Dziewczyna, która klaszcze - Tomasz Kozioł - ebook

Dziewczyna, która klaszcze ebook

Kozioł Tomasz

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Urokliwie zabawna, totalnie przerażająca! Piekielne połączenie, które doskonale sprawdziłoby się na wielkim ekranie. Tomasz Kozioł - gratulacje! (chciałoby się napisać wielkie oklaski, choć te po lekturze na zawsze zmieniły swoje znaczenie)”.

Małgorzata Oliwia Sobczak

Dwóch młodych mężczyzn jedzie na głuchą prowincję obejrzeć dom, który jeden z nich niespodziewanie dziedziczy po swojej zmarłej matce. Matce, której nigdy nie poznał, ponieważ oddano go do adopcji.

Walące się budynki, wtopieni w otoczenie miejscowi – wszystko wskazuje na to, że w miasteczku czas się zatrzymał. Gdy przyjezdni usiłują dopytać o historię posesji, napotykają na mur niechęci. Na domiar złego, psuje im się samochód, telefony odmawiają współpracy.

Wszystko wskazuje na to, że będą musieli przenocować w domu, do którego trafili.

Szybko przekonują się, że nie mogą po prostu uciec z upiornego miejsca. Jedyną szansą na ratunek wydaje się rozwikłanie tajemnicy porzuconej posesji. Posesji nawiedzanej nocami przez dziewczynę, która klaszcze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Kozioł

DZIEWCZYNA, KTÓRA KLASZCZE

Copyright © by Tomasz Kozioł, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Mojej Eli, dla której i dzięki której robię wszystko to, co robię.

Michałowi seniorowi, z którym obejrzałem wszystkie horrory.

Beacie K., mojej nauczycielce języka polskiego, dzięki której przestałem tylko liczyć, a zacząłem również pisać. 

Prolog

1.

Henryka Kowalska podeszła do półki z książkami. Zrobiło jej się słabo na widok tytułów: Lalka, Potop, Kolumbowie… Kiedyś tak bardzo kochała te książki. Pamięta, jak czytała je dzieciom. No, może nie Lalkę. I na pewno nie Kolumbów. AlePotop tak, pamiętała, że Weroniczka kochała Kmicica. I Oleńkę. Kto nie kochał Kmicica i Oleńki?

Ja ich nie kocham – pomyślała. – Już nie.

Po dłuższym namyśle mimo wszystko sięgnęła po Potop. Musiała czymś zająć myśli, czymkolwiek. Wczoraj nie robiła absolutnie nic i to było jednak znacznie gorsze od wertowania bez przerwy tych samych stron. Trylogia przynajmniej była w jakimś stopniu pokrzepiająca, tak jak miał to ponoć w zamyśle autor. A ona sama pokrzepienia potrzebowała.

Usiadła w fotelu, bokiem do okna. Tak by światło padało na strony, ale równocześnie, żeby mogła co jakiś czas zerknąć na dwór. Ona nie pozwalała jej nawet umyć okien, dla lepszego widoku, dla słońca. Wszystko, co mogłoby sprawić jej jakąkolwiek przyjemność, stawało się niedozwolone.

Miała wrażenie, że nawet te książki może czytać tylko dlatego, by w końcu je znienawidzić. By jej ostatnia miłość na tym świecie została całkiem obrzydzona. Ale może wtedy ją puści, gdy ten cel zostanie osiągnięty?

Otworzyła Potop na stronie tytułowej. Wpatrywała się w nią, zastanawiając się, czy woli zacząć od początku, czy od jakiejś konkretnej sceny.

Rozpłakała się. Sienkiewicza też już nie była w stanie czytać, nie potrafiła się zmusić. Zamknęła książkę i cisnęła ją w kąt. Skryła twarz w dłoniach, próbując opanować łzy. Chciała złapać głęboki oddech, ale przerywany szloch skutecznie jej to uniemożliwiał.

Musiała się wziąć w garść. Nie chciała, by ona zobaczyła ją w takim stanie, choć wiedziała, że i tak ją zawsze widzi. Niemniej jednak próbowała zachować resztki godności.

– Tyle lat się tobą opiekowałam, starałam się chronić, jak potrafiłam najlepiej. A ty… – Zaciśnięty z goryczy przełyk utrudniał jej mówienie. W końcu udało jej się wziąć głęboki wdech i powiedzieć już z większą stanowczością:

– Dosyć tego użalania się nad sobą.

Sięgnęła po leżący na podłodze Potop i zaczęła czytać. Jednak od początku.

2.

Bartosz Bednarski siedział przy stole w kącie sali. Światło jedynej żarówki było słabe, a brudne okno na tyle odległe od jego miejscówki, że skrywał go permanentny cień. Tak jak lubił. Miał dzięki temu uczucie, że jest jeszcze bardziej odseparowany od innych. I od siebie samego.

Tak, to było jego miejsce i wszyscy o tym wiedzieli. Ta sala była pełna prywatnych, wiecznie zarezerwowanych miejsc. Każdy, kto jeszcze żył w tej dziurze, miał tu swój własny kąt do znikania.

No, prawie każdy. Wieś dzieliła się na tych, którzy albo nigdy stąd nie wychodzili, albo nigdy nie postawili tu swojej nogi. Jedni nie oceniali drugich i vice versa. I była jedna osoba gdzieś pośrodku. Weronika. Czasem tu, czasem tam. Obowiązkowy wyjątek od reguły. Tu, w tej sali, chodziło jednak o ukrycie.

Ukrycie… Chyba miał nadzieję, że jeśli go nie widać, to go nie ma. I ona go wtedy nie zauważy. Ale wiedział, że to tak nie działa.

Za to całkiem dobrze działało zalewanie się w trupa. Miał to przetestowane. Kiedy odcinało mu świadomość, nikt nie miał do niej dostępu, nawet ona. Dlatego dolewał do kufla wszystko, co miało choć odrobinę mocy. Nie było z tym łatwo, ponieważ mieli do dyspozycji tylko to, co sami uwarzyli. Ale jakimś cudem starczało dla wszystkich, którzy przez cały dzień chcieli leżeć twarzami na stołach. Z krótkimi przerwami na kolejne odkażenie przełyku.

Kilka razy dziennie zdarzały mu się jednak takie straszne momenty, kiedy odzyskiwał świadomość. Na przykład budził się i nie zdążył odpowiednio szybko zalać się w trupa ponownie.

To były potworne chwile, ponieważ wtedy zaczynał myśleć: „A co, jeśli właśnie to chlanie aż do granicy śmierci jest karą od niej? Dokładnie do granicy śmierci i ani o krok dalej. Może dlatego pozwalała mi dolewać do kufla, kiedy tylko chciałem? Żebym mógł się znów przebudzić i zrozumieć, jak się stoczyłem?”.

Za każdym razem przypominał sobie żonę, nieboszczkę. Myślał o tym, że pewnie umarłaby kolejny raz, gdyby zobaczyła, czym się stał. Jego żona nienawidziła pijaków. Teraz nienawidziłaby jego. A on tak ją kochał.

Dreszcz przeszedł Bartosza na tę serię wspomnień. Tak się właśnie zaczynała pętla, która zawsze kończyła się kolejną utratą przytomności. Podniósł głowę z położonych na stole rąk i rozejrzał się mętnym wzrokiem po maleńkim blacie. W gąsiorze był jeszcze bimber. Co za szczęście, nie musiał wstawać. Nie wiedział, czy sam o siebie tak zadbał, czy ktoś mu dolał. Trzęsącymi się dłońmi uniósł naczynie i przelał część zawartości do swojego kubasa, zraszając przy okazji obficie stół i rękaw. Nie lubił marnować, ale teraz się śpieszył.

Wlał w siebie całą porcję na jeden raz, dobre ćwierć litra. Skupił się, żeby nie zwymiotować. Musi mu się ułożyć, musi zacząć działać.

Do czego ona go doprowadziła? Co on jej zrobił, że tak go ukarała?

Dobrze wiedział, co zrobił. Tego akurat miał nigdy nie zapomnieć.

Alkohol rozlał się ciepłem po ciele. Ktoś znacząco przykręcił zawór myśli płynących mu do głowy. Ucichły.

3.

Weronika Klepacka siedziała w domu i patrzyła w okno. Wstała jakiś czas temu, było jeszcze ciemno. A może to było wczoraj? Może gdy wstawała dziś, już wstało słońce. Powoli zbierała się w sobie.

Ciągle myślała o sobie jak o kimś młodszym, jakby nadal pozostawała dziewczynką, choć już jakiś czas temu skończyła trzydziestkę. Równocześnie była też najmłodszym więźniem tego miejsca.

Zastanawiała się, na co ona jej dziś pozwoli, jaką nadzieję w niej wzbudzi, a później jakim strachem ukarze. A może to jeden z tych dni, kiedy nawet nie zamierza sprawdzać? Po latach Weronika zdawała sobie sprawę, że funkcjonuje na innych prawach niż reszta wsi. Oczywiście analizowała przyczyny takiego stanu rzeczy. Robiła to od tak wielu lat, że teorii miała więcej, niż potrafiła zliczyć. Jak dotąd żadna się nie potwierdziła. Nie miała też już z kim o nich porozmawiać. Choć akurat o to nikogo nie winiła. Po tym, jak ona ich traktowała, nikt nie miał już chęci i siły na roztrząsanie dokładnych przyczyn. A na ogół również i świadomości.

Czasem Weronika zastanawiała się, ile właściwie wie o całej sytuacji. Wszystko, co doprowadziło do tego koszmaru, w którym teraz żyli, miało miejsce, gdy była bardzo mała. Miała może siedem lat. Nic tak naprawdę nie pamiętała.

Czasem miała też wrażenie, że dostało się jej najgorzej.

Ona… Nawet wymawiania imienia tamtej w myślach unikała. To była jej najnowsza teoria. Jeśli nie będzie używała jej imienia, choćby w myślach, to może nie zwróci na siebie uwagi.

Tamta się z nią droczyła. Kiedyś nawet wypuściła stąd Weronikę. A Weronika skorzystała z tej szansy skwapliwie i pojechała na stancję. Chodziła do liceum, takiego prawdziwego. Wiedziała, że z jej rodzinnymi stronami jest coś nie tak, i podświadomie nie chciała tu wracać. Ale tamta ją i tak ściągnęła z powrotem. Miała taką moc.

Wypuściła Weronikę w świat, pokazała, ile ten ma do zaoferowania, a później uwięziła. Była potworem.

Kobieta westchnęła. Jej poranne myśli zazwyczaj szły właśnie tym torem. Jak zwykle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Mogła sprawdzić, jak stoi z jedzeniem. Nie pamiętała, kiedy robiła zapasy. Ostatnie kilka dni po prostu przesiedziała przed oknem, udając, że jej nie ma.

Przeżywała też chwile determinacji, kiedy sprawdzała, jak daleko od wsi potrafi się oddalić. Skoro funkcjonowała na trochę innych zasadach, to może ona ją wreszcie puści? Ale nie, dziś w to nie wierzyła. To nie był dzień na takie próby.

Mogłaby się spotkać z panią Henryką. Ta zawsze była dla niej dobra, właściwie najlepsza. I dla tamtej przecież też. Ale Weronika czuła, że panią Kowalską boli patrzenie na wychowankę. Chyba ten widok przypominał jej zbyt wyraźnie o tym, co było.

Weronika nie była tego pewna, ale nie miała odwagi zapytać o to pani Henryki. Efekt był taki, że unikały się od dawna.

A może to jest dzień na przejście się do upijalni? Czasem tam zaglądała. Nawet zdarzało jej się posiedzieć, jeśli akurat było wolne krzesło. Nie wiedziała, po co to robi. Chyba miała nadzieję, że ktoś się do niej odezwie. Albo chociaż wyrazi milczącą chęć posłuchania jej. Albo że coś się wydarzy.

Tak właśnie dziś zrobi. Za to jej jeszcze nigdy tamta nie ukarała.

4.

Adam Witkowski przeszedł z pozycji leżącej do siedzącej w ułamku sekundy.

Gdzie był? Co robił? Czuł w ciemności, jak dyszy, jak pot obficie zrasza mu czoło.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Zaraz, już pamiętał. Wszystko dobrze, był na działce z Mirkiem. Złapał głęboki oddech.

Cholerne koszmary – pomyślał.

Na dobrą sprawę nie był pewien, czy śnił mu się koszmar. Nic nie pamiętał. Obstawiał po prostu, że sen nie mógł być dobry, skoro postawił go do pionu, a serce chciało mu wyskoczyć z piersi.

Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej i częściej. Budził się w środku nocy, przerażony, ale bez choćby cienia świadomości, jakie przygody zapewniła mu nocna mara.

Tak się cieszył, że Mirek zaproponował zrobienie pośredniego przystanku na jego rodzinnej działce. Podróż nie była długa, ale… Sam jej cel mógł się okazać bardzo nieprzyjemny. Dobrze było najpierw naładować baterie pozytywną energią.

Adam przyłożył głowę do poduszki. Starał się wsłuchiwać w szum niedalekiej rzeki zamiast we własne myśli.

Rozdział I. Dzień pierwszy

1.

– Więc mówisz, że to jest to? – spytał Mirek Kruk, wysiadając z niemłodej już toyoty avensis. Wsparł dłonie na biodrach i pokręcił głową. – Stary, ktoś sobie z ciebie robi jaja. Siedzi przy piwie z kumplami i sam nie wierzy, jakiego łacha z ciebie pociągnął. Parę telefonów i pyk, jedziemy jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów, żeby dać się załadować w… – Podrapał się w zamyśleniu po rudej czuprynie. Była tak bujna i charakterystyczna, że wszyscy znajomi wołali na niego Rudy. Po chwili namysłu, gdy włosy były już zwichrzone w każdą stronę, kopnął leżący przed nim kamień i odwrócił się do Adama. Witkowski nadal siedział na miejscu kierowcy.

– Gdybyś mógł kogoś z naszego roku tak wkręcić, to też byś to zrobił, nie? – dodał.

Uśmiechnęli się do siebie, wiedząc doskonale, że cała sytuacja była zdecydowanie zbyt skomplikowana, by być koleżeńską inscenizacją. I że sami nikomu by takiego numeru nie wykręcili. Choć stojąca przed nimi rudera faktycznie wyglądała jak ponury żart.

Adam zgasił silnik i z trudem wygramolił się z samochodu. Nie było łatwo – przepocone ciuchy przykleiły się do skórzanego fotela i trzymały mocno. Zsunął czapkę z daszkiem na tył głowy i przetarł mokre czoło. Choć był już wrzesień, trafił się ładny, ciepły weekend. Akurat na wyjazd. Akurat, kiedy klimatyzacja w wozie znowu przestała działać. W tej cenie samochód mógł mieć albo skórzane fotele, albo działającą klimę.

Omiótł okolicę wzrokiem i też oparł dłonie na biodrach, kręcąc głową w geście pełnym zwątpienia, naśladując w tym swojego przyjaciela.

– Dobra, to faktycznie wygląda jak głupi dowcip. Z drugiej strony wydawało się, że ten prawnik mówił poważnie. Wiesz, w końcu to prawnik. Oni zawsze mówią poważnie. Wylegitymował się i w ogóle. Spec od prawa spadkowego. – Rozejrzał się. Ponoć znajdujący się przed nim dom należał do niego. I kawał ziemi dookoła też. Trzeba tylko podpisać i po sprawie. Nikt nie rościł sobie praw do tej nieruchomości, nie ma żadnego konfliktu. Ot, dworek stoi od lat nieużywany. Żadnych aktów wandalizmu, squatersów, nic. Nawet krowy nikt na trawnik nie wpuścił, by na śniadanie trochę przycięła bujną zieleń.

Inna sprawa, że we wsi nie widzieli żadnej krowy. Ostatnie kilometry ich podróży kojarzyły się z przeprawą przez ziemie jałowe. Ani żywej duszy na poboczu, żadnych podpitych rowerzystów na starym składaku typu Wigry 3, nic.

Można byłoby powiedzieć, że porzucona, popadająca w ruinę dwupiętrowa posesja ze spadzistym dachem powinna trochę kłuć w oczy. Psuć odbiór otoczenia, obrzydzać krajobraz. Jednak okolica była, o dziwo, w bardziej opłakanym stanie niż ten dom. Czy to był właściwie dom?

– Te, Miras, wygląda ci to na zwykły dom? – Adam wyraził wątpliwość na głos.

– Nie bardzo. Znaczy się, chyba że ktoś zamierzał mieć… bo ja wiem. Ośmioro dzieci. To by się wszyscy ładnie pomieścili i jeszcze by zostało trochę miejsca. Na plus jedynki i wnuki. Ten prawnik nie mówił ci, co tu było?

Adam pokręcił głową i oparł się wygodniej o samochód.

– Nie, nie mówił. Powiedział, że nieruchomość. Trochę mnie przytkało i jakoś… No, z perspektywy czasu mam wrażenie, że zadałem mało sensownych pytań. Ale nie przyszło mi do głowy, że to jest jakiś cholerny dwór. Dom. Posesja. Hotel? Nie wiem. Może ktoś tu prowadził jakiś pensjonat?

– A może psychiatryk? Stary, rozejrzyj się. Idealna sceneria na wariatkowo. Wyobrażasz sobie, jak tu musi być nocą? Kiedy pada? Te wszystkie zapyziałe domy, mgła i ani jednej latarni. Na bank to nawiedzony psychiatryk. Może zrobisz interes na wynajmowaniu go na scenografię pod horrory.

Świeżo upieczony właściciel ziemski roześmiał się i pokręcił w rozbawieniu głową.

– Dobry pomysł! Tylko że u nas horrorów się nie kręci. Prędzej zrobiliby jakiś podły dramat o nadużywaniu wódki i przemocy w rodzinie.

Mężczyźni milczeli przez chwilę. Mirek pierwszy oderwał się od auta i ruszył w kierunku domostwa.

– Dobra, chociaż się rozejrzymy. Później możemy skoczyć do pubu… Złe słowo. Do, cholera, nie wiem, jak to nazwać. Pub to takie mocne słowo w tym przypadku. To, co mijaliśmy, wyglądało na punkt zborny ludzi bez przyszłości, których jedynym zajęciem jest konsumpcja taniego browaru.

– Melina – podpowiedział Adam.

– O, melina! Właśnie tak to wyglądało. Może autochtoni nam podpowiedzą, co się tu działo.

Mirek przeszedł kilka kroków. Miał przeczucie, że kolega nie ruszył za nim, tylko został w tyle, przy samochodzie. Odwrócił się i spojrzał na Adama. Podejrzewał, że przyjaciel robił dobrą minę do złej gry. Ten telefon od prawnika nim wstrząsnął, a widok tego… To musiało być ciężkie przeżycie.

Znali się większość życia. Adam nigdy nie ukrywał przed Mirkiem, że jest adoptowany. Zresztą ciężko to było przed kimkolwiek ukryć. Nie przypominał rodziców w najmniejszym stopniu. Ani dziadków. Sądząc po zdjęciach, pradziadków też nie. Był mocno zbudowanym brunetem w rodzinie szczupłych blondynów, którzy urwali się chyba ze Skandynawii. Przybrani rodzice Adama dobrze wiedzieli, że mieli szczęście i trafił im się bystry dzieciak. Szybko mu powiedzieli, że przygarnęli go, gdy był bardzo mały. Po kilku trudnych miesiącach, pełnych szalejących w chłopcu emocji, nastały lata szczęścia i spokoju. Aż do teraz.

– Tak patrzę na to – zaczął Adam – i nie mogę przestać myśleć o mojej mamie. To musi być do dupy uczucie, kiedy dziecko, które kochasz jak swoje, znikąd odziedzicza jakiś zawszony dworek. Nagle rany się otwierają i przypominasz sobie, że to tak nie do końca twoje dziecko. Ona wie, że kocham ją i tylko ją, i nigdy nie będzie innej matki w moim życiu. Ale to i tak do dupy. Ojciec to też źle zniósł, mocno nim tąpnęło.

Adam patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, mówiąc gdzieś w powietrze.

Zawsze tak robi, gdy zbiera mu się na zwierzenia – pomyślał Mirek.

– Dobra, Rudy, zróbmy tak, jak mówisz. Prawnik mi wspomniał, że… ekhm… posesja ma być otwarta.

Ruszyli wolnym krokiem w kierunku podstarzałego budynku. Każdy z nich chciał się w duchu posłużyć słowami typu „sypiący się” albo „w rozkładzie”, ale musieli uczciwie sami przed sobą przyznać, iż byłoby to nie na miejscu. Choć dom stał porzucony przez ostatnich dwadzieścia pięć lat, wyglądał… Zwyczajnie. Okna i drzwi były na miejscu, większość dachówek też się na pierwszy rzut oka uchowała. Tynk nieźle się trzymał – cegły prześwitywały tylko w kilku miejscach. Wszystko było brudne, zostawione samo sobie, ale nie ohydne.

Najbardziej widocznym znakiem, że nikt tej posesji nie doglądał, był zarośnięty trawnik, na którym rosły już wszystkie ze znanych ludzkości chwastów.

– Myślisz, że zawsze stoi tak po prostu otwarte? Czy to specjalnie dla nas? – zapytał Mirek. – Bo jeśli jest zawsze otwarte, to nic nie poradzę, moje miejskie standardy podpowiadają mi, że zaraz zobaczymy paradę żuli. Ja wiem, że ten prawnik mówił, że nie ma tu nieproszonych gości, ale…

– Nie wiem, dobre pytanie. Mam tak jak ty. Zakładam, że jeśli jest zawsze otwarte, to zostanę jutro dumnym właścicielem podlaskiego squatu. A jeśli nie, to kto by otworzył zamki? Przecież nie ten prawnik, ma być dopiero jutro. Może jest tu jakiś desygnowany cieć, który ma na piwko w zamian za udawanie, że dogląda tego burdelu.

– Właśnie, burdel! – Mirek nagle się ożywił. – Adaś, to przecież oczywiste, to żaden psychiatryk! To burdel! A ty zostaniesz najprawdziwszym podlaskim alfonsem! Będziesz w zimie odśnieżał wjazd do lasu i takie tam. Żyła złota. Pewnie ten, ekhm, pub, który mijaliśmy, to jakaś filia twojego burdelu. Tylko czekają na powrót prawowitego właściciela, żeby móc na nowo interes rozkręcić!

Adam przystanął, najpierw prychnął, a później zaśmiał się w głos.

– Boże, jak dobrze, że ze mną przyjechałeś.

Poklepał przyjaciela po ramieniu i ruszył dalej. W kierunku „burdelu”.

2.

Mimo sprzyjających ku temu warunków nie zastali w środku noclegowni.

Na pierwszy rzut oka było widać, że budynek miał parter, piętro i poddasze, które mogło się okazać użytkowe mimo dużych skosów. Ze sporego holu dało się wejść do dwóch pokojów – jednego po lewej i jednego na wprost. W prawo odbijał z kolei korytarz, wzdłuż którego stały parami naprzeciwko siebie drzwi do mniejszych pomieszczeń. Łącznie cztery pary, osiem pokojów.

Korytarz był ciemny, doświetlany tylko przez brudne okno na jego końcu. Prądu nie było, Adam od razu po wejściu sprawdził jeden z włączników.

Schody na piętro znajdowały się zaraz na prawo od drzwi wejściowych. Nie wiedząc, od czego zacząć, poszli na górę.

Jak się okazało, na piętrze układ pomieszczeń był podobny. Jeden pokój po lewej, jeden na wprost i korytarz w prawo.

Z kolei poddasze nie było podzielone na pomieszczenia, tylko zastawione różnej wysokości szafkami i półkami tam, gdzie pozwalały na to skosy stropu.

Schody od wejścia prowadziły również w dół. Logika podpowiadała, że znajduje się tam piwnica. Nikt się jednak na razie nie kwapił, by choćby rzucić na nią okiem.

Powietrze w budynku okazało się zatęchłe. Pocieszające, że przynajmniej nie śmierdziało grzybem i zgnilizną. Pozamykane okna – z których większość wyglądała na całe – najwyraźniej skutecznie uchroniły wnętrze przed nadmierną wilgocią. Czas jednak zrobił swoje, co obrazowały odchodzące ze ścian tapety, wszędobylskie pajęczyny i gigantyczne ilości kurzu.

Mirek szedł za Adamem, nieśpiesznie przechadzającym się po piętrach. Było po nim widać, że odpłynął gdzieś myślami, więc przyjaciel postanowił go na razie nie zagadywać. Krążyli po korytarzach, na razie nie zaglądając do pokojów. Mirka ciekawiło, co się w nich znajduje, ale czekał, aż przyjaciel sam zechce do nich zajrzeć.

Adam błądził wzrokiem po ścianach. Zamiast analizować to, co widzi, starał się opanować umysł, co chwilę odgrzebujący najróżniejsze wydarzenia z przeszłości. Wspomnienia, które miały już nigdy nie powrócić, ponieważ Witkowski był święcie przekonany, że temat biologicznej rodziny był dla niego zamknięty.

Jak widać, nie.

Miał chyba osiem, może dziewięć lat i zaczął dostrzegać, że całkowicie różni się wyglądem od rodziców. A czas spędzony w pierwszych klasach szkoły wyraźnie mu pokazał, że nawet dzieci prawie zupełnie niepodobne do swoich rodziców jakieś cechy wspólne jednak z nimi mają. Albo z dziadkami. On nie miał żadnych.

Na początku to spostrzeżenie krążyło mu gdzieś w głębokiej podświadomości. Jak to u dziecka. Z czasem zaczął jednak o to podpytywać. Miał bodaj dziewięć lat, gdy rodzice uznali, że jest już na tyle duży, by poznać prawdę.

Gdy usłyszał, że jest adoptowany, nie dotarło do niego od razu, co to właściwie znaczy. Nie potrafił powiedzieć, ile trwała ta rozmowa. Rodzice mówili przez długi czas, ale zapamiętał wtedy tylko jedno słowo. Adoptowany.

Kojarzył, że ta wiadomość zablokowała mu umysł na kilka dobrych dni, które przeżył jak w letargu. Nie słyszał, co ludzie do niego mówili, nie mógł się skupić na lekcjach. Tylko tryby ciągle mu chodziły w małej głowie, obracając nową wiedzę pod każdym możliwym kątem.

W końcu wszystkie puzzle wskoczyły na miejsce – przynajmniej w jego nieskomplikowanej, dziecięcej układance. Świadomość, że gdzieś są jacyś inni ludzie, którzy powinni go wychowywać i być jego prawdziwymi rodzicami, sparaliżowała go.

Rodzice robili różne podejścia, by mu pomóc, porozmawiać, wytłumaczyć. Byli przerażeni, a przedłużająca się apatia syna powodowała, że nie wiedzieli, co mają robić.

W końcu – a mogło to trwać kilka tygodni – Adam wyrzucił z siebie pytania, które go dręczyły i przygniatały swoim ciężarem. Kim byli jego rodzice? Czemu go zostawili? Skąd się wziął i jak właściwie trafił do państwa Witkowskich? I czemu jego nowi rodzice nie woleli mieć własnego synka? Skoro nie jest ich, to czemu go kochają?

Jak się okazało, państwo Witkowscy nie potrafili odpowiedzieć na wiele z tych pytań. Ale powiedzieli coś, co ugasiło pożar w jego dziecięcej duszy.

On nie miał rodziców, oni nie mogli mieć dzieci. Byli sobie przeznaczeni. Kochają go jak swojego syna, ponieważ jest ich synem. Nieważne, że go nie urodzili. W ich oczach to nic nie zmienia i mają nadzieję, że w jego również.

Tylko tyle i aż tyle. Ujęli to w najprostsze możliwe słowa. Czuł bijącą od nich miłość. Nie tylko teraz, gdy było trudno, ale też przez wszystkie lata jego życia, gdy jeszcze nie podejrzewał, że został adoptowany.

I zgodził się z nimi – to nie miało znaczenia. Kochał ich równie mocno, jak oni kochali jego. Byli najlepszymi rodzicami na świecie i na tym postanowił się skupić.

Udawało mu się to bez większych trudności przez kolejne lata. Miłość do przybranych rodziców nie ugasiła jednak w pełni jego ciekawości dotyczącej własnego pochodzenia. Część pytań nadal wymagała, ze zmienną intensywnością, odpowiedzi.

Przez ten natłok wspomnień pierwsze oględziny posesji były powolne. Adam potrzebował tego czasu, by choć trochę opanować myśli, i był szczęśliwy, że Mirek nawet nie sugerował zwiększenia tempa. Po prostu był i wspierał obecnością. Niemniej jednak oględziny były nie tylko powolne, ale i mało owocne – przeznaczenie wielkiego domu nadal pozostawało nieodgadnione.

W holu znajdował się stolik i kilka przykrytych szmatami krzeseł. Układ mebli nieco sugerował poczekalnię. Z drugiej strony nie trafili na ślady po recepcji. Nie był to też więc żaden hotel. Ani burdel. Przychodnia? Może Mirek nie znajdował się ze swoimi żartami tak daleko od prawdy.

Oby tylko nie psychiatryk – pomyślał Adam. – Bo chyba nie dom rodzinny. Tu były ze dwa tuziny pokojów i poczekalnia…

– Stary, gdyby to było bliżej drogi… jakiejkolwiek drogi… to miałbyś tu niezły motelik. Niestety, na to zadupie na bank nikt nie przyjeżdża turystycznie. Tirów też nie uwidzisz, więc lipa – podsumował wstępnie Mirek, gdy przestali spacerować. – Ciekawe, co tu było…

– Chyba miałeś rację, żeby pójść do tego przybytku alkoholowej rozpusty dwie chaty stąd i podpytać lokalsów. Może ktoś coś.

– No, w takim miejscu piwka są pewnie maks po czwórce, więc mógłbyś się szarpnąć i postawić wszystkim kolejkę. Na pewno wtedy się czegoś dowiemy.

– Ha, ha, czemu ja? – zaśmiał się Adam. – Może w ramach wsparcia moralnego to ty postawisz browary?

– Żartujesz? Przecież pan na włości wrócił! Niech chłopi wiedzą, że będziesz rządził twardą, ale bardzo hojną ręką!

Adam uśmiechnął się i po raz kolejny tego dnia pokręcił głową w radosnym niedowierzaniu. Właśnie taki był Mirek. Właśnie dlatego uważał jego obecność w tym trudnym dniu za najwspanialszy z możliwych darów, za największe możliwe szczęście.

Niewyjaśniona kwestia biologicznych rodziców, tajemniczy spadek setki kilometrów od domu… To miał być podły dzień. A Mirek jak zwykle wszystko obrócił w dobry żart. Adam chyba jeszcze nigdy nie potrzebował wsparcia tak jak dziś. Dotąd nieznośna lekkość bytu przyjaciela przydawała się głównie przy złamanych sercach i zawalonych egzaminach.

Dzięki Mirkowi Adamowi łatwiej było przestać myśleć o tej ruderze w kontekście potencjalnej tragedii rodzinnej, a zaczął widzieć tu stary dom uciech. Albo psychiatryk z horroru. Albo najbardziej nieudane przedsięwzięcie turystyczne w historii regionu. Każda z tych opcji bawiła go coraz bardziej i nic nie mógł na to poradzić.

Prawda była taka, że nie chciał nic na to radzić. Zamierzał zamknąć ten temat najszybciej, jak się dało, i szybko zapomnieć o sprawie.

Adam, dalej się śmiejąc, zaproponował:

– To co, rozejrzymy się po pokojach za jakimiś wskazówkami? Wypatrujemy kart pacjentów, zużytych kondomów albo innych znaków szczególnych. A później melina i piwko w nagrodę za dobrze odwaloną robotę detektywistyczną. Lecimy od lewej?

– Dobra.

Podeszli do pierwszych drzwi na parterze. Adam nacisnął na klamkę i pociągnął.

Zamknięte.

– Widać nasz tajemniczy cieć otworzył tylko dom… Cholera, teraz będzie mnie zżerała ciekawość. Dobra, następne.

To samo. Zamknięte.

– Ej, no – zareagował Mirek. – Jak to tak. My tu chcemy tajemnicę rozwikłać, a tu wszystko pozamykane.

Adam szarpnął jeszcze kilka razy za klamkę i naparł barkiem na drzwi.

– Do dupy sobie radzimy z tym dochodzeniem. Żaden szanujący się Norweg by o nas kryminału nie napisał – powiedział. Odsunął się od drzwi i naparł po raz drugi z większym impetem. Nadal nic. – Ech, dobra, to do tych wrócimy później. Kolejne.

Pierwsze drzwi w korytarzu dla odmiany nie stawiały oporu.

W środku znajdowało się wąskie, jednoosobowe łóżko. Do tego mały stolik i krzesło. W kącie pokoju stała szafa, a obok niej trzy wiadra. Mirek podszedł do szafy i delikatnie ją otworzył. Przeszło mu przez myśl, że mógł wziąć rękawiczki i przebrać się w ciuchy robocze. Wszystko lepiło się od tłustego, starego kurzu.

– Nic, pusto – powiedział. – Kurczę, trochę tak motelowo jednak. Chyba że to był dom rodzinny amiszów albo jakichś innych minimalistów.

Adam rozejrzał się po pokoju. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego, że… nie zobaczy nic szczególnego.

Wyszli z pokoju i zaczęli zwiedzać kolejne. W każdym było mniej więcej to samo. Jeśli czymś się różniły, to tylko wiadrami. W niektórych pomieszczeniach były trzy, w innych ani jednego.

Dopiero robiąc rundę powrotną korytarzem, trafili na odmienny układ. Ostatnich dwoje drzwi prowadziło do większego pokoju zrobionego z dwóch mniejszych. Znajdowały się tu toaleta, prysznic, umywalka i dodatkowy kran – najpewniej do napełniania wiader. Wszystkie te elementy nie były w żaden sposób od siebie odgrodzone. Prysznic nie miał choćby kotary, a wucet nie posiadał oddzielnej kabiny. Z kolei w drzwiach nie zamontowano ani zasuwy, ani zamka. Nie dało się zamknąć pomieszczenia od środka.

– Nie czuję się specem od zwiedzania porzuconych domów, ale… cholera, dziwnie tu – powiedział Adam. – Pokojów od zarąbania, ale żadnych rzeczy. Jak się ludzie wyprowadzają, to chyba cokolwiek by zostało. Dosłownie cokolwiek. Karton, jakieś śmieci. Jakiś rozbity mebel.

– Ano. – Mirek pokiwał głową. – Do tego jakoś tak… schludnie tu. Staro, ale schludnie. Jakby ktoś wysprzątał trzydzieści lat temu i zostawił. Wydawałoby mi się, że jednak… Wiesz, jakieś dzieciaki tu wejdą czy coś. Może nie od razu squatersi, bo to wieś. Ale nie ogarniam, że wszystkie okna są całe, nie ma butelek po piwie i niedopałków. Jak ja bym tu mieszkał gdzieś w okolicy, to przecież od razu bym z tego zrobił nieformalną imprezownię. Taką remizę, tylko że z czarnymi mszami i orgiami. Przecież tu nie ma żadnego parkanu, niczego, co by zniechęcało do małego, nazwijmy to, włamania. Chyba że ten cieć, co nawet nie wiemy, czy istnieje, ale może nam drzwi otworzył, aż tak pilnuje. Jeśli tak, to musi być cholerny Rambo, żywa legenda, że na jego posterunku żaden dzieciak się nie prześliźnie.

Adam chyba po raz setny tego dnia się roześmiał.

– No, dziwne – powiedział. – Też tego nie rozumiem. Fajnie, bo przynajmniej nie potykamy się o rzygi i strzykawki. Ale też… jakoś tak podejrzanie. I czuję się jeszcze bardziej nieswojo, o ile to w ogóle możliwe. I ten kibel…

– Weź nic nie mów. Upiorny w cholerę. Jeśli to był hotel albo nawet wiejski szpital, to czemu nie można się zamknąć od środka? Albo czemu nie ma żadnej kabiny? Żeby stare zwyrole mogły sobie pooglądać, jak ktoś stawia dwójkę?

Obaj mężczyźni zamilkli na chwilę, wpatrując się bez celu w ledwo trzymającą się ściany glazurę.

Adam rzucił okiem na wyjęty z kieszeni telefon i powiedział:

– Wydaje mi się, że to dobry moment, żeby skoczyć do tego – chrząknął znacząco – pubu. Zaraz będzie dziewiętnasta, zacznie się robić ciemno. Prądu nie ma, przynajmniej na razie, więc nic tu po nas. I tak nic nie zobaczymy. Poza tym wszystko się lepi od starego kurzu i czuję się brudny od samego stania na środku pokoju. Jutro byśmy przyszli w bardziej adekwatnych ciuchach. Przejrzymy piętro i strych. A teraz co… melina?

– Taa, to chyba najlepsza opcja. Zjemy, napijemy się i zasięgniemy języka, jak to się kiedyś ładnie mówiło. Nie zapomnij do mamy zadzwonić.

– Dzięki, nie zapomnę. Wolałem się tu najpierw choć trochę rozejrzeć, żeby mieć jej cokolwiek do powiedzenia. Dobra, idziemy.

I wyszli.

3.

Lokal znajdował się raptem kilkaset metrów od budynku, który przed chwilą badali Adam z Mirkiem. Można było do niego iść, ale atmosfera okolicy nie napawała żadnego z nich chęcią do zostawiania samochodu poza zasięgiem wzroku. Choć toyoty były chodliwe niezależnie od wieku i stanu, nie tyle obawiali się kradzieży, ile… sami nie wiedzieli czego. I nie czuli też potrzeby, by nad tym dyskutować. Decyzja o przestawieniu wozu została podjęta bezgłośnie.

Tak jak powiedział wcześniej Adam, powoli dochodziła dziewiętnasta i rzeczywiście zaczęło już zmierzchać. Zapadający mrok był kolejnym czynnikiem, który budził w dwóch przyjezdnych podskórne napięcie.

W okolicy była tylko jedna lampa, właśnie przy pubie. Służyła najwyraźniej za lokalny odpowiednik latarni morskiej, kierując autochtonów bezpiecznie do przystani. Niezależnie od tego, w jakim stanie się aktualnie znajdowali.

Brak oświetlenia powodował, że okolica wyglądała jeszcze bardziej przygnębiająco niż za dnia. Zniszczone, mroczne domy w większości sugerowały swoim wyglądem, że są porzucone. Nie paliły się światła w prawie żadnym z okien, a mimo ciepłego przecież wieczoru w okolicy nie zauważyli żadnego ruchu. Nie było słychać ani rozmów, ani szczekania. Niczego, co by się parze miastowych kojarzyło z wiejskim życiem.

Adam przełożył rzeczy, które miał na widoku, na tylnej kanapie toyoty, do bagażnika. Usiadł za kierownicą i czekał, aż Rudy umości się obok. Kolega wsiadł, założył przyciemniane okulary i powiedział:

– Do pubu jest około pół kilometra, mamy pełny bak paliwa, pół paczki chipsów, jest ciemno… a my nosimy okulary przeciwsłoneczne.

– No to jazda! – zakrzyknął ze śmiechem Adam i odpalił silnik.

Kochał, kiedy z Mirkiem przerzucali się cytatami z filmów. A raczej, kiedy Mirek strzelał cytatami – był w tym niezrównany. Jakby na każdą okazję miał przygotowanych po kilka.

Okolica stała się na chwilę mniej przygnębiająca.

4.

Pod drzwi podupadłego wyszynku dojechali niespełna minutę później.

Wypatrywali wszędzie żywych dusz, ale ich poszukiwania dały bardzo niepokojące rezultaty. Zauważyli łącznie dwie osoby. Jeden mężczyzna kierował się rzeczywiście do pubu, podążając ku niemu nieśpiesznym krokiem. Odgłos samochodu chyba zwrócił jego uwagę. Obrócił się zaskoczony, niemalże przy tym podskakując. Wykonał szybki rzut oka najpierw na nich, na samochód, a później na dom za nimi i znów na nich. I zawrócił na pięcie, oddalając się znacznie szybszym krokiem.

Drugą osobą była chyba kobieta. Chyba, ponieważ widzieli ją zbyt krótko, by mieć pewność. Zauważyła ich, wychodząc z domu, i natychmiast się schowała.

Siedzieli na swoich miejscach w samochodzie, silnik był już zgaszony. Spojrzeli najpierw na siebie, później znów przed siebie – w nieprzeniknioną ciemność.

– Widziałeś to? – zaczął Mirek.

– Ano.

– Zostawimy chyba analizę na później, nie?

– Ano…

Otrząsnęli się z niepokoju i wysiedli z samochodu. Natychmiast doszli do wniosku, że posługiwali się do tej pory słowem „pub” z jeszcze większą frywolnością, niż początkowo im się zdawało. „Melina” trafiła znacznie bliżej celu, ale jeszcze odrobinę chybiła. Gdy przejeżdżali tędy wcześniej, rzucili na nią tylko pobieżnie okiem. Już wtedy nie mieli wątpliwości, że właścicielowi się albo nie przelewa, albo po prostu nie chce mu się nic robić z własnym obejściem.

Brak konkurencji musiał na niego działać usypiająco. Budynek okazał się starą drewnianą konstrukcją, z lekko zapadniętym dachem i zdekompletowanym zestawem okiennic. Nawet jeśli ściany kiedyś malowano czy w inny sposób odświeżano, ciężko było teraz znaleźć na to dowody. Mimo że rudera pełniła funkcję jedynego miejsca spotkań w okolicy, okazała się jednoizbowa. Chałupa przypominała z grubsza wszystkie inne zabudowania w okolicy, nie robiąc w ogóle wrażenia, jakby była wzniesiona z myślą o prowadzeniu interesu. Całość sugerowała, że pijalnia alkoholu pojawiła się tu niemal samorzutnie – raczej w ramach inicjatywy oddolnej niż przejawu prawdziwej przedsiębiorczości.

Teraz, w ponurym mroku wieczoru, zaczynali mieć wątpliwości, czy w ogóle chcą zaglądać do środka. Jak na zawołanie, gdy tak stali i chłonęli otaczający ich coraz gęstszy mrok, samotna latarnia zaczęła mrugać, pogłębiając złowieszczy efekt.

Nie zdając sobie sprawy ze swej zgodności w ocenie budynku, obydwaj przechrzcili w myślach „melinę” na „mordownię”.

– Właśnie zacząłem się zastanawiać, co my właściwie tam chcemy znaleźć. Wiem, że informacje, ale… jakoś mi to nie wygląda. No nic, spróbujemy – wyszeptał rozkojarzony Adam, błądząc wzrokiem po ponurym budynku. – Chcesz się w ogóle napić browara? Ja prowadzę, jak coś.

– Nie mógłbyś być frajerem na jakiejś fajnej imprezie, a nie teraz? – roześmiał się Mirek. – Swoją drogą, tu raczej nie przenocujemy, więc możemy chyba od razu sprawdzić jakieś noclegi na bookingu.

– Na to wygląda. Dobra, to idź do środka, weź ogarnij piwko i jakieś jedzenie. Dla mnie cola. Ja przekręcę jeszcze do mamy i faktycznie sprawdzę te noclegi.

– Dobra, to widzimy się w środku. Zajmę stół. Pozdrów mamę. – Mówiąc to, Mirek się uśmiechnął i ruszył w kierunku budynku. Choć dookoła panowała kompletna cisza, z nawyku rozejrzał się na lewo i prawo, zanim przeszedł na drugą stronę ulicy.

Mieszczuch od siedmiu boleści ze mnie – podsumował sam siebie w myślach.

Przed drzwiami pubu przystanął, jakby niezdecydowany, czy na pewno chce sprawdzać, co jest w środku. Po chwili pociągnął za klamkę i zniknął.

Adam upewnił się, że wóz jest zamknięty, i oparł się o jego bok. Wyjął telefon z kieszeni i wybrał numer.

– Adam? – pytanie rozległo się w słuchawce natychmiast. Miał wrażenie, że nawet jeden sygnał nie zdążył wybrzmieć. W ułamku sekundy na nowo uświadomił sobie, jak nieprzyjemna jest ta sprawa dla jego rodziców. Mama wyczekiwała przy telefonie. I miała wyraźnie zmartwiony głos.

– Tak, mamo, to ja. Wszystko dobrze! Kocham cię, wiesz?

Prawie wykrzyczał te słowa. Aż się palił, by jak najszybciej uspokoić matkę. I chyba mu się udało. Po drugiej stronie dało się słyszeć westchnienie pełne ulgi.

– Wiem, skarbie, wiem… Po prostu cała ta sytuacja sprawia, że się martwię… Strasznie się martwię. I tyle. Dzięki, że zadzwoniłeś. Jak to wszystko wygląda na miejscu?

– Ciężko powiedzieć. Byliśmy właśnie z Mirkiem na tej… nie wiem, jak to nazwać… posesji. Duży teren, duży budynek, strasznie zaniedbany. Ma parter, piętro i wielkie poddasze. W środku wszystko jest potwornie zapuszczone, choć nie zdemolowane. Na razie nie mamy pomysłu, do czego ktoś mógł potrzebować takiej powierzchni. Znaczy się, Mirek obstawia burdel albo psychiatryk.

Ze słuchawki dobiegł śmiech pani Witkowskiej. Lekko nerwowy, ale jednak śmiech.

– To takie szczęście, że Mirek z tobą pojechał. Szczerze mówiąc, mnie to też przynosi wielką ulgę. On jakoś tak potrafi zawsze widzieć dobre strony każdej sytuacji. A przynajmniej zabawne. Choć nie wiem, czy na pewno bym się cieszyła, gdyby mój syn odziedziczył burdel.

– Wiesz, mógłbym poćwiczyć prowadzenie własnego biznesu – odpowiedział Adam, uśmiechając się pod nosem.

– Twój tata na pewno będzie zachwycony tym pomysłem. – Z każdą mijającą chwilą ze słuchawki dobiegał coraz spokojniejszy głos. Napięcie zostało rozładowane. – O której ma jutro przyjechać ten prawnik z papierkową robotą? Ten pan… przypomniałeś sobie, jak on miał na imię?

– Jeszcze nie wiem, o której ma być. Czekam na telefon, a jak gość nie odezwie się w ciągu godziny, to sam do niego przekręcę. A nazywał się… chyba Tomasz… Tomasz… Cholera…

Adam nagle urwał. Po jego ciele przebiegł dreszcz. Rozejrzał się dookoła. Zawsze uważał, że nie można na sobie czuć czyjegoś wzroku. Bo niby jak? Ale teraz mógł przysiąc, że jeśli takie uczucie jest możliwe, to właśnie go doznał. Coś niematerialnego skradało się po skórze jego pleców, krocząc nienamacalnie wzdłuż kręgosłupa, odciągając go od rozmowy z matką.

Miał wrażenie, że gdzieś daleko w tle słyszy jakieś uderzenia. Takie jakby… klaskanie?

Nie z pubu. Gdzieś dalej. Nie potrafił ocenić nawet, z jakiego kierunku dochodzi ten odgłos.

Wzdrygnął się. Strząsnął z siebie to uczucie niczym mokry, zirytowany pies.

– Adaś, wszystko dobrze?

Zrobił krok do przodu i rozejrzał się dookoła, dalej trzymając telefon przy uchu. W okolicy nie było widać żywej duszy. Wszystkie światła w oknach dalej były zgaszone, nic się nie działo. Klaskanie ucichło.

Stał tuż przy jedynej latarni w całej tej wsi i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Wszyscy mogli go obserwować w najlepsze ze swoich zacienionych okien, a on nigdy by się o tym nie dowiedział.

Przez chwilę miał wrażenie, że widzi coś kątem oka, po prawej stronie. Znów się odwrócił, tym razem już nerwowo, trochę nazbyt energicznie.

Też nic. Musiało mu się wydawać.

– Adaś? Powiedz coś.

– Tak, mamo, przepraszam. Już jestem. Przepraszam. Coś mi się wydawało. Uświadomiłem sobie, że stoję na środku ulicy i gadam z tobą w najlepsze, a tu wszystko przecież widać i słychać. Zapominam, że nie jestem w mieście. – Adam ściszył znacząco głos, przechodząc prawie do szeptu. – Pytałaś o prawnika, prawda?

– Tak, pytałam, czy przypomniałeś sobie, jak się nazywa.

Adam zerkał to na lewo, to na prawo. Zebranie się do odpowiedzi znów zajęło mu kilka chwil dłużej niż normalnie.

– Prawnik… zaraz, jak on miał na nazwisko? Chyba gdzieś tu miałem kartkę. – Wolną ręką sprawdził szybko kieszenie w spodniach. – Wiesz co, też mi teraz wyleciało z głowy. Przepraszam, jakoś się rozkojarzyłem. Jutro sobie uporządkuję te wszystkie rzeczy i ci powiem.

– Jasne, skarbie, rozumiem. Zajmij się spokojnie sobą, a jutro porozmawiamy, jak znajdziesz spokojniejsze miejsce. Gdzie się zatrzymujesz?

– Jeszcze nie wiemy, sprawdzimy niedługo coś na bookingu. Teraz idziemy do… no, powiedzmy, że do pubu. Chcemy trochę wypytać o ten budynek i okolicę. Może się dowiemy czegoś ciekawego.

– Dobrze, to uważaj na siebie i odezwij się jutro. Kocham cię, Adaś – powiedziała matka spokojnym, kojącym głosem. Po chwili dodała, znów trochę bardziej spięta: – Pamiętaj, kocham cię, jesteś mój, jesteś nasz i nic tego nie zmieni.

Adam uśmiechnął się. Pamiętał o tym. Ale takie słowa w takim momencie zdecydowanie dodawały mu otuchy. Ponownie oparł się o samochód, westchnął i odpowiedział:

– Dziękuję, mamo. Wiem, pamiętam. Ja też cię kocham. Ucałuj tatę ode mnie i powiedz, że wszystko dobrze. Jutro się do was odez… – urwał w pół słowa. Zesztywniał. Znów to słyszał. Dałby sobie rękę uciąć, że to było klaskanie. Ale tym razem dochodziło z telefonu, równocześnie jak dźwięk tła, ale i… tak wyraźnie.

– Coś chciałeś jeszcze powiedzieć, Adaś?

– Ja nie… Mamo, czy tam u ciebie ktoś klaszcze? Oglądasz coś?

– Nie, skarbie, nic takiego u mnie nie słychać.

Zaraz gdy ostatnie słowo pani Witkowskiej wybrzmiało, odgłos ucichł, nie pozostawiając po sobie nawet odległego echa. Adam nie wiedział czemu, ale ustąpienie klaskania nie sprawiło, że się rozluźnił.

– No nic, sorry, musiało mi się wydawać. Jutro się do ciebie odezwę. Kocham cię, pa!

– Pa!

Adam sprawdził, czy połączenie zostało zakończone. Przy okazji wzrok powędrował mu do wskaźnika baterii. W porządku, ładował w samochodzie i miał osiemdziesiąt pięć procent mocy. Starczy do jutra wieczorem bez problemu. Sprawdził jeszcze, czy nie ma żadnych powiadomień, i… zatrzymał spojrzenie na wskaźniku zasięgu.

O ile dało się rozmawiać, o tyle internet padł.

Dlatego nie miał żadnych powiadomień. Nie przychodziły mu maile ani statusy z portali społecznościowych, ponieważ nie miały szansy przebić się przez pustkę panującą tu nawet w eterze.

– Może być problem z bookingiem – wymruczał pod nosem. Odpalił w ramach upewnienia się aplikację hotelarską. Faktycznie nie działała.

– Ech, no nic – powiedział do siebie, przetarł zatłuszczony ekran i już chciał chować telefon do kieszeni, gdy zamarł. – Zaraz. Co jest… – wyszeptał.

Przed chwilą widział wypełniony niemal po brzegi wskaźnik zasięgu sieci. Teraz i on spadł niemal do zera.

– Ale przecież… – bąknął pod nosem, mając świeżo w pamięci rozmowę, którą przed chwilą odbył. Przecież słyszał mamę dobrze, nic nie przerywało. – Dziwne rzeczy – podsumował już głośniej i schował telefon do kieszeni.

Znów rozejrzał się dookoła, powoli robił się spokojniejszy. Starał się otrząsnąć jak najszybciej z nieprzyjemnych myśli. To klaskanie… Może jednak rozmowa nie była tak klarowna, jak mu się wydawało. Jednak były zakłócenia. Tak, to brzmi rozsądnie. W ślad za racjonalną myślą podążyło rozluźnienie mięśni, napięcie zaczęło schodzić. Wrażenie bycia obserwowanym też minęło. Adam ruszył wolnym krokiem w kierunku drzwi pubu, zastanawiając się, czy Mirek został już mistrzem ceremonii i królem imprezy. Nie byłby to pierwszy raz…

5.

Adam wszedł do knajpy trochę niepewnym krokiem. Choć niepokój już w większości minął, ciągle czuł pod skórą lekkie mrowienie.

Owo mrowienie znacząco się nasiliło, gdy do jego świadomości dotarło, że w pomieszczeniu panuje niemal absolutna cisza. Wrażenie bezruchu przerywane było tylko podnoszonymi do ust i opadającymi kuflami, kubkami i czymś pośrednim, co musiało być wymysłem jakiegoś nawiedzonego garncarza. Do kompletu brakowało tylko, żeby ktoś pił prosto z wiadra.

Kufle, dziwaczne kubasy, Adam nie widział ani jednej butelki, czy to na stole, czy za ladą. Pomyślał też, że „lada” jest określeniem bardzo na wyrost dla zwykłego stolika z taboretem, ale nie potrafił znaleźć lepszego. Nie było nigdzie żadnego nalewaka do piwa, ale zauważył wiadro, którego tak bardzo mu przed chwilą brakowało w tym obrazku. Wiadro z chochlą. Na taborecie siedział ponury mężczyzna, najprawdopodobniej operator chochli.

Bar składał się z jednego dużego pomieszczenia. Improwizowany kontuar znajdował się po lewej. Reszta sali była zajęta przez stoły i krzesła. Do kompletu w jednym z rogów stał stary kineskopowy telewizor – gigantycznych rozmiarów, choć z relatywnie małym, wypukłym wyświetlaczem. I był odłączony od prądu.

Mirek siedział samotnie przy stoliku w jednym z kątów pomieszczenia. Pozycję przyjął skuloną, a wzrok wbił w blat przed sobą. Ewidentnie nie został królem imprezy.

Adam znał ten widok, już kilka razy był jego świadkiem. Rudy był pierwszy do żartów w każdej sytuacji stresowej. I ze swoim podejściem potrafił zdziałać prawdziwe cuda, nawet w momentach, w których po prostu nie powinno być to możliwe. Miał tę magiczną umiejętność rozładowywania atmosfery kilkoma celnie wymierzonymi słowami, które najpierw wyzwalały w słuchaczach kilka parsknięć, a później przeradzały się w szczery śmiech. Uwalone kolosy, rozstania z dziewczynami to była dla niego betka. Ale radził sobie równie dobrze z napiętymi sytuacjami w barze czy klubie. Albo w nocnym autobusie. Potrafił zjednać sobie każdego, zawsze, wszędzie. Prawie.

Raz na sto, a może na dwieście razy trafiał jednak na kogoś, kto był odporny na jego urok. Adam był zdania, że naukowcy nigdy nie ustalą, jak to jest w ogóle możliwe. Ale tak bywało. I wtedy Mirek zamykał się w sobie. Gdy nie wiedział, co robić i mówić, to nie wiedział na całego. Odbierało mu pewność siebie. Witkowski obstawiał, że Rudy boi się prawdziwej konfrontacji. Takiej, której nie może wyśmiać i rozładować, tylko trzeba jej po prostu stawić czoło. Każdy ma swoje słabsze strony, nawet Rudy.

I to była jedna z tych rzadkich sytuacji. To też znaczyło, że wiejski pub na pewno nie stanie się miejscem, w którym będą chcieli się zatrzymać na dłużej.

Adam podszedł do Mirka wolnym krokiem, czując na sobie spojrzenia chyba wszystkich osób obecnych na sali. Nie było ich wiele, może z osiem czy dziewięć ponurych twarzy. Z wyjątkiem jednej kobiety sami mężczyźni. Część starała się nie przyglądać bezpośrednio, zerkając niby od niechcenia znad kufla. Ich spojrzeniom towarzyszyła zauważalna nerwowość. Druga część zebranych, w tym momencie mniej liczna, leżała twarzami na stołach. Atmosfera miejsca była tak nieprzyjemna, że Witkowski aż się zaczął zastanawiać, czy są tylko nieprzytomni, czy może jednak martwi.

– Chciałem wziąć dla siebie piwko z kija – powiedział Mirek, lekko się krztusząc. Słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Zniżył jeszcze bardziej ton głosu, będąc blisko osiągnięcia poziomów słyszalnych tylko dla zwierząt. – Ale ten… No, nie mają kija. Eee, dla ciebie też nic nie mam. Nie mają coli. Ani wody. Ani soku. Pomyślałem o jakichś frytkach czy czymś innym do jedzenia, ale też nic z tego. Jest zupa, chyba zalewajka; cokolwiek to znaczy. – Ostatniej uwagi już nawet nie wyszeptał, tylko bezgłośnie pracował ustami.

– Luz, nie ma problemu. Chyba nie jestem głodny. A jakąś wodę mamy w samochodzie. Zjemy po drodze do hotelu. Aha, netu nie ma. Będzie trzeba zasięg złapać. W trasie – mówił Adam, siadając do stołu. Wyrzucał z siebie ciche, urywane zdania, rozglądając się niepewnie dookoła. Czuł, że wszyscy go słuchają, i miał wrażenie, jakby mówił coś nieodpowiedniego.

Nagle przypomniały mu się sytuacje z młodości, gdy czasem zdarzało mu się być zaczepionym w szkole przez dużą grupę uczniów z klasy o dwa lata wyżej. Bał się, że cokolwiek powie, będzie nie tak. Teraz był znacznie starszy, rosły, a wszyscy dookoła robili wrażenie, jakby im pośladki przyrosły do taboretów, brzuchy zaś do kolan. Ale czuł się tak samo jak wtedy, gdy był dzieciakiem otoczonym przez silniejszy… motłoch.

Przez chwilę, która zdawała się trwać w nieskończoność, obydwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, z głowami schowanymi w ramionach. W końcu Adam przerwał ciszę.

– Udało ci się zagadać do kogoś?

– Nie. Jeszcze nie. Pomyślałem, że poczekam na ciebie. Tak jakoś… – Mirek był wyraźnie wytrącony z równowagi.

– Tak, dobrze. Tak. – Adam pokiwał głową, odwracając się na krześle, by lepiej rozejrzeć się po sali. – Dobra, to ja… ten… idę pogadać z właścicielem.

Podniósł się z krzesła i ruszył w kierunku niewydarzonego kontuaru. Robił wszystko, by wyglądać na pewnego i zdecydowanego.

Mężczyzna – operator chochli, który wydawał się najlepszym kandydatem na właściciela knajpy – dalej siedział bez ruchu na swoim taborecie. Wspierał się łokciami o blat i patrzył w bliżej niesprecyzowany punkt przed sobą. Nie zajmował się dosłownie niczym. Jedyna osoba na sali, która była równocześnie przytomna i niezainteresowana ich obecnością. Jeśli rzeczywiście okazałby się właścicielem lokalu, to nieszczególnie przejmował się interesem.

– Dobry wieczór.

Cisza. Mężczyzna za barem był sporych rozmiarów. Zdecydowanie należał do otyłych, ale w jego szerokich barach było coś, co informowało wszystkich dookoła, że kiedyś nie brakowało mu krzepy. Kiedyś.

Właściciel szerokich pleców i chochli przestał patrzeć w nicość, ogniskując wzrok na Adamie. Ewidentnie został wyrwany z transu.

– Czy jest szansa na coś do picia poza piwem? Wiem, że nie ma coli i wody, kolega już pytał. Ale może coś innego się znajdzie?

Cisza. Przedłużająca się, niezręczna cisza.

– Zresztą nieważne – odchrząknął Adam. – Ja tu w sumie w innej sprawie. Nie wiem, jak zacząć…

Adam nie myślał o sobie jako o kimś, kto ma problem w kontaktach z ludźmi. W tym momencie czuł jednak paraliż, nie potrafił zebrać myśli, nie mówiąc już o ubraniu ich w słowa. Niemy interlokutor nie pomagał mu w przełamaniu nagłej blokady. Może wcześniej porozumiewał się z Mirkiem na migi? A może też nie powiedział ani słowa i Rudy musiał dopowiedzieć sobie rzeczy sam.

Przestępując z jednej nogi na drugą i usiłując znaleźć dogodne miejsce dla swych dłoni, Witkowski próbował kontynuować wypowiedź:

– Otóż… Przyjechałem dziś obejrzeć dom. Posesję raczej. Tę opuszczoną, kilka przecznic stąd. No, może nie przecznic. Parę domków w tamą stronę. O tam. – Pokazał palcem w kierunku domostwa. – Było otwarte. I rozejrzeliśmy się trochę z kolegą. Pomyśleliśmy, że moglibyśmy zajrzeć do baru… chyba pańskiego, prawda? Więc uznaliśmy, że odwiedzimy pana bar i może uda nam się czegoś dowiedzieć o tej, ekhm, nieruchomości.

Adam nie wiedział, czy nieprzerwane milczenie było zachętą do kontynuowania wywodu, czy do jego zaprzestania.

– Widzi pan, istnieje takie podejrzenie, że… Jak by to ująć… Ponoć to możliwe, że ten budynek należał do mojej rodziny. Chyba do moich rodziców. Tylko że ja nie znałem swoich rodziców. Więc nic nie wiem o tym miejscu, a cała sprawa jest dla mnie zaskoczeniem. I pomyślałem, że może pan albo ktoś ze stałych bywalców pańskiego… lokalu… byłby tak miły i rzuciłby trochę światła na tę sprawę. Byłbym bardzo, ale to bardzo zobowiązany.

Kolejne słowa wylewały się w nerwowym rytmie z ust Adama. Ów rytm stawał się tym bardziej nerwowy, im bardziej zmieniał się wyraz twarzy barmana.

Gdy Witkowski wspomniał o swojej rodzinie, mur obojętności na twarzy mężczyzny za ladą nagle się skruszył. I nie była to zmiana subtelna. W jednej chwili oczy mu się rozwarły na ułamek chwili, a źrenice poszerzyły. Zachował się jak człowiek, który ujrzał coś nagłego, zaskakującego, niespodziewanego i niebezpiecznego. Pędzącą w środku nocy ciężarówkę z wyłączonymi światłami, która mija człowieka o centymetry.

Adam zamilkł. Spojrzał za siebie, na Mirka. Kolega starał się chyba robić dobrą minę do złej gry. Uśmiechał się nerwowo, wyraźnie nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić.

Dotąd w pomieszczeniu panowała cisza przerywana tylko postukiwaniami naczyń. Teraz zapanował absolutny brak dźwięków. Miało się wrażenie, że wszyscy wstrzymali oddech.

Nikt już nie próbował zerkać ukradkiem. Ci wystarczająco trzeźwi, by utrzymać plecy pod kątem prostym do ud, patrzyli na Adama.

– Czy ja… czy ja… powiedziałem coś nie tak? – wyjąkał chłopak. – Przepraszam, nie chciałem. Nie wiem, o co chodzi. Bo wyraźnie o coś chodzi.

Rozglądał się coraz bardziej nerwowo dookoła, czując, jak lokalsi wlepiają w niego zaszklone ślepia. Ale w ich wzroku nie było zwykłej agresji.

Byli spłoszeni, jakby zobaczyli ducha. Adam bał się ich, a oni… bali się Adama. Doszło do sytuacji, w której każda ze stron lękała się wykonywać gwałtowne ruchy. Każdy chciał tylko zamrzeć i udawać trupa, by przeczekać wiszące w powietrzu niezidentyfikowane niebezpieczeństwo.

Nagle ktoś się zerwał na nogi w jednym z rogów pomieszczenia.

– Wynoś się stąd! – ryknął niemłody mężczyzna. Ledwo udało mu się oderwać od stołka, a już musiał zrobić kilka pomocniczych kroków to w lewo, to w prawo, żeby nie paść jak długi na podłogę. Musiał od rana żywić się tylko drożdżami na jęczmieniu.

Gdy złapał równowagę, uderzył kuflem o stół, przy którym przed chwilą siedział. Szkło eksplodowało, zasypując najbliższą okolicę mokrymi od piwa odłamkami.

– Słyszysz?! Wynoś się! Nie chcemy… psiamać… cię tu! Tfu! – Mężczyzna to ryczał, to bełkotał, łapiąc oddech co dwa słowa i opluwając się przy tym obficie. – Ciebie i twojej przeklętej rodziny! Ten dom też ze sobą najlepiej… zabierz! Wynoś się, cholera… i nigdy nie wracaj!

Z każdym wykrzyczanym zdaniem mężczyzna robił pół niepewnego kroku w kierunku Adama. Na jego twarzy było widać mieszaninę najróżniejszych uczuć: przerażenia, odrazy i nienawiści, ale i czegoś innego, trudnego do zidentyfikowania. Wyglądał jak osoba walcząca z własną twarzą. I niemogąca nad nią zapanować. Przeżywał emocje tak silne, że aż od nich trzeźwiał. Zasnuwająca jego oczy mgła powoli rozwiewała się, a wzrok łapał ostrość.

A w oczach tych były tylko żal, ból i cierpienie.

Adam obawiał się ataku ze strony mężczyzny. W końcu sterczał mu z dłoni kawał szkła. Odruchowo zakrył ręką twarz, próbując się chronić, ale żaden cios nie nadszedł. Witkowski stał, zszokowany, wyglądając niepewnie znad własnego ramienia. Nie wiedział, co zrobić. Życie nie przyzwyczaiło go do takich konfrontacji.

Nagle poczuł, że ktoś go ciągnie za łokieć. To był Mirek.

– Idziemy, rusz się, już!

Adam otrząsnął się ze zdumienia i posłuchał przyjaciela. Obydwaj ruszyli szybkim krokiem do drzwi, rozglądając się nerwowo.

Cała sala patrzyła na nich wyczekująco, jakby to oni byli agresorami, a nie na odwrót. Mężczyzna, który przed chwilą krzyczał ile sił w płucach, teraz wyglądał, jakby miał się zaraz w siebie zapaść. Był gdzieś na granicy między kolejnym wybuchem agresji a atakiem paniki. I atak paniki wyraźnie wygrywał. Wypuścił z dłoni resztki szkła, schował twarz w dłonie i zaczął szlochać, równocześnie bełkocząc coś niezrozumiale.

Wypychając Adama za drzwi, Mirek dojrzał kątem oka jedyną kobietę na sali. Jej twarz wyrażała coś innego niż wszystkie pozostałe. Nie była to agresja, ale… Teraz nie miał czasu analizować takich detali. Chyba chciała coś za nimi krzyknąć, jednak Mirek nie zamierzał dawać nikomu więcej szansy na atak.

Nie tyle wyszli przez drzwi, ile prawie przez nie wybiegli. Z tego pośpiechu Mirek zahaczył barkiem o futrynę i prawie się wywrócił. Łapiąc równowagę, robił wszystko, by nie oglądać się za siebie.

Do samochodu dopadli w pełnym biegu.

6.

Alkoholowy sen urwał się równie nagle, jak się zaczął. Pierwsze, co sobie uświadomił, to że rękaw ma nadal mokry od bimbru. Kolejna wielka strata, ale już do nich przywykł. Ręce nie były tak pewne jak kiedyś.

Dopiero w drugiej kolejności dotarło do niego, że coś jest inaczej. Coś w powietrzu, atmosfera. I jeszcze coś… Tak, przebił się do jego świadomości jakiś nowy głos, nie znał go. Chyba młody, pytał o coś do picia. Niemożliwe.

Z trudem oderwał się od blatu i usiadł w najbliższej pionu pozycji, jaka była dla niego możliwa w aktualnym stanie. Rozejrzał się po sali.

Zamarł. Na miejscu Olka, który dziś wyjątkowo nie dotarł do lokalu, siedział jakiś młodziak. A zaraz przy Władku, ich nalewaczu, stał drugi. To chyba on właśnie spytał o coś do picia.

Mężczyzna czuł, że wypadają mu klatki z filmu. Ile razy mrugnął, młodzieńcy byli w trochę innych miejscach, innych pozycjach. Ciężko było złożyć pojedyncze słowa w zdania, ale powoli zaczynał rozumieć, o czym mówi chłopak.

W końcu to do niego dotarło.

Niemożliwe. Przecież jej dzieciak został prawie od razu wywieziony, gdy to wszystko się stało. Jak mógł tu trafić? Jak mógł się w ogóle dowiedzieć? Radek miał go ukryć, oddać komuś. Żeby chociaż ich ominęło to piekło, których rozmiarów sobie wtedy jeszcze nawet nie wyobrażali. A czy ten drugi chłopak, który tu z nim przyjechał, to tamten?

Nie, niemożliwe. Nieważne. Muszą stąd wyjechać, natychmiast. Od lat nie myślał tak trzeźwo, tak świadomie.

Poderwał się na równe nogi, prawie tracąc przy tym równowagę. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku środka sali. Chciał im powiedzieć, żeby odwrócili się, uciekali i nigdy tu nie wracali. Cokolwiek myśleli, że tu znajdą, dostaną czy odziedziczą – to wszystko nie jest nic warte.

Przeszył go paraliżujący ból głowy. Nie! Nie znowu…

– Won! – wyryczał.

To było jedyne słowo z całego wyplutego przez siebie potoku, które później pamiętał. Nie tego chciał. Próbował ich ostrzec, naprawdę. I znowu okazał się za słaby.

Był szczęśliwy, że jego żona nie widzi, jaką imitacją mężczyzny się stał.

Teraz chciał choć część z tego wszystkiego naprawić, ale wyszło jak zawsze. Kielich już na niego czekał, by pomóc zapomnieć.

***

Weronika Klepacka siedziała oniemiała. Czy to zbieg okoliczności, że właśnie dziś tu przyszła? Akurat wtedy, kiedy pojawili się dwaj młodzi podróżni? Czy to gra tamtej, czy wolna wola Weroniki? Tamta jej na to pozwoliła czy nie mogła jej zabronić? Weronika nienawidziła tego potoku pytań, który ją już wielokrotnie zalewał.

To nie był pierwszy raz, kiedy miała nadzieję, że tamta straciła władzę nad nią. I za każdym razem okazywało się, że nadzieja była płonna, iluzja wolnej woli okazywała się najgorszą torturą.

Weronika trwała tak, przyklejona do krzesła, zastygła. Obserwowała rozgrywającą się przed nią scenę, strzelając oczami po pomieszczeniu. Równocześnie próbowała opanować nawałnicę pytań i wątpliwości. To połączenie całkowicie ją obezwładniło. Najpierw chciała się rzucić na nowo przybyłych, wypytać ich o wszystko, wytłumaczyć, opowiedzieć. Chwilę później była przerażona, że jej towarzysze niedoli zgotują zaraz lincz chłopakom. Za co? Nie miała pojęcia. Może za sam fakt, że są z zewnątrz i najwyraźniej nie cierpieli przez całe życie. Pora, żeby nadrobili zaległości w tym zakresie.

I wtedy nadeszła eksplozja Bartka, jak zwykle nawalonego w sztok. Strach myśleć, co mu się w ogóle przez głowę przewalało. Ta tragiczna scena obezwładniła Weronikę do reszty.

Zaczęła otrząsać się z szoku dopiero, gdy przybysze niemal biegiem wypadli z tej zapadłej dziury.

Jezusie, musieli ich nieźle przestraszyć.

Równocześnie poczuła ulgę, że nic im się nie stało, ale natychmiast opadło ją przerażenie. Jeśli straciła jedyną okazję, by coś zmienić? Przecież oni zaraz mogą zapakować się do samochodu, zniknąć i nigdy już się nie pojawić.

A są z zewnątrz! Nawet jeśli ten chłopak jest jej synem… Czy ona może mieć nad nim władzę? Jest jeszcze ten drugi, rudzielec. Nie może mieć z nią związku! Chyba że… Ale nie, to niemożliwe. Ona nie może mieć nad nim żadnej władzy. To znaczy, że przyjezdny może być kluczem, żeby wszystko zmienić.

Gdy młodzieńcy mijali drzwi, Weronika zerwała się na równe nogi. Popatrzyła po sali. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna zostać. Sama nie wiedziała po co. Tak naprawdę umierała ze strachu i tylko odwlekała chwilę konfrontacji. Gdy dotarło do niej, jak strasznie marnuje czas i prawdopodobnie niepowtarzalną okazję, ruszyła wreszcie przed siebie.

Wyszła na dwór tylko po to, by zobaczyć, jak ich samochód odjeżdża. Widziała tylko przez chwilę jego bok i później tył, ale już to starczyło, by uświadomić jej, jak świat musiał się zmienić, gdy ona tkwiła w miejscu, zamrożona. Dwóch młodych chłopaków w takim wielkim wozie, kiedyś nie do pomyślenia. Przez ponad dwadzieścia lat nie widziała nic nowszego od… Jak się nazywały tamte stare samochody? Chyba w większości z plastiku? Nie pamiętała. I to było dla niej najboleśniejsze podsumowanie tego, ile czasu minęło, odkąd miała styczność ze światem zewnętrznym.

Myśli Weroniki otarły się o praktyczną futurologię i zawróciły ku teraźniejszości. Odjechali. Może to i dobrze? Przecież chciała ich ostrzec i nakłonić właśnie do opuszczenia tej przeklętej dziury. Problem sam się rozwiązał.

Jednak poczuła ukłucie żalu. Pierwsi nieznajomi od lat, z którymi mogłaby porozmawiać, może czegoś się dowiedzieć. A może, tylko może, mogliby ją nawet stąd zabrać…

Zatrzymali się. Nie wierzyła własnemu szczęściu, zatrzymali się i zaczęli nawracać! Tak, chciała ich ostrzec, ale, cholera, będzie mogła z nimi najpierw porozmawiać! Ta chęć przyćmiewała wszelkie samarytańskie odruchy.

Puściła się pędem przed siebie. Od miejsca ich postoju dzielił ją bardzo krótki dystans, może pół kilometra.

Gdy tak biegła, zupełnie wyparła ze świadomości fakt, iż pierwszy raz od bardzo dawna znajdzie się tak blisko miejsca, w którym wszystko się zaczęło.

***

Podbiegli do wozu. Witkowski szarpnął za drzwi kierowcy i wskoczył do środka. Mirek był tak zaaferowany, że wpadł barkiem na zamknięty samochód. Panicznie chwycił za klamkę i już po chwili siedział na miejscu pasażera.

– Jezu Chryste, co to było? Co to było, Adam?! – krzyknął, gdy kolega startował już z miejsca, buksując na żużlu. Ruszył tyłem, wjechał w najbliższą uliczkę, nawrócił i wystrzelił przed siebie.

– Nie mam pojęcia! Nie mam bladego pojęcia! Zjeżdżamy stąd i nie patrzymy za siebie – wydyszał Adam, przypominając sobie dopiero po przekroczeniu czterdziestki o zmianie biegu na dwójkę. Silnik był na granicy wyskoczenia spod maski.

Trzęsące się ze strachu ręce zdecydowanie w tym Adamowi nie pomagały. Przy pierwszym podejściu skrzynia zaskrzypiała od złej synchronizacji lewej stopy z prawą dłonią.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Adam ruszył w kierunku posesji. Ze względu na krótki dystans dzielący budynek od miejsca ucieczki po kilkunastu sekundach byli może pięćset metrów od przyczynku całego zamieszania.

Czemu