Dwudziestka - Tomasz Żak - ebook + książka

Dwudziestka ebook

Żak Tomasz

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

Dominik Wierzbicki ma dwadzieścia lat, niewyparzony język i niepohamowaną ambicję. Dorabia do studiów w dzienniku „Nius!”, tabloidowym szmatławcu. Swoje urodziny zawsze świętuje podróżując – tym razem padło na Tajlandię. Będąc na Koh Yao Yai słyszy sporo polskiego, ale kiedy widzi gościa wyrzucanego z baru, krzyczącego „wiecie kim ja, ku*wa, jestem?!”, wie, że w tej sytuacji najlepsze, co można zrobić, to zdjęcie.

Mija pięć lat w życiu bohaterów „Trzydziestki”. Iwona i Kuba wspólnie wychowują córkę. Kuba jest wziętym pisarzem kryminałów, a Iwona jego konsultantką. Słowem: sielanka. Były burmistrz Andrzej Pałecki rzucił się w wir pracy, dostał do Sejmu z list partii Nowa Polska Siła i otrzymał tekę ministra kultury. Bananowi inwestycja w nowy narkotyk zwróciła się z nawiązką, a jego zaufany człowiek nadzoruje w Tajlandii produkcję. Tym człowiekiem zdaje się być... nieżyjący Tomasz Pałecki.

Tomasz Żak (ur. 1987) – zajmował się wieloma rzeczami: był dziennikarzem telewizyjnym, zarządcą nieruchomości, handlowcem, wokalistą w kapeli hardcore punk oraz radnym miejskim. Obecnie razem z dziewczyną prowadzi firmę, a większość wolnego czasu spędza na wprowadzaniu się w stan euforii za pomocą butów do biegania i kilogramów żelastwa do przerzucenia. Jak nie śpi, to czyta, a jak nie czyta, to gra na konsoli: zdecydowanie za długo. Autor bardzo dobrze przyjętej debiutanckiej „Trzydziestki”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 449

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TOMASZ

ŻAK

DWUDZIESTKA

Copyright © Tomasz Żak, MMXXII

Wydanie I

Warszawa, MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Część I. Pionki

Rozdział 1

Ciężko jest zebrać myśli, kiedy twoje ciało płonie żywym ogniem. Kiedy płuca są poddawane torturom od jakichś trzech godzin, a każdy oddech jest jak wbicie setek sztyletów w tkankę. Pocisz się tak bardzo, że wyglądasz, jakbyś wyszedł spod prysznica, a oczy szczypią od nadmiaru soli. Nogi masz jak z ołowiu, a na domiar złego wydaje ci się, że ręce wypadły ze stawów barkowych. Kolana? Do wymiany. Stopy? Zmiażdżone, a paznokcie zostały może cztery. Bolą cię nawet zęby. Najgorsze jednak chyba jest to pragnienie. Chce ci się tak pić, że nie pogardziłbyś nawet kilkudniową deszczówką z dodatkiem szlamu i zwierzęcych odchodów. Chciałbyś, żeby to się już skończyło, żebyś mógł wrócić do domu, do rodziny, wycałować córkę, wolałbyś nawet kolejną kłótnię z żoną od tego, co dzieje się teraz. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sam sobie zgotowałeś ten los. Jedynym winowajcą jesteś ty i tylko ty sam. Ja i moja niewyparzona gęba, myślisz sobie, bo gdybyś mniej gadał, mniej się chwalił, mniej zgrywał twardziela, to teraz nie bolałoby tak bardzo. Ba, może nie bolałoby wcale! Boże, myślisz – bo przecież wierzysz w Boga, jaki Polak nie wierzy – za jakie grzechy? Pić, choć łyczka – błagasz go w myślach…

– Woda czy izo? Woda czy izo?

– A buziaka dostanę?

– Do pełna lej… Jeszcze, jeszcze, jeszcze… STOP!

– A colka się skończyła? Jak to?!

– Ale zajebiste pomarańcze!

Bartłomiej tak bardzo się zamyślił, że nawet nie zauważył, kiedy dobiegł do punktu regeneracyjnego. Zerknął na garmina, do którego wcześniej wgrał tracka trasy, udostępnionego przez organizatorów. Dwudziesty czwarty kilometr, ładnie. Szkoda, że przed nim jeszcze czterdzieści siedem i każdy z nich będzie gorszy od poprzedniego. Ściągnął swój plecak z pięciolitrowym bukłakiem, w którym od dwudziestu minut nie było ani kropli, poprosił wolontariuszy o uzupełnienie. Zjadł dwa ciastka, pół banana i trzy kawałki najbardziej soczystego arbuza, jakiego w życiu widział. Marzył jednak o big macu. Nie wiedział dlaczego, ale nie jadł fast foodów od pięciu lat. Ani gryza, nawet wtedy, kiedy wracając z wakacji, zjeżdżali z autostrady po happy meala dla córki. Teraz jednak czuł smak ogórka i specyficzny zapach cheddara. Dziwne rzeczy dzieją się ze zmysłami, kiedy człowiek jest wyczerpany. Coś uwierało go w bucie, ale bał się go zdjąć – widok najprawdopodobniej nie należał do ciekawych. Wziął trzy głębokie wdechy, przeklął pod nosem i ruszył. Ku chwale!, pomyślał. Jak to mawiał jego trener? Ból jest chwilowy, a chwała wieczna. Nikt mu jednak nie powiedział, że ten ból będzie aż tak wielki. Zacisnął zęby, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa, lewa. I tak jeszcze Bóg wie ile razy.

Kiedy wybrał sobie pierwszy bieg ultra, nie miał pojęcia, że Piekło Czantorii należy do najtrudniejszych imprez górskich w Polsce. Na domiar złego nie chciał być leszczem, więc żeby zaimponować kolegom z drużyny biegowej, zdecydował się na najdłuższy dystans – jako jedyny ze wszystkich. Kiedy koledzy jeszcze spali, on już stał na linii startu. Pierwszy raz ruszał na trasę w nocy, z czołówką, która już bardzo działała mu na nerwy, bo wrzynała mu się w czoło. Prawa, lewa, prawa, lewa. Liczył, że widok wschodu słońca w Beskidzie Śląskim wynagrodzi mu ból choć troszkę. To, medal na mecie, lajki na fejsie, no i miny kumpli.

Kiedy pięć lat temu postanowił umrzeć i narodzić się na nowo, jako Bartłomiej Żelazny 2.0, obiecał sam sobie, że teraz będzie taki jak jego nazwisko. Będzie z żelaza, będzie niezniszczalny, będzie waleczny! Szybko okazało się, że to nie takie proste. Po pierwsze, miał koszmary. I to nie jakieś trochę straszniejsze sny. Koszmary, z których budziły go albo własny krzyk, albo spanikowana żona. Często widział w nich Tomka. Tomek czasami nie miał gałek ocznych ani większej części skóry. Tomek dzierżył w dłoni tasak rzeźnicki, którym operował nader sprawnie. To twoja wina! – krzyczał w koszmarach, jednocześnie odcinając Bartłomiejowi kończyny. Zabiłeś mnie! – wył przeraźliwie, zanurzony w wielkim brzuszysku Żelaznego, wyżerając jego jelito grube. Albo trzustkę, nie znał się na anatomii. Na to zaradził lekarz i pomogły tabletki nasenne.

– Niech pan po wzięciu tabletki od razu odkłada telefon. Głowa zasypia szybciej niż ciało, nie chciałby pan wiedzieć, co powypisywali niektórzy moi pacjenci w esemesach – ostrzegał psychiatra.

Żelazny oczywiście nie uwierzył, bo jak to tak? Głowa szybciej niż ciało? Bzdury! Po dziesięciu miligramach onirexu spał jak dziecko, bite osiem godzin. Żadnych snów, żadnych koszmarów, nic. Kiedy jednak chciał pocałować żonę na dzień dobry, zatęsknił za Pałą w wersji zombie.

– Czy ty myślisz, że ja głupia jestem? Że nie widzę, co robisz?

– Ale co robię, kochanie?

– Ty mi teraz nie kochaniuj, perwersie! Co ty klikasz po nocy?

– Nic.

– Jak to nic?! A to, to co to twoim zdaniem jest? Co tu jest napisane? Bartłomiej Żelazny polubił to. I to. I to też! Powaliło cię?

Zdębiał. Jakimś cudem wlazł na fanpage Pro Flying Academy i polajkował pół tuzina zdjęć wyginających się na rurze dziewczynek w pozach dość dwuznacznych. Niby to nic strasznego, przecież mógł po prostu cenić umiejętności – zresztą niemałe – młodych adeptek tańca, ale lepiej dmuchać na zimne.

– Przepraszam, Klaudia, to te tabletki. Lekarz, mówił, że…

– Że co? Że skutkiem ubocznym jest pedofilia? Zboku jeden, zejdź mi z oczu. Ale już.

Zrobił to, co zawsze, podkulił ogon i wykonał polecenie jak najszybciej. Nie lubił denerwować Klaudii. Teraz jednak wkraczał z jednego pola minowego na drugie. Zmierzał przecież do zamczyska Króla. Kiedy pięć lat temu zatrzymał swoje stanowisko zastępcy, bał się, że Pałecki nie da mu żyć, że będzie go dręczył, przypominał, co się wydarzyło, że będzie robił wszystko, żeby ten czuł się jak gówno. Zresztą czuł się tak i bez docinków Króla. Ten jednak kompletnie go ignorował. Wziął na siebie wszystko, Żelazny dostawał tylko dokumenty, na których musiały znaleźć się oba ich podpisy. To trochę pomogło mu poradzić sobie z życiem. Przecenił swojego oprawcę, i to bardzo.

Poza tym – Kuba. Czekał na jakikolwiek kontakt ze strony byłego dziennikarza, liczył, że ten – niczym Rudy 102 – przybędzie z odsieczą, wyjawi, jak było naprawdę. Przecież dostał wszystko na talerzu! Ten jednak milczał, a Żelazny częściej widywał go w ogólnopolskiej telewizji niż na mieście. Po kilku tygodniach stwierdził, że Kuba, tak jak i on sam, boi się Pałeckiego. Albo też był opłacany. Albo ma to w dupie. Milczał, a Bartłomiej w końcu wyrzucił go ze swojej pamięci.

Okazało się, że głowę było mu łatwiej ogarnąć niż ciało. Łatwiej zrzucał zbędny balast myślowy niż kilogramy, nie zdając sobie nawet sprawy, jak duże to błogosławieństwo. To była trzecia i ostatnia przeszkoda na jego drodze do bycia wersją 2.0. Próbował wrócić na siłownię, ale szybko okazało się, że to nie dla niego – znowu. Basen!, pomyślał wtedy, bo przecież pływanie aż tak nie obciąży jego i tak obciążonych już tuszą stawów. Chlorowana woda nie była łaskawa dla jego delikatnej skóry, po kilku wizytach i pływanie musiał odpuścić. Miejski Sport, spółka, którą miał przecież kierować, gdyby przewrót się udał, oferowała jeszcze szereg zajęć fitness o nazwach, które kojarzyły mu się z ksywami ulicznych raperów – Taśma TRX albo Trening FBW – brzmiały tak, jakby najważniejszym ćwiczeniem było jebanie policji. Albo sześćdziesiątek. To też olał: nie chciał się pocić w grupie, a na domiar złego byłby pewnie najgrubszy ze wszystkich. Postanowił, że formę będzie szlifował w domu. Kupił sobie rower stacjonarny z Decathlona – najdroższy i najlepszy, a co – i wyczekiwał dostawy.

– Bierz mi to ustrojstwo z mieszkania, ale już! Przecież to pół salonu zajmuje! – strofowała go Klaudia, widząc złożone urządzenie ustawione przed telewizorem.

– To może do sypialni przeniosę?

– Puknij się w ten głupi łeb! W sypialni się śpi, a nie jeździ na rowerze. Ja idę na zakupy, a jak wrócę to ma to zniknąć! Albo sama to zniosę na śmietnik!

Wiedział, że żona nie blefuje: sama pewnie nie miałaby siły, ale winożłopy spod nocnego za pięć dych zrobią wszystko. Już kiedyś znosili im meble. Opłacało się, choć mieszkanie wymagało wtedy konkretnego wietrzenia. Próbował dźwignąć swoje nowe narzędzie tortur i może udałoby mu się je podnieść, ale znoszenie nie wchodziło w grę – lędźwie już wołały pomocy, a Bartłomiej miał jednego kolegę, który nabawił się kolki – nic miłego. Pobiegł więc szybko pod sklep, dał po dyszce dwóm stałym klientom i rower raz-dwa znalazł się w piwnicy. Teraz wystarczyło tam trochę posprzątać. Pod ziemią stworzył swoją małą samotnię, kuźnię ciała i charakteru. Obiecał sobie, że codziennie przez minimum godzinę będzie pedałował. W planach miał odpalanie Netflixa i HBO GO na tablecie, ale w piwnicy próżno było szukać zasięgu – w odróżnieniu od szczurów. Jego najlepszym przyjacielem – zaraz po rowerze – został więc kindle. Na bok odłożył ulubioną fantastykę i powieści historyczne, a wziął się do książek self-helpowych. Gary John Bishop, Tim Ferriss i Malcolm Gladwell przemawiali do niego bardziej niż ktokolwiek wcześniej. Kiedy tracił kilogramy, zyskiwał pewność siebie i chęć do działania. Kamieniem milowym w jego rozwoju był moment, kiedy pierwszy raz postawił się żonie. Niby nic, ale dla Żelaznego był to jednak sukces na miarę zdobycia pucharu na korcie All England Lawn Tennis and Croquet Club przy Worple Road w Londynie.

– Pojedziesz do lidla? Zapomniałam dwóch rzeczy – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu, leżąc rozwalona na kanapie i oglądając Szpital na TVN-ie. Pacjentem doktora Szewczyka był uzależniony od hazardu chłopak, który boksował się z lustrem. Żelazny często zastanawiał się, kto pisze te bzdurne historie. Albo co bierze, bo zdecydowanie powinien zmniejszyć dawkę.

– Pewnie, za maks dwie godzinki.

– Nie, Bartłomiej, teraz – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od za dużego na ich salon telewizora.

– Teraz, kochanie – uśmiechnął się, jak najszczerzej potrafił – to idę na trening. Pokręcę, wezmę prysznic i mogę jechać. Napisz, co mam kupić.

– Ale jak na trening, Bartłomiej? Najpierw chyba obowiązki, a później przyjemność?! Taki przykład dziecku dajesz?

– Na pewno lepszy niż spędzanie całego popołudnia przed telewizorem. Idę.

Tego, jak bardzo była wściekła, już nie widział. Był gotów na obranie tej drogi: drogi człowieka, który zna swoją wartość i nie daje sobie wejść na głowę. Co za tym idzie – był gotów na wieczne fochy i kłótnie z Klaudią. W końcu rozwój boli. Po półtora roku schudł tak bardzo, że mógł przerzucić się na bieganie. Dołączył do lokalnego klubu i właściwie każdy weekend spędzał na zawodach – zaczął od Botanicznych Piątek przez Maniackie Dziesiątki i półmaratony, aż w końcu czuł się gotowy na królewski dystans. Pierwsze w życiu czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów pokonał w Warszawie w cztery godziny dziesięć minut i pięćdziesiąt trzy sekundy – nigdy wcześniej nie był z siebie bardziej dumny. Ba, nawet żonie podobała się ta zmiana! Nie dość, że wyprzystojniał, mniej się pocił, to i w łóżku był jakiś taki bardziej żywy. Dobrze, że nie wiedziała o tym, z kim spędził pobiegową noc. Nie był to pierwszy ani ostatni romans wśród lokalnych biegaczy.

I w taki oto sposób Bartłomiej Żelazny zaczął od piwnicy, gdzie ledwo mógł pedałować przez dwadzieścia minut, a obecnie brał na klatę ponad siedemdziesiąt kilometrów z przewyższeniami, które należało respektować. Z bojącego się własnego cienia, zaszczutego grubasa stał się dużo bardziej pewnym siebie, sprawnym i wysportowanym mężczyzną. I to takim, którego pragnęły kobiety, nie tylko Klaudia! Dawno zapomniał o morderstwie Tomasza Pałeckiego, o swoim własnym udziale w tej makabrycznej historii. Zapomniał o obecnie sławnym Jakubie Jabłońskim, zapomniał o niesłusznie osadzonym i zamordowanym w więzieniu Piotrze Zylewiczu. Już za chwil parę miał zapomnieć o Królu, którego przez tyle lat był podnóżkiem i popychadłem. Wyglądało na to, że w końcu ogarnął swoje życie. Potrzebował na to czterdziestu pięciu lat, ale lepiej późno niż wcale. Teraz tylko skończyć ten bieg, wypić piwko z kolegami i w nocy odwiedzić pokój Ani. Bardzo, ale to bardzo lubił te wyjazdy całą ekipą. Sport dał mu wszystko, czego zawsze pragnął. Pozostaje jeszcze tylko wygrać w przyszłą niedzielę…

Po kolejnych przebiegniętych kilometrach, żelu energetycznym o smaku mango, batonie wysokobiałkowym i kilku wymamrotanych pod nosem litaniach biegacza – kurwamaćjapierdolęnachujmitobyło – miał dosyć swojego sapania. Skoro już się zatrzymał, to najpierw opróżnił pęcherz pod najbliższym drzewem, uprzednio sprawdzając, czy nikt go nie widzi, a później wyciągnął z plecaka airpodsy. Zakładał, że w górach może nie być zasięgu, ale nie było tragedii – dało się streamować muzykę. Odpalił swoją ulubioną playlistę – polskie lata osiemdziesiąte – w słuchawkach usłyszał charakterystyczny dźwięk gitary, a po dwudziestu trzech sekundach głos legendy.

Na plaży jesteś ze mną pani

Już nic nie zdoła mnie ocalić

Twój zapach chcę

Twój zapach chcę

Bym objął cię leciutko w talii (…).

Zawsze lubił Republikę, Nowe sytuacje leciały w jego domu na okrągło, kiedy był dzieckiem, więc siłą rzeczy niektóre teksty znał na pamięć. Postpunkowców pokochał jednak, dopiero kiedy poznał Anię. Ona była fanatyczką – ubierała się na biało-czarno, jeździła na zloty fanów, a 22 grudnia traktowała jak dzień żałoby narodowej. Kiedy pierwszy raz w nią wszedł, Ciechowski śpiewał, że „omamy mamy więcej nic”. W ten weekend miał nadzieję zrobić to jeszcze przynajmniej dwa razy. Romans sprawiał, że czuł się jeszcze bardziej męski, że to on jest panem i władcą sytuacji. Kiedy marzył o jej idealnych piersiach, telefon zawibrował mu w pasku biegowym, a zegarek pokazał, że ma nową wiadomość tekstową. Zdziwił się, bo kto mógł pisać o takiej porze? „Play wita w Czechach. Rozmowy, esemesy, ememesy do Polski i lokalne są rozliczane tak jak w Polsce…” No tak, zapomniał, że fragment trasy wiedzie przez czeską część pasma. Schował telefon i skupił się na biegu – był jednym z nielicznych, którzy wolą biec pod górkę. Po kilku minutach teren się wypłaszczył, a las stał się trochę rzadszy. Zatrzymał się na sekundę, żeby się ponapawać widokiem – światła budzących się śląskich miast i miasteczek robiły wrażenie. A może idących spać, któż to może wiedzieć. Kiedy tak patrzył, telefon ponownie zawibrował. Pewnie znowu sieć, pomyślał, ale i tak wyciągnął iPhone’a. Chciał zrobić zdjęcie, może choć w małym stopniu odda to, co widzi człowiek. Z roku na rok wsadzają tam więcej megapixeli, slow-mo, trybów portret czy innych wodotrysków, a do ideału ludzkiego oka nadal brakuje lat świetlnych. Tym razem wiadomość przyszła z dziwnego numeru, na pewno nie polskiego. Pewnie znowu był jakiś wyciek danych z Facebooka i teraz scammerzy próbują wyzerować konta bankowe naiwniaków. Pamiętał, że kilka lat temu iPhone’y były na to odporne, ale i tak wolał nie ryzykować. Wiadomość nie zawierała tekstu, tylko załącznik do pobrania. Już miał ją usunąć, kiedy przyszła druga. „Nie jesteś ciekawy, Barnej?” Teraz był, chociażby tego, skąd znają jego pseudonim. Na pewno ktoś mu kiedyś tak skomentował zdjęcie, coraz sprytniejsi ci oszuści. Że też kiedyś wystarczył mail od nigeryjskiego księcia wysyłany na chybił trafił, teraz algorytmy musiały uczyć się dat urodzenia, pseudonimów, ciekawe, co wymyślą za parę lat. Po kolejnej wiadomości nie był już tylko ciekawy. Był przerażony. „Pozdrowienia od Tomka Pałeckiego ;) Nie klikniesz?” To nie mogli być oszuści zarzucający swoje sieci jak najszerzej się da. To był ktoś, kto go dobrze znał. Czyżby stary Pałecki chciał mu na koniec pokazać środkowy palec? A może to po prostu jakieś durne żarty? Czwarta wiadomość była ciosem kończącym. „Otwórz, panie Szczotka od Kibla! ;)”. Przeklikał na zegarku na tarczę z tętnem. Miał dodatkowy czujnik na klatce piersiowej, więc odczyt był prawie tak dokładny jak EKG. Sto trzydzieści cztery uderzenia na minutę w spoczynku. Czuł, że krew odchodzi mu z twarzy. Ostatniego esemesa przeczytał jeszcze raz i zaczął się zastanawiać, czy gdyby teraz rzucił się w przepaść, to bardzo by bolało. W końcu ściągnął wysłany załącznik, który okazał się plikiem dźwiękowym. W airpodsach przemówił Andrzej Pałecki, były już burmistrz tego przeklętego miasta, z którego pochodził.

– Mniemam, że masz dostęp do mieszkania Zylewicza. Weźmiesz zatem ten nóż i gdzieś schowasz. Tak, żeby go nikt nie mógł zlokalizować przez przypadek, coś wymyślisz. I masz to zrobić dzisiaj. Nie powinno interesować cię nic innego. Jeśli to zrobisz, a zrobisz, to nic się nie zmieni. Wygram te wybory, ty dalej będziesz zastępcą i będziesz mnie słuchał jak kundel ze schroniska, którym jesteś. Rozumiesz?

– Ale jak… Po co… Nóż do Zylewicza? Andrzej, czy tym nożem zabito Tomka? Ty go zabiłeś?! – Rozpoznał własny głos. Pięć lat temu brzmiał zupełnie inaczej niż teraz.

– To nie powinno cię interesować. Idziesz tam, chowasz nóż i o wszystkim zapominasz. Wtedy będziesz sobie dalej spokojnie żył.

Kiedy patrzył w dół, minęło go kilku biegaczy, którzy nie zdawali sobie sprawy, że ich żarty o nieskakaniu były bardzo bliskie prawdy. Pięć lat. Tysiąc osiemset dwadzieścia sześć dni. To, jak ciężka była to droga, wiedział tylko on sam. Naprawdę wierzył, że jest już żelazny. Że już zawsze będzie panem własnego losu. Cofnął się o trzy kroki. Ten durny medal, który na niego czekał, tracił znaczenie. Piersi Ani traciły znaczenie. Miał tylko nadzieję, że nie będzie bolało. Wtedy przyszła kolejna wiadomość. Zerknął, co mu teraz szkodziło? „Panie burmistrzu, mam nadzieję, że interesy z Panem będą czystą przyjemnością. Do zobaczenia za tydzień. B.”

Nie miał zielonego pojęcia, kim był B. Nawet nie podejrzewał. I dlaczego ten cały B już teraz tytułuje go burmistrzem, przecież kandydatów jest aż pięciu! Każdy, kto coś znaczy w mieście, chce kawałek spadku po Królu. Może jednak nie warto skakać, pomyślał, chowając telefon. W słuchawkach Łobaszewska zastanawiała się, „ilu ludzi czas wyleczył z ran, zamienił w spokój burze krwi”. Słońce powoli zaczynało swoją wędrówkę, a według prognozy pogody wyglądało na to, że na ostatnich kilometrach będzie – jak na październik – bardzo ciepło. Prawa, lewa, prawa, lewa. Na razie nie liczyło się nic innego. Za tydzień zawsze będzie mógł się pochlastać.

Rozdział 2

– Halo Dominik?! Słychać nas? Halo!

– Mamo, nie musisz krzyczeć do laptopa. Słychać was i widać doskonale.

– Super! – Kobieta dalej mówiła tak głośno, jakby jej rozmówca był po drugiej stronie boiska piłkarskiego. Był jeszcze dalej, bo ponad jedenaście tysięcy kilometrów od domu, ale przecież ostatnie trzy lata nauczyły wszystkich, że konwersacje przez Zooma i Skype’a to nowa normalność. – A ojca też widzisz?

– CZEŚĆ, SYNU! – Jeśli Mariola była głośna, to Artur był tonsilem, na którym pierwszy lepszy dresiarz puszcza klasyki DJ-a Hazela. Przynajmniej tak samo dudnił basem. – ZGOLIŁEM WĄSA, WIDZISZ?

– Ja pierdolę… – mruknął pod nosem chłopak, poprawiając klasyczne clubmastery od Ray-Bana. To znaczy tylko wyglądały, jakby były od okularowego giganta: miał dziesięć par zamówionych z AliExpress. Po co przepłacać, skoro na pierwszy rzut oka nie widać różnicy? – Tak, tato, widzę. Wyglądasz o wiele lepiej. Nie krzyczcie, proszę, bo mi pękną bębenki.

– Jak minęła podróż? Dopłynąłeś bez problemów? – dopytywała Wierzbicka.

– Tak, to było tylko pięćdziesiąt kilometrów speed boatem, poza tym…

– CZYM?! COŚ PRZERYWA CHYBA!

– Artur, prosił, żeby nie krzyczeć! Czyli wszystko okej, synku?

– Tak, mamo!

– To jakie plany na dziś?

– Żadne. Będę robił to, co teraz. Leżał na plaży, łapał witaminę D3 i napawał się pięknymi widokami.

– Na pewno? – dopytała. – Żadnych specjalnych atrakcji? Czyżbyś zapomniał?

Co roku to samo, pomyślał, poprawiając się na leżaku. Na plaży Laem Haad Sing robiło się już tłoczno pomimo wczesnej godziny. Co roku o tej samej porze on wyjeżdża, a rodzice dzwonią i udają, że zapomniał o własnych urodzinach. Tradycji – co prawda dopiero trzyletniej, ale zawsze – niech się stanie zadość.

– A o czym miałem niby zapomnieć, mamo?

– Dziś są twoje uroooodzinyyyy! – zaśpiewała – Sto lat, sto lat, niech żyje żyje naaaaam!

– I JESZCZE JEDEN I JESZCZE RAZ, STO LAT, STO LAT NIECH ŻYJE NAM! – ryknął ojciec Dominika, cały czas poprawiając wąsa, którego już nie miał. Czuł się trochę jak ci ludzie z fantomowymi kończynami, których pomimo amputacji nadal boli ręka. Tęsknił za pożółkłym od kawy i papierosów zarostem, ale musiał przyznać, że bez niego wyglądał młodziej.

– Ojej, jak miło! Dziękuję! – Chłopak uśmiechnął się. – Dzień jak co dzień, ale dziękuję!

– Dominiś, urodziny to bardzo ważny dzień i generalnie to powinn…

– Powinno się go spędzać z rodziną, wiem, mamo, mówisz to już trzeci raz, a ja trzeci raz ci odpowiem, że…

– Że to twoje urodziny i zrobisz, co ci się podoba – teraz to ona weszła mu w słowo. – Masz trochę racji, ale nam naprawdę jest tak przykro, gdy jesteś tak daleko.

– MI NIE JEST!

– Artur! – Uderzyła go w ramię, kiedy były wąsacz zaśmiewał się z żartu.

– ZMIANA KODU DWÓJKA Z PRZODU, MŁODY! – krzyczał dalej jowialny mężczyzna. – TYLKO UWAŻAJ TAM NA PANIENKI, BO ONE MAJĄ SIUSIA…

– Artur, wyjdź! Już! Weź Aresa na spacer, zobacz, jak prosi. Dominik, chcesz zobaczyć Areska?

Nie czekając na odpowiedź, podniosła na wysokość kamery czarnego jamnika z przyprószonym siwizną pyszczkiem. Jamnik, tak jak jego pan, miał sporą nadwagę.

– No, Ares, zobacz! To Dominik! Synku, no pokiwaj mu, zobacz, jak prosi!

Jakimś cudem Mariola zawsze wiedziała, kiedy, jak i o co prosi Ares. A Ares był psem poczciwym, który nie lubił wchodzić nikomu i niczemu w drogę. Dlatego zawsze godził się na to, o co podobno prosił. Dominik pokiwał psu, w tle słysząc jeszcze rechot ojca. Wielokrotnie próbował mu wytłumaczyć, że jego homofobiczne albo transfobiczne żarciki nie są zabawne, pokazał mu nawet kilka dokumentów na Netfliksie, żeby go uwrażliwić, wykrzesać jakąś ukrytą tolerancję. Trudno jednak dyskutować z kimś, kogo nadal bawią, dziwią i jednocześnie brzydzą panie z siusiakiem. Trudno o rzeczowe argumenty, kiedy twój interlokutor mógłby figurować na Wikipedii pod hasłem „Dziaders”. W 2020 roku ojciec prawie go wydziedziczył. Kiedy pół Polski wyszło na ulice z jakże pięknym i dosadnym hasłem WYPIERDALAĆ, Dominik razem z tysiącami innych spotykał się na poznańskim placu Wolności i w rytm hitu Erica Prydza śpiewał, że pewną partię należy chędożyć. Na starą dżinsową kurtkę naszył wielki czerwony piorun, a na kartonach po najlepszym przyjacielu jego ojca – siedemdziesięciosiedmiocalowym telewizorze Sony OLED XR – tworzył kultowe już hasła. To on jako pierwszy – przynajmniej taką miał nadzieję – napisał, że nawet mefedron ma lepszy skład niż rząd.

– Ty chyba nie pójdziesz z tym tałatajstwem? – zapytał Artur już odrobinę podenerwowany. – Chcesz pałą przez łeb?

– Wolałbym nie. Ładnie myślisz o własnej córce – ripostował Dominik. Sandra, starsza od niego o piętnaście lat mieszkała w Warszawie i była jedną z pierwszych pobitych przez policję.

– Tak właśnie myślę! We łbach się wam poprzewracało od dobrobytu! Jak można dzieci mordować?! Malutkie dzieci?!

– Ojciec, weź ty się doedukuj, zanim będziesz takie pierdoły wygadywał. Dobrze, że ty fejsa nie masz.

– Bo?!

– Bo tak to tylko my wiemy, żeś debil, a nie cały świat.

– Grabisz sobie, Dominik, jeszcze słowo, to się inaczej policzymy. A rękę mam ciężką…

– No chyba nie tylko rękę.

Wtedy pierwszy raz dostał od ojca w pysk. Artur był idealnym przykładem gościa, który za młodu sporo czasu spędzał w piwnicznej siłowni, ale nie uznawał czegoś takiego jak dobrze zbilansowana dieta. Masa to król, a rzeźby, to se idź w muzeum pooglądaj! – mawiał wtedy, ciesząc się z masywnego bicepsa. W końcu – kiedy Mariolka nosiła w sobie Sandrę – skończył z ciężarami. Nie rzucił jednak stylu odżywania. Mięśnie szybko schowały się pod płaszczykiem tłuszczu, aż w końcu straciły swoją objętość i elastyczność. Artur tego nie widział – albo nie chciał widzieć – i już zawsze miał się uważać za samca alfa, króla stada z piwnym brzuszyskiem i cholesterolem we krwi poza skalą. Zatem faktycznie – łapsko ważyło sporo. Dominik był w szoku, kiedy wylądowało na jego policzku. Nie tylko dlatego, że nie spodziewał się ciosu ze strony ojca, ale też dlatego, że nigdy, przenigdy się nie bił. Ból nie był mu obcy, biorąc pod uwagę to, ile razy nie udało mu się skleić perfekcyjnego kickflipa z kilku schodków. Często zastanawiał się, czy będzie mógł mieć dzieci – uroki boardslide’ów, które nie wyszły. Spojrzał prosto w oczy swojego oponenta, widział, jak uchodzi z nich wściekłość. Wziął swój mefedronowy baner, plecak z niezbędnikiem protestującego i po prostu wyszedł. Matce napisał na Messengerze, co się stało i że wróci jutro, noc spędził u Irka, z którym chodził do liceum. Wiedział, co zrobi matka, i wolał nie być wtedy w polu rażenia. Bo Mariola bardzo kochała swojego Pumbusia, misiaczka puszystego, swojego Arturito z – he, he – długą kitą. Bardziej jednak kochała swoje dzieci. Pumbusiów – lubiła podkreślać – jest pół dżungli. Ale takie słodkie Timonki istnieją tylko dwa!

Dominik wrócił do ich mieszkania w kamienicy przy Matejki po szesnastej, gdy rodzice byli już w domu. Gdy tylko przekroczył próg, wyrosła przed nim Mariolka i zabrała się do oglądania jego twarzy w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów.

– Masz szczęście… – powiedziała pod nosem. – Zjesz obiad, synku? Rosół zrobiłam.

– Mamo, przecież wiesz, że jestem wege, no ile można?

– Wiem, dlatego wyjęłam mięsko.

– Mamoooo, ile razy…

– Żartuję. Znalazłam przepis na Jadłonomii, spróbujesz?

To była właśnie Mariola Wierzbicka. Dzieci i ich dobro ponad wszystko. Nawet jeśli musiała zbezcześcić najbardziej polską z zup. Przy kuchennym stole siedział już Artur, jedząc drugie danie. Minę miał nietęgą, a pod naporem wzroku żony wstał, wyciągnął dłoń do syna i pomruczał coś pod nosem.

– Artur, głośniej – poprosiła Mariolka.

– Przepraszam, synu.

– Przyjęte – powiedział Dominik i uścisnął prawicę swego rodziciela. Zemsta na ojcu nadeszła bardzo szybko, bo przecież nie mógł tego tak zostawić. Wendeta była iście szatańska: Dominik wystawił na OLX-ie telewizor, nie za stary, nie za nowy, a w treści ogłoszenia napisał: „Pilna przeprowadzka z mężem do Holandii zmusza mnie do oddania za darmo!”. Użytkownik: Artur Wierzbicki. Numer telefonu: oczywiście ojca. Proszę nie pisać wiadomości! Opublikował na tydzień i zapłacił kilka złotych za promowanie oferty. Później działa się magia. Artur dostawał kociokwiku, kiedy musiał nie tylko tłumaczyć Ukraińcom, że net telewizora, tym bardziej besplatno, ale też użerać się z rodzicami horych curek, którzy chcieli nie tylko darmowego telewizora, ale też wysyłki na koszt Artura na drugi koniec Polski. Dostał sporo miłych telefonów od prawdziwych Polaków, którzy kazali mu wypierdalać i pedałować gdzie indziej. Tak jakby nie doczytali, że Holandia już blisko. Artur doskonale wiedział, czyja to sprawka, ale postanowił nie pogłębiać konfliktu. Szybko nauczył się, że nie należy zadzierać z generacją Z, która mistrzowsko posługuje się najpotężniejszą z broni – internetem.

– Tęsknię za tobą, synku – powiedziała Mariola do kamerki, kiedy Artur i Ares w końcu wyszli na spacer do pobliskiego parku Wilsona.

– Ja za wami też – skłamał chłopak, zerkając na zegarek. Dwadzieścia minut, tyle to nawet z byłą dziewczyną nie potrafił rozmawiać. – Będę za dwa tygodnie przecież.

– Wieczność!

– Nie przesadzaj. Co roku to samo, a wiesz, że podróże to dla mnie najlepszy prezent.

– Wiem, wiem. Tylko nie pij za dużo!

– Sypiesz, Mariolka, dzisiaj takimi żartami, że polski kabaret stoi otworem, no boki zrywać.

– Dla ciebie mamusia, a nie jakaś Mariolka!

– Dobra, dobra. Muszę kończyć, zaraz mi padnie bateria w telefonie, a zapomniałem powerbanka z hotelu. Zdzwonimy się później, okej? – Kolejne kłamstwo.

– Sto lat, kochany! Korzystaj! Łap słońce i uważaj na siebie!

– Dobrze. Ucałuj Grubego, jak wróci!

– Dominik!

– Paaaa…

Wyłączył Skype’a i zerknął na mały X wytatuowany między kciukiem a palcem wskazującym. Żart matki o piciu już go nie bawił, ale męczył. Doskonale wiedziała, że Dominik, podobnie jak jego siostra, nigdy w życiu nawet nie wziął łyka piwa. Sandra była załogantką, która nastoletnie lata spędziła na poznańskim Rozbracie, grając na basie w punkowej kapeli Nagła Śmierć, gotując posiłki dla inicjatywy Food Not Bombs i angażując się w setki akcji prospołecznych. Kiedy w podstawówce kolega z klasy puścił jej Cymeon X na walkmanie, od razu zakochała się w ideologii straight edge, odrzucając wszelkie używki. Dominik od małego wpatrzony był w siostrę jak w obrazek i starał się kopiować ją na każdym kroku, tylko kwestią czasu było więc to, kiedy wkroczy na tę samą drogę życiową. Ściągnął hawajską koszulę oversize, która cała była w małe uśmiechnięte awokado (także AliExpress, trzy dolce z wysyłką), a w wysłużonych beatsach popłynęła jego ulubiona piosenka.

Wywołałem burzę w swoim umyśle

Pokonałem samego siebie

W tej bitwie nie było zabitych

Jest tylko przegrane wątłe ciało (…).

To były momenty, dla których żył. Nowe miejsca i nowe kultury sprawiały, że chciało mu się chodzić do chujowej pracy i robić papierek na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym. No i mamie też zależało na tym drugim. Dni takie jak ten rekompensowały mu godziny spędzone w puszce po sardynkach – tak nazywał samoloty tanich linii lotniczych – albo w innych środkach transportu o wątpliwym komforcie podróży. Ważny był tylko jej cel. Dominik wiedział, że świat się kończy. Liczył się z tym, że być może za jego żywota nastąpi katastrofa klimatyczna albo któryś nadpobudliwy przywódca nuklearnego mocarstwa stwierdzi, że YOLO, i naciśnie czerwony przycisk, pieczętując tym samym los ludzkości. Nie wiedział, ile lat zostało mu na ziemskim padole, wiedział jednak, że chce zobaczyć jak najwięcej świata. Kiedy tylko skończył osiemnaście lat, zrobił sobie prezent urodzinowy – podróż do jakiegoś kraju. Osiemnastkę miał w drugim roku pandemicznym – tak nazywał 2021 – więc podróżowanie było jeszcze dość mocno utrudnione. Wtedy razem z siostrą i jej chłopakiem wynajęli busa i ruszyli do Czarnogóry. Gdyby nie ona, jego fundusze skończyłyby się po dwóch dniach. Sandra miała wiele talentów, a jeden z nich przekuwała w pracę. Kiedy nie grała na basie albo nie brała udziału w manifestacjach, malowała. I to malowała fenomenalnie, co nie przeszło bez echa. Przez ponad dziesięć lat była stypendystką Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, a jako dwunastolatka zdobyła stypendium ministra kultury i sztuki. Rodzice oprócz tego, że pękali z dumy, nie kryli zdziwienia. Jak tu się nie dziwić, skoro nagle w rodzinie nieprzejawiającej żadnych talentów artystycznych pojawia się taka perełka!

– Dziadek mój kiedyś węglem szkicował, to pewnie po nim – zapewniał wszystkich Artur, kierowca ciągnika siodłowego.

– Stryjeczna ciotka kiedyś robiła popielniczki z gliny, takie pstrokate – twierdziła Mariola, kierowniczka oddziału realizacji zadań przyrodniczych i gospodarki wodnej w poznańskim magistracie. – Ona sama cała taka pstrokata była, pewnie jej geny ma nasza Sandrunia!

Sandruni jednak nie interesowało szukanie genezy talentu – po prostu robiła swoje najlepiej, jak potrafiła. Jej malarstwo miało coś nieuchwytnego, jakiś magiczny pierwiastek, który sprawiał, że od jej płócien nie dało się oderwać wzroku. Zaczęła studiować malarstwo na ówczesnej Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, zdobywając przy okazji liczne nagrody, z których nie robiła sobie za wiele. Pierwsze miejsce w rankingu Kompas Młodej Sztuki? No fajnie, dzięki. Grand Prix konkursu Najwybitniejszy Młody Malarz Pierwszej Dekady XXI wieku? Nie, nie odbiorę, gram koncert w Przychodni. Nie interesowały jej wzniosłe słowa i opinie jakiegoś zdziadziałego jury. Ona po prostu chciała tworzyć. Studia skończyła z wyróżnieniem i szybko uciekła do Warszawy, by po obronieniu doktoratu pracować jako asystentka jednego z profesorów. Pieniądze, którymi również nie zaprzątała sobie głowy, robiła na sprzedaży obrazów. A sprzedawała wszystko z jednego prostego powodu – sztuka, żeby była wolna, musi opuszczać swego twórcę, musi wędrować. Sztuka zamknięta z twórcą gnije, umiera. Zresztą jeśli twórca nie wstydzi się swoich dzieł sprzed kilku miesięcy, to znaczy, że się nie rozwija, a ona wstydziła się ich tak bardzo, że nie mogła na nie patrzeć. Chyba tylko ona coś z tego rozumiała.

Dominik wcześniej za granicą był tylko w Pradze, na wycieczce szkolnej, w Berlinie na koncercie More Than Life – na który zresztą zabrała go Sandra – i promem w Karlskronie w któreś wakacje – wtedy z kolei ojciec wziął go w trasę. Szkolni koledzy często opowiadali, jak pięknie jest w Barcelonie. I ten stadion! Jaki klimatyczny jest Londyn. I ten stadion, człowieku! Rio jest jeszcze lepsze niż na filmach, stary. I ten stadion! Zazdrościł miast, niekoniecznie stadionów – miłość do piłki kopanej była mu obca. On zamiast stadionów wolałby sprawdzać skate spoty. W Czarnogórze nie widział ich zbyt wielu, ale dziesięciodniowe wakacje były tym, czego oczekiwał po podróżowaniu bez biura i przewodnika. Dwadzieścia godzin w busie? Jest. Był w na tyle komfortowej sytuacji, że jedyny z całej trójki nie miał prawa jazdy, więc mógł odpoczywać, kiedy tylko chciał. Ich punktem wypadowym była miejscowość Ulcinj na południu kraju, zaraz przy albańskiej granicy. Domek znajdował się przy rzece Buna, a na jego tyłach był trap, z którego chłopaki całe popołudnia skakały do wody i kazały Sandrze się nagrywać w slow motion. Podgorica ich nie urzekła, muzea i zabytkowe kościoły nie były w zakresie ich zainteresowań. Bary w Barze były opustoszałe, więc nie mogli się pośmiać z nawalonych turystów. Tych też było niewielu – w końcu to październik. Tivat okazał się lokalnym Saint-Tropez – drogie łódki, markowe butiki Fendi i Off-White’a, espresso za pięć jurków. Dla Sandry już totalnie niepunkowe. W drodze do Parku Narodowego Lovćen Norbert prawie dostał zawału: pokonywanie tak ostrych serpentyn, i to ociężałym busem, miał zapamiętać do końca życia. Cieszył się, że było po sezonie, nie wyobrażał sobie sytuacji, gdyby z naprzeciwka nadjechał inny pojazd. Widok rekompensował wszystko, ale do końca dnia kierowała już tylko Sandra. Ich serca skradła kawiarenka Macalov Brijeg umiejscowiona na poboczu drogi do Jeziora Szkoderskiego. Kawa i sok nigdy nie smakowały lepiej, a sympatyczny pies właściciela dodawał uroku temu przystankowi. Gdy dostali się do Parku Narodowego Durmitor, ich wyprawa dobiegała końca, a ostatnim – najjaśniejszym – punktem miało być zdobycie Bobotov Kuk. Nie udało się – pomylili drogę, a kiedy Dominik prawie dwa razy spadł w przepaść, zawrócili i dali sobie spokój. Chłopaki nie chciały odpuszczać, ale Sandra nalegała. Nie lubiła brawury.

Po tej wyprawie stwierdził, że jego wanderlust ma charakter solowy. Chciał być jak Chris McCandless z Into the wild, ale w bezpieczniejszym, sterylniejszym wydaniu. Siostra, wielka fanka nie tyle filmu, co książki Krakauera, wielokrotnie wytykała mu, że to bez sensu. Niezrażony, założył drugie konto na Instagramie (stampede_dom, byle tylko jakoś nawiązać do filmu) i zaczął próbować podbijać hashtagi związane z podróżami. Content miał tylko z Czarnogóry – ale za to jaki! Bo Dominik, podobnie jak jego siostra, miał artystyczną duszę. Owszem, próbował łapać za pędzel, ale wychodziło z tego wielkie nic. Chciał być drugim Basquiatem – nie wyszło. Zdjęcia za to robił obłędne. Potrafił uchwycić surowość ulicy, kiedy robił fotki znajomym deskorolkowcom. Jeden z jego projektów nazywał się P.I.G.S. – Polska Inteligencja Gubi Skurwysynów – były to zdjęcia, na których na deskach uciekają przed policją. Robiły furorę w sieci i wielu nie chciało uwierzyć, że ich autor ma zaledwie piętnaście lat. Fotografował też koncerty, gdzie bawił się czasem naświetlenia i szerokokątnym obiektywem. Kiedy miał siedemnaście lat, zarabiał już całkiem dobre pieniądze, a z małych klubów i squatów przeniósł się na Międzynarodowe Targi Poznańskie, gdzie grali najwięksi. Kiedyś nawet zbił piątkę z Dawidem Podsiadłą, ale zapomniał zrobić selfie i nikt mu nie chciał uwierzyć. Szewc bez butów chodzi: fotografa za to rzadko kiedy można znaleźć na zdjęciach. Tak samo jak szybko zaczął, tak skończył – przyszła pandemia, odeszły koncerty. Znalazł inne zajęcie, żeby zarobić na studia, ale na głos wolał o nim nie mówić.

Kiedy zbliżały się jego dziewiętnaste urodziny, od siostry dostał przelew – i to całkiem pokaźny. W tytule: „za uslugi seksualne na trasie poznan–warszawa–tokio”. Gdy dzwonił podekscytowany z podziękowaniami, usłyszał tylko, że ma jej teraz nie zawracać dupy i przywieźć jej sakura colę i breloczek z Chopperem z One Piece’a. Stampede_dom już widział, ile nowych obserwujących przyniesie mu content z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie miał już zbyt dużo czasu, żeby wszystko zaplanować, więc chciał skorzystać z gotowego planu zwiedzania jakiegoś blogera. Miał tylko dwa tygodnie na zobaczenie choć połowy z miejsc, które wypisał w iPhone’owskim notatniku. Po ponad dziesięciu godzinach w samolocie i obejrzanych dwóch sezonach Ricka i Morty’ego powitało go lotnisko Narita. Pierwszym punktem, który odwiedził, było stoisko NTT docomo, gdzie kupił lokalną kartę do telefonu. Sympatyczna Japonka wszystko mu wytłumaczyła i aktywowała zakupiony pakiet. Kiedy szedł w stronę Starbucksa, zastanawiając się, czy matcha latte w oryginalnym wydaniu smakuje inaczej, telefon złapał sieć, a Messenger przeżył zmasowany atak wiadomości od mamy. Ja pierdolę, pomyślał, płacąc Revolutem za napój, przecież mówiłem jej, że ta podróż potrwa. Czytając wiadomości, prawie się popłakał.

– Daijobu? Anata wa tasuke ga hitsuyodesu ka? – zapytał straszy Japończyk, widząc, że Dominik przez dłuższy czas się nie rusza i tępo patrzy w ekran.

Jedyne, co zobaczył, to lotnisko. Matcha wylądowała w kuble na śmieci. Zapomniał zarówno o coli, jak i o breloczku. Musiał wrócić, choć doskonale wiedział, że ona by tego nie chciała.

Sandra nie uznawała wykorzystywania samochodu do jazdy po mieście, kiedy mogła użyć albo komunikacji zbiorowej, albo jej wysłużonego fixed gear’a. Do zbiorkomu wsiadała, tylko jeśli pogoda była naprawdę tragiczna albo kiedy czytała nieodkładalną książkę: była zakochana w Rzeczach, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy. Tego dnia pogoda była piękna, więc raźnie pedałowała do mieszkania, gdzie oprócz Norberta czekała na nią Mimi, adoptowana ze schroniska na Paluchu suczka w typie amstaffa. Jechała po ścieżce rowerowej przy ulicy Puławskiej, w słuchawkach Jeremy Bolm z Touché Amoré krzyczał, że tęskni za domem i żyje w przeszłości. Nie przesadzała z głośnością, mimo wszystko chciała wiedzieć, co się wokół niej dzieje. Kiedy więc usłyszała klakson, który nie mógł się nieść z pobliskiej jezdni, odwróciła się. Za nią jechało czarne bmw serii 1, a spocony na twarzy jak prosiak typ walił w kierownicę. Sandra, choć zdziwiona, ani myślała zjechać. Kierowca w końcu zrównał się z cyklistką i spuścił szybę.

– Spierdalaj, głupia kurwo, jak jadę!

– Ty chyba masz problemy neurologiczne, skoro ci się rower z autem myli.

– Nie dyskutuj, kurwa!

– Sam zacząłeś.

– Obleśna szmata!

– Chyba twoja stara.

I to był błąd. Będąc kobietą, takim typom możesz powiedzieć, że mają spierdalać. Możesz powiedzieć, że są grubi albo tępi, wtedy co najwyżej zwyzywają cię od lesb, bo nie może być innego wytłumaczenia, dlaczego on się tobie nie podoba. Teraz wchodzimy na grząski grunt – jest też szansa, że wyjdziesz cała z sytuacji, kiedy porysowałaś mu jego auto. Mała, ale jest. Być może nie dojdzie do rękoczynów w momencie obrażenia jego istniejących tylko na pokaz uczuć religijnych. Obraza matki, jego matuli najkochańszej, pociągnie za sobą konsekwencje. Typ zajechał Sandrze drogę, zaciągnął ręczny, a z bagażnika wyciągnął klucz do kół. Kiedy zorientowała się, co się zaraz stanie, było już za późno. Na początku odruchowo próbowała zasłonić głowę rękoma, ale przecież to ręce w jej ciele były najcenniejsze. Pierwszy cios wylądował na skroni, a zanim bezwładne ciało osunęło się na ścieżkę, agresor zdążył zaatakować głowę jeszcze raz. Później zabrał się do kolan, ale tego Sandra już nie czuła. Obudziła się w szpitalu po tygodniu. Lekarz jako pierwszy poinformował ją, co się stało, bo kompletnie niczego nie pamiętała.

– Rodzina była przy pani bardzo często, już po nich dzwonię – powiedział uśmiechnięty chirurg.

– Hvala, to je vrlo ljubazno od nas – odpowiedziała nadal skonfundowana Sandra

– Dlaczego pani mówi w innym języku?

– Nie wiem. Samoje izaslo.

– Znowu to pani robi. Co to za język?

– Nie wiem!

– Niech pani znowu coś powie, sprawdzimy. – Mówiąc to, włączył na telefonie Google Translate.

– Ale to nie tak! Ne radim ovo namjerno!

– Chorwacki podobno. Długo się pani uczyła? Ja byłem u nich raz, w Dubrowniku. Oglądała pani Grę o tron? Tam robią…

– Prestani! Pomozite! Pomozite!

Okazało się, że przypadek Sandry jest znany w światku neurologicznym. Była siódmą osobą na świecie, która po urazie głowy nagle zaczynała mówić w obcym języku – i to takim, z którym nigdy wcześniej nie miała do czynienia. Fenomen niewytłumaczalny, tym bardziej że poliglotyczne zdolności zanikały po kilku dniach. Ot, kolejna nieodkryta tajemnica wszechświata.

Głowa nie ucierpiała, gorzej było z kolanami. Świadkowie zdarzenia twierdzili, że mężczyzna pastwił się nad jednym z nich grubo ponad dziesięć minut. Żadna rekonstrukcja nie wchodziła w grę: ani w Polsce, ani w jakimkolwiek innym kraju. Kierowcę bmw złapał patrol policji czternaście minut po zdarzeniu, kiedy zatrzymał się na drzewie. Okazało się, że ścieżką rowerową uciekał z innego miejsca wypadku, gdzie na pasach potrącił starszą kobietę. Prowadzony do radiowozu krzyczał, że tylko Bóg może go sądzić. Cóż, okazało się, że te same prawa ma sąd na Pradze-Północ.

– Córciu nasza kochana – lamentowała Mariola przy szpitalnym łóżku. – Co ty teraz poczniesz, biedna?

– A co mam począć? Będę po prostu poruszać się na kółkach.

– Taka tragedia, straszne, straszne. – Matka płakała.

– Nie przejmuj się, mamo, ważne, że ręce mam całe.

– Za to jego będą całe w gipsie. Niech go tylko dorwę.

– Daj spokój, tato. Nie zniżaj się do tego poziomu. A ty czemu wróciłeś, młody? Miałeś zostać królem podróżniczego insta dzięki Japonii.

– Królowanie poczeka. Zapomniałem o breloczku, przepraszam. Jak się czujesz?

– Jak gówno. Najważniejsze, że będę mogła malować.

– A powiesz coś po bułgarsku?

– Po chorwacku, głąbie. Uważasz? Spierdalaj!

– Sandra! – Matka zawsze dbała o kulturę języka. Nie było od tego odstępstw, nawet roztrzaskane kolana nie zwalniały cię od powstrzymania się od przeklinania w jej obecności.

– Zemszczę się na tym śmieciu – powiedział już bez uśmiechu Dominik.

– Młody, nie bądź…

– Ciii, siostra. Siłę mózgu przeciwstawiam sile muskuł. – Mrugnął do niej porozumiewawczo.

Adres Dariusza Różyckiego – tak nazywał się kierowca bmw – udało się ustalić bardzo łatwo. Dominik z góry zapłacił za trzy tony węgla i poprosił o dostawę na podwórko.

– Bardzo proszę o zostawienie jakiegoś kartonu z napisem „Własność Różyckiego. Jak któryś dotknie, połamię kolana, inaczej sąsiedzi mi rozkradną” – mówił kobiecie, która przyjmowała zamówienie. – Wie pani, ja to jestem postrach dzielnicy!

Dominik nigdy nie dowiedział się, co się stało z dostawą.

O Sandrze zrobiło się głośno niekoniecznie z powodów, dla których by chciała. Zapraszały ją śniadaniówki. Pojawiła się na okładce „Wysokich Obcasów”. Malarka mimo wszystko – tak zatytułowano wywiad z nią. Znalazła się nawet w dwunastce kobiet nominowanych w plebiscycie Superbohaterka 2022. Trudno jednak było wygrać z Igą Świątek – w tamtym roku zdobyła przecież Klasycznego Wielkiego Szlema. Były też minusy chwilowej sławy. Przez tydzień wszędzie śledził ją paparazzo z „Niusa”, bo któryś z ich dziennikarzy koniecznie chciał znaleźć choć jeden argument na poparcie swojej tezy. Twierdził bowiem, że Sandra symuluje niepełnosprawność po to, żeby zyskać popularność. Absurd, ale takim rzeczami zajmował się „Nius”. Co gorsza, Dominik jako freelancer często pracował dla poznańskiego oddziału tej gazety. Robił dla nich fotoreportaże z przemarszów plandemików albo łaził za poznańskimi celebrytami. Kiedyś Rychu Peja powiedział mu, że ma wypierdalać w podskokach, ale kiedy Dominik przeprosił, okazało się, że król rapu z Wielkopolski jest całkiem miły. Dał mu nawet autograf i zrobili sobie fotkę. Od początku wstydził się tego zajęcia, a kiedy wsiedli na jego siostrę, myślał nawet o jego rzuceniu.

– Daj spokój! Płacą ci całkiem spoko – mówiła mu przez telefon – a czasy są, jakie są. Easy, młody. Poradzę sobie.

Wypadek siostry odłożył plany dominacji #travelgram #travelphotography i setek podobnych hashtagów na później. Chciał wrócić do Japonii wiosną, ale miał za dużo pracy na studiach i w „Niusie”. Przekładał wyjazd tak wiele razy, że znów zbliżały się urodziny: tym razem dwudzieste. Japonia była już nieopłacalna, za to Tajlandia kusiła niskimi cenami.

Wylądował w Phuket, na południu kraju, i w kilka dni musiał zaliczyć większość atrakcji: plan podróży był napięty. Stare miasto podobało mu się bardzo, ale wkurzał go tłok w potwornie wąskich uliczkach. Wspiął się na szczyt wzgórza Nakkerd po to, żeby znaleźć się u stóp czterdziestopięciometrowego Buddy i zrobić zdjęcia całej okolicy. Jeszcze cięższa była wycieczka na punkt widokowy Pa Hin Dam, ale zdjęcia okazały się lepsze. Żałował, że nie wziął ze sobą drona. Urzekła go architektura świątyni Wat Chalong, uchwycił wiele detali, bo wiedział, że spodobają się Sandrze. Co wieczór wybierał się na Chillva Night Market, jednak jego życiowe wybory mocno zawężały te żywieniowe. Nigdy nie spróbowałby smażonych insektów, a ileż można było zajadać się najlepszym na świecie mango sticky rice. Znalazł jednak coś, co sprawiło, że mógłby tu zamieszkać. Rodzinna restauracja Chue Hung miała w ofercie tylko wegańskie potrawy – jeśli wierzyć ulotce, to VEGEN – tak pyszne, że niemal oświadczył się kucharce.

Zgodnie z planem w dzień urodzin przeniósł się tu, gdzie wypoczywał teraz, na pełną uroku wyspę Koh Yao Yai. Za dwa dni miał wrócić do Phuket i polecieć do Bangkoku. Plan na wyspie był prosty: regeneracja. Dlatego plaża, leżak i słuchawki były jedynym celem na najbliższe godziny.

Gdzieś pod ziemią serca płoną

Płonie ogień w każdym z nas

Taki fluid zajebisty, jak energia wodospadu

Jeśli jej nie czujesz odejdź stąd i płacz

Można nie chcieć pić, można nie chcieć mówić

Można nie głosować, policji nie lubić

Cieszyć jednak warto zawsze się nauczyć (…).

Rozkoszowanie się ulubionym albumem April przerwał mu lokals pracujący w barze. Z najszerszym uśmiechem, jaki w życiu widział – jak oko RoboCopa – klepał go po ramieniu.

– Słucham? – powiedział z rozpędu Dominik.

– Aaaa, Polako? – zapytał sympatyczny Taj. – Robert Lewandowski, Robert Piątek? Pio, pio!

– Why always footballers, though? – zapytał, zakładając, że jego rozmówca będzie znał angielski. – Why not Skłodowska? Why not Kopernik?

– Kaepernick? The quarterback? He’s not Polish, my friend!

No tak, jeden przecież tylko wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, ten drugi porzucał kilka lat piłką w Stanach. I gdzie tu jest sprawiedliwość dziejowa?

– Can I get you a drink? Beer? Vodka? Dzobu… Dżobu… Dżoburówka! Mojito maybe?

W sumie czegoś by się napił, byle bez procentów.

– Mojito sounds nice. Can you get me a virgin one?

– Virgin?! – zawył Taj z jeszcze szerszym uśmiechem, co według Dominika przestało być fizycznie możliwe. – You a virgin? How you say… ty nie ruchać nigdy? Dymanko, ruchanko!

– Pięknie, ciekawe, czego jeszcze cię nauczyli, co? Kurwa? Chuj?

– Lech, Lech Kolejorz! Dobra dobra zupa z bobra! Chuj ci w dupę, Kaczy…

– Dobra! Enough. Your Polish is impressive.

– If you want – zniżył głos do konspiracyjnego szeptu – I can get you a girl. Two girls maybe? How you say… trójkąt?

– No, thank you. Can I get a coke?

– Kokaina? – zapytał nadal ściszonym głosem, rozglądając się nerwowo. – No. But something better and cheaper. URR. Do you know URR?

Dominik z narkotykami miał tak jak z alkoholem. Nie lubił, nie chciał, nie potrzebował. Słyszał o tym całym URR, bardzo popularne piguły na jego uczelni. Małe, wściekle różowe, z wytłoczoną armatą. Nawet gdyby chciał, nigdy w życiu nie kupiłby dragów za granicą. Fajna faza na plaży w sekundę mogła skończyć się dożywociem w więzieniu Klong Prem. Oglądał kiedyś o nim dokument na Netfliksie – nic sympatycznego.

– No, thank you. Only coke. Kurwa, nie tak. Pepsi! Just pepsi.

– Okey, my Polish friend. – Taj znów był głośny. I radosny. – That will be 150 bats.

– For a fucking pepsi?! Is the straw golden?

Zapłacił, trochę wściekły na samego siebie, bo czuł, że dał się naciągnąć. A pepsi na bank była rozwodniona. Nie chciał, żeby ten detal popsuł mu naprawdę piękny dzień. Dominik czuł się szczęśliwy. Dwadzieścia lat, pomyślał. Mam przed sobą całe życie. I cały świat do zobaczenia.

Jak każdy dwudziestolatek wierzył, że jest nieśmiertelny. Że nic złego nie może mu się stać. Temperatura powietrza wynosiła dwadzieścia osiem stopni Celsjusza w cieniu. Delikatna bryza znad Morza Andamańskiego chłodziła ciało, a na niebie nie było ani jednej chmurki.

Rozdział 3

Kiedy otworzyła oczy, on już nie spał. Gapił się w telefon, nie widząc poza nim świata. Nie była jedną z tych memicznych kobiet, które od razu myślały o tym, że na pewno romansuje z inną, a okazywało się, że tylko sprawdza, dokąd tupta nocą jeż. Swoją drogą, naprawdę ciekawe, gdzie zmierza. Nie zorientował się, że na niego patrzy. Co chwilę w coś klikał i mamrotał pod nosem. Pewnie kolejna gierka.

– Jest! – krzyknął w końcu – Mam cię, po tylu latach!

– Co się stało? – zapytała rozbawiona. – Wyhodowałeś jakiegoś Pokedoga?

– Poke… co? Ileż można ci tłumaczyć… Przepraszam, obudziłem cię?

– Nie, obserwuję cię już jakiś czas. Męski samiec piątkowe poranki spędza na ignorowaniu samicy. Zajęty jest stroszeniem piórek poprzez nic niewarte, wirtualne zdobycze – powiedziała, starając się udawać głos Krystyny Czubówny.

– Bardzo śmieszne.

– To z czego się tak ucieszyłeś? Wygrałeś z kimś?

– Z samym sobą! W końcu mam maksa w ĄĘ!

Prychnęła. Ona także lubiła instagramowe kartkówki Kamili Kalińczak. Tyle że maksy robiła prawie co tydzień. A to przecież on był pisarzem, władcą słów, pogromcą liter. Dobrze, że w wydawnictwie mieli porządnych ludzi od korekty.

– Dorotka w przedszkolu? – zapytała, przeciągając się jak kocica.

– Sí, señorita. Odstawiona i bardzo podekscytowana dzisiejszym dniem. Nawet za bardzo nie płakała.

– Co jej obiecałeś?

– Nic. Może jak ja ją odprowadzam, to się mniej boi.

– Co jej obiecałeś?

– No serio nic.

– Jakub…

– Lody w Na Końcu Tęczy.

– Ile gałek?

– Jedną.

– Prawdę powiedz. – Zbliżyła się do niego, łapiąc go pod szyją za koszulkę z Baby Yodą. Dla niej to zawsze była kosmiczna mysz, nie rozumiała jego fascynacji światem wykreowanym przez Lucasa. On go jednak kochał, więc Mandaloriana oglądali razem. Na tym polegała miłość, prawda?

– Trzy.

– Kuba! To jest niepedagogiczne.

– Ale działa. Napijesz się kawy?

– Chętnie.

– To zrób. Ja idę kupę.

– Kretyn.

Drażnił ją jak mało kto, ale kochała go nad życie. Wstała z łóżka, a po trzech krokach była już w kuchni. Ich mieszkanie było małe, ale bardzo je cenili. Ani ona, ani on nie spodziewali się, że tak polubią Warszawę. Przeprowadzka była konieczna, inaczej Kuba musiałby przyjeżdżać tu co drugi dzień. Uroki bycia rozchwytywanym autorem poczytnych kryminałów. Później i tak zamknęli ich wszystkich w domach, ale byli szczęśliwi. Większe miasto, większe możliwości. Chociażby w jedzeniu na dowóz. Iwona wstawiła wodę, uszykowała dwa kubki. Kawę trzymali w puszce z Pepco z uroczym błędem w angielskim zapisie słowa.

– Kuba! Przecież kawa się skończyła! Ty robiłeś wczoraj ostatni!

– Serio?! – krzyknął z toalety – To nie rób.

– Teraz to mam ochotę. Idę do Ministerstwa.

– Ja pójdę! Kończę już!

– Wziąłeś ze sobą telefon?

– …tak.

– To do zobaczenia za godzinę. Idę.

Włożyła swoje kolorowe diadory i kurtkę z napisem „Silence is Healthy”. W jej wypadku – na pewno. Lubiła ciuchy, ale była bardziej jak polski streetwear niż Gucci i Dior. Zbiegła po schodach, a kiedy wyszła z klatki schodowej, uderzyło ją październikowe słońce. To będzie ładny dzień, pomyślała. Ministerstwo Kawy znajdowało się przy Marszałkowskiej, naprzeciwko kina Luna, które Iwonie kojarzyło się już tylko z filmem Tenet. Oglądali go z Kubą w środku pandemii, sami na sali. On ekscytował się jak dziecko, ona cały czas wytykała luki fabularne. To tak jak w jego książkach. To ona zawsze pierwsza je czytała i była tym logicznym głosem naprawczym. Kuba, kiedy się odpalił, miał świetne pomysły, tylko w swoim roztargnieniu i prokrastynacji często sam zapędzał się w kozi róg. Wtedy wkraczała Iwona, pierwsza i najbardziej bezwzględna redaktorka, nic nierobiąca sobie z jego uczuć. I słusznie, książki tylko na tym zyskiwały.

– To co zawsze poproszę – powiedziała znajomemu bariście. Nie pili innej kawy jak czarna i koniecznie bez cukru. Zerknęła na sportowy zegarek. Dziewiąta trzynaście, długo dzisiaj pospała, wszystko przez Euforię. Dopiero teraz, po latach postanowiła nadrobić serial HBO, który kupił ją po połowie pierwszego odcinka, chociażby dlatego, że doskonale rozumiała główną bohaterkę. Jeszcze pięć lat temu każdy dzień zaczynała od tabletek. Jeszcze pięć lat temu nałóg wyglądał nie niewyleczalny. I wtedy pojawił się Kuba, a później Dorotka. Nadal były dni, kiedy chciała iść do jakiegoś lekarza, powiedzieć, że boli ją kręgosłup i potrzebuje tylko receptę na tramal, tak, znam ten lek, panie doktorze, tak, wiem, że trzeba uważać. W dobie teleporad było to takie proste, jednak jej wola walki była silniejsza. Zawsze była. Teraz za te dwie osoby byłaby w stanie zabić. Dosłownie, nie w przenośni.

Zapłaciła gotówką, kilka monet z reszty wrzuciła do słoika na napiwki. Październik naprawdę był słoneczny, może uda jej się wyciągnąć Kubę na spacer na Pole Mokotowskie. Przypomniało jej się, że dziś piątek, ich cotygodniowy cheat day. Na co dzień jedli w miarę zdrowo (jej zasługa) i chodzili na crossfit pięć razy w tygodniu (jej pomysł). W piątki zawsze pauzowali (jego pomysł) i puszczali swoje żywieniowe wodze fantazji (na jego prośbę). Zamiast wrócić prosto do mieszkania przy alei Wyzwolenia 14, poszła do piekarni Charlotte po ich ulubione pistacjowe eklery i tartines – dla niej chèvre, dla niego fromage. Miasto już dawno obudziło się do życia, choć często miała wrażenie, że nigdy nie kładło się spać. Wpisała kod na domofonie, przez drzwi przepuściła tę niemiłą sąsiadkę, która kiedyś jej powiedziała, żeby tak nie darła mordy podczas seksu. Za karę wytarła w jej wycieraczkę buta, którym wcześniej wdepnęła w psią kupę. Otworzyła drzwi do ich mieszkania na pierwszym piętrze i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nie tylko dlatego, że Kuba jednak zdążył wyjść z toalety przed jej powrotem. Jego dwójkowy rekord to czterdzieści trzy minuty. Nie tylko dlatego, że był już ubrany. Głównym powodem zdziwienia był fakt, że jego strojem był frak, a pokój zaroił się od kwiatów. Z laptopa leciała piosenka. Ich piosenka.

Moglibyśmy kiedyś mieć coś wspólnego

Nie do podzielenia

Wszystkie części Gwiezdnych wojen

Drewniany stół, dyskografię Milesa i Niemena

Z Tobą chcę w szachy grać do rana

Proszę naucz mnie

I siedzieć na ławce przed domem

Obserwować, jak pada deszcz

Liczyć czerwone samochody (…).

– Kuba, wariacie. Gdzieś ty schował ten frak? – zapytała, nie kryjąc uśmiechu i odkładając zakupy na blat. Wzruszyła się, tak szczerze i prawdziwie.

– U sąsiada.

– A kwiaty?

– Przed chwilą przyjechały.

– Mhm, czyli co? Specjalnie skończyłeś kawę?

– No tak, wysypałem do kibla, jak jeszcze spałaś.

– I założyłeś, że po nią pójdę? Czyli kupa też była oszukana?

– No, nie do końca, ale dodała wszystkiemu większego realizmu, prawda? Znam cię już trochę, wystarczy wspomnieć o kawie, a już jej nie odpuścisz.

– Spryciula.

Przytuliła go, pocałowała. Mocno, długo. Podejrzewała, że coś wymyśli. W końcu dziś nie tylko cheat day, ale też rocznica ich ślubu. Skromnego, bo tylko cywilnego, bez wesela na dwieście osób, bez mapy do miejsca, gdzie kto ma usiąść, bez świniaka z jabłkiem, bez nachlanego wujka Włodka. Bez przepychu, za to z paparazzi pod urzędem stanu cywilnego. Do nich chyba nie przyzwyczai się nigdy.

– Nie musiałeś, Kuba. Naprawdę.

– Wiem. Ale chciałem. Nie mów, że też czegoś nie przygotowałaś?

– No nie – skłamała. Kupiła mu wymarzoną maszynę do pisania, którą ktoś w końcu wystawił na OLX-ie. Gość zwlekał jednak z wysyłką i teraz z niecierpliwością czekała na powiadomienie z aplikacji InPostu. – Ale mam za to eklery. Mogą poczekać?

– Na co? – zapytał Kuba, pocąc się w swoim stroju pingwina.

Wymownie spojrzała na łóżko. Zrozumiał w mig.

– A będziesz cicho? Stara baba znowu aferę ukręci.

– Nie będę. Poza tym właśnie wychodziła.

– Dobra, pomóż mi się z tego wydostać. Wcale a wcale nie jest wygodne.

Zanim zaczęła go rozbierać, podgłośniła muzykę.

Jak pogoda na Islandii, ciągle burzysz się

Z Tobą jutro nie do przewidzenia

Kupmy kalendarz na ścianę

Oprócz niego nie będziemy już nic zmieniać

Gdziekolwiek, cokolwiek, z Tobą mogę

O wszystkim, o niczym, z Tobą mogę

Gdziekolwiek, cokolwiek

Wszystko, co znane i całkiem nowe (…).