedzącym naprzeciwko. Nie miałam już wrażenia, że w każdej chwili może zdarzyć się coś złego albo że nagle pojawi się jakaś sprawa wymagająca pilnej reakcji. Nie byłam już w trybie walki lub ucieczki. Oderwanie się od ciągłego pośpiechu, jaki towarzyszy stałej łączności ze światem, na początku wywoływało u mnie dyskomfort, ale pod koniec podróży obawiałam się właśnie powrotu do tego ponurego korowodu ludzi pracy.

„Slow travel jest teraz konkurencją dla kultury, w której standardem jest latanie do Barcelony na lunch”, twierdzi Carl Honoré i dodaje: „Zwolennicy tego ruchu rozkoszują się podróżą, jadąc pociągiem lub rowerem, płynąc łodzią lub nawet idąc pieszo, dzięki czemu nie tłoczą się w samolocie. Poświęcają czas na zanurzenie się w lokalnej kulturze, zamiast odhaczać listę najpopularniejszych atrakcji turystycznych”10.

Odkryłam, że jeśli nie podejmiemy świadomej decyzji, by zmniejszyć tempo, prawdopodobnie wrócimy do domyślnej prędkości współczesnego życia. Nie wystarczy postanowić, że zwolnisz, bo wszystko i wszyscy wokół ciebie mogą dalej pędzić. Większość z nas instynktownie dotrzymuje kroku swojemu otoczeniu.

Nie trzeba też popadać w drugą skrajność. Nie muszę całymi dniami siedzieć w pociągu, żeby doświadczyć wolniejszego tempa. Dzisiaj rano przyjechałam na lotnisko w Atlancie jakieś półtorej godziny przed czasem. Wobec tego zrezygnowałam z jazdy kolejką i poszłam na swój terminal piechotą. Pomyślałam: „Dlaczego mam się śpieszyć, skoro będę siedzieć przy bramce 20 minut dłużej?”.

Po drodze zobaczyłam kilkadziesiąt dużych rzeźb stworzonych przez artystów z Zimbabwe, a także nacieszyłam oczy jedną z moich ulubionych instalacji artystycznych, Flight Paths Steve’a Waldecka. Idąc z terminalu A do terminalu B, przechodzi się przez imitację tropikalnego lasu deszczowego z dobiegającymi z oddali odgłosami ptaków i letniego deszczu. Ta ruchoma instalacja świetlna o wartości 4,1 miliona dolarów z pewnością podziała odprężająco na każdego.

Przede mną dość powoli szła młoda matka z córką. Na początku poczułam irytację i już prawie zeszłam na bok, żeby je szybko wyprzedzić. Przypomniałam sobie jednak, że mam mnóstwo czasu, więc zwolniłam. Odżyły we mnie wspomnienia ze spacerów z synem, kiedy był malutki. Pomyślałam o tym, że często czułam presję, żeby go pospieszyć albo wziąć na ręce i nie blokować przejścia osobom idącym za nami.

Kiedy nieco zwolniłam, mogłam obserwować zdumienie dziewczynki na widok tej instalacji.

– Mamo, słychać ptaki! – krzyknęła. – To prawdziwe?

Mam nadzieję, że dzięki temu, że ich nie wyprzedziłam, kobieta nie poczuła presji, by ponaglić córeczkę.

Ta niewielka zmiana kosztowała mnie zaledwie kilka minut, a jednak do bramki dotarłam z uśmiechem na twarzy. Kiedy po raz ostatni czułam się szczęśliwa i rozluźniona na lotnisku? Może to była tylko jedna nieistotna decyzja, która przyniosła mi jedynie pół godziny przyjemności, ale gdybym podejmowała więcej takich decyzji, mogłabym utworzyć ciąg spokojnych chwil, aż w końcu szala mojego życia przechyliłaby się ze stanu niepokoju na stronę odprężenia.

Oczywiście podejmowanie takich decyzji nie zawsze jest tak proste, jak byśmy chcieli.

Pochodzę z dobrze wykształconej rodziny, w której kolejne osoby osiągały nadspodziewane sukcesy, i zdecydowanie nie jestem najbardziej okazałym listkiem mojego drzewa genealogicznego. Naturalnie jakaś wewnętrzna siła popycha mnie, abym pracowała ciężej, nawet kiedy nie muszę. Czy może to mieć związek z wychowaniem?

Przeanalizowałam zwyczaje mojego rodzeństwa, matki i dziadków. Przeczytałam wszystko, co tylko mogłam, o swojej prababci, Carrie Still Shepperson, która była córką niewolnicy i właściciela plantacji. Ukończyła studia pedagogiczne na Uniwersytecie w Atlancie w 1886 roku. Przez wiele lat uczyła w pierwszej szkole dla czarnych dzieci w Little Rock w stanie Arkansas. Po śmierci pierwszego męża przez niemal dekadę była samotną matką, zanim ponownie wyszła za mąż. Samotne macierzyństwo jest trudne teraz, nie potrafię sobie więc wyobrazić, jak uciążliwe musiało być dla czarnej kobiety na południu Stanów Zjednoczonych w 1895 roku.

Ponadto Carrie otworzyła pierwszą bibliotekę dla Afroamerykanów w stanie Arkansas, a środki na ten cel zebrała, wystawiając sztuki Szekspira i innych klasyków. Wiele weekendów spędziła na jeżdżeniu po wsiach Arkansas i uczeniu ich czarnoskórych mieszkańców czytania i pisania. Kiedy zmarła w 1927 roku, mój dziadek odkrył, że napisała książkę, która do tej pory nie została wydana.

To oczywiste, że nikt nie nazwałby Carrie Still Shepperson leserką. A mimo to, kiedy czytałam o jej życiu codziennym, z perspektywy XXI wieku oceniałam je jako niezwykle spokojne. Prababcia słuchała opery na gramofonie, czytała poezję ze znajomymi na spotkaniach klubu towarzyskiego, miała mnóstwo czasu na kształtowanie umysłu swojego nad wiek rozwiniętego syna, codziennie wspólnie z rodziną jadła kolację, często przygotowywaną przez jej matkę, która większość życia spędziła jako niewolnica w Georgii.

Niedorzeczne i okrutne jest zestawianie kultu pracy z niewolnictwem, więc badałam historię swojej rodziny tylko od czasów pierwszej wolnej osoby. Jak by nie patrzeć, prababka była energiczną, niestrudzoną kobietą. Wpoiła pracowitość mojemu dziadkowi, który nauczył jej moją matkę, która z kolei irytowała młodszą mnie, mówiąc: „Rób coś nawet wtedy, gdy oglądasz telewizję. Nie siedź bezczynnie”.

Moi pradziadkowie od strony ojca byli farmerami w Teksasie. Jestem pewna, że harowali w ciężkich warunkach, wierzyli bowiem w wartość pracy i dobrych uczynków. A jednak oni również mieli czas na rozmowy przy kolacji, gry karciane, pikniki wędkarskie i rękodzieło. Dziadek kręcił domowe lody na podjeździe przed domem, a ja siedziałam wtedy na pokrywie maszyny, żeby utrzymać ją w miejscu.

Dzięki temu, że poznałam historię swoich przodków, nauczyłam się dwóch rzeczy. Po pierwsze, kiedyś po długich godzinach pracy ludzie mieli tyle samo czasu na rozrywkę i spotkania towarzyskie, ile pochłaniała im praca. Po drugie, wiara w wartość ciągłej produktywności jest powszechna co najmniej od XIX wieku. Tak więc ten sposób myślenia został zapoczątkowany jakieś dwa stulecia temu, a w kolejnych pokoleniach zakorzeniał się i nasilał coraz bardziej.

Aby dotrzeć do źródła swojego uzależnienia od wydajności, musiałam zajrzeć do książek historycznych. Zaczęłam czytać o obyczajach związanych z pracą w latach 50. i 20. XX wieku, a potem o przełomie XIX i XX wieku. Cofając się coraz bardziej w przeszłość, liczyłam, że znajdę pierwotnego winowajcę. Następnie zaczęłam zagłębiać się w życie codzienne w XVII wieku, aż dotarłam do starożytnej Grecji. Odkryłam, że zwyczaje dotyczące pracy były niemal zupełnie inne jeszcze 250 lat temu. Wreszcie mnie oświeciło: wszystko, co wiemy o pracy, wydajności i odpoczynku, jest stosunkowo nowe i z dużym prawdopodobieństwem nieprawdziwe.

Rozdział 2. Wszystko zaczęło się od maszyny parowej

Tempo życia było wolne, a nawet bardzo wolne; praca przebiegała bez pośpiechu. Może nasi przodkowie nie byli bogaci, ale mieli mnóstwo czasu wolnego.

Juliet SchorIV

Koncepcja pracy w zamian za wynagrodzenie jest bardzo stara, ale nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Zaledwie 9000 lat temu ludzie żyli razem na wspólnej ziemi, której plonami żywiła się cała społeczność. Antropolog Ian Hodder z Uniwersytetu Stanforda twierdzi, że zapewne nie uważali oni swoich obowiązków za pracę, lecz „po prostu za element swoich codziennych aktywności na równi z gotowaniem, rytuałami i świętami, które były dla nich bardzo ważną częścią życia”11.

Nie wiadomo, kto jako pierwszy postanowił przekupić inną osobę, aby wykonała za niego zadanie, z którego nie chciał wywiązać się sam – zachował się jednak dokument potwierdzający jedną z takich dawnych transakcji. Pierwsze wynagrodzenie wypłacono 5000 lat temu w mieście na terytorium dzisiejszego Iraku – w zamian za pracę podarowano komuś… piwo (być może był to starożytny Homer Simpson z Mezopotamii). Od tamtej pory wymiana poświęconego czasu na piwo, jedzenie lub inną zapłatę jest czymś dość powszechnym na całym świecie.

Możliwe jednak, że od dawna działamy na podstawie błędnego przekonania o tym, co praca oznaczała dla naszych przodków. Średniowieczni chłopi pracowali średnio zdecydowanie krócej w ciągu dnia niż my obecnie i mieli znacznie więcej urlopu. Może się wydawać, że zawsze musieliśmy pracować co najmniej 40 godzin tygodniowo, żeby się utrzymać, ale tak naprawdę to dość nowe zjawisko.

Nie twierdzę, że ludziom żyło się lepiej w średniowieczu. To oczywiście nieprawda. Jakość życia większości osób jest teraz znacznie wyższa i raczej nie grozi nam śmierć z powodu dżumy. Mamy zdecydowanie większe szanse na to, że dożyjemy dorosłości, a także wygodniejsze domy i – w większości miejsc – łatwiejszy dostęp do edukacji. Z pewnością jest nam lepiej niż przeciętnemu europejskiemu chłopu w średniowieczu. Ale na ogół pracujemy więcej. To bezdyskusyjny fakt.

W tej książce, mówiąc o pracy, mam na myśli tylko godziny pracy zawodowej. Nie liczę czasu, jaki zajmuje pranie, gotowanie i dojazdy, chociaż to również praca. Chodzi mi tylko o ten przeznaczony na zarabianie pieniędzy na utrzymanie. Praca może być przyjemna i satysfakcjonująca lub monotonna i nudna, ale zazwyczaj jest to coś, co robimy z konieczności. Okazuje się jednak, że w XVII wieku, żeby się utrzymać, chłop musiał pracować zdecydowanie krócej niż przeciętny pracownik obecnie.

Prawda jest taka, że przez większą część z (mniej więcej) 300 tysięcy lat istnienia gatunku homo sapiens nie pracowaliśmy przez 40 godzin tygodniowo i na pewno nie przepracowywaliśmy ponad 300 dni w roku. Nasze zwyczaje związane z pracą radykalnie zmieniły się nieco ponad dwa wieki temu. Współczesne godziny pracy to aberracja i mamy na to wystarczające dowody historyczne.

Cztery tysiące lat temu Ateńczycy mieli nawet 60 świąt rocznie. W połowie IV wieku przed naszą erą oficjalne uroczystości zajmowały łącznie niemal sześć miesięcy i w tym czasie nikt nie wykonywał żadnej pracy. Starożytni Grecy działali zrywami, mianowicie intensywnie pracowali w porze siewu i podczas żniw, ale potem cieszyli się długimi okresami świątecznymi.

W wielu regionach Europy, Azji i Afryki Północnej ten podstawowy model przetrwał w zasadzie bez zmian przez dziesiątki tysięcy lat. Przed rewolucją przemysłową, która rozpoczęła się w 1760 roku w Wielkiej Brytanii, większość ludzi żyła zgodnie ze zwyczajami sięgającymi czasów Platona i Arystotelesa. Ich dzień zaczynał się od wschodu słońca, a kończył, kiedy ognista gwiazda znikała za horyzontem. Życie ludzi było podobne do życia ptaków.

Aż do XIX wieku tylko zamożni ludzie mogli sobie pozwolić na codzienne palenie świec, więc zachód słońca oznaczał ciemność. W Atenach było około 14 godzin światła dziennego latem i prawie 10 godzin zimą. Oczywiście 14 godzin to długi dzień pracy. Jednak służący Homera nie pracowali tyle czasu.

Angielski historyk i ekonomista James E. Thorold Rogers obszernie opisał zwyczaje klasy pracowniczej z sześciu wieków historii brytyjskiej. Według jego badań średniowieczni chłopi pracowali nie więcej niż osiem godzin dziennie, czasem mniej, a co najmniej jedną trzecią roku odpoczywali od pracy, obchodząc święta i uczestnicząc w innych wyjątkowych wydarzeniach12.

Warto tu od razu wyjaśnić jedną kwestię: wcale nie chciałabym przenieść się do przeszłości i żyć jako chłopka pańszczyźniana w średniowiecznej Anglii. Bardzo lubię swoje auto elektryczne, mikrofalówkę i komputer, więc dziękuję, ale nie. Jednak z biegiem czasu zmieniła się nie tylko technologia, lecz także styl i jakość życia. Jeszcze 200 lat temu mieliśmy dużo więcej czasu wolnego. W świecie preindustrialnym życie nie kręciło się wokół pracy.

Jak napisał Thorold Rogers w swojej książce Six Centuries of Work and Wages (Sześć wieków pracy i płac), „tamta epoka miała swoje wady jak każda inna, ale miała też pewne zalety (…). Choć trzynastowieczny chłop nie miał wielu z tych rzeczy, jakie posiadał jego potomek w XVIII wieku, to miał całkiem dobrą sytuację, a także spore nadzieje na jej poprawę w przyszłości”13. Chłopi liczyli bowiem na możliwość uprawy własnej ziemi lub uzyskanie dochodu z rzemiosła. Przed rewolucją przemysłową ludzie na ogół pracowali na własny rachunek lub wykonywali usługi dla innych osób, więc mogli sami ustalać swój harmonogram.

W książce Life on the English Manor (Życie w angielskiej posiadłości) Henry S. Bennett wspomina o tym, że w systemie feudalnym większość chłopów miała obowiązek odpracowania jednego dnia za darmo na rzecz swojego pana14. Latem ten jeden dzień pracy obejmował mniej więcej sześć i pół godziny od rana do obiadu. Natomiast rzemieślnicy, jak ustalił Bennett, pracowali około dziewięciu godzin dziennie, ale działali na własny rachunek, mieli całkowitą swobodę w zakresie harmonogramu pracy i zatrzymywali niemal cały zysk dla siebie. Chłopi dbający o własne uprawy pracowali nieco ponad osiem godzin dziennie.