Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kaputt - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kaputt - ebook

Jedna z najważniejszych książek o II wojnie światowej i absolutna klasyka światowego reportażu. „Kaputt” Malapartego to książka reportażowa opisująca okrucieństwo drugiej wojny światowej i w sposób panoramiczny obrazująca chylącą się ku upadkowi, stającą się „stosem gruzów i odpadków” Europę. Autor, w trakcie wojny korespondent wojenny dziennika „Corriere della Sera”, podróżuje po ogarniętych wojną Bałkanach, ziemiach okupowanej Polski, ZSRR, a później także Finlandii, z brutalną szczegółowością opisując swoje obserwacje. Relacjonuje m.in. kolację na Wawelu, w jakiej uczestniczył zaproszony przez Hansa Franka, czy zwiedzanie getta warszawskiego w towarzystwie niemieckiego boksera Maxa Schmelinga.

„Kaputt” to książka niebywale okrutna i porażająca, o silnie antywojennej wymowie. Znalazła czytelników na całym świecie, została przetłumaczona na wiele języków i była wielokrotnie wznawiana.

"Kaputt" to książka smutna, zadziwiająca, przerażająca i liryczna. Pokazuje skutki ideologicznego fanatyzmu, rasizmu, wypaczonych wartości udających duchową czystość i nienawiści do życia w ich najbardziej osobistych i haniebnych aspektach. Jest to absolutnie niezbędne do zrozumienia tego, co działo się podczas drugiej wojny światowej.
Margaret Atwood

Curzio Malaparte właśc. Kurt Erich Sucker (1898–1957) – włoski pisarz, dziennikarz i dyplomata. W młodości związanych z ruchem faszystowskim. Podczas drugiej wojny światowej pracował jako korespondent wojenny dziennika „Corriere della sera”. Po wojnie zafascynował się ruchem komunistycznym i zyskał sławę jako pisarz antyfaszystowski. Do jego najważniejszych książek należą: Technika zamachu stanu, Kaputt i Skóra.


Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8946-4
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP. SYMBOLISTA REPORTER

Dostajemy właśnie książkę wyjątkową, wspaniałą, straszną. Nie mam wątpliwości, że lektura uzasadni trafność tych przymiotników. Uprzedzić też należy w tym króciutkim wstępie, że za tekstem Malapartego czytelnik napotka kompetentny i świetnie skreślony esej napisany przez zmarłego niedawno profesora Jerzego W. Borejszę, wielkiego znawcę twórczości włoskiego pisarza. A w posłowiu tym czytelnik znajdzie nie tylko historię jego życia i pisarstwa, lecz także sprawozdanie z jego wieloznaczności, paradoksów, paradnych śmieszności, pokus lawirowania pomiędzy historią a zmyśleniem.

„Był wytrawnym rozmówcą oraz słuchaczem, pełnym taktu i dobrego wychowania – wspominał Malapartego poeta Eugenio Montale, laureat Nagrody Nobla. – Nie był skromny, lecz nie pokrywał braku skromności fałszywą pokorą. Umiał słuchać i interesować się innymi. Gdybym nie wiedział nic o jego życiu, uznałbym go za włoskiego panicza, kogoś pomiędzy wielbicielem wybornych sensacji a amatorem dobrych książek . Na pierwszy rzut oka był Włochem dużego, wspaniałego formatu. Lecz ja wiedziałem, i z biegiem czasu przekonywałem się coraz bardziej, ile pęknięć maskowała ta pozorna normalność i jakie antynomie usiłowała pogodzić pewność siebie okazywana z taką »ostentacją«”.

Tyle o człowieku, po ludzką resztę pisarza odsyłam do wspomnianego posłowia.

Co do Malapartego jako autora: poznałem go niejako osobiście poprzez przekład drugiego z jego arcydzieł: Skóry, i stosunek, jaki wyrobiłem sobie wtedy (może raczej sam się we mnie wyrobił, bo nie był to efekt pracy intelektu) do jego pisarstwa – potwierdza się teraz, kiedy po latach czytam na nowo Kaputt, w wersji integralnej w świetnym tłumaczeniu, równie świetnie uzupełnionym.

W obu tych książkach Malaparte ma w sobie coś z genialnego, przemądrzałego dziecka, które prędzej czy później największego nawet, najbardziej oddanego i zachwyconego wielbiciela doprowadza do irytacji – i bardzo łatwo jest nazwać przyczynę tego odczucia: egotyzm. Skoncentrowanie od początku lub stopniowe przekierowanie uwagi ze zdarzenia na własne przeżywanie. Więcej, organizowanie – pod własnym kątem i dla własnego interesu – przedstawianego świata. Kiedy Malaparte opisuje w Kaputt przyjęcie u gubernatora Franka czy referuje w Skórze jedzenie dziewczęcokształtnej ryby przez amerykańskiego generała, czuję – jak szorstki sweter założony na gołą skórę – przykre podrażnienie, jakie daje reportaż podszyty intencjonalnością. Czyli: niby-reportaż. Malaparte nie spisuje bowiem swoich rozmówców z życia. On ich modeluje. Nie jest to dla mnie wrażenie miłe, ale równocześnie nie mogę się powstrzymać przed brnięciem dalej. Ta retoryka, ta pompatyczna potrzeba sytuacyjnego triumfu dokładają coś: stopniowo, cierpliwie i intrygująco – za pomocą zawieszenia między faktem a mistyfikacją – do znaczącej skądinąd i trafnej, jakby pozasłownej wizji, bardziej z porządku dawnej fotografii niż intelektu.

Wizjonerstwo jest też najsilniejszą stroną tego literackiego talentu. „Nie spojleruj”, przestrzega mnie córka, kiedy zaczynam opowiadać o ulubionej książce. Jestem posłuszny, nie będę spojlerował więc wizji (widzeń? przywidzeń?) Malapartego, które czytelnik znajdzie za chwilę. Ale jedna z nich, niby próbka, choć wymowna, jest już w autorskim wstępie, w krótkim zdaniu o książce: „Głównym bohaterem jest Kaputt, potwór radosny i okrutny…”. Pozornie niewiele znaczące zdanko doskonale zagęszcza nie tylko to pisarstwo, lecz także cechę wielu włoskich prozaików i oratorów pierwszej połowy XX wieku – mówienie przez symbole. Przez efekt, jaki pragną osiągnąć – jak gdyby najpierw widzieli otwarte ze zdumienia usta czytelnika, a potem robili wszystko, żeby ten cel osiągnąć. Nie przez rozumową zawartość, przekładalną na pojęcia i argumenty społeczne czy filozoficzne. Symbol to jest symbol, nie metafora. Metaforę i alegorię da się rozsupłać, symbolu – nie. Symbol trzeba poczuć przez skórę. Trzeba skonstruować go tak, żeby czytelnik poczuł drżenie, rozkosz, odrazę. Ani euforia, ani obrzydzenie nie są tu wystarczające. Autor wpuszcza do roztworu przeżyć magiczną kropelkę, dzięki której wszystko, co opuchnięte, puchnie do nieprzytomności, w dobrym i złym, żeby przekroczyć realność, nabrać cech monstrualnych i sycić jego wyobraźnię. Wstręt i zachwyt są we Włoszech często kategoriami nie mniej ważnymi niż logiczny argument.

Zaciekawiło mnie kiedyś, że obie najsłynniejsze książki Curzia Malapartego bardzo cenił Ryszard Kapuściński: wspominał o tym nie raz, choć nienatrętnie, podczas publicznych spotkań we Włoszech. Dlaczego je lubił – o tym nie zdążyliśmy porozmawiać. Może dlatego, że nie stawiał sobie w kontekście Malapartego gatunkowego pytania, które często się stawia, a które może przynieść tylko mylną odpowiedź: czy to reportaż, czy powieść?

Symbolista reporter – tak nazwałbym Malapartego. Dotykał rzeczywistości – i jakkolwiek byłaby ona znacząca i straszna – dla niego była straszna i znacząca za mało. Bał się, że czytelnik nie poczuje tej dopełnianej przez niego w samym sobie znaczącej straszności. Dopowiadał ją aż do chwili, gdy uwierzył, że czytelnik dostrzeże to samo, co on. I jego samego, z systemem wartości i potencjałem przerażenia, jaki sobie dla siebie wyobraził.

Tak to czuję.

Jarosław MikołajewskiDZIEJE PEWNEGO RĘKOPISU

KAPUTT (von hebraischen Kapparoth, Opfer, oder französischen Capot, Matsch) zugrunde gerichtet, entzwei.

MEYER, CONVERSATIONSLEXICON, 1860¹

Rękopis Kaputt ma swoją historię i wydaje mi się, że trudno byłoby znaleźć dla tej książki odpowiedniejszą przedmowę niż właśnie dzieje jej rękopisu.

Zacząłem pisać Kaputt w lecie 1941, w początkach wojny niemiecko-rosyjskiej, w wiosce Piesczanka na Ukrainie, w domu wieśniaka Romana Sukieny. Co dzień rano zasiadałem w sadzie pod drzewem akacjowym i zabierałem się do pracy, podczas gdy mój gospodarz, siedząc na ziemi koło chlewka, ostrzył kosy albo krajał buraki pastewne i zielsko dla swoich świń.

Dom kryty strzechą, o ścianach z gliny i słomy, pomazanych krowim gnojem, był mały, ale czysty; nie było w nim innych bogactw poza radiem, gramofonem i niewielką biblioteczką zawierającą wszystkie dzieła Puszkina i Gogola. Należał do starego mużyka, którego trzy pięciolatki i gospodarka kolektywna wyswobodziły z niewoli nędzy, ciemnoty i brudu. Syn Romana Sukieny, komunista, mechanik z kołchozu im. Woroszyłowa w Piesczance, pociągnął ze swoim traktorem za armią radziecką; w tym samym kołchozie pracowała także jego żona, małomówna, łagodna młoda kobieta, która pod wieczór, po zakończeniu roboty na niewielkim pólku i w sadzie, zasiadała pod drzewem, żeby poczytać Puszkinowskiego Eugeniusza Oniegina w wydaniu narodowym, które ukazało się w Charkowie w setną rocznicę śmierci wielkiego poety. Widok jej nasuwał mi wspomnienie dwóch starszych córek Benedetta Crocego, Eleny i Aldy, które w ogrodzie ich wiejskiego domu w piemonckiej Meanie czytywały Herodota po grecku, siedząc pod obciążoną owocem jabłonią.

Pracę nad tą książką podjąłem znowu w czasie mego pobytu w Polsce i na froncie pod Smoleńskiem w roku 1942, a skończyłem ją, prócz ostatniego rozdziału, w ciągu dwóch lat spędzonych w Finlandii. Przed powrotem do Włoch podzieliłem rękopis na trzy części: jedną oddałem pod opiekę ministrowi pełnomocnemu Hiszpanii w Helsinkach, hrabiemu Agustínowi de Foxá, który opuszczał właśnie tamtejszą placówkę wezwany do Madrytu przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych; drugą powierzyłem sekretarzowi poselstwa rumuńskiego w Helsinkach, księciu Dinu Cantemirowi, który udał się na nową placówkę w Lizbonie, trzecią – mającemu wkrótce jechać do Bukaresztu attaché prasowemu przy poselstwie rumuńskim w stolicy Finlandii. Po długiej wędrówce wszystkie trzy części rękopisu dotarły wreszcie do Włoch.

W lipcu 1943 znajdowałem się w Finlandii; na pierwszą wieść o upadku Mussoliniego wróciłem czym prędzej do Włoch i udałem się na Capri, by tam doczekać lądowania aliantów; tam też, na Capri, we wrześniu 1943 skończyłem ostatni rozdział mojej książki.

Kaputt jest książką okrutną, jej okrucieństwo to najdziwniejsze ze wszystkich doświadczeń, jakie przyniósł mi widok Europy w latach wojny. A jednak wśród bohaterów tej książki wojna jest postacią zaledwie drugorzędną. Można by powiedzieć, że ma jedynie wątłość pretekstu, gdyby nie to, że preteksty nieuniknione przynależą do sfery fatalizmu. Wojna odgrywa tu właśnie rolę fatum. W takim jedynie charakterze wkracza do tej książki. Powiedziałbym, że pojawia się tam nie jako postać działająca, lecz jako widz, w tym sensie, w jakim może być widzem krajobrazu. Wojna jest obiektywnym pejzażem tej książki.

Głównym jej bohaterem jest Kaputt, potwór radosny i okrutny. Żaden wyraz nie zdołałby lepiej niż to twarde i tajemnicze niemieckie słowo kaputt, dosłownie znaczące „złamany, skończony, zdruzgotany, przepadły”, wyrazić tego, czym jesteśmy, czym jest w tej chwili cała Europa: stosem gruzu i odpadków. Ja jednak – podkreślam to z naciskiem – wolę tę Europę „kaputt” od Europy wczorajszej. Europy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Wolę świat, w którym wszystko trzeba budować od nowa, niż taki, w którym trzeba przyjąć wszystko jako nieodwracalne dziedzictwo.

Miejmy nadzieję, że nowe czasy okażą się nowe naprawdę i nie będą skąpiły pisarzom szacunku i wolności; gdyż piśmiennictwu włoskiemu szacunek potrzebny jest nie mniej niż wolność. Powiedziałem „miejmy nadzieję” nie dlatego, iżbym nie wierzył w wolność i jej dobrodziejstwa (niech mi będzie wolno przypomnieć, że byłem jednym z tych, którzy za swoją wolność ducha i swój wkład w sprawę wolności zapłacili więzieniem i zesłaniem na wyspę Lipari), ale dlatego, że wiem, i zresztą jest to powszechnie wiadome, jak trudno we Włoszech i w większej części Europy być człowiekiem i jak niebezpiecznie być pisarzem.

Obyż więc nowe czasy były czasami wolności i szacunku dla wszystkich, nie wyłączając pisarzy. Bo tylko wolność i poszanowanie kultury będą mogły Italię i Europę wyratować przed tą okrutną przyszłością, o jakiej mówi Monteskiusz w swoim dziele O duchu praw (księga XXIII, rozdział XXIII): „Tak, w bajecznych czasach, po powodziach i potopach, wychodzili z ziemi zbrojni ludzie, którzy się tępili wzajemnie”².I.Le côté de Guermantes³

Książę Eugeniusz Szwedzki przystanął na środku pokoju.

– Niech pan posłucha – powiedział.

Poprzez dęby Oakhill i sosny parku Waldemarsudde, z drugiego brzegu odnogi morskiej wrzynającej się w ląd aż po Nybroplan, w samo serce Sztokholmu, wiatr przynosił smętny łagodny lament. Nie było to melancholijne wycie syren parowców, które wpływają do portu, ani podniebny krzyk mew: przypominało to głos kobiecy, nabrzmiały bólem.

– To konie z Tivoli, lunaparku nieopodal Skansenu – powiedział cicho książę Eugeniusz.

Stanęliśmy przy jednym z ogromnych okien wychodzących na park, z czołem przyciśniętym do szyb zasnutych niebieskawą, płynącą od morza mgiełką. Ścieżką wzdłuż stoku wzgórza schodziły, potykając się i kulejąc, trzy białe konie, a za nimi żółto ubrana dziewczynka; minęły bramę i zeszły na wąską plażę, przy której tłoczyły się kutry, czółna i łodzie rybackie, czerwono i zielono malowane.

Był jasny dzień wrześniowy, świeży, niemal wiosenny. Jesień zaczynała już czerwienić stare drzewa na Oakhill. Odnogą morską, na której wysokim brzegu wznosi się willa Waldemarsudde, rezydencja księcia Eugeniusza, brata Gustawa V, króla Szwecji, sunęły duże szare parowce z ogromnymi flagami szwedzkimi – żółty krzyż na błękitnym polu – wymalowanymi na kadłubie. Stada mew wydawały chrapliwe żałosne krzyki podobne do płaczu dziecka. W dole, wzdłuż nabrzeży Nybroplan i Strandvägen, kołysały się białe stateczki kursujące między Sztokholmem a wysepkami archipelagu i noszące dźwięczne nazwy szwedzkich miast i wysp. Za arsenałem wzbijał się niebieski obłok dymu, który stada przelatujących mew przecinały raz po raz białym błyskiem. Chwilami wiatr przynosił dźwięki orkiestry od strony Belmannsro i Hasselbacken oraz wesoły gwar tłumu marynarzy, żołnierzy, dziewcząt i dzieciaków zgromadzonych dokoła akrobatów, żonglerów i wędrownych muzykantów, którzy od rana do nocy produkują się przed bramami Skansenu.

Książę Eugeniusz wiódł za końmi serdecznym spojrzeniem, opuściwszy powieki naznaczone delikatnymi zielonkawymi żyłkami. Widziana tak z profilu, w łagodnym świetle zachodu, twarz ta o nieco obrzmiałych, łakomych wargach, z białymi wąsami nadającymi jej dobroduszny wyraz, z orlim nosem i wysokim czołem uwieńczonym siwą kędzierzawą czupryną, potarganą jak u zbudzonego przed chwilą dziecka – wyglądała niby medal z wizerunkiem Bernadotte’a. Z całej królewskiej rodziny książę Eugeniusz najbardziej przypomina tego napoleońskiego marszałka, który stał się założycielem szwedzkiej dynastii. Czysty, ostry, niemal twardy profil tworzył szczególny kontrast z łagodnością spojrzenia, z subtelnym wykwintem dykcji, z gestami pięknych rąk Bernadotte’ów, o wąskich białych palcach. (Kilka dni przedtem oglądałem w jednym ze sztokholmskich sklepów hafty, które własnoręcznie wykonuje król Gustaw V w długie wieczory zimowe, spędzane w otoczeniu rodziny i najbliższych dostojników dworu, w pałacu królewskim projektowanym przez Tessina albo podczas białych nocy letnich na zamku Drottningholm; wdzięk tych haftów, delikatność rysunku i subtelność ściegu przywodzą na myśl dawny kunszt wenecki, flamandzki czy francuski). Książę Eugeniusz nie haftuje: jest malarzem. Nawet styl jego ubioru ma w sobie coś z artystycznej swobody i nonszalancji Montmartre’u sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy i Montmartre, i książę Eugeniusz byli młodzi. Ubrany był w grubą marynarkę z harris tweed koloru tabaczkowego, staroświeckiego kroju, zapiętą do samej góry. Na tle bladoniebieskiej koszuli, w niewyraźne białe prążki, mocniejszym akcentem błękitu był szydełkowy krawat spleciony na kształt warkocza.

– Co dzień o tej porze schodzą do morza – powiedział książę Eugeniusz cicho.

W różowo-błękitnym zmierzchu widok tych trzech białych koni, z towarzyszącą im żółto ubraną dziewczynką, był smutny i bardzo piękny. Stojąc po kolana w wodzie, kołysały łbami, rozwiewając grzywy na długich, w łuk wygiętych szyjach – i rżały.

Słońce zachodziło. Od wielu już miesięcy nie widziałem zachodu słońca. Po długim lecie północnym, po niekończącym się, nieprzerwanym letnim dniu bez świtów i zmierzchów, niebo zaczynało wreszcie blednąć ponad lasami i morzem, ponad dachami miasta; coś na kształt cienia (a może był to tylko refleks cienia, cień cienia?) zaczynało gęstnieć na wschodzie. Noc rodziła się po trochu, noc czuła i delikatna; nad lasami i nad jeziorami niebo płonęło, skręcając się w ogniu zachodu jak liść dębowy w jesiennym ognisku.

Pośród drzew parku, na bladym tle północnego pejzażu, kopie Rodinowskiego Myśliciela i Nike z Samotraki, wyrzeźbione w marmurze nazbyt białym, przypominały w sposób nieoczekiwany i władczy gust paryskiego fin de siècle’u, dekadencji i parnasizmu, wprowadzając w atmosferę Waldemarsudde jakiś element swawoli i fałszu. Również w obszernym pokoju, w którym staliśmy przy wielkim oknie, dotykając czołem szyb – w tym pokoju książę Eugeniusz studiuje i tworzy – snuło się jeszcze tęskne i przytłumione echo paryskiego estetyzmu owych czasów, około roku 1888, kiedy książę Eugeniusz miał swoje „studio” w Paryżu (mieszkał przy rue de Monceau jako Monsieur Oscarson) i był uczniem Puvis de Chavannes’a i Bonnata. Na ścianach wisiało trochę jego młodzieńczych płócien – pejzaże z Île-de-France, znad Sekwany, z Vallée-de-Chevreuse, z Normandii, portrety modelek z włosami rozpuszczonymi na nagich ramionach, poza tym obrazy Zorna i Josephsona. Dębowe gałęzie o purpurowych, złoto żyłkowanych liściach wyłaniały się z porcelanowych amfor z Mariebergu i Rörstrandu malowanych przez Isaaka Grünewalda stylem Matisse’a. Ogromny piec z białej majoliki ozdobiony z frontu wypukłorzeźbą – dwie skrzyżowane strzały, a nad nimi zamknięta korona szlachecka – zajmował jeden kąt pokoju. W kryształowej wazie z Orrefors kwitł prześliczny krzew mimozy, który książę Eugeniusz przywiózł z jakiegoś ogrodu na południu Francji. Przymknąłem na chwilę oczy: tak, to był zapach Prowansji, zapach Awinionu, Nîmes, Arles; wydychałem woń Morza Śródziemnego, Włoch, Capri.

– Chciałbym i ja mieszkać na Capri jak Axel Munthe – odezwał się książę Eugeniusz. – Podobno żyje tam w otoczeniu kwiatów i ptaków. Zastanawiam się czasem – dodał z uśmiechem – czy on naprawdę tak lubi kwiaty i ptaki.

– Kwiaty lubią go bardzo – powiedziałem.

– A ptaki lubią go także?

– Biorą go za stare drzewo – wyjaśniłem – za stare uschnięte drzewo.

Książę Eugeniusz uśmiechał się, przymykając oczy. Jak zawsze, tak i tego roku Axel Munthe spędził lato na zamku Drottningholm, jako gość króla, i właśnie dopiero przed kilku dniami wyruszył w powrotną drogę do Włoch. Żałowałem, że się z nim rozminąłem w Sztokholmie. Pięć czy sześć miesięcy przedtem, na Capri, w przeddzień mego wyjazdu do Finlandii, poszedłem do wieży Materita pożegnać się z Munthem, który chciał dać mi kilka listów – do Svena Hedina, Ernsta Mankera i innych swoich sztokholmskich przyjaciół. Axel Munthe czekał na mnie pod piniami i cyprysami Materity: stał sztywno wyprostowany, chmurny, w zielonym płaszczu narzuconym na ramiona, w kapeluszu krzywo wciśniętym na rozczochraną głowę. Jego żywe złośliwe oczy ukryte były za czarnymi okularami, które nadawały mu ów wygląd na poły tajemniczy, na poły groźny, jaki miewają niewidomi. Munthe trzymał na smyczy wilczura i choć pies wydawał się zupełnie łagodny, jego pan, zaledwie zobaczył mnie nadchodzącego, zaczął wołać, żebym się zanadto nie przybliżał. „Z daleka!” – krzyczał, wymachując ręką i zaklinając psa, żeby się na mnie nie rzucił i nie rozszarpał; udawał, że go z wielkim trudem powstrzymuje, że po prostu nie może sobie dać rady z tą swoją dziką bestią; pies tymczasem przyglądał mi się, merdając wesoło i przyjaźnie ogonem, ja zaś zbliżałem się powoli i udawałem strach, chętnie włączając się w tę nieszkodliwą komedię.

Axel Munthe, kiedy jest w dobrym humorze, lubi improwizować takie scenki i zabawiać się kosztem swoich gości. Możliwe, że był to właśnie jego pierwszy pogodny dzień po wielomiesięcznej zaciekłej samotności. Miał za sobą smutną jesień, którą przeżył pod terrorem własnych ponurych kaprysów, dręczony melancholią, całe dni spędzając w zamknięciu w tej swojej posępnej wieży, ponadgryzanej, niby stary gnat, ostrymi zębami libeccio, wiatru wiejącego od Ischii, i tramontany przynoszącej od Wezuwiusza aż na Capri ostrą woń siarki; zamknięty na klucz w swoim fałszywym więzieniu przesiąkniętym morską wilgocią, pośród fałszywych stałych obrazów, fałszywych rzeźb greckich, rzekomo piętnastowiecznych madonn wyrzeźbionych w drzewie z resztek jakiegoś mebla w stylu Ludwika XV.

Tego dnia Munthe wydawał się pogodny. Zaczął mi nagle opowiadać o ptakach z Capri. Mówił, że każdego wieczoru, przed zachodem słońca, wychodzi ze swojej wieży i powoli, ostrożnie stawiając kroki, zapuszcza się pomiędzy drzewa parku w zielonym płaszczu na ramionach, w starym kapeluszu krzywo wciśniętym na rozczochraną głowę, z oczyma ukrytymi za ciemnym szkłem okularów. Idzie tak aż do miejsca, gdzie drzewa rosną rzadziej, rozstępują się, ukazując trawie kawał błękitnego nieba, niby zwierciadło. Tam się zatrzymuje i stoi prosto, sztywny, chudy, podobny do starego pnia wysuszonego słońcem, stwardniałego wskutek zimna i burz, ze szczęśliwym uśmiechem czającym się w kosmykach jego bródki starego fauna. Czeka. I ptaki zlatują się do niego całymi chmarami, świergoczą serdecznie, siadają mu na ramionach, na rękach, na kapeluszu, dziobią go w nos, w usta, w uszy. Munthe stoi tak, nieruchomo, gawędząc ze swoimi małymi przyjaciółmi wdzięcznym capryjskim dialektem, dopóki słońce nie zatonie w błękitnozielonym morzu. Wtedy ptaki odlatują do swoich gniazd, wszystkie naraz, z głośnym pożegnalnym trelem.

– Ah, cette canaille de Munthe! – powiedział książę Eugeniusz serdecznie, a jego głos drżał lekko.

Przechadzaliśmy się czas jakiś po parku, pod wzdymanymi wiatrem piniami, potem Axel Munthe zaprowadził mnie do najwyżej położonego pokoju swojej wieży. Dawniej musiało to być coś w rodzaju spichrza, teraz urządził tam sobie pokój sypialny przeznaczony na owe dni czarnej melancholii, kiedy zamyka się tam niby w celi więziennej, zatykając uszy watą, żeby nie słyszeć żadnego ludzkiego głosu. Usiadł na zydlu, umieszczając grubą laskę między kolanami, ze smyczą wilczura omotaną dokoła przegubu ręki. Leżący u jego stóp pies wpatrywał się we mnie jasnymi smutnymi oczyma. Axel Munthe uniósł w górę twarz, nagle spochmurniałą. Powiedział, że nie może sypiać, że wojna odebrała mu sen; całe noce spędza na niespokojnym czuwaniu, słuchając szumu wiatru w drzewach i dalekiego odgłosu morza.

– Mam nadzieję – powiedział – że nie przyszedł pan tutaj mówić mi o wojnie.

– Nie będę nic mówił o wojnie – zapewniłem.

– Dziękuję – rzekł Munthe. I nagle zapytał, czy to prawda, że Niemcy są tak niesłychanie okrutni.

– Ich okrucieństwo wynika ze strachu – odpowiedziałem – są wprost chorzy ze strachu. To chory naród, ein krankes Volk.

– Tak, ein krankes Volk – powtórzył Munthe, uderzając końcem laski w podłogę. A po chwili milczenia zapytał znowu, czy to prawda, że Niemcy tak łakną krwi i zniszczenia.

– Boją się – odpowiedziałem – boją się wszystkiego i wszystkich, zabijają i niszczą ze strachu. Nie znaczy to, żeby się bali śmierci: żaden Niemiec, mężczyzna ani kobieta, starzec ani dziecko, nie boi się śmierci. Ani też nie boją się cierpienia. W pewnym sensie można powiedzieć, że oni lubią cierpienie. Ale boją się wszystkiego, co jest żywe, wszystkiego, co żyje wokół nich, a także wszystkiego, co się od nich różni. Choroba, na którą cierpią, jest bardzo tajemnicza. Najwięcej boją się istot słabych, bezbronnych, chorych, kobiet, dzieci. Boją się też starców. Ich lęk budził zawsze we mnie głęboką litość. Gdyby Europa miała dla nich litość, może Niemcy ozdrowieliby ze swojej okropnej choroby.

– A więc są okrutni, a więc to prawda, że masakrują ludzi bez żadnego miłosierdzia? – przerwał mi Munthe, niecierpliwie stukając laską o podłogę.

– Tak, to prawda – odpowiedziałem. – Mordują bezbronnych, wieszają Żydów na drzewach pośrodku wsi, palą ich żywcem w domach jak szczury, rozstrzeliwują chłopów i robotników na podwórzach kołchozów i fabryk. Widziałem ich, jak śmiali się, jedli i spali w cieniu trupów kołyszących się na gałęziach drzew.

– Tak, ein krankes Volk – powiedział Munthe, zdejmując okulary, żeby starannie przetrzeć ich szkła chustką. Powieki miał opuszczone, nie mogłem dojrzeć jego oczu. Po chwili zapytał, czy to prawda, że Niemcy zabijają ptaki.

– Nie, to nieprawda – odpowiedziałem – nie mają czasu zajmować się ptakami, ledwie im go starcza dla ludzi. Mordują Żydów, robotników, chłopów, podpalają miasta i wsie z dziką furią, ale ptaków nie zabijają. Ach, ileż prześlicznych ptaków żyje w Rosji! Są może jeszcze piękniejsze od tych na Capri.

– Piękniejsze niż ptaki na Capri? – zapytał Axel Munthe zirytowanym głosem.

– Piękniejsze i szczęśliwsze – potwierdziłem. – Na Ukrainie są niezliczone gatunki prześlicznych ptaków. Fruwają całymi tysiącami, świergoczą wśród akacji, siadają leciutko na srebrzystych gałązkach brzóz, na kłosach zboża, na złotych rzęsach słoneczników, wydziobując ziarenka z ich wielkich czarnych oczu. Śpiewają bez przerwy przy wtórze armat, przy szczęku karabinów maszynowych, w szumie samolotów nad niezmierzoną ukraińską równiną. Siadają na ramionach żołnierzy, na siodłach, na grzywach końskich, na jaszczach, na lufach karabinów, na wieżyczkach pancerów, na butach zabitych. Nie boją się umarłych. Drobne, żwawe, wesołe ptaszki, jedne szare, inne zielone, czerwone, jeszcze inne żółte. Niektóre mają czerwone czy niebieskie tylko brzuszki, inne – tylko szyjki lub ogonki. Są białe z błękitnym gardziołkiem, a widziałem też bardzo maleńkie i bardzo dumne z siebie, zupełnie białe, niepokalane. O świcie zaczynają świergotać w zbożu, a Niemcy podnoszą głowy, zbudzeni ze swoich ponurych snów, i słuchają ich radosnego śpiewu. Tysiące tych ptaszków przelatują nad polami bitew nad Dniestrem, Dnieprem i Donem; świergoczą wolne i radosne i nie boją się wojny, nie boją się Hitlera ani SS, ani gestapo, nie przysiadają na gałązkach, żeby przyglądać się rzeziom, tylko szybują wysoko po niebie, śpiewając, towarzyszą z wysoka wojskom w marszu przez bezkresną równinę. Ach, naprawdę piękne są ukraińskie ptaki!

Axel Munthe podniósł zwieszoną głowę, zdjął czarne okulary, spojrzał na mnie swoimi żywymi złośliwymi oczyma i uśmiechnął się.

– Całe szczęście, że Niemcy nie zabijają ptaków – powiedział. – Jestem naprawdę szczęśliwy, że nie zabijają ptaków.

– On ma rzeczywiście czułe serce i duszę prawdziwie szlachetną, ten nasz drogi Munthe – powiedział książę Eugeniusz.

Nagle od strony morza doleciało długie żałosne rżenie. Książę Eugeniusz wzdrygnął się i otulił obszernym płaszczem z szarej wełny porzuconym na poręczy fotela.

– Chodźmy popatrzeć na drzewa – powiedział. – Drzewa są bardzo piękne o tej porze.

Wyszliśmy do parku. Zaczynało się robić chłodno, niebo na wschodzie miało barwę matowego srebra. Powolne zamieranie światła, powrót nocy i pogody. Miałem wrażenie, że wojna się skończyła, że Europa jeszcze żyje, the glory that was itd., the grandeur that was⁴ itd. Przez całe lato byłem w Laponii, na froncie pod Petsamo i Lizą, w ogromnych lasach Inari, w martwej księżycowej tundrze arktycznej, oświetlonej okrutnym blaskiem nigdy niezachodzącego słońca. Teraz te pierwsze zmierzchy jesienne miały mi przywrócić poczucie ciepła, odpoczynku, pogodnego życia, nieskażonego nieustającą obecnością śmierci. Otulałem się w ten zmierzch, nareszcie odnaleziony, niby w miękki wełniany koc. Powietrze miało w sobie ciepło i zapach kobiety.

Przyjechałem do Sztokholmu przed kilkoma zaledwie dniami, po długim pobycie w szpitalu w Helsinkach; w Szwecji odnajdywałem ową słodycz spokojnego życia, która dawniej stanowiła urok Europy. Po wielu miesiącach dzikiej samotności na dalekiej Północy, wśród Lapończyków – łowców niedźwiedzi, pasterzy renów, poławiaczy łososi – zapomniane już obrazy spokojnego pracowitego życia, które ze zdumieniem oglądałem na ulicach Sztokholmu, wprawiały mnie w stan upojenia, niemal półprzytomności. Zwłaszcza kobiety; ten atletyczny, a zarazem łagodny wdzięk jasnych i przejrzystych kobiet szwedzkich o oczach niebieskich, włosach barwy starego złota, czystym uśmiechu i drobnych stromych piersiach, sterczących dumnie niby dwie honorowe odznaki za dzielność fizyczną albo dwa medale pamiątkowe osiemdziesiątej piątej rocznicy urodzin króla Gustawa V – przywracały mi poczucie urody życia. A cienie pierwszych zachodów słońca dodawały im jeszcze jakiegoś intymnego, tajemniczego uroku.

Po ulicach skąpanych w błękitnym świetle, pod niebem z białego jedwabiu, w powietrzu rozjaśnionym białymi refleksami domów chodziły kobiety podobne do niebiesko-złotych komet. Ich uśmiech był ciepły, ich spojrzenie pełne niewinnej ekstazy. Pary splecione uściskiem na ławkach Gamla Gården, pod drzewami już wilgotnymi od wieczornej rosy, wyglądały jak żywe obrazy skopiowane z Fästlig Scen Josephsona. Niebo nad dachami, domy na wybrzeżu, żaglowce i parowce przycumowane przy Strömie i wzdłuż Strandvägen miały błękitną barwy porcelany z Mariebergu i Rörstrandu – błękit morza między wysepkami archipelagu albo jeziora Melar koło Drottningholm, albo lasów dokoła Saltsjöbaden, błękit obłoków nad ostatnimi dachami Valhallavägen; ów błękit, który daje się dostrzec w każdej bieli dalekiej Północy, w śniegach, rzekach, jeziorach i lasach północnych, w stiukach neoklasycznej architektury szwedzkiej, w niezdarnych biało lakierowanych meblach pseudo Ludwik XV, zapełniających chłopskie domy Norrlandu i Laponii; błękit, o którym mówił mi swoim ciepłym głosem Anders Österling, przechadzając się pomiędzy kolumnami z białego drzewa o złoconych doryckich żłobkowaniach w sali posiedzeń Akademii Szwedzkiej w Gamla Staden; mleczny błękit sztokholmskiego nieba przed świtem, kiedy upiory, wałęsające się przez całą noc po ulicach miasta (północ jest ojczyzną upiorów: nawet drzewa, domy i zwierzęta są upiorami wymarłych drzew, domów i zwierząt), powracając do siebie, przeciągają ulicami, podobne do błękitnych cieni; śledziłem je z mego okna w Grand Hotelu albo z okien domu Strindberga – domu z czerwonej cegły pod numerem 10 przy Karlaplan, gdzie mieszkał Maioli, sekretarz poselstwa włoskiego, a o piętro wyżej chilijska śpiewaczka Rosita Serrano (dziesięć jamników Rosity Serrano dreptało po schodach tam i z powrotem, poszczekując, głos Rosity ochrypły a słodki przebijał się przez akordy gitary, a ja śledziłem wzrokiem błąkające się w dole, na placu, błękitne upiory, te same, które Strindberg spotykał na schodach, wracając o świcie do domu, albo zastawał je siedzące w przedpokoju, śpiące na jego łóżku lub stojące przy oknach, blade na tle bladego nieba, dające jakieś znaki niewidzialnym przechodniom. Poprzez szept fontanny na środku Karlaplan słychać było szelest liści chwiejących się w lekkiej bryzie wiejącej rankiem od morza).

Usiedliśmy w neoklasycznej świątyńce w głębi parku, w miejscu, gdzie skalny brzeg spada pionowo do morza; patrzyłem, jak białe doryckie kolumny odcinają się łagodnie na błękitnawym tle jesiennego pejzażu. Po trochu narastała we mnie jakaś gorycz, jakiś posępny żal. Okrutne słowa cisnęły mi się na usta, na próżno starałem się je powstrzymać. Prawie bezwiednie zacząłem mówić o jeńcach rosyjskich, którzy oślepli i zdziczali z głodu, zjadali trupy swoich towarzyszy w obozie pod Smoleńskiem, na oczach nieporuszonych tym widokiem oficerów i żołnierzy niemieckich. Czułem grozę i wstyd za moje słowa, byłbym chciał przeprosić księcia Eugeniusza za moją brutalność; on milczał, otulony w swój szary płaszcz, z głową zwieszoną na piersi. Nagle podniósł ją, poruszył ustami, jakby coś chciał powiedzieć, milczał jednak, tylko w jego spojrzeniu wyczytałem bolesny wyrzut.

Szukałem w jego oczach, na jego czole tego samego zimnego okrucieństwa, które malowało się na twarzy obergruppenführera Dietricha, kiedy mu powiedziałem, jak jeńcy radzieccy w obozie pod Smoleńskiem jedli trupy swoich towarzyszy. Dietrich zaczął się wówczas śmiać. Spotkałem obergruppenführera Dietricha, krwawego Dietricha, dowódcę gwardii przybocznej Hitlera, w willi ambasady włoskiej nad brzegiem Wannsee w pobliżu Berlina; zafascynowała mnie jego blada twarz o niewiarygodnie zimnych oczach, jego ogromne uszy i maleńkie usta podobne do pyszczka ryby. Dietrich śmiał się.

– Haben sie ihnen geschmeckt? Czy im smakowały? – I śmiał się, szeroko rozciągając swój rybi pyszczek o różowym podniebieniu, ukazując rybie zęby, gęste i spiczaste.

Chciałem niemal usłyszeć teraz śmiech księcia Eugeniusza wyrażający tyleż okrucieństwa co twarz Dietricha, czekałem, że i on mnie zapyta swoim miękkim, znużonym, jakby dalekim głosem:

– Est-ce qu’ils les mangeaient avec plaisir? Czy chętnie je jedli? – Ale książę Eugeniusz podniósł oczy i wlepił we mnie spojrzenie pełne bolesnego wyrzutu.

Maska głębokiego cierpienia kryła jego twarz. Rozumiał, że i ja cierpię, i patrzył na mnie w milczeniu, z serdecznym współczuciem. Czułem, że jeśli się odezwie, jeżeli powie choćby jedno słowo, jeżeli dotknie mojej ręki – rozpłaczę się. Ale książę Eugeniusz milczał, a mnie cisnęły się na usta okrutne słowa. I nagle spostrzegłem się, że opowiadam o pewnym dniu, kiedy udałem się na front pod Leningradem. Jechałem samochodem przez duży las w okolicy Oranienbaum, razem z oficerem niemieckim, lejtnantem Schultzem ze Stuttgartu. Pochodził z samej doliny Neckaru, tej „doliny poetów”, mówił Schultz i opowiadał mi o Hölderlinie, o szaleństwie Hölderlina. „Nie był wariatem, był aniołem” – mówił Schultz, robiąc ręką powolny niejasny gest, jakby rysował coś w mroźnym powietrzu; a patrzył przy tym w górę, zdawał się śledzić oczyma lot anioła. Las był głęboki, oślepiająca biel śniegu rzucała na pnie drzew niebieskawe refleksy, wóz z łagodnym szelestem sunął oblodzonym śladem, a Schultz mówił: „Hölderlin w Szwarcwaldzie polatywał między drzewami niby wielki ptak”, a ja milczałem, patrząc na gęsty groźny bór dokoła nas i słuchając chrzęstu kół na pokrytej lodem drodze. Schultz zaczął deklamować wiersze Hölderlina:

Nad łąkami Neckaru, nad Renem

Wszystkie myślą, że w żadnej innej

Stronie nie byłoby im lepiej.

Lecz ja chcę w góry Kaukazu!⁵
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: