Lolita - Vladimir Nabokov - ebook

Lolita ebook

Vladimir Nabokov

4,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najgłośniejsza powieść Vladimira Nabokova, uznawana za arcydzieło literatury światowej. Humbert Humbert – uczony, esteta i romantyk – zakochuje się bez pamięci w Dolores Haze, dwunastoletniej dziewczynce o jedwabistej skórze, która jest córką jego gospodyni. Czterdziestolatek ogarnięty obsesją na punkcie dziewczynki zgadza się na poślubienie pani Haze tylko po to, żeby być blisko Lolity.

Lolita” to arcydzieło o obsesji, złudzeniach i pożądaniu, do dziś budzące kontrowersje oraz gorące dyskusje o granice w literaturze.

Vladimir Nabokov (1899–1977) – pisarz rosyjski i amerykański, filolog. Pierwsze dziewięć powieści napisał w języku rosyjskim, później tworzył w języku angielskim. Lolita, najbardziej popularne dzieło autora, wydana w 1955 roku, ukazuje zamiłowanie do zawiłych gier słownych i opisowych szczegółów, które charakteryzowały jego powieści. Hobbystycznie Nabokov zajmował się układaniem zadań szachowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 509

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Vladimir Nabokov

LOLITA

przełożył Michał Kłobukowski

Tytuł oryginału: Lolita

Copyright © 1955, Vladimir Nabokov

All rights reserved

Copyright © for this edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Copyright © for the Polish translation by Michał Kłobukowski, MMXXI

Wydanie XI

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przedmowa

„Lolita, albo wyznania owdowiałego europida” – pod takim podwójnym tytułem otrzymał niżej podpisany dziwne stronice, które poprzedza niniejsza nota. „Humbert Humbert”, ich autor, zmarł w areszcie na zakrzepicę tętnicy wieńcowej szesnastego listopada 1952 roku, kilka dni przed planowanym początkiem procesu. Jego adwokat, a mój bliski przyjaciel i krewny, wielce szanowny Clarence Choate Clark, obecnie członek palestry Obwodu Columbii, prosząc mnie o zredagowanie rękopisu, powodował się klauzulą z testamentu klienta, upoważniającą mego znakomitego kuzyna, aby wedle uznania pokierował wszelkimi działaniami, jakich będzie wymagało przygotowanie Lolity do druku. Na decyzji pana Clarka zaważyć mógł fakt, iż wybrany przezeń redaktor otrzymał niedawno Nagrodę Polinga za skromne dziełko (Czy zmysły są zmyślne?), w którym omawia pewne chorobliwe stany i perwersje.

Żaden z nas nie przewidział, że zadanie moje okaże się tak proste. Poprawiłem oczywiste solecyzmy i starannie usunąłem kilka detali, które mimo wysiłków samego „H.H.” uparcie wyłaniały się z tekstu niby drogowskazy i kamienie nagrobne (demaskując w ten sposób pewne miejsca i osoby, których tożsamość należało raczej zataić, kierując się dobrym smakiem, i oszczędzić z litości), lecz pominąwszy owe ingerencje, przedstawiam ten niezwykły pamiętnik w postaci nienaruszonej. Dziwaczny pseudonim autora jest jego własnym wynalazkiem; maskę tę – spod której zdaje się pałać hipnotyczne spojrzenie dwojga oczu – trzeba było oczywiście zostawić bez zmian, zgodnie z życzeniem tego, kto ją nosił. Tylko rym łączy nazwisko „Haze” z prawdziwym nazwiskiem bohaterki, lecz jej imię zbyt organicznie splecione jest z najbardziej wewnętrzną tkanką książki, aby można je było zmienić; nie ma też (jak czytelnik sam się przekona) żadnej po temu praktycznej potrzeby. Osoby dociekliwe znajdą wzmianki o zbrodni „H.H.” w gazetach codziennych z września i października 1952 roku; jej przyczyna i cel pozostałyby zupełną zagadką, gdyby niniejszemu pamiętnikowi nie pozwolono trafić w krąg światła lampy na moim biurku.

Na użytek staroświeckich czytelników, którzy śledząc losy „prawdziwych” ludzi, pragną przekroczyć ramy tej „z życia wziętej” opowieści, przytoczyć można liczne szczegóły uzyskane od pana „Windmullera” z „Ramsdale”, on sam woli jednak się nie ujawniać, w obawie, że „długi cień tej żałosnej i odrażającej historii” padłby na społeczność, której członkiem pan „Windmuller” z dumą się mieni. Jego córka „Louise” jest obecnie na drugim roku koledżu. „Mona Dahl” studiuje w Paryżu. „Rita” wyszła niedawno za właściciela hotelu na Florydzie. Pani „Richardowa F. Schiller” zmarła w połogu, urodziwszy martwą dziewczynkę, w dniu Bożego Narodzenia 1952 roku, w Gray Star, osadzie położonej w najdalej na północny zachód wysuniętym zakątku kraju. „Vivian Darkbloom” napisała biografię zatytułowaną Mój Kuku, która wkrótce ma się ukazać, a pewni krytycy na podstawie maszynopisu uznali tę książkę za jej najlepszą. Dozorcy odnośnych cmentarzy meldują, że żaden z duchów nie straszy.

Jeśli potraktować ją po prostu jako powieść, Lolita mówi o sytuacjach i emocjach, które pozostałyby dla czytelnika irytująco niejasne, gdyby ich opisy pozbawiono koloru, stosując trywialne uniki. Prawdą jest, że w całym dziele nie pojawia się ani jedno nieprzyzwoite słowo; krzepki filister, którego współcześnie obowiązujące konwencje nauczyły przyjmować bez zastrzeżeń obfitość czteroliterowego słownictwa w banalnej powieści, będzie wręcz zaszokowany zupełnym jego brakiem w tej książce. Gdyby jednak wydawca dla spokoju ducha piszącego te słowa paradoksalnego świętoszka spróbował rozcieńczyć lub pominąć sceny, które pewien typ umysłowości może określić mianem „afrodyzjakalnych” (warto w tym kontekście przypomnieć doniosłe orzeczenie, jakie szóstego grudnia 1933 roku wydał sędzia John M. Woolsey w kwestii innej, znacznie mniej powściągliwej książki), należałoby zupełnie zrezygnować z publikacji Lolity, ponieważ te właśnie sceny, które ktoś mógłby nieroztropnie potępić jako samoistne byty zmysłowe, odgrywają jak najściślej funkcjonalną rolę w rozwoju tragicznej opowieści, nieugięcie zdążającej ku czemuś, czemu trudno nie przyznać rangi apoteozy moralnej. Cynik powie może, iż te same uroszczenia zgłasza komercjalna pornografia; człowiek światły odparuje ów zarzut, twierdząc, że płomienne wyznanie „H.H.” to po prostu burza w probówce; że w Ameryce co najmniej dwanaście procent dorosłych mężczyzn – a zdaniem doktor Blanche Schwarzmann (przekaz ustny) jest to i tak ocena ostrożna – rokrocznie w ten lub inny sposób delektuje się osobliwymi doznaniami, które „H.H.” opisuje z taką rozpaczą; że gdyby nasz obłąkany pamiętnikarz skorzystał owego fatalnego lata 1947 z usług kompetentnego psychopatologa, nie doszłoby do katastrofy; lecz nie doszłoby też wtedy do powstania tej książki.

Należy wybaczyć niniejszemu komentatorowi, iż powtarza to, co nieraz już podkreślał w swych własnych książkach i wykładach, a mianowicie, że przymiotnik „obraźliwy” często bywa po prostu synonimem „niezwykłego”; że wielkie dzieło sztuki zawsze oczywiście jest oryginalne, a zatem z samej swej natury winno sprawiać odbiorcy mniej lub bardziej szokującą niespodziankę. Nie mam zamiaru gloryfikować „H.H.”. Jest on niewątpliwie okropny i nikczemny, świeci przykładem moralnego trądu, łączy w sobie drapieżność z żartobliwością w sposób świadczący być może o najgłębszej udręce, lecz bynajmniej nie budzący sympatii. Jest słoniowato kapryśny. Jego mimochodem wtrącane poglądy o ludziach i pejzażach tego kraju często bywają groteskowe. Tętniąca w jego wyznaniach rozpaczliwa uczciwość nie obmywa go z grzechów diabolicznej przebiegłości. Jest nienormalny. Nie jest dżentelmenem. Jakże jednak magicznie potrafią jego rozśpiewane skrzypce wyczarować tkliwość i współczucie dla Lolity, które sprawiają, że jesteśmy pod urokiem książki, choć zarazem brzydzimy się autorem!

Lolita jako opis przypadku klinicznego niewątpliwie stanie się klasyczną pozycją w środowisku psychiatrów. Jako dzieło sztuki wznosi się ona ponad swój aspekt pokutny; a jeszcze ważniejsze dla nas od jej naukowego znaczenia i wartości literackiej jest etyczne oddziaływanie tej książki na poważnego czytelnika; w tym przejmującym studium osobistym kryje się bowiem ogólniejsza nauka; niesforne dziecko, samolubna matka, dyszący szaleniec – są oni czymś więcej aniżeli żywo zarysowanymi postaciami z jedynej w swoim rodzaju historii: przestrzegają nas przed pewnymi niebezpiecznymi prądami; wskazują, gdzie czai się zło. Pod wpływem Lolity my wszyscy – rodzice, opiekunowie społeczni, pedagodzy – winniśmy z jeszcze większą czujnością i wyobraźnią przyłożyć się do pracy, jaką jest wychowywanie pokolenia lepszych ludzi w bezpieczniejszym świecie.

doktorJohn Ray junior

Widworth, Mass.

5 sierpnia 1955

Część pierwsza

1

Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To.

Na imię miała Lo, po prostu Lo, z samego rana, i metr czterdzieści siedem w jednej skarpetce. W spodniach była Lolą. W szkole – Dolly. W rubrykach – Dolores. Lecz w moich ramionach zawsze była Lolitą.

Czy miała poprzedniczkę? Tak, owszem. Mogłoby w ogóle nie być żadnej Lolity, gdybym przed nią pewnego lata nie pokochał innej dziewuszki-jaskółki. W nadmorskim księstwie. Ach, kiedyż? O tyle mniej więcej lat przed narodzeniem Lolity, ile sam wtedy miałem. Na mordercę zawsze można liczyć, że błyśnie kunsztowną prozą.

Panie sędziny, panowie sędziowie, dowodem rzeczowym numer jeden jest coś, co w serafinach, oszukanych, prostych, wzniosłoskrzydłych serafinach budziło zawiść. Spójrzcie na ten cierniowy splot.

2

Urodziłem się w roku 1910 w Paryżu. Mój ojciec, człowiek łagodny i niefrasobliwy, był istnym koktajlem genów: obywatelem szwajcarskim pochodzenia francusko-austriackiego, z kroplą Dunaju w żyłach. Zaraz puszczę w koło serię ślicznych pocztówek o modrym połysku. Ojciec miał luksusowy hotel na Riwierze. Jego z kolei ojciec i obaj dziadkowie handlowali – jeden winem, drugi drogimi kamieniami, trzeci jedwabiem. W wieku lat trzydziestu ożenił się z młodą Angielką, córką alpinisty Jerome’a Dunna, wnuczką dwóch proboszczów z hrabstwa Dorset, którzy byli znawcami mało zbadanych dziedzin – jeden paleopedologii, drugi harf eolskich. Moja nader fotogeniczna matka zginęła w jakimś kuriozalnym wypadku (piknik, piorun), kiedy miałem trzy lata, i prócz wygrzanego zakamarka w najbardziej mrocznej przeszłości nic z niej nie ocalało w dziuplach i kotlinach pamięci, nad którymi, jeśli ścierpicie jeszcze mój styl (piszę to pod ścisłą obserwacją), zaszło słońce mojego niemowlęctwa: wiecie przecież, jak wonne okruchy dnia zawisają wraz z muszkami przy rozkwitłym żywopłocie, jak nagle wdziera się między nie wędrowiec, u stóp wzgórza, latem o zmierzchu; puszyste ciepło, złote muszki.

Starsza siostra matki, Sybil, którą poślubił, a następnie zaniedbał kuzyn ojca, była w mojej najbliższej rodzinie kimś w rodzaju darmowej guwernantki i gosposi. Mówiono mi potem, że kochała się w moim ojcu, on zaś z lekkim sercem wykorzystał to w pewien deszczowy dzień i zapomniał, nim niebo się przejaśniło. Ogromnie ją lubiłem, pomimo surowości – jakże zgubnej – niektórych jej zasad. Chciała chyba, żebym wyrósł z biegiem lat na lepszego wdowca niż mój ojciec. Ciotka Sybil miała lazurowe oczy w różowych obwódkach i woskową cerę. Pisała wiersze. Była poetycko przesądna. Twierdziła, że umrze tuż po moich szesnastych urodzinach, i rzeczywiście umarła. Jej mąż, przedsiębiorczy domokrążca od perfum, większość czasu spędzał w Ameryce, gdzie też w końcu założył własną firmę i nabył nieruchomość.

Rosłem więc – szczęśliwe zdrowe dziecię w promiennym świecie książek z obrazkami, czystego piasku, drzew pomarańczowych, przyjaznych psów, morskich widoków i uśmiechniętych twarzy. Wspaniały hotel „Mirana” kręcił się wokół mnie niby prywatny kosmos, uniwersum o białych ścianach zawarte w tym większym, niebieskim kosmosie, który pałał na zewnątrz. Wszyscy – od pomywacza w fartuchu aż do potentata we flanelach – lubili mnie, wszyscy rozpieszczali. Starszawe Amerykanki, podpierając się laseczkami, kłoniły się nade mną niczym wieże z Pizy. Zrujnowane księżniczki rosyjskie kupowały mi kosztowne bonbony, choć nie miały czym zapłacić memu ojcu. On zaś, mon cher petit papa, zabierał mnie na wycieczki łódką lub rowerami, uczył pływać, nurkować, jeździć na nartach wodnych, czytał mi Don Kichota i Nędzników, a ja uwielbiałem go, szanowałem i cieszyłem się, ilekroć zdarzało mi się podsłuchać, jak służba roztrząsa przymioty rozmaitych jego przyjaciółek, tych pięknych i dobrych istot, które otaczały mnie taką uwagą i czule gruchając, lały drogocenne łzy nad moim radosnym półsieroctwem.

Uczęszczałem do angielskiej szkoły oddalonej o parę kilometrów od domu; grałem w rakiety i w pięciorniaka, miałem same dobre stopnie i świetne stosunki zarówno z kolegami, jak i z nauczycielami. Jedyne zdarzenia niewątpliwie seksualnej natury, jakie pamiętam sprzed trzynastych urodzin (czyli z czasów, kiedy jeszcze nie znałem mojej małej Annabel), to poważna, przyzwoita i czysto teoretyczna rozmowa o niespodziankach wieku pokwitania, przeprowadzona w szkolnym ogrodzie różanym z małym Amerykaninem, synem słynnej podówczas aktorki filmowej, którą chłopiec ten nieczęsto widywał w świecie trójwymiarowym, oraz szereg interesujących reakcji mojego organizmu na widok pewnych fotografii, w barwach od perłowej do umbry, z nieskończenie miękkimi szczelinami, ilustrujących przepyszne dzieło Pichona La Beauté Humaine, które wykradłem z biblioteki hotelowej, spod góry roczników pisma „Graphics” w marmurkowej oprawie. Nieco później ojciec swoim uroczo dobrotliwym tonem przekazał mi całą wiedzę o seksie, jakiej jego zdaniem potrzebowałem, tuż zanim posłał mnie jesienią roku 1923 do liceum w Lyonie (gdzie spędziliśmy potem trzy kolejne zimy); niestety, latem tego samego roku zwiedzał Włochy w towarzystwie madame de R. i jej córki, a ja nie miałem komu się poskarżyć, kogo się poradzić.

3

Annabel pochodziła, tak jak piszący te słowa, z mieszanej rodziny: w jej przypadku pół angielskiej, pół holenderskiej. Twarz jej pamiętam dziś znacznie mniej wyraźnie niż parę lat temu, zanim poznałem Lolitę. Istnieją dwa typy pamięci wzrokowej: jeden polega na umiejętnym odtwarzaniu obrazu w laboratorium umysłu, z otwartymi oczami (i ukazuje mi Annabel poprzez takie ogólniki jak „skóra barwy miodu”, „szczupłe ręce”, „włosy szatynki ostrzyżone na pazia”, „długie rzęsy”, „duże czerwone usta”); typ drugi pozwala natychmiast wywołać na ciemnym podbiciu zamkniętych powiek obiektywną, absolutnie optyczną replikę ukochanej twarzy, widemko w naturalnych kolorach (i tak właśnie widzę Lolitę).

Opisując Annabel, narzucę sobie zatem ścisłe ograniczenia i powiem tylko, że było to prześliczne dziecko, o kilka miesięcy młodsze ode mnie. Jej rodzice od dawna przyjaźnili się z moją ciotką, sztywną jak i oni. Wynajmowali willę w pobliżu hotelu Mirana. Łysy pan Leigh, cały w brązach, i tłusta, upudrowana pani Leigh (Vanessa, z domu van Ness). Jakiż budzili we mnie wstręt! My dwoje początkowo rozmawialiśmy o sprawach marginalnych. Annabel raz po raz nabierała w dłoń drobnego piasku i unosząc rękę, przesiewała go przez palce. Pod względem umysłowym byliśmy uformowani tak jak wszystkie inteligentne dzieci, które w naszych czasach i sferach stały u progu lat nastu, raczej więc nie należy dopatrywać się zbyt wiele indywidualnego geniuszu w tym, że interesowała nas mnogość zamieszkanych światów, wyczynowy tenis, nieskończoność, solipsyzm i temu podobne. Miękkość i kruchość młodziutkich zwierzątek sprawiała nam ten sam dotkliwy ból. Annabel chciała zostać pielęgniarką w jakimś głodującym azjatyckim kraju; ja chciałem zostać sławnym szpiegiem.

Natychmiast, obłędnie, niezdarnie, bezwstydnie, boleśnie zakochaliśmy się w sobie; należy dodać, że i beznadziejnie, bo tę frenetyczną żądzę posiadania dałoby się ukoić jedynie wtedy, gdybyśmy dosłownie wessali i wchłonęli nawzajem każdą cząstkę swych dusz i ciał; a tymczasem nie mogliśmy nawet się sparzyć, po czemu dzieci uliczne bez trudu znalazłyby sposobność. Raz tylko spotkaliśmy się nocą w jej ogrodzie (później opowiem o tym szerzej) i po tej jednej szalonej próbie nie puszczano nas w miejsca bardziej ustronne niż zatłoczona część plaży, gdzie pozostawaliśmy poza zasięgiem słuchu, lecz nie wzroku starszych. Na miękkim piasku, o kilka metrów od nich, przez cały ranek leżeliśmy skamieniali w paroksyzmie pożądania, wykorzystując każdą błogosławioną fałdkę czasoprzestrzeni, aby się dotykać: jej dłoń, na wpół ukryta w piachu, pełzła ku mnie, smukłe smagłe palce kroczyły lunatycznie, coraz bliższe; potem opalizujące kolano rozpoczynało długą, ostrożną podróż; czasem przypadkowy szaniec wzniesiony rękami młodszych dzieci dość nas zasłaniał, żebyśmy mogli się musnąć słonymi ustami; te niepełne zespolenia tak rozdrażniały nasze młode, zdrowe i niedoświadczone ciała, że nawet zimna błękitna woda, pod którą dalej wczepialiśmy się w siebie, nie przynosiła ulgi.

Wśród skarbów, jakie pogubiłem w trakcie swych dorosłych peregrynacji, było pewne zdjęcie zrobione przez moją ciotkę: Annabel, jej rodzice i stateczny, starszawy, kulawy pan, niejaki doktor Cooper, który owego lata zalecał się do ciotki, siedzą wokół stolika na ulicy przed kawiarnią.

Annabel wyszła nie najlepiej, przyłapana, gdy pochyla się nad porcją chocolat glacé, więc tylko szczupłe nagie ramiona i przedziałek we włosach można rozpoznać (jeśli dokładnie pamiętam tę fotkę) w słonecznym zmgławieniu, z którym zlewa się jej utracony urok; za to ja, nieco odsunięty od reszty obecnych, zostałem uchwycony z poniekąd dramatyczną ostrością: chmurny chłopiec o krzaczastych brwiach, w ciemnej koszuli sportowej i starannie skrojonych białych szortach, siedzi z nogą założoną na nogę, profilem do obiektywu, i patrzy gdzieś poza kadr. Zdjęcie to zrobiono w dniu kończącym owo fatalne lato, a zaledwie kilka minut później po raz drugi i ostatni spróbowaliśmy przechytrzyć los. Pod najbłahszym pretekstem (była to nasza jedyna szansa i nic poza tym właściwie już się nie liczyło) wymknęliśmy się z kawiarni na plażę, znaleźli odludny spłacheć piasku i odbyli w fiołkowym cieniu czerwonych skał, tworzących coś na kształt jaskini, krótki seans zachłannych pieszczot, mając za świadka tylko czyjeś zgubione ciemne okulary. Klęczałem, gotów posiąść moje ukochanie, gdy dwaj brodaci pływacy, morski starzec i jego brat, wyszli na ląd, rubasznymi okrzykami dodając mi animuszu, a po czterech miesiącach Annabel zmarła w Korfu na tyfus.

4

Raz po raz kartkuję te nieszczęsne wspominki i zadaję sobie pytanie, czy to właśnie wtedy, w migotaniu tego odległego lata, moje życie naznaczyła pierwsza rysa; a może nieumiarkowane pożądanie, jakim pałałem do tamtego dziecka, było jedynie wstępnym symptomem wrodzonej mi predylekcji? Ilekroć próbuję analizować własne apetyty, motywy, czyny i tym podobne, dostaję się we władzę swego rodzaju retrospektywnej fantazji, która umysłowi analitycznemu podsuwa niewyczerpane alternatywy i każdą wyobrażoną ścieżkę rozwidla i rozszczepia bez końca w obłędnie zawikłanym krajobrazie mojej przeszłości. Jestem jednak przekonany, że w pewien magiczny, wręcz opatrznościowy sposób Lolicie dała początek Annabel.

Wiem też, że szok wywołany jej śmiercią utrwalił we mnie pozostałą po tamtym koszmarnym lecie frustrację, która potem przez całą zimną młodość udaremniała mi wszelkie romanse. Duch i ciało stopiły się w nas w sposób doskonały, niepojęty dla dzisiejszej młodzieży – konkretnej, topornej, o szablonowych umysłach. Długo po śmierci Annabel czułem, że jej myśli szybują wśród moich. Na długo przed pierwszym spotkaniem miewaliśmy te same sny. Porównaliśmy dane. Odkryliśmy dziwne zbieżności. W tym samym czerwcu tego samego roku (1919) zabłąkany kanarek wleciał przez okno do naszych domów w dwóch odległych od siebie krajach. O, Lolito, gdybyś to ty tak mnie kochała!

Na zakończenie opowieści o stadium „Annabel” zachowałem relację z naszej pierwszej daremnej schadzki. Pewnego wieczoru moja ukochana zdołała zmylić jadowitą czujność rodziców. W nerwowym, smukłolistnym zagajniku mimozy za ich willą przycupnęliśmy na zrujnowanym kamiennym murku. Poprzez mrok i wrażliwe drzewa widzieliśmy arabeski rozświetlonych okien: podretuszowane pigmentami czułej pamięci ukazują mi się dziś jako karty do gry, pewnie dlatego, że partia brydża zaprzątała wówczas uwagę wroga. Annabel dygotała i wzdrygała się, gdy całowałem kącik jej rozchylonych ust i gorący płatek ucha. Nad nami między sylwetkami długich i wąskich liści blado lśniło parę gwiazd; wibrujące niebo wydawało się równie nagie jak ona pod cienką sukienką. Widziałem jej twarz na niebie, dziwnie wyraźną, jakby emanowała swą własną lekką poświatą. Nogi, te piękne, żywe nogi trzymała nieco rozstawione, a kiedy moja dłoń znalazła to, czego szukała, na dziecięcej twarzy pojawił się marzycielski, niesamowity wyraz na poły rozkoszy, na poły bólu. Siedziała trochę wyżej niż ja, ilekroć więc w swej samotnej ekstazie pragnęła mnie pocałować, schylała głowę sennym, miękkim, omdlewającym ruchem, nieomal żałobnym, gołymi kolanami chwytała mój nadgarstek i ściskała, aby wnet znów go puścić; drżące usta wykrzywione goryczą jakiegoś sekretnego eliksiru z sykiem zaczerpywały tchu, sunąc ku mej twarzy. Próbowała ukoić miłosny ból, zrazu szorstko trąc suchymi wargami o moje wargi; potem miła moja z nerwowym szastnięciem włosów odsuwała się, a po chwili znów przybliżała mrocznie, karmiąc mnie swymi otwartymi ustami, gdy ja z hojnością gotową wszystko złożyć w ofierze – serce, gardło, trzewia – dawałem jej piastować w niezręcznej piąstce berło mej namiętności.

Pamiętam aromat pudru, który pewnie ukradła hiszpańskiej pokojówce swojej matki: słodkawy, gminny, piżmowy. Zmieszał się z jej własną herbatnikową wonią i moje zmysły wezbrały nagle po brzegi; raptowne poruszenie w pobliskim krzaku powstrzymało ich wylew – a gdyśmy się rozłączyli i z obolałymi żyłami skupili uwagę na sprawcy (był to zapewne myszkujący kot), od strony domu odezwała się jej matka, która wołała ją ze wznoszącą się w głosie nutą histerii – i oto doktor Cooper ociężale przykuśtykał do ogrodu. Lecz ten zagajnik mimozy, mgiełka gwiazd, ciarki, płomień, rosa i ból pozostały ze mną, a dziewuszka o nadmorskich członkach i żarliwym języku nawiedzała mnie od tamtej pory – aż po dwudziestu czterech latach wyrwałem się spod jej uroku, ucieleśniwszy ją w innej.

5

Dni mej młodości, gdy tak je wspominam, zdają się ulatywać monotonnym tumanem bladych strzępków, jak te poranne śnieżyce zużytego papieru toaletowego, które obserwuje pasażer pociągu, kiedy wirują w ślad za wagonem widokowym. W swoich higienicznych stosunkach z kobietami byłem praktyczny, ironiczny i prędki. Podczas studiów w Londynie i Paryżu zadowalałem się sprzedajnymi niewiastami. Studiowałem pilnie i intensywnie, choć niezbyt owocnie. Początkowo zamierzałem zdobyć dyplom psychiatry, wzorem wielu niespełnionych talentów; okazałem się jednak nawet jak na to nie dość spełniony; osobliwe wyczerpanie, tak mnie to nęka, panie doktorze, nagle się wdało; przeniosłem się więc na anglistykę, po której tylu sfrustrowanych poetów zostaje nauczycielami w tweedach i z fajką w zębach. Paryż odpowiadał mi. Dyskutowałem o sowieckich filmach z wygnańcami. Przesiadywałem z sodomitami w Deux Magots. Publikowałem pokrętne eseje w niepoczytnych czasopismach. Układałem pastisze:

…Fräulein von Kulp

może odwrócić się, na drzwiach dłoń kładąc;

Nie pójdę za nią. Za Freską też nie. Ani za tamtą

Mewą w trop.

Mój artykuł pod tytułem Motyw proustowski w liście Keatsa do Benjamina Baileya rozbawił sześciu czy siedmiu uczonych, którzy go przeczytali. Podjąłem pracę nad dziełem Histoire abrégée de la poésie anglaise na zamówienie znakomitego wydawcy, potem zaś zacząłem gromadzić materiały do podręcznika literatury francuskiej dla anglojęzycznych studentów (zamieszczając w celach porównawczych przykłady zaczerpnięte z angielskich pisarzy), który miał mnie zaprzątać przez całe lata czterdzieste – a ostatni tom był już prawie gotów do druku, gdy zostałem aresztowany.

Znalazłem pracę: uczyłem angielskiego grupę dorosłych w Auteil. Potem na kilka zim zatrudniła mnie szkoła dla chłopców. Niekiedy robiłem użytek ze znajomości wśród kuratorów i psychoterapeutów, żeby odwiedzać z nimi rozmaite instytucje – sierocińce i domy poprawcze – w których na blade pokwitające dziewczęta o sklejonych rzęsach można było gapić się z bezkarnością nieomal równą tej, jaka bywa nam dana w snach.

Chciałbym teraz przedstawić następującą tezę. Otóż między dziewiątym a czternastym rokiem życia zdarzają się dzieweczki, które pewnym urzeczonym wędrowcom, dwakroć lub wielekroć starszym niż one, zdradzają swą prawdziwą naturę, nie ludzką, lecz nimfią (czyli demoniczną); tym to stworzeniom wybranym proponuję nadać miano „nimfetek”.

Czytelnik zauważy, że posługuję się kategoriami czasowymi zamiast przestrzennych. Pragnąłbym wręcz, żeby w liczbach „dziewięć” i „czternaście” ujrzał on brzegi – lustrzane plaże i różane skały – zaklętej wyspy, którą nawiedzają moje nimfetki, a otacza bezmierne, mgliste morze. Czy w tym przedziale wiekowym wszystkie dziewczynki są nimfetkami? Rozumie się, że nie. W przeciwnym razie my, ludzie wtajemniczeni, samotni podróżni, nimfoleptycy, dawno już popadlibyśmy w obłęd. Uroda też nie jest żadnym kryterium; wulgarność, a przynajmniej to, co dana społeczność określa tym słowem, niekoniecznie odbiera im pewne tajemnicze cechy, nieziemską grację, zwiewny, wykrętny, rozdzierający, podstępny wdzięk, który wyróżnia nimfetkę spośród rówieśnic, nieporównanie mocniej zakorzenionych w przestrzennym świecie zjawisk synchronicznych aniżeli na ulotnej wyspie zaczarowanego czasu, gdzie Lolita bawi się z podobnymi sobie istotkami. W omawianej grupie wiekowej zachodzi zdumiewająca dysproporcja między znikomą liczbą nimfetek właściwych a mrowiem przejściowo pospolitych albo po prostu miłych czy też „ślicznych”, może nawet „słodkich” i ładnych, zwyczajnych, pulchnawych, bezkształtnych, zimno skorych, do głębi ludzkich dziewczątek z wydatnymi brzuszkami i mysimi ogonkami, dziewczątek, z których czasem wyrastają wielkie piękności (weźmy chociażby te brzydkie klusiątka w czarnych pończochach i białych czepkach, nagle przeobrażone w oszałamiająco piękne gwiazdy ekranu). Jeśli normalnemu mężczyźnie wręczymy zdjęcie grupy uczennic bądź skautek i poprosimy, aby wskazał najładniejszą, bynajmniej nie jest oczywiste, że wybierze właśnie nimfetkę. Tylko artysta i szaleniec, nieskończenie melancholijna istota z bańką gorącej trucizny w lędźwiach i arcylubieżnym ogniem nieustannie płonącym w subtelnym kręgosłupie (jakże człowiek taki musi płaszczyć się i kryć!), natychmiast dostrzeże pewne nienazwane znamiona – cokolwiek koci zarys kości policzkowej, smukłość członków pokrytych puszkiem oraz inne rysy, których rozpacz, wstyd i tkliwe łzy skatalogować mi nie pozwalają – i wyśledzi wśród zdrowych dziatek zabójczą demonisię; oto stoi w ich gronie, nierozpoznana przez nie i sama nieświadoma swej fantastycznej mocy.

Co więcej, skoro element czasu odgrywa tu tak magiczną rolę, nie powinno dziwić badacza, że istnieć musi przepaść lat – co najmniej dziesięciu, powiedziałbym, zazwyczaj trzydziestu lub czterdziestu, a w kilku znanych przypadkach aż dziewięćdziesięciu – między dzieweczką a mężczyzną, aby mógł on znaleźć się pod urokiem nimfetki. Jest to kwestia ustawienia ogniskowych, kwestia pewnego dystansu, który oko wewnętrzne pragnie pokonać, pewnego też kontrastu, który umysł postrzega z westchnieniem perwersyjnej rozkoszy. Kiedy byłem chłopczykiem, a ona dziewuszką, w mojej małej Annabel nie widziałem nimfetki; byłem jej równy – faunik z tej samej zaklętej wyspy czasu; lecz dziś, we wrześniu 1952 roku, po dwudziestu dziewięciu latach, wydaje mi się, że rozpoznaję w niej pierwszego w mym życiu elfa, zgubnego zwiastuna. Kochaliśmy się miłością przedwczesną, pełną tej zajadłości, co tak często łamie życie dorosłym. Byłem chłopcem krzepkim, więc ocalałem; ale trucizna trafiła już do rany i rana ta pozostała odtąd otwarta, ja zaś zorientowałem się niebawem, że dojrzewam pośród cywilizacji, która wprawdzie pozwala dwudziestopięcioletniemu mężczyźnie zalecać się do szesnastoletniej dziewczyny – lecz od dwunastolatki mu wara.

Nic więc dziwnego, że moje dorosłe życie w okresie europejskim było monstrualnie rozdwojone. Na pozór utrzymywałem tak zwane normalne stosunki z pewną liczbą ziemianek obdarzonych dyniami lub gruszkami zamiast piersi; od wewnątrz trawił mnie jednak piekielny ogień chuci wymierzonej w każdą przechodzącą nimfetkę, której jako prawomyślny strachajło zaczepić nie śmiałem. Żeńskie egzemplarze rodzaju ludzkiego, które wolno mi było posiadać, stanowiły zaledwie środek uśmierzający. Jestem skłonny uwierzyć, że z naturalnej rozpusty czerpałem mniej więcej takie doznania, jakie czerpią normalni rośli samcy, gdy współżyją ze swymi normalnymi rosłymi samkami w banalnym rytmie, który wstrząsa światem. Sęk w tym, że owym jegomościom nigdy nawet nie zaświtał – a mnie owszem – promyk nieporównanie bardziej dojmującej błogości. Najmniej klarowny z moich snów polucyjnych olśniewał tysiąckroć silniej niż całe cudzołóstwo, jakie mógłby sobie wyobrazić najbardziej męski geniusz literacki lub największym talentem obdarzony impotent. Żyłem w rozszczepionym świecie, świadom istnienia nie jednej, lecz dwóch płci odmiennych od mojej własnej; anatom obie określiłby jako żeńskie. Lecz dla mnie, widziane przez pryzmat zmysłów, „różniły się niczym żagiel i żagiew”. Wszystko to dopiero teraz racjonalizuję. W wieku lat dwudziestu czy trzydziestu paru nie miałem tak jasnego wglądu we własną udrękę. Ciało doskonale wiedziało, czego pragnie, ale umysł odrzucał wszelkie jego błagania. Miotałem się między wstydem i strachem a brawurowym optymizmem. Dławiły mnie rozmaite tabu. Psychoanalitycy mamili pseudowyzwoleniami pseudopopędów. To, że w miłosne rozedrganie wprawiają mnie jedynie siostry mojej Annabel, jej dworki i rękodajne, wydawało mi się czasem zapowiedzią szaleństwa. Kiedy indziej mówiłem sobie, że wszystko jest kwestią podejścia i nic to złego, gdy małe dziewczynki przyprawiają człowieka o zawrót głowy. Niech mi wolno będzie przypomnieć czytelnikowi, że w Anglii na mocy Ustawy o Dzieciach i Młodych Osobach z roku 1933 termin „nieletnia” oznacza „dziewczynkę, która skończyła osiem, lecz nie czternaście lat” (potem, czyli od roku czternastego do siedemnastego, prawo określa ją mianem „młodej osoby”). Natomiast w Massachusetts w USA „dziecko wykolejone” to, formalnie rzecz biorąc, jednostka „między siódmym a siedemnastym rokiem życia” (która w dodatku ma stały kontakt z ludźmi podłymi lub zdemoralizowanymi). Hugh Broughton, kontrowersyjny pisarz z czasów Jakuba I, udowodnił, że Rahab została ladacznicą w wieku lat dziesięciu. Wszystko to jest ogromnie ciekawe i zaryzykuję domysł, że czytelnik już widzi, jak w nagłym paroksyzmie toczę pianę z ust; nic z tych rzeczy, wcale się nie pienię; gram sobie w pchełki lubymi myślątkami, i tyle. A oto kolejne obrazki. Oto Wergiliusz, co jedną nutą umiał nimfetkę wysławić, lecz zapewne wolał chłopięce perineum. Oto dwie spośród małoletnich córek króla Echnatona i królowej Nefretete znad Nilu (tej parze monarchów w sumie ulęgło się ich sześć), przybrane tylko zwojami naszyjników z błyszczących paciorków, wygodnie ułożone na poduszkach, po trzech tysiącach lat wciąż nietknięte, dziewice o szczenięco miękkich, brunatnych ciałkach, przystrzyżonych włosach i podłużnych hebanowych oczach. Oto dziesięcioletnie oblubienice, którym w świątyniach klasycznej nauki kazano dosiadać fascinum, owej męskości rzeźbionej ze słoniowego kła. Małżeństwo i wspólne pożycie przed okresem pokwitania nadal są dość powszechne w pewnych prowincjach Indii Wschodnich. Osiemdziesięcioletni starcy z plemienia Lepcha kopulują z ośmioletnimi dziewczynkami i nikomu to nie wadzi. Wszak Dante oszalał dla swojej Beatrycze, kiedy miała dziewięć lat, roziskrzona dzieweczka, umalowana i urocza, cała w klejnotach, w purpurowej sukni, i to w roku 1274, we Florencji, podczas prywatnej biesiady w miłym miesiącu maju. A gdy z kolei Petrarka oszalał dla swej Laurki, była ona jasnowłosą nimfetką lat zaledwie dwunastu i biegła wśród podmuchów wiatru, w obłoku pyłków kwietnych i kurzu – kwiat w locie, na pięknej równinie ujrzanej ze wzgórz Vaucluse.

Bądźmy wszelako porządni i cywilizowani. Humbert Humbert bardzo się starał być grzeczny. Starał się szczerze i prawdziwie. Darząc najwyższym szacunkiem zwykłe dzieci, tak czyste i kruche, pod żadnym pozorem nie naraziłby na szwank ich niewinności, gdyby istniało choćby najmniejsze ryzyko awantury. Jakże jednak łomotało mu serce, ilekroć w ciżbie niewiniątek dostrzegł demoniczną dziecinkę, enfant charmante et fourbe, zamglony wzrok, czerwone usta, dziesięć lat więzienia, jeżeli dasz jej choćby poznać, że na nią patrzysz. Tak więc mijało życie. Humbert był w pełni zdolny do stosunku z Ewą, lecz tęsknił za Lilith. Pączkowanie piersi stanowi wczesny etap (10,7 roku) w sekwencji zmian somatycznych towarzyszących pokwitaniu. Następny dostrzegalny objaw dojrzewania to pierwszy porost włosów łonowych o wyraźnej pigmentacji (11,2 roku). Mam w swojej miseczce pchełek po brzegi.

Rozbity statek. Atol. Sam na sam z dygoczącym dzieckiem pasażera, który utonął. Kochanie, to tylko taka zabawa! Ach, cudowne były moje urojone przygody, gdy siadywałem na twardej ławce w parku, udając, że pochłania mnie drżąca książka. Nimfetki swobodnie igrały wokół cichego naukowca, jakby był z dawna znajomym posągiem lub plamą cieni i lśnień starego drzewa. Pewnego razu idealna pięknotka w sukience w szkocką kratę narobiła brzęku, stawiając ciężkozbrojną stopę obok na ławce, żeby wbić we mnie smukły nagi łokieć i mocniej dopiąć pasek wrotki, ja zaś stopniałem w słońcu, z książką zamiast figowego listka, gdy kasztanowe kędziory opadły kaskadą na jej otarte kolano, a cień liści, który z nią dzieliłem, zapulsował i rozpłynął się po świetlistej kończynie tuż przy moim kameleonim policzku. Kiedy indziej zawisła nade mną w metrze rudowłosa uczennica, a rdzawe objawienie spod jej pachy weszło mi w krew na długie tygodnie. Mógłbym wymienić mnóstwo takich jednostronnych romansów w miniaturze. Niektóre kończyły się w zawiesistym aromacie piekła. Zdarzało mi się na przykład ujrzeć z balkonu oświetlone okno naprzeciwko, w którym domniemana nimfetka rozbierała się przed uczynnym lustrem. W ten sposób izolowana i oddalona, wizja ta nabierała szczególnie przenikliwego czaru, czym prędzej więc gnałem ku samotnemu spełnieniu. Wtem jednak – nagle i diabolicznie – delikatny deseń wielbionej nagości przeobrażał się pod lampą we wstrętne, gołe ramię mężczyzny, który w samej bieliźnie czytał przy otwartym oknie gazetę w gorącą, parną, beznadziejną letnią noc.

Skakanka, klasy. Ta starucha w czerni, co usiadła przy mnie na ławce, na moim szafocie rozkoszy (jakaś nimfetka akurat macała pode mną, szukając zgubionej szklanej kulki), i spytała, czy brzuch mnie boli, bezczelna wiedźma. Ach, zostawcie mnie samego w moim parku pokwitań, w mszystym ogrodzie. Niech się bawią wokół mnie bez końca. Niech nigdy nie dorosną.

6

A propos: często zastanawiałem się, co też wyrosło z tych nimfetek? Czyżby w naszym świecie z kutego żelaza, w tej kratownicy przyczyn i skutków, potajemny dreszcz, który im skradłem, mógł pozostać bez wpływu na ich przyszłość? Posiadłem dzieweczkę – a ona nic o tym nie wiedziała. No, dobrze. Ale czy później na niej się to nie odbiło? Czy jakoś nie wypaczyłem kolei losów małej, uwikławszy jej wizerunek w swoje wyuzdanie? Och, było to dla mnie – i jest po dziś dzień – podnietą do głębokiej, straszliwej zadumy.

W końcu jednak się dowiedziałem, jak wyglądają nimfetki o chudych ramionkach, prześliczne do szaleństwa, kiedy już dorosną. W szare wiosenne popołudnie szedłem, pamiętam, ruchliwą ulicą gdzieś koło Madeleine. Niska, szczupła dziewczyna minęła mnie żwawym, żywym krokiem, stukając wysokimi obcasami, oboje równocześnie spojrzeliśmy za siebie, przystanęła, a ja podszedłem i zaczepiłem ją. Ledwie mi sięgała do włosów na piersi, miała okrągłą buzię z dołeczkami – typ częsty u francuskich dziewcząt; podobały mi się jej długie rzęsy i obcisła, prosta w kroju sukienka – perłowo szare etui dla młodego ciała, które zachowało jeszcze – i to właśnie było owo nimfie echo, chłód zachwytu, nagły zryw w moich lędźwiach – pewną dziecięcość, wciąż obecną w profesjonalnym frétillement jej fertycznego kuperka. Gdy spytałem o cenę, odparła natychmiast, z melodyjną, srebrzystą precyzją (ptak, istny ptak!):

– Cent.

Próbowałem się targować, ale zauważyła okropną, samotną tęsknotę w moich spuszczonych oczach, zwróconych hen, w dół, na jej wypukłe czoło i lilipuci kapelutek (dookoła wstążka, bukiecik), więc strzepnąwszy rzęsami, powiedziała:

– Tant pis – i zrobiła taki ruch, jakby chciała odejść. Kto wie, czy zaledwie trzy lata wcześniej nie widziałem, jak wraca ze szkoły! Ta wizja rozstrzygnęła sprawę. Dziewczyna poprowadziła mnie po tradycyjnie stromych schodach, dzwonek tradycyjnie przetarł szlak przed monsieur, który mógł przecież nie mieć ochoty na spotkanie z innym monsieur w trakcie żałobnej wspinaczki do nędznego pokoiku: łóżko, bidet – ot i cały wystrój. Zgodnie z tradycją od razu poprosiła o swój petit cadeau, ja zaś zgodnie z tradycją spytałem, jak jej na imię (Monique) i ile ma lat (osiemnaście). Dość dobrze już znałem banalny obyczaj ulicznic. Dix-huit – odpowiadają wszystkie skrupulatnym świergotem, nutą nieodwołalną i melancholijnie kłamliwą, czasem i po dziesięć razy dziennie, biedactwa. Lecz w przypadku Monique nie było cienia wątpliwości, że raczej dodaje sobie niż odejmuje rok czy dwa. Wydedukowałem to z wielu detali jej zwięzłego, schludnego, interesująco niedojrzałego ciała. W fascynująco szybkim tempie zrzuciła ubranie i stała przez chwilę, częściowo spowita podszarzałym tiulem firanki, zastygła jak stalagmit, z infantylną przyjemnością słuchając katarynki, której dźwięki wzbijały się z dławiącego się kurzem podwórka. Kiedy obejrzałem jej drobne dłonie i głośno zwróciłem uwagę, że ma brudne paznokcie, odparła, naiwnie marszcząc brwi:

– Oui, ce n’est pas bien – i podeszła do umywalki, ale powiedziałem, że mi to nie przeszkadza, nie przeszkadza ani trochę. Z krótko przyciętymi włosami szatynki, szarymi rozświetlonymi oczami i bladą cerą wyglądała absolutnie uroczo. W biodrach nie była szersza niż kucający chłopiec; ba! – nie waham się wyznać (i w gruncie rzeczy właśnie dlatego z wdzięcznością mitrężę aż tyle czasu z małą Monique w tiulowoszarej izdebce pamięci), że spośród osiemdziesięciu paru grues, którym kazałem się zoperować, tylko przy niej poczułem ukłucie prawdziwej rozkoszy.

– Il était malin, celui qui a inventé ce truc-là – oświadczyła przyjaźnie i z tym samym eleganckim pośpiechem wskoczyła w ubranie.

Kiedy poprosiłem o drugą, bardziej wyrafinowaną randkę – wieczorem tego samego dnia – obiecała spotkać się ze mną o dziewiątej w kawiarni na rogu, przysięgając, że w całym swoim młodym życiu nikomu jeszcze nie spłatała figla, który określa się wyrażeniem poser un lapin. Wróciliśmy do znanego mi już pokoju, a ja nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, jaka jest ładna, na co odparła skromnie:

– Tu es bien gentil de dire ça.

Widząc zaś to, co sam także dostrzegłem w lustrze, w którym odbijał się nasz mały eden – otóż widząc, że wargi wykrzywia mi upiorny szczękościsk roztkliwienia, sumienna mała Monique (tak, w dzieciństwie na pewno była nimfetką!) spytała, czy powinna zetrzeć z ust warstwę czerwieni avant qu’on se couche, bo może mam zamiar ją pocałować. Oczywiście miałem zamiar. Nigdy przedtem z żadną młodą damą aż tak nie popuściłem sobie wodzy, a ostatni obraz długorzęsej Monique, jaki wyniosłem z owej nocy, zabarwiony jest wesołością, która z rzadka tylko towarzyszy epizodom mojego upokarzającego, plugawego, małomównego życia erotycznego. Wydawała się ogromnie rada z pięćdziesięciu franków premii, które jej dałem, kiedy szparko wyszła w noc, w kwietniową mżawkę, a Humbert Humbert ciężko kroczył jej wąskim tropem. Przystanąwszy przed jakąś witryną, oświadczyła z wielką werwą:

– Je vais m’acheter des bas! – i obym nigdy nie zapomniał chwili, gdy z jej dziecinnych paryskich ust wyprysło owo „bas” wymówione z apetytem, który nieomal zmienił „a” w krótkie, jędrne, wybuchowe „o”, jak w słowie „bot”.

Nazajutrz kwadrans na trzecią po południu przyjąłem ją u siebie, lecz tym razem poszło gorzej, tak jakby przez noc stała się mniej dziewczęca, bardziej kobieca. Zaraziłem się od niej przeziębieniem, odwołałem więc czwartą randkę, bez żalu przerywając emocjonalny serial, który miał wszelkie szanse obarczyć mnie balastem rozdzierających rojeń i wreszcie wyczerpać się w drętwym rozczarowaniu. Niech zatem szczwana, szczupła Monique pozostanie tym, kim była zaledwie przez parę minut: występną nimfetką prześwitującą spod skóry rzeczowej młodej kurewki.

Nasza krótka znajomość nasunęła mi rozumowanie, które czytelnikowi znającemu się na rzeczy wydać się może całkiem oczywiste. Ogłoszenie ze sprośnego czasopisma zawiodło mnie w pewien mężny dzień do biura niejakiej mademoiselle Edith, ta zaś na początek zaproponowała, żebym sobie dobrał bratnią duszę ze zbioru dość oficjalnych fotografii umieszczonych w dość zbrukanym albumie (Regardez-moi cette belle brune!). Kiedy odepchnąłem album i odważyłem się wyjawić swe zbrodnicze życzenie, zrobiła minę, jakby chciała pokazać mi drzwi; gdy jednak spytała, na jaki wydatek jestem przygotowany, zgodziła się skontaktować mnie z osobą qui pourrait arranger la chose. Nazajutrz wulgarnie umalowana astmatyczka, gadatliwa i cuchnąca czosnkiem, z nieomal komediowym akcentem prowansalskim i z czarnym wąsikiem nad fioletową wargą, zaprowadziła mnie do własnego, jak odgadłem, domostwa, stuliła tłuste palce prawej ręki i rozgłośnie ucałowawszy ich czubki na znak, że jej towar to prawdziwe delicje, istny pączuś róży, teatralnym gestem odsunęła kotarę, odsłaniając tę część pokoju, w której najwidoczniej sypiała liczna i niewybredna rodzina. Nie było tam nikogo prócz monstrualnie pulchnej, odrażająco pospolitej dziewczynki lat co najmniej piętnastu, brunetki o niezdrowej cerze i grubych warkoczach z czerwonymi kokardami, która siedziała na krześle, od niechcenia kołysząc łysą lalkę. Kiedy pokręciłem głową i spróbowałem się wykaraskać z potrzasku, kobieta wśród potoków słów zaczęła ściągać szarobury wełniany sweter z torsu młodej olbrzymki; widząc jednak, że niezłomnie trwam w zamiarze odejścia, zażądała son argent. Otworzyły się drzwi w głębi pokoju i dwaj mężczyźni, którzy dotąd jedli w kuchni kolację, przyłączyli się do sprzeczki. Byli niekształtni, z gołymi szyjami, bardzo smagli, a jeden nosił ciemne okulary. Za plecami mężczyzn kryło się dwoje dzieci, mały chłopiec i umorusany, krzywonogi berbeć. Zgodnie z arogancką logiką zmory sennej rozsierdzona rajfurka oświadczyła, wskazując osobnika w ciemnych okularach, że pracował on dawniej w policji, lui, więc lepiej, żebym zrobił, jak mi radzą. Podszedłem do Marie – to bowiem gwiaździste imię nosiła – która tymczasem po cichu przetaszczyła swój ciężki zad na taboret przy kuchennym stole i znów zajęła się poniechaną na chwilę zupą, a berbeć złapał lalkę. Nagły przypływ litości nadał wymiar dramatu mojemu idiotycznemu gestowi, gdy wciskałem banknot w jej obojętną dłoń. Przekazała mój dar byłemu detektywowi, po czym łaskawie pozwolono mi odejść.

7

Nie wiem, czy album stręczycielki nie był przypadkiem kolejnym ogniwem pewnego łańcuszka; faktem jest, że wkrótce potem dla własnego bezpieczeństwa postanowiłem się ożenić. Pomyślałem, że regularny tryb życia, domowe obiady, rozmaite małżeńskie konwencje, rutynowa profilaktyka sypialnianych zajęć oraz, kto wie, prawdopodobny w końcu rozkwit pewnych wartości moralnych, pewnych duchowych namiastek, może mi pomóc – jeśli nawet nie całkiem wyzbyć się upadlających i niebezpiecznych pragnień, to przynajmniej łagodnie trzymać je na wodzy. Dzięki odrobinie pieniędzy, która trafiła mi się po śmierci ojca (nic wielkiego – Miranę sprzedano na długo przedtem), a także uderzającej, choć nieco brutalnej urodzie, mogłem z całym spokojem rozpocząć zabiegi. Po gruntownym namyśle wybór mój padł na córkę pewnego polskiego lekarza: traf chciał, że poczciwiec ten leczył mnie z zawrotów głowy i z tachykardii. Grywaliśmy w szachy: jego córka przyglądała mi się zza sztalug i wszczepiała pożyczone ode mnie oczy bądź knykcie w kubistyczny szmelc, który utalentowane panienki malowały podówczas zamiast jaśminów i jagniąt. Pozwolę sobie powtórzyć z cichą emfazą: byłem i mimo tous mes malheurs pozostałem wyjątkowo przystojnym mężczyzną; powolnym w ruchach, wysokim, o puszystych ciemnych włosach i posępnym, lecz tym bardziej przez to uwodzicielskim wyrazie twarzy. Wyjątkowa męskość często przejawia się w cenzuralnych rysach podmiotu jako swego rodzaju ponure przekrwienie – symptom tego, co musi on ukrywać. Tak też było i ze mną.

Doskonale zdawałem sobie sprawę, niestety, że jednym pstryknięciem palców mogę zdobyć każdą dorosłą kobietę, która mi się spodoba; przywykłem nawet nie zwracać na nie zbytniej uwagi, póki same nie dojrzeją i ociekając sokiem, nie runą na me zimne łono. Gdybym niczym jakiś français moyen gustował w efektownych damach, wśród wielu oszalałych piękności, których chucie chłostały mą chmurną skałę, bez trudu znalazłbym stworzenia dużo bardziej fascynujące niż Waleria. O moim wyborze przesądziły jednak inne względy, a ich sedno stanowił, co zrozumiałem poniewczasie, żałosny kompromis. W sumie dowodzi to, jak strasznym głupcem był zawsze nieszczęsny Humbert w sprawach seksu.

8

Choć mówiłem sobie, że pragnę tylko czyjejś kojącej obecności, sławetnego pot-au-feu, żywej atrapiczy, naprawdę w Walerii pociągały mnie jej pozy małej dziewczynki. Przybierała je nie dlatego, że czegoś się o mnie domyślała; taki po prostu miała styl – a ja połknąłem haczyk. W rzeczywistości dobiegała co najmniej trzydziestki (nigdy nie udało mi się ustalić, ile dokładnie ma lat, bo nawet jej paszport łgał), a cnotę zapodziała w okolicznościach, które zmieniały się zależnie od nastroju, w jakim snuła swe reminiscencje. Ja zaś wykazałem się naiwnością spotykaną tylko u zboczeńców. Waleria była puszysta i swawolna, ubierała się à la gamine, szczodrze odsłaniała gładkie nogi, umiała czernią aksamitnego pantofelka podkreślić biel nagiego podbicia, wydymała usteczka, pokazywała dołeczki, hasała, furkotała tyrolskimi spódniczkami i potrząsała krótkimi kędziorami blond w najbardziej uroczy i oklepany sposób, jaki można sobie wyobrazić.

Po niedługiej ceremonii w mairie zawiozłem ją do świeżo wynajętego mieszkania i zanim jej dotknąłem, kazałem włożyć – ku lekkiemu jej zaskoczeniu – zwykłą dziewczęcą koszulę nocną, którą zdołałem zwędzić z bieliźniarki pewnego sierocińca. Noc poślubna sprawiła mi niejaką przyjemność i jeszcze przed wschodem słońca doprowadziłem idiotkę do zupełnej histerii. Ale rzeczywistość wkrótce upomniała się o swoje prawa. Spod tlenionych loków wyjrzały melaniczne korzenie; puch na golonym goleniu zeszczeciniał; ruchliwe, wilgotne usta, choćbym nie wiedzieć jak napychał je miłością, zdradzały haniebne podobieństwo do swojego odpowiednika z drogocennego portretu jej ropuchowatej a nieżyjącej już mamuni; i oto niebawem zamiast bladej dziewczyneczki z rynsztoka Humbert Humbert miał na karku rosłe, pękate, krótkonogie, piersiaste i właściwie bezmózgie babsko.

Ten stan rzeczy trwał od roku 1935 do 1939. Walerii to tylko trzeba oddać, że z natury była milkliwa, co – przyznam – napawało dziwną zacisznością nasze ciasne, obskurne mieszkanko: dwa pokoje, w jednym oknie mgławy pejzaż, w drugim ceglany mur, tycia kucheneczka, wanna w kształcie buta, w której czułem się jak Marat, tyle że żadna dziewoja nie pochylała nade mną białej szyi, iżby mnie dźgnąć. Spędziliśmy sporo miłych wieczorów, ona pogrążona w „Paris-Soir”, ja zapracowany przy chwiejnym stoliku. Chadzaliśmy do kina, na wyścigi kolarskie i mecze bokserskie. Po jej zleżałe ciało sięgałem bardzo rzadko, wyłącznie w chwilach wielkiej niecierpliwości i rozpaczy. Sklepikarz z przeciwka miał córeczkę, której cień doprowadzał mnie do szaleństwa; lecz dzięki Walerii znajdowałem przecież legalne wyjścia z tego nieprawdopodobnego impasu. Co do gotowania, porozumieliśmy się bez słów, że likwidujemy pot-au-feu, i odtąd przeważnie jadaliśmy w zatłoczonym lokalu na rue Bonaparte, gdzie obrusy poplamione były winem i często słyszało się cudzoziemski szwargot. Tuż obok pewien marszand wystawił w zagraconej witrynie wspaniałą, przepyszną, zielono-czerwono-złoto-granatową, pradawną amerykańską rycinę – lokomotywa z gigantycznym kominem, wielkimi barokowymi latarniami i ogromnym zderzakiem w kształcie pionowego rusztu ciągnęła wagony koloru lilaróż przez burzliwą noc na prerii, wtryskując obfitość czarnego, iskrami inkrustowanego dymu w mroczne futra chmur.

Które w końcu pękły. Latem roku 1939 mon oncle d’Amérique zmarł, zapisując mi kilka tysięcy dolarów rocznego dochodu, pod warunkiem że zamieszkam w Stanach i okażę nieco zainteresowania jego firmą. Perspektywa ta nadzwyczaj mi odpowiadała. Czułem, że pora na jakieś przetasowania w moim życiu. Poza tym mole zdążyły już wygryźć pierwsze dziurki w pluszu małżeńskich pieleszy. Od paru tygodni raz po raz stwierdzałem, że moja tłusta Waleria jest jakby nie ta sama; zrobiła się dziwnie niespokojna; chwilami zdradzała nawet coś w rodzaju irytacji, zupełnie niepasującej do stereotypu, który miała przecież uosabiać. Kiedy oznajmiłem, że wkrótce popłyniemy do Nowego Jorku, zmartwiło ją to i skonfundowało. W sprawie jej papierów wynikły jakieś marudne komplikacje. Paszport nansenowski, a raczej nonsensowny, stawiał przed nią bariery, które nie wiedzieć czemu nawet udział w solidnym obywatelstwie szwajcarskim męża nie bardzo mógł przełamać; uznałem więc, że właśnie konieczność stania w kolejce do préfecture oraz inne formalności wtrącają ją w taką apatię, chociaż cierpliwie opisywałem jej Amerykę, krainę różanych dzieciątek i olbrzymich drzew, gdzie żyć nam się będzie dużo lepiej niż w drętwym, durnym Paryżu.

Pewnego ranka wychodziliśmy z gmachu jakiegoś urzędu, Waleria miała już papiery w prawie zupełnym porządku i telepała się obok mnie jak kaczka, gdy wtem zaczęła energicznie kręcić upudloną głową, nie mówiąc ani słowa. Odczekawszy chwilę, spytałem, czy ma wrażenie, że coś jej w środku uwięzło. Odparła (tłumaczę jej francuską kwestię, która sama była zapewne przekładem jakiegoś słowiańskiego banału):

– W moim życiu jest inny mężczyzna.

Otóż takich słów żaden mąż rad nie słucha. Przyznam, że mnie oszołomiły. Pobić ją na ulicy, natychmiast i na miejscu, jak szczery prostak, było niepodobieństwem. Lata potajemnych cierpień nauczyły mnie nadludzkiego wprost opanowania. Wsadziłem ją więc do taksówki, która już od pewnego czasu zachęcająco sunęła przy samym krawężniku, i w tym względnym odosobnieniu spokojnie zaproponowałem, żeby szerzej skomentowała swój wariacki komunikat. Dławiła mnie narastająca furia – nie żebym szczególnie przepadał za madame Humbert, tą komiczną postacią, ale kwestie związków legalnych na równi z nielegalnymi ja tylko miałem prawo rozstrzygać, a tymczasem Waleria, żona z komedii rodem, bezczelnie przymierzała się do tego, aby wedle własnego widzimisię zadecydować o moich wygodach i losie. Tonem nieznoszącym sprzeciwu spytałem o nazwisko jej kochanka. Ponowiłem pytanie; dalej jednak bredziła niczym w burlesce, rozprawiając o tym, jaka była ze mną nieszczęśliwa, i zapowiadając rychły rozwód.

– Mais qui est-ce?! – krzyknąłem wreszcie, waląc ją kułakiem w kolano; nawet się nie skrzywiła, tylko spojrzała na mnie tak, jakby odpowiedź była zbyt prosta, aby dało się zawrzeć ją w słowach, po czym zdawkowo wzruszyła ramionami i wskazała karczysko taksówkarza. Ten zahamował przed jakąś kafejką i przedstawił się. Nie pamiętam jego groteskowego nazwiska, lecz mimo upływu lat wciąż dość wyraźnie widzę krępego Rosjanina, eks-pułkownika Białej Gwardii z krzaczastym wąsem, ostrzyżonego na jeża; tysiące takich typów parały się wtedy w Paryżu tą kretyńską pracą. Usiedliśmy przy stoliku; żołnierz cara zamówił wino; Waleria obłożyła sobie kolano mokrą serwetką i mówiła dalej – ale raczej we mnie niż do mnie; lała w tę czcigodną czaszę potoki słów, o jakich zasób nigdy jej nie podejrzewałem. Co pewien czas strzelała salwą słowiańszczyzny w swojego flegmatycznego kochanka. Sytuacja była absurdalna, zwłaszcza odkąd taks-pułkownik z uśmiechem posiadacza przerwał Walerii i jął roztaczać przede mną własne poglądy i plany. Ostrożną, okropnie akcentowaną francuszczyzną naszkicował świat miłości i pracy, w który zamierzał wkroczyć ręka w rękę z Walerią, swoją dziecinką-żoną. Ona tymczasem zaczęła się upiększać, siedząc między nami, szminkowała usta złożone w ciup, rolowała podbródek w trzy fałdy, żeby skubnąć palcami dekolt bluzki i tak dalej, on zaś mówił o niej jak o nieobecnej, a zarazem jak o małej podopiecznej, którą mądry mentor dla jej własnego dobra niniejszym oddaje pod kuratelę jeszcze mądrzejszemu; a choć moja bezsilna wściekłość mogła przejaskrawić i zniekształcić pewne wrażenia, przysiągłbym, że wręcz radził się mnie w takich sprawach jak jej dieta, miesiączki, garderoba i książki, które przeczytała lub przeczytać powinna.

– Myślę – powiedział – że spodoba jej się Jean Christophe?

O, nie lada był z pana Taksowicza uczony.

Położyłem kres temu bełkotowi, proponując, żeby Waleria natychmiast spakowała swój niewielki majątek, na co trywialny pułkownik rycersko zaofiarował się znieść jej bagaż do taksówki. Z powrotem wchodząc w rolę, którą pełnił z tytułu swego zawodu, zawiózł Humbertów do ich rezydencji, przez całą zaś drogę Waleria gadała, a Humbert Groźny naradzał się z Humbertem Małym, czy Humbert Humbert powinien zabić ją, czy raczej jej kochanka, czy też oboje, a może jednak nikogo. Pamiętam, jak kiedyś trzymałem w ręku pistolet kolegi ze studiów, w czasach (chyba jeszcze o nich nie wspominałem, ale mniejsza z tym), gdy bawiłem się myślą, żeby nacieszyć się jego siostrzyczką, prawie ażurową nimfetką z czarną wstążką we włosach, i palnąć sobie w łeb. Otóż jadąc taksówką, zastanawiałem się, czy Waleczkę (bo tak na nią mówił pułkownik) naprawdę warto zastrzelić, udusić lub utopić. Miała bardzo delikatne nogi, postanowiłem więc zadowolić się tym, że zadam jej straszliwy ból, skoro tylko zostaniemy sami.

Ale nie zostaliśmy. Waleczka – której z oczu chlusnęły tymczasem strugi łez podbarwionych błockiem z tęczowego makijażu – zaczęła mimo to pakować kufer, dwie walizki i rozlatujące się pudło, a choć w wyobraźni wkładałem trapery i z rozbiegu kopałem ją w zad, nie mogłem, rzecz jasna, ziścić tych rojeń, bo przeklęty pułkownik stale krążył w pobliżu. Nie powiem, że zachowywał się bezczelnie, nic podobnego; wręcz przeciwnie, popisywał się – na marginesie tych teatraliów, w które byłem uwikłany – dyskretną, spotykaną tylko w starym świecie uprzejmością: każdy swój ruch okraszał całą gamą źle akcentowanych przeprosin (j’ai demande pardonne – proszę o wybaczenie – est-ce que j’ai puis – czy wolno mi – i tak dalej), a gdy Waleczka zamaszystym gestem ściągała ze sznurka nad wanną różowe majtki, taktownie się odwrócił; wydawało się jednak, że jest wszędzie naraz, le gredin, że wtapiając się całą swą postacią w anatomię mieszkania, czyta w moim fotelu moją gazetę, a równocześnie rozplątuje zasupłany sznurek, skręca papierosa, liczy łyżeczki, idzie do łazienki, pomaga swojej cizi zawinąć elektryczny wiatrak, który dostała od ojca, i wreszcie wynosi jej bagaż na ulicę. Siedziałem z założonymi rękami, z jednym biodrem na parapecie, umierając z nienawiści i nudy. W końcu oboje opuścili roztrzęsione mieszkanie – wibracja drzwi, które za nimi zatrzasnąłem, wciąż jeszcze dźwięczała mi w każdym nerwie, nędzna namiastka ciosu grzbietem dłoni, jaki zgodnie z regułami kina powinienem był wymierzyć Waleczce prosto w kość policzkową. Niezręcznie grając swoją rolę, popędziłem do łazienki, żeby sprawdzić, czy zabrali moją wodę kolońską – import z Anglii; nie, nie zabrali; spostrzegłem za to z dreszczem dzikiego obrzydzenia, że były Radca Dworu, dokładnie opróżniwszy pęcherz, nie spuścił wody. Ta dostojna sadzawka cudzoziemskiej uryny, w której pomału rozmiękał napęczniały, zbrązowiały niedopałek, wydała mi się koronną zniewagą, zacząłem więc jak szalony rozglądać się za orężem. W istocie, przypuszczam, poczciwy pułkownik (Maksimowicz! jego nazwisko raptem drynda się na powierzchnię pamięci), jak oni wszyscy bardzo przestrzegający form, powodował się tylko prostą uprzejmością rosyjskiego mieszczanina (być może zaprawioną orientem), gdy przystojną ciszą maskował swą prywatną potrzebę, żeby nie podkreślać niewielkich rozmiarów domostwa gospodarza, spłukując grubiańską kaskadą własną ostrożną strużkę. Nie przyszło mi to jednak do głowy, kiedy jęcząc z wściekłości, przetrząsałem kuchnię w poszukiwaniu czegoś lepszego niż miotła. W końcu zaniechałem tych plądrowań i wypadłem na ulicę z bohaterskim postanowieniem, że rzucę się nań z gołymi pięściami; pomimo wrodzonego wigoru pięściarz ze mnie jest żaden, podczas gdy niski, lecz barczysty Maksimowicz wyglądał jak odlany z surowego żelaza. Pustka panująca na ulicy, na której jedynym śladem po mojej żonie był lśniący guzik ze sztucznego tworzywa, przez trzy zbędne lata przechowywany w pękniętym pudełku i wreszcie upuszczony w błoto, oszczędziła mi zapewne krwotoku z nosa. Ale mniejsza o to. Z czasem doczekałem się małej pomsty. Pewien mieszkaniec Pasadeny powiedział mi, że pani Maksimowicz, z domu Zborowska, zmarła podczas porodu około roku 1945; ona i jej mąż dotarli jakoś do Kalifornii, gdzie za znakomitym wynagrodzeniem wykorzystano ich w rocznym eksperymencie wybitnego etnologa amerykańskiego. Przedmiotem jego badań było to, jak ludzie różnych ras znoszą dietę złożoną wyłącznie z bananów i daktyli, jeśli stale zachowują pozycję czworonożną. Mój informator, lekarz z zawodu, przysięgał, że widział na własne oczy spasioną Waleczkę i jej pułkownika, szpakowatego już i też nieźle korpulentnego, gdy oboje sumiennie łazili na czworakach po zamiecionej do czysta podłodze jasno oświetlonych pokojów (w jednym owoce, w drugim woda, w trzecim maty i tak dalej) w towarzystwie paru innych zaciężnych czworonogów, których wybrano z ubogich i bezradnych grup społecznych. Szukałem wyników tego doświadczenia w „Przeglądzie Antropologicznym”, ale chyba ich jeszcze nie opublikowano. Tego rodzaju owoce nauki potrzebują oczywiście czasu, aby dojrzeć. Mam nadzieję, że zilustrowane zostaną dobrymi fotografiami, kiedy wreszcie ukażą się drukiem, choć nie jest zbyt prawdopodobne, iż w bibliotece więziennej znajdzie się miejsce dla tak uczonych dzieł. Ta, na którą pomimo wszelkich dobrodziejstw mego adwokata jestem ostatnio skazany, stanowi niezły przykład bzdurnego eklektyzmu, rządzącego wyborem książek dla więziennych bibliotek. Mają tu oczywiście Biblię, a także Dickensa (przedpotopowe wydanie, Nowy Jork, nakład G.W. Dillinghama, MDCCCLXXXVII); jest też Encyklopedia dla dzieci (z paroma ładnymi fotkami słońcowłosych skautek w szortach) i Morderstwo nastąpi… Agathy Christie; lecz trafiły tu i takie migotliwe bagatele jak Włóczęga po Włoszech Percy’ego Elphinstone’a, autoraWenecji ponownie odwiedzonej, Boston, 1868, i stosunkowo świeże (1946) Kto jest kim w światłach rampy – leksykon aktorów, producentów i dramaturgów z fotosami statycznych scen. Gdy wczoraj wieczorem przeglądałem ów tom, nagrodził mnie jeden z tych olśniewających zbiegów okoliczności, których nie cierpią logicy, a uwielbiają poeci. Przepisuję prawie całą stronę:

Pym, Roland. Ur. Lundy, Massachusetts, 1922. Rzemiosła scenicznego uczył się w Teatrze Elsynorskim w Derby, Nowy Jork. Debiutował w Jutrzence. Spośród licznych jego ról wymienić należy filmy: Dwie przecznice stąd, Dziewczynę ubraną na zielono, Poplątanych mężów, Dziwną salamandrę, Na włosku, Johna ślicznego, Śniłaś mi się.

Quilty, Clare, dramaturg amerykański. Ur. Ocean City, New Jersey, 1911. Studiował na Uniwersytecie Columbia. Pracował w handlu, lecz potem zajął się dramatopisarstwem. Autor Małej nimfy, Pani, która pokochała pioruny (we współpracy z Vivian Darkbloom), Mrocznego wieku, Dziwnej salamandry, Ojcowskiej miłości i innych. Na uwagę zasługują jego liczne sztuki dla dzieci. Mała nimfa (1940) przejechała 23 000 km i miała 280 przedstawień podczas zimowego tournée, zanim w końcu trafiła do Nowego Jorku. Hobby: szybkie samochody, fotografia, zwierzęta-pupile.

Quine, Dolores. Ur. 1882 w Dayton, Ohio. Studiowała na wydziale aktorskim Akademii Amerykańskiej. Pierwszy występ w Ottawie, 1900. Nowojorski debiut w Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi (1904). Od tamtej pory zgrała się w [następuje lista około trzydziestu sztuk].

Widok imienia mej najdroższej, nawet jeśli przylgnęło do jakiejś starej jędzowatej aktorzycy, jeszcze i dziś sprawia, że kolebię się w bezsilnym bólu! Może i ona miała szansę zostać aktorką. Ur. 1935. Zagrała (widzę, że w poprzednim akapicie omsknęło mi się pióro, ale proszę cię, Clarence, nie poprawiaj tego lapsusu) w Zamordowanym dramaturgu. Quine pawian. Skulkowany Quilty. O, Lolito moja, już tylko słowa mam do zabawy!

9

Sprawa rozwodowa opóźniła moją podróż, więc mroczny tuman kolejnej wojny światowej spadł na całą planetę, nim spędziwszy zimę w Portugalii, między spleenem a zapaleniem płuc, dotarłem wreszcie do Stanów. W Nowym Jorku skwapliwie przyjąłem ofiarowaną przez los synekurę, polegającą głównie na wymyślaniu i opracowywaniu reklam perfum. Odpowiadała mi dorywczość i pseudoliterackość tej pracy, której poświęcałem się, ilekroć nie miałem akurat nic lepszego do roboty. Równocześnie pewien założony w tych wojennych latach nowojorski uniwersytet nalegał, żebym dokończył swoją historię porównawczą literatury francuskiej dla studentów anglojęzycznych. Tom pierwszy pochłonął kilka lat i rzadko zdarzało mi się wtedy pracować mniej niż piętnaście godzin dziennie. Gdy dziś wspominam tamten okres, widzę, jak precyzyjnie dzieli się on na rozległą strefę światła i wąski cień: światło bije z kojących studiów w zamczystych bibliotekach, cień zaś rzucają moje żrące żądze i bezsenności, o których dość już się naopowiadałem. Czytelnik zdążył mnie trochę poznać, łatwo więc sobie wyobrazi, jak w kurzu i skwarze usiłowałem choćby zerknąć na nimfetki (zawsze dalekie, niestety), bawiące się w Central Parku, i jak odstręczał mnie blichtr ociekających dezodorantami kobiet pracujących, które nieustannie mi podsyłał znajomy lowelas z pewnego biura. Pomińmy to wszystko. Straszliwe załamanie wtrąciło mnie na rok z górą do zakładu zamkniętego; potem podjąłem pracę – aby wkrótce znów poddać się hospitalizacji.

Dziarski żywot pod gołym niebem zdawał się obiecywać niejaką ulgę. Jeden z moich ulubionych lekarzy, czarujący cynik z brunatną bródką, miał brata, i ten właśnie brat zamierzał poprowadzić ekspedycję w arktyczne rejony Kanady. Dokooptowano mnie do niej jako „rejestratora reakcji psychicznych”. Na zmianę z dwoma młodymi botanikami i pewnym starym stolarzem korzystałem niekiedy (lecz bez większych sukcesów) z łask jednej z naszych specjalistek od żywienia, doktor Anity Johnson – którą niebawem odwołano, o czym miło mi donieść. O celu ekspedycji pojęcie miałem nikłe. Po liczbie meteorologów w jej składzie można by sądzić, że szukamy miejsca (gdzieś na Wyspie Księcia Walii, jak rozumiem), gdzie ma swe leże wędrowny i chybotliwy biegun północny. Jedna grupa wspólnie z Kanadyjczykami założyła stację meteorologiczną na Cyplu Pierre’a w Cieśninie Melville’a. Inny równie zbłąkany zespół zbierał plankton. Trzeci tropił tuberkulozę w tundrze. Kamerzysta Bert – chwiejny osobnik, w pewnym okresie przydzielony wraz ze mną do całej masy przyziemnych prac (on także miał jakieś kłopoty natury psychicznej) – twierdził, że grube ryby z naszego pionu, ci prawdziwi szefowie, których nigdy nie widujemy, zajmują się głównie badaniem wpływu poprawy klimatu na futra lisów polarnych.

Mieszkaliśmy w chatach z drewnianych prefabrykatów w granitowym, prekambryjskim świecie. Wyposażenie mieliśmy znakomite – „Reader’s Digest”, mikser do lodów, chemiczne wychodki, papierowe czapki na Gwiazdkę. Stan mego zdrowia ogromnie się poprawił, mimo – a może właśnie z powodu – nieprawdopodobnej nijakości i nudy otoczenia. Wśród tak zgnębionej flory, jak wierzba krzewiasta i wszelakie mchy, przewiany na wylot i zapewne oczyszczony podmuchami świszczącej wichury, siedząc na głazie pod bezgranicznie przejrzystym niebem (przez którego warstwy nic istotnego jednakowoż nie było widać), czułem się dziwnie wyniesiony ponad własne ja. Żadne pokusy nie doprowadzały mnie do obłędu. Pulchne i lśniące dziewuszki eskimoskie o rybim odorze, ohydnych kruczych włosach i twarzach świnek morskich budziły we mnie jeszcze mniej pragnień niż doktor Johnson. W okolicach podbiegunowych nimfetki nie występują.

Pozostawiając lepszym od siebie analizowanie osadów glacjalnych, lodowych grobli, drumli i kremli, przez pewien czas usiłowałem notować to, co naiwnie uważałem za „reakcje” (zauważyłem na przykład, że gdy słońce świeci o północy, sny bywają na ogół wybitnie kolorowe, a kolega kamerzysta potwierdził to spostrzeżenie). Miałem też za zadanie ankietować rozmaitych swych towarzyszy w takich istotnych kwestiach jak nostalgia, strach przed nieznanymi zwierzętami, zachcianki kulinarne, zmazy nocne, hobby, ulubione programy radiowe, zmiany światopoglądu i tym podobne. Wszystkim tak te pytania zalazły za skórę, że wkrótce rzuciłem całe przedsięwzięcie i dopiero pod koniec swoich dwudziestu miesięcy mroźnych robót (jak je żartem określił jeden z botaników) sporządziłem najzupełniej fałszywy, lecz pełen werwy raport, który znajdzie czytelnik w „Roczniku Psychofizyki Dorosłych” 1945 lub 1946, a także w numerze „Wypraw Arktycznych”, poświęconym tej akurat ekspedycji; w rzeczywistości wcale nie interesowała się ona miedzią z Wyspy Wiktorii ani niczym podobnym, jak się później dowiedziałem od swojego dobrotliwego doktora; jej prawdziwy cel był bowiem z tych, o których mówi się „cicho sza”, dodam więc tylko, że na czymkolwiek polegał, chwalebnie go osiągnięto.

Czytelnik z żalem się dowie, że wkrótce po powrocie do cywilizacji stoczyłem kolejną walkę z obłędem (jeśli na to okrutne miano zasługuje melancholia i nieznośna udręka). Zupełne wyleczenie zawdzięczam odkryciu, którego dokonałem podczas tej akurat – nader kosztownej – kuracji w zakładzie. Znalazłem mianowicie niewyczerpane źródło zdrowej radości, gdy nauczyłem się igrać z psychiatrami, sprytnie wodzić ich na manowce, nigdy nie zdradzając, że znam wszystkie kruczki tej profesji; wymyślać zawiłe sny, klasyczne okazy gatunku (po których wysłuchaniu ci wyłudzacze cudzych złud sami zaczynają śnić i budzą się z krzykiem); mamić ich wyssanymi z palca „scenami archetypów”; i ani na mgnienie nie odsłaniać przed nimi istoty swego dylematu seksualnego. Przekupiwszy pielęgniarkę, zyskałem dostęp do akt i z dziką uciechą napotkałem w swej karcie choroby takie określenia jak „utajony homoseksualizm” i „zupełna impotencja”. Zabawa była przednia, a jej wyniki – w moim przypadku – tak posilne, że zostałem tam jeszcze na miesiąc, choć zdążyłem już całkiem wydobrzeć (sypiałem doskonale i jadłem jak uczennica). Potem przedłużyłem pobyt o kolejny tydzień, dla samej przyjemności starcia się z nowo przybyłym tuzem, zabłąkaną na obczyźnie (i niewątpliwie obłąkaną) znakomitością, słynącą z tego, że szczególnie zręcznie wpaja pacjentom przekonanie, jakoby byli niegdyś świadkami własnego poczęcia.

10

Wypisawszy się ze szpitala, jąłem rozglądać się za jakimś miejscem w Nowej Anglii, na wsi lub w sennym miasteczku (szpalery wiązów, biały kościół), gdzie mógłbym spędzić pracowite lato uczonego, czerpiąc z zapisków zgromadzonych w szczelnie wypchanym pudle i kąpiąc się w pobliskim jeziorze. Odżyło we mnie zainteresowanie pracą, czyli trudami badacza; swoje drugie zajęcie – aktywne doglądanie pozgonnych aromatów stryja – ograniczyłem tymczasem do minimum.

Jeden z dawnych pracowników nieboszczyka, latorośl świetnego rodu, zaproponował mi kilkumiesięczny pobyt u swoich zubożałych kuzynów – u emeryta McCoo i jego żony – którzy chcieli wynająć piętro swego domu, gdzie do niedawna dyskretnie rezydowała pewna ciotka, obecnie już nieżyjąca. Dodał, że państwo McCoo mają dwie córki, jedną w wieku niemowlęcym, drugą dwunastoletnią, i piękny ogród nieopodal pięknego jeziora, na co odparłem, że to istny ideał.

Nawiązawszy z nimi korespondencję, uspokoiłem ich, że jestem wystarczająco udomowiony, po czym spędziłem w pociągu noc pełną fantazji, wyobrażając sobie z najdrobniejszymi szczegółami, jak będę ową tajemniczą nimfetkę uczył mówić po francusku i pieścił po humbertyjsku. Nikt mnie nie oczekiwał na lalczynej stacyjce, na której wysiadłem ze swą nową i kosztowną walizką, i nikt nie podniósł słuchawki; lecz po pewnym czasie w jedynym hotelu zielonoróżowego miasteczka Ramsdale pojawił się półprzytomny McCoo w mokrym ubraniu, z nowiną, że właśnie spalił mu się dom – być może za sprawą równoczesnej pożogi, która przez całą noc szalała w mych żyłach. Reszta rodziny, jak twierdził, uciekła na jego farmę, zabierając samochód, ale przyjaciółka żony, niejaka pani Haze, znakomita – choć sądząc po nazwisku, nieco mglista osoba – gotowa jest gościć mnie u siebie na Lawn Street 342. Jej sąsiadka z przeciwka pożyczyła państwu McCoo limuzynę, cudownie staromodny pojazd o czworokątnym dachu, powożony przez pogodnego Murzyna. Ponieważ znikł jedyny powód mego przyjazdu, plan ten wydał mi się absurdalny. Owszem, jego dom trzeba będzie odbudować od fundamentów, no i co z tego? Czyżby go wystarczająco nie ubezpieczył? Byłem zły, zawiedziony i znudzony, lecz jako uprzejmy Europejczyk nie mogłem nie dać się wysłać pogrzebowym autem na Lawn Street, gdyż czułem, że jeśli odmówię, McCoo uknuje jeszcze bardziej kunsztowną intrygę, byle mnie się pozbyć. Patrzyłem, jak zmyka, a mój szofer kręcił głową, chichocząc z cicha. En route przysiągłem sobie, że w żadnym razie i pod żadnym pozorem nie zostanę w Ramsdale, ale jeszcze tego samego dnia polecę na Bermudy, Bahamy czy Banialuki. Perspektywy błogostanów na plażach w technikolorze już od dawna pluskały mi w kręgosłupie, a kuzyn pana McCoo w rzeczy samej dość raptownie zmienił koryto tego strumyczka swą życzliwą, lecz idiotyczną, jak się okazało, propozycją.

Skoro mowa o raptownych zwrotach; mało brakowało, a bylibyśmy przejechali podmiejskiego psa (jednego z tych utrapieńców, co czatują na samochody), kiedy skręcaliśmy w Lawn Street. Za zakrętem ukazało się domostwo pani Haze, biały koszmarek z drewna, stary i zapuszczony, raczej szary niż biały – typ domu, w którym zamiast prysznica wisi nad wanną gumowy wąż nakładany na kran. Dałem szoferowi napiwek, z nadzieją, że natychmiast odjedzie, a ja niepostrzeżenie zawrócę do hotelu po walizkę; przeszedł jednak tylko na drugą stronę ulicy, bo jakaś starsza pani wołała go z werandy. Cóż było robić? Zadzwoniłem do drzwi.

Czarna służąca wpuściła mnie – i zostawiła na wycieraczce, a sama pognała z powrotem do kuchni, gdzie paliło się coś, co palić się nie powinno.

Przedpokój prócz całego grona dzwonków zdobiło białookie drewniane ni to, ni owo komercjalnie meksykańskiego pochodzenia, tudzież banalne ukochanie skabotyniałych mieszczuchów: Arlezjanka van Gogha. Na prawo przez uchylone drzwi zobaczyłem wycinek salonu (zwanego w tym kraju „pokojem życia”), w którym w rogu stała szafka z paroma innymi okazami meksykańskiej tandety, a pod ścianą prążkowana kanapa. Na końcu przedpokoju były schody i gdy ocierając czoło (dopiero teraz poczułem, jaki upał panuje na dworze), gapiłem się w braku lepszego obiektu na szarą ze starości piłkę tenisową leżącą na dębowej komodzie, z ich podestu dobiegł kontralt pani Haze, która przechylając się przez poręcz, melodyjnie spytała:

– Czy to monsieur Humbert? – Pytanie to uzupełniła prósząca z góry szczypta popiołu z papierosa. Wkrótce sama gospodyni – sandały, spodnie bordo, żółta jedwabna bluzka, cokolwiek kwadratowa twarz, w tej kolejności – zeszła po schodach, strzepując popiół palcem wskazującym.

Lepiej chyba od razu ją opisać, niż odkładać to na później. Biedaczka była grubo po trzydziestce, miała błyszczące czoło, wyskubane brwi i dosyć prostą, ale niebrzydką twarz w typie, który można określić jako słaby roztwór Marleny Dietrich. Przyklepując metalicznie brązowy kok, zaprowadziła mnie do salonu, gdzie chwilę porozmawialiśmy o pożarze u państwa McCoo i o tym, jaki to przywilej mieszkać w Ramsdale. Jej bardzo szeroko osadzone, morskozielone oczy miały ten dziwny zwyczaj, żeby pełzać po całym rozmówcy, starannie unikając jego oczu. Nie uśmiechała się, tylko pytająco unosiła brew, w trakcie rozmowy raz po raz dźwigała się wężowym ruchem i robiła konwulsyjne wypady w stronę trzech popielniczek i pobliskiego kominka (w którym leżał brązowy ogryzek jabłka); potem znów osuwała się na kanapę, podwijając nogę pod siebie. Było jasne, że jest jedną z kobiet, których polerowane słowa dać mogą obraz klubu książki, klubu brydżowego lub jakiejkolwiek równie morderczo konwencjonalnej rzeczy, lecz nigdy ich własnych dusz; kobiet całkowicie pozbawionych poczucia humoru; kobiet, które w głębi serca ani trochę nie interesują się żadnym z kilkunastu możliwych tematów salonowej konwersacji, ale skrupulatnie przestrzegają zasad jej prowadzenia, reguł rozmowy, przez której słoneczny celofan wyraźnie prześwitują niezbyt apetyczne frustracje. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jeśli jakimś szalonym trafem u niej zamieszkam, zacznie wobec mnie metodyczne podchody, wiodące do tego, co zapewne od początku miała na widoku, przyjmując lokatora, a ja znowu dam się uwikłać w jedną z tych nudnych miłostek, których mechanizm znałem już na pamięć.

Lecz zamieszkanie u niej w ogóle nie wchodziło w rachubę. Nie czułbym się dobrze w domu, gdzie na każdym krześle poniewierają się wyszmelcowane czasopisma, a umeblowanie jest horrendalną hybrydą: z jednej strony komedia tak zwanego „nowoczesnego funkcjonalizmu”, z drugiej tragedia zramolałych foteli na biegunach i krzywicznych lamp podłogowych z półeczkami u dołu i trupami żarówek u góry. Zaprowadzono mnie na piętro, ze schodów w lewo – do „mojego” pokoju. Obejrzałem go przez mgłę nieugiętej odrazy, jaką doń z miejsca powziąłem; dostrzegłem jednak nad „swoim” łóżkiem Sonatę Kreutzerowską René Prineta. Że też śmiała nazwać tę służbówkę „prawie pracownią”! Wynośmy się stąd natychmiast, rzekłem sobie z całą mocą, udając, że zastanawiam się nad absurdalnie – i złowieszczo – niską sumą, której melancholijna gospodyni żądała za wikt i łóżko.

Wywieziona ze Starego Świata uprzejmość nie pozwoliła mi jednak przezwać tej mordęgi. Przeszliśmy przez podest na prawą stronę domu (gdzie „ja i Lo mamy swoje pokoje” – „Lo” to pewnie służąca) i tam już lokator lowelas ledwie ukrył dreszcz, który nim wstrząsnął, gdy on, mężczyzna wielce wybredny, ujrzał w prapremierowej odsłonie jedyną łazienkę, maleńki prostokąt między podestem a pokojem „Lo”, z rządkiem jakichś mokrych akcesoriów obwisłych nad niewonną wanną (na dnie czyjś włos legł znakiem zapytania); nie brakowało też z góry spodziewanych splotów gumowej żmii ani jej suplementu, czyli różowawej podusi skromnie skrywającej klapę sedesu.

– Widzę, że jest pan pod niezbyt korzystnym wrażeniem – rzekła pani domu, przelotnie kładąc dłoń na mym rękawie: łączyła w sobie spokojną bezpośredniość – przerost tak zwanego, jeśli się nie mylę, „rezonu” – z nieśmiałością i smutkiem, które sprawiały, że jej pełen dystansu dobór słów wydawał się równie afektowany jak intonacja nauczyciela „wymowy”.

– Nie jest to schludny dom, przyznaję – ciągnęło nieodwołalnie skazane już przez los biedactwo – ale zapewniam (patrząc na moje usta), że będzie tu panu wygodnie, bardzo wygodnie, doprawdy. Zechce pan obejrzeć ogród – dodała nieco pogodniej, z poniekąd zniewalającym podrzutem w głosie.

Z ociąganiem wróciłem za nią na parter; przeszliśmy przez kuchnię z wejściem w głębi przedpokoju, po prawej stronie domu – gdzie mieściła się także jadalnia i salon (pod „moim” pokojem, po lewej, był tylko garaż). W kuchni służąca Murzynka – pulchna, dość jeszcze młoda – zdjęła z klamki drzwi prowadzących na werandę za domem swoją dużą, lśniącą, czarną torbę i powiedziała:

– Pójdę już, pani Haze.

– Dobrze, Louise – odparła gospodyni z westchnieniem. – Rozliczymy się w piątek.

Przez spiżarkę przeszliśmy do jadalni, równoległej do salonu, który wcześniej podziwialiśmy. Zauważyłem na podłodze białą skarpetkę. Pani Haze stęknęła z dezaprobatą, schyliła się, nie przystając ani na chwilę, podniosła skarpetkę i wrzuciła ją do szafy w ścianie obok spiżarki. Dokonaliśmy pobieżnych oględzin mahoniowego stołu ze stojącą pośrodku misą na owoce, pustą, jeśli nie liczyć pestki po śliwce, lśniącej świeżością. Namacałem w kieszeni rozkład jazdy i wyłowiłem go ukradkiem, żeby przy pierwszej okazji poszukać w nim dla siebie pociągu. Szedłem jeszcze za panią Haze przez jadalnię, gdy na dalszym planie buchnęła nagle zieleń.

– Piazza – śpiewnie oznajmiła przewodniczka i oto bez najmniejszego ostrzeżenia niebieska fala morska wezbrała mi pod sercem, bo z maty ułożonej w sadzawce słońca, półnaga, na klęczkach, na kolanach rozkołysana, moja miłość z Riwiery przyglądała mi się sponad ciemnych okularów.

Było to