Los utracony - Imre Kertesz - ebook + książka

Los utracony ebook

Imre Kertesz

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść młodego chłopca, Żyda z Budapesztu, który spędził rok w niemieckich obozach koncentracyjnych, Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Pozbawiona patosu relacja piętnastolatka, który z naiwnością stara się przystosować do wymagań swoich ciemiężycieli, odsłania mechanizmy kryjące się za zbrodniami ubiegłego stulecia. Powstało wiele ważnych literackich świadectw z obozów zagłady, jednak Los utracony jest na ich tle książką wyjątkową.

Imre Kertész (1929-2019). Laureat literackiej Nagrody Nobla 2002. W 1944 roku został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, potem przeniesiony do Buchenwaldu. Wrócił do kraju, gdzie kilka lat po wojnie zaczął pisać w gazecie „Vilagossag”, ale zwolniono go z powodów politycznych. Od lat pięćdziesiątych zajmował się głównie tłumaczeniem (m.in. Freuda, Hoffmanstahla, Nietzschego, Canettiego, Wittgensteina) i pisaniem: Los utracony (1975; W.A.B. 2002, 2022), Fiasko (1988; W.A.B. 2003), Kadysz za nienarodzone dziecko (1990; W.A.B. 2003), Likwidacja (2003; W.A.B. 2003). Publikuje także opowiadania, m.in. Angielska flaga (2001; W.A.B. 2004), i książki eseistyczne, m.in. Język na wygnaniu (1998; W.A.B. 2004), Ja, inny. Kronika przemiany (1997; W.A.B. 2004) oraz Dziennik galernika (1992; W.A.B. 2006), która to książka w 2007 roku znalazła się w finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS. Laureat wielu węgierskich i zagranicznych nagród.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 293

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Imre Kertész

LOS UTRACONY

przełożyła Krystyna Pisarska

Tytuł oryginału: Sorstalanság

Copyright © 1975 by Imre Kertész

Published by permission of Rewohlt Berlin Verlag GmbH, Berlin

Copyright © for this edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMII

Wydanie VI

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

1

Nie poszedłem dzisiaj do szkoły. To znaczy poszedłem, ale tylko po to, żeby się zwolnić u wychowawcy. Oddałem mu list, w którym ojciec, powołując się na „przyczyny rodzinne”, prosi o zwolnienie mnie do domu. Zapytał: cóż to za przyczyny? Odparłem, że ojca powołali do służby pracy1; wtedy już się więcej nie czepiał.

Pospieszyłem nie do domu, lecz do naszego sklepu. Ojciec powiedział, że tam będą na mnie czekać. Dodał jeszcze, żebym się zwijał, bo mogę być potrzebny. Właśnie dlatego zwolnił mnie z lekcji. Lub też po to, by „mieć mnie przy sobie tego ostatniego dnia, zanim opuści dom”, bo i to powiedział, choć prawda, że kiedy indziej. Do matki, gdy jak sobie przypominam, rankiem do niej zadzwonił. Jest mianowicie czwartek, a w czwartki i niedziele spędzam popołudnia z matką, co jest skrupulatnie przestrzegane. Ale ojciec poinformował ją: – Nie mogę dziś przysłać ci Gyurki – i właśnie wtedy tak jej to wytłumaczył. Chociaż możliwe, że jednak nie wtedy. Byłem dziś rano trochę śpiący, bo w nocy mieliśmy alarm lotniczy, i mogło mi się coś pokręcić. Jestem pewien natomiast, że tak powiedział. Jeśli nie do matki, to do kogoś innego.

Ja też zamieniłem z matką kilka słów, już nie pamiętam o czym. Wydaje mi się, że miała do mnie żal, bo musiałem ją nieco za szybko spławić ze względu na obecność ojca; w końcu to dla niego powinienem być dziś miły. Kiedy już wychodziłem z domu, moja macocha w korytarzu, w cztery oczy, szepnęła mi kilka poufnych słów. Ma nadzieję, rzekła, że w tym tak smutnym dla nas dniu „może liczyć na moje odpowiednie zachowanie”. Nie wiedziałem, jak można na to zareagować, więc nic nie powiedziałem. Ale widocznie źle zrozumiała moje milczenie, gdyż zaraz dodała coś w tym rodzaju, że nie miała zamiaru odwoływać się tą uwagą do mojej wrażliwości, ona wie, że to niepotrzebne. Bo przecież nie wątpi, że jako dorastający chłopak, w piętnastym roku życia, sam potrafię odczuć wagę ciosu, który nas spotyka, jak to sformułowała. Pokiwałem głową. To jej wystarczyło. Wykonała też ręką jakiś gest w moją stronę i już się zląkłem, że zechce mnie objąć. Ale jednak tego nie zrobiła, tylko westchnęła głęboko, z drżeniem. Spostrzegłem, że wilgotnieją jej oczy. To było nieprzyjemne. Potem mogłem już iść.

Drogę ze szkoły do sklepu pokonałem piechotą. Był czysty ciepły poranek, choć mieliśmy dopiero początek wiosny. Chciałem rozpiąć płaszcz, ale się rozmyśliłem: w lekkim wietrze z przeciwnej strony mogłaby mi się odwinąć poła i zasłonić żółtą gwiazdę, a to byłoby niezgodne z przepisami. W niektórych sprawach muszę się już zachowywać ostrożniej. Piwnica, w której mieści się nasz skład drewna, znajduje się w pobliżu, w bocznej ulicy. W mrok prowadzą strome schody. Ojca i macochę zastałem w kantorze: ciasnej, oświetlonej jak akwarium szklanej klatce u podnóża schodów. Był też z nimi pan Sütő, którego znam stąd, że kiedyś zatrudnialiśmy go jako buchaltera; pod innym, wolnym niebem był pracownikiem naszego sklepu, który później od nas kupił. Przynajmniej tak mówimy. Pan Sütő mianowicie jest całkiem w porządku pod względem rasowym, nie nosi żółtej gwiazdy, i to wszystko, jak wiem, to tylko taki fortel handlowy, żeby ustrzec nasz dobytek, no i żebyśmy nie musieli w ogóle rezygnować z dochodu.

Jednak przywitałem się z nim trochę inaczej niż dawniej, bo w pewnym sensie znalazł się wyżej od nas; rodzice też są teraz ostrożniejsi wobec niego. On za to tym bardziej się upiera, żeby w dalszym ciągu nazywać ojca „panem szefem”, a macochę „drogą szanowną panią”, jakby nic się nie wydarzyło, nigdy też nie zapomina pocałować jej w rękę. Mnie powitał dawnym, żartobliwym tonem. Nawet nie spojrzał na moją żółtą gwiazdę. Zostałem tam, gdzie byłem, przy drzwiach, a oni kontynuowali to, co przerwało moje przyjście. Miałem wrażenie, że musiałem przerwać jakąś naradę. W pierwszej chwili nie rozumiałem, o czym rozmawiają. Na moment przymknąłem nawet powieki, bo mieniło mi się w oczach od słonecznego blasku ulicy. Wtedy ojciec powiedział coś, na co je otworzyłem: „szanowny panie Sütő”. Po jego okrągłej twarzy o śniadej cerze – z cienkim wąsikiem i szparą między dwoma przednimi, białymi szerokimi zębami – niczym pękające wrzody skakały żółto-czerwone kółka. Następne zdanie wypowiedział także ojciec i była w nim mowa o jakimś „towarze” i o tym, że „byłoby najlepiej”, gdyby pan Sütő „od razu go ze sobą zabrał”. Pan Sütő nie miał nic przeciwko temu, więc ojciec wyjął z szuflady biurka paczuszkę owiniętą w bibułę i przewiązaną sznurkiem. Dopiero wtedy pojąłem, o jakim towarze właściwie mowa, ponieważ poznałem paczkę po jej płaskim kształcie: była w niej szkatułka. A w szkatułce nasza cenniejsza biżuteria i tym podobne. Co więcej, wydaje mi się, że z mojego powodu nazywali ją „towarem”, żebym się nie połapał. Pan Sütő natychmiast schował pakiecik do teczki. Potem wywiązała się między nimi sprzeczka: pan Sütő wyjął wieczne pióro i za wszelką cenę chciał ojcu dać „pokwitowanie” na „towar”. Długo się upierał, choć ojciec mówił mu, żeby nie był „dziecinny” i że „między nami to niepotrzebne”. Zauważyłem, że panu Sütő sprawiło to przyjemność. Nawet powiedział: – Wiem, że pan mi ufa, panie szefie, ale w praktycznym życiu wszystko musi mieć swój porządek i formę. – Wezwał też na pomoc moją macochę: – Nieprawdaż, szanowna pani? – Ale ona ze zmęczonym uśmiechem na ustach powiedziała tylko coś w tym rodzaju, że jeśli chodzi o właściwe załatwienie tej sprawy, to zdaje się całkowicie na mężczyzn.

Zaczynało mnie to wszystko już trochę nudzić, ale wreszcie schował wieczne pióro i zaczęli się głowić nad sprawą naszego sklepu: co zrobić z tymi wszystkimi deskami, które się w nim znajdują. Usłyszałem, że według ojca należało się spieszyć, zanim władza „ewentualnie położy na tym rękę”, poprosił więc pana Sütő, żeby pomagał macosze swoim doświadczeniem handlowym i wiedzą. Pan Sütő, zwracając się do macochy, natychmiast oświadczył: – To przecież zrozumiałe, szanowna pani. Przecież i tak będziemy w stałym kontakcie z powodu rozliczeń. – Wydaje mi się, że mówił o naszym składzie, który był teraz jego własnością. Po dłuższym czasie zaczął się wreszcie żegnać. Przeciągle, z zachmurzoną twarzą potrząsał ręką mojego ojca. Widocznie uważał, że w takiej chwili nie ma miejsca na zbędne słowa, i dlatego na pożegnanie powiedział tylko: – Do jak najszybszego zobaczenia, panie szefie. – Ojciec z krzywym uśmieszkiem odparł: – Miejmy nadzieję, że tak będzie, panie Sütő. – Jednocześnie macocha otworzyła torebkę, wyjęła z niej chusteczkę i od razu podniosła ją do oczu. W jej gardle bulgotały osobliwe dźwięki. Zapadła cisza, sytuacja stała się bardzo nieprzyjemna, bo odniosłem wrażenie, że i ja powinienem coś zrobić. Ale to było tak niespodziewane, że nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zauważyłem, że i pan Sütő czuje się skrępowany. – Ależ szanowna pani – powiedział – nie wolno. Naprawdę nie. – Wyglądał na nieco przestraszonego. Pochylił się i niemal przypadł ustami do dłoni macochy, żeby wycisnąć na niej zwyczajowy pocałunek. Potem natychmiast popędził ku drzwiom; ledwie zdążyłem przed nim uskoczyć. Ze mną zapomniał się pożegnać. Kiedy wyszedł, słyszeliśmy jeszcze przez pewien czas jego ciężkie kroki na drewnianych schodach.

Po chwili milczenia ojciec powiedział: – No więc o tyle staliśmy się lżejsi. – Na co macocha nieco stłumionym głosem zapytała, czy ojciec nie powinien był jednak przyjąć od pana Sütő owego pokwitowania. Ale ojciec odparł, że takie pokwitowanie nie miałoby żadnej „praktycznej wartości”, a ponadto przechowywanie go byłoby niebezpieczniejsze niż trzymanie w domu samej szkatułki. I wytłumaczył jej: teraz wszystko „musimy postawić na jedną kartę”, mianowicie na tę, że w pełni ufamy panu Sütő, tym bardziej że i tak nie mamy innego wyjścia. Na to macocha umilkła, ale później zauważyła, że choć ojciec pewnie ma rację, ona jednak czułaby się jakoś pewniej „z pokwitowaniem w ręku”. Ale nie była w stanie jasno wytłumaczyć dlaczego. Wtedy ojciec przynaglił, żeby się już brać do roboty, albowiem jak powiedział, czas leci. Chciał jej przekazać książki handlowe, żeby i bez niego mogła się w nich połapać i żeby interes nie stanął, kiedy on będzie w obozie pracy. Jednocześnie zamienił i ze mną kilka szybkich słów. Wypytywał, czy gładko puścili mnie ze szkoły i tak dalej. Wreszcie powiedział, żebym usiadł i zachowywał się cicho, dopóki oni z macochą nie skończą z książkami.

Tyle że to długo trwało. Przez pewien czas próbowałem być cierpliwy, starałem się myśleć o ojcu, zwłaszcza o tym, że jutro wyjedzie i zapewne nieprędko go zobaczę, ale po jakimś czasie znużyły mnie te myśli i wtedy, ponieważ nic innego nie mogłem dla ojca zrobić, zacząłem się nudzić. Siedzenie też mnie bardzo męczyło i tylko po to, żeby się coś działo, wstałem i napiłem się wody z kranu. Nic nie powiedzieli. Później poszedłem między deski za małą potrzebą. Kiedy wróciłem, umyłem ręce nad koślawą pordzewiałą umywalką, potem wyjąłem z teczki i zjadłem drugie śniadanie i na końcu znów popiłem wodą z kranu. Nic nie mówili. Wróciłem na swoje miejsce. Dalej straszliwie się nudziłem, jeszcze bardzo długo.

Było już południe, kiedy wyszliśmy na ulicę. Znów mieniło mi się w oczach, teraz drażniło mnie światło. Ojciec długo zmagał się z dwiema szarymi żelaznymi kłódkami, miałem wrażenie, że robi to umyślnie. Potem oddał klucze macosze, ponieważ jemu nie będą już więcej potrzebne. Wiem, bo tak powiedział. Macocha otworzyła torebkę, bałem się, że znów po chusteczkę, ale tylko wrzuciła do środka klucze. Bardzo pospiesznie ruszyliśmy w drogę. Z początku myślałem, że do domu, ale nie, najpierw wybieraliśmy się jeszcze na zakupy. Macocha zrobiła długą listę rzeczy, które mogą się ojcu przydać w obozie. Część zdobyła już wczoraj. A za resztą musieliśmy pochodzić teraz. Trochę nieprzyjemnie było z nimi iść, tak w trójkę i na wszystkich trojgu żółte gwiazdy. Kiedy jestem sam, sprawa mnie raczej bawi. A razem z nimi niemal krępuje. Później jednak nie zważałem już na to. We wszystkich sklepach panował ścisk poza tym, w którym kupowaliśmy plecak: tu my byliśmy jedynymi klientami. W powietrzu wisiał kręcący w nosie zapach impregnowanego płótna. Sklepikarz, pożółkły mały staruszek, z błyszczącą sztuczną szczęką i zarękawkiem na jednej ręce, oraz jego gruba żona byli dla nas bardzo uprzejmi. Spiętrzyli przed nami na ladzie różne artykuły. Zauważyłem, że sklepikarz zwraca się do żony „synku” i zawsze ją posyła po towar. Nawiasem mówiąc, znam ten sklep, bo znajduje się nieopodal naszego domu, ale w środku jeszcze nie byłem. To właściwie coś w rodzaju sklepu sportowego, choć sprzedają tu także inne rzeczy. Ostatnio można też u nich dostać żółte gwiazdy własnej produkcji, bo teraz, rzecz jasna, brak żółtych materiałów. (Dla nas macocha postarała się o nie zawczasu). Jeśli dobrze widzę, ich wynalazek polega na tym, że materiał naciągnięty jest na karton, więc gwiazdy wyglądają oczywiście ładniej, a ich ramiona nie są tak zabawnie przerysowane jak w niektórych domowych wyrobach. Zauważyłem, że także ich pierś zdobi własny towar. I to było tak, jakby nosili je tylko po to, żeby wzbudzić na nie chęć w klientach.

Ale już zjawiła się staruszka z towarem. Jeszcze przedtem sklepikarz zainteresował się: wolno spytać, czy kupujemy ekwipunek do służby pracy? Macocha powiedziała, że tak. Stary ze smutkiem pokiwał głową. Uniósł dwie starcze, poznaczone wątrobianymi plamami dłonie i litościwym ruchem opuścił je z powrotem na ladę. Wtedy macocha oświadczyła, że potrzebny nam plecak, i zapytała, czy są. Stary zawahał się, a potem powiedział: – Dla państwa się znajdzie. – A do żony rzekł: – Synku, przynieś panu z magazynu! – Plecak od razu okazał się dobry. Ale sklepikarz posłał żonę po jeszcze parę innych przedmiotów, bez których jak sądził, ojciec „nie będzie mógł się obejść tam, dokąd się udaje”. Na ogół zwracał się do nas bardzo delikatnie i współczująco i jeśli to było możliwe, unikał wyrażenia „służba pracy”. Pokazywał same pożyteczne rzeczy: hermetyczną menażkę, scyzoryk z licznymi narzędziami w futerale, torbę na ramię i inne, których jak wspomniał, zwykli u niego szukać ludzie „w podobnej sytuacji”. Macocha kupiła ojcu jeszcze scyzoryk. Też mi się podobał. Potem, kiedy już wszystko zdobyliśmy, sklepikarz zawołał do żony: „Kasa!”, na co staruszka z trudem wepchnęła miękkie ciało odziane w czarną suknię między kasę a wyściełany fotel. Sklepikarz odprowadził nas aż do drzwi. Tam powiedział, że „poleca się na przyszłość”, a potem, pochylając się poufale do ojca, dodał jeszcze cicho: – Taką, jak my ją widzimy: pan i ja.

Teraz już naprawdę zmierzaliśmy do domu. Mieszkamy w dużej kamienicy czynszowej w pobliżu placu, gdzie znajduje się przystanek tramwajowy. Byliśmy już na piętrze, kiedy macosze się przypomniało: nie wykupiła chleba na kartki. Byłem zmuszony zawrócić do piekarza. Po krótkim staniu w kolejce wszedłem do sklepu. Najpierw musiałem podejść do jasnowłosej, piersiastej piekarzowej: to ona kroiła chleb na odpowiednie kostki, a potem do jej męża, który je ważył. Nawet nie odpowiedział na moje powitanie, gdyż powszechnie wiadomo w okolicy, że nie lubi Żydów. Dlatego też pchnął ku mnie o parę deka mniejszy kawałek. Słyszałem, że w ten sposób zostaje mu spora nadwyżka tego kartkowego chleba. I jakoś z jego gniewnego spojrzenia i zręcznego ruchu pojąłem nagle jego rację, która powodowała, że nawet nie mógł lubić Żydów: gdyby lubił, musiałoby mu być nieprzyjemnie, że ich oszukuje. Tak natomiast postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jego działaniem kieruje pewna idea, a to już, rozumiałem, jest coś całkiem innego.

Spieszyłem się od piekarza do domu, ponieważ byłem już bardzo głodny, i właśnie dlatego tylko na słówko byłem skłonny przystanąć z Annąmarią: kiedy wchodziłem na górę, ona właśnie zeskakiwała ze stopni. Mieszka na naszym piętrze u Steinerów, z którymi zwykliśmy się spotykać u starych Fleischmannów, ostatnio co wieczór. Dawniej nie bardzo zwracaliśmy uwagę na sąsiadów, teraz jednak okazało się, że jesteśmy z tego samego gatunku, a to wymaga cowieczornej wymiany poglądów na temat wspólnych perspektyw. My dwoje tymczasem rozmawialiśmy o czym innym i w ten sposób dowiedziałem się, że Steinerowie są właściwie tylko jej wujostwem: rodzice się rozwodzą, a ponieważ nie zdołali dotychczas dojść do porozumienia, z kim ona powinna zostać, postanowili, żeby raczej była tu, gdzie żadnego z nich nie ma. Przedtem mieszkała w internacie, z tych samych powodów, dla których i ja byłem w bursie. Ona też ma czternaście lat, mniej więcej. I długą szyję. Pod żółtą gwiazdą zaczyna się już zaokrąglać. Tak samo posłali ją do piekarza. Chciała się też dowiedzieć, czy nie miałbym po południu ochoty na małego remika w czwórkę, z nią i z dwiema siostrami. Mieszkają piętro wyżej od nas. Annamaria przyjaźni się z nimi, ale ja znam je tylko z widzenia, z galeryjki i piwnicy, w której mieści się schron przeciwlotniczy. Mniejsza wygląda najwyżej na jedenaście, dwanaście lat. Większa, jak wiem od Annymarii, jest w jej wieku. Czasami, kiedy jestem w pokoju od podwórza, widuję ją na galeryjce, wychodzącą z domu lub do niego wracającą. Parę razy spotkałem się z nią w bramie. Pomyślałem, że teraz mógłbym poznać ją bliżej: miałem na to ochotę. Ale w tej samej chwili przypomniałem sobie o ojcu i powiedziałem dziewczynie: – Dziś nie, bo powołali mojego ojca. – Wtedy ona też sobie zaraz przypomniała, że słyszała już w domu od wujka o moim ojcu. I zgodziła się: – Jasne. – Trochę milczeliśmy. Potem zapytała: – A jutro? – Ale ja powiedziałem: – Raczej pojutrze. – I zaraz dodałem: – Może.

Kiedy przyszedłem do domu, ojca i macochę zastałem już przy stole. Biorąc mój talerz, macocha zapytała, czy jestem głodny. Powiedziałem: – Okropnie – nie myśląc o niczym innym, bo tak się rzecz miała naprawdę. Naładowała mi więc na talerz, ale na swój prawie nic nie wzięła. Nawet nie ja to zauważyłem, tylko ojciec i zapytał dlaczego. Odpowiedziała jakoś tak, że w tej chwili jej żołądek nie byłby zdolny przyjąć jakiejkolwiek strawy, i wtedy już zrozumiałem mój błąd. Prawda, ojciec zganił jej postępowanie. Argumentował, że nie może się poddawać właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzeba jej siły i wytrwałości. Macocha nie odpowiedziała, ale coś usłyszałem i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem: płakała. Znów było bardzo nieprzyjemnie, starałem się patrzeć tylko w talerz. Jednak dostrzegłem gest ojca: sięgał po jej dłoń. Po minucie usłyszałem, że znów siedzą w wielkiej ciszy, i kiedy ostrożnie na nich zerknąłem, trzymali się za ręce i patrzyli na siebie jak kobieta i mężczyzna. Nigdy tego nie lubiłem, teraz też czułem się skrępowany. Choć w zasadzie to przecież normalna rzecz, jak mi się wydaje. A jednak tego nie lubię. Nie wiem dlaczego. Zaraz zrobiło się lżej, kiedy znów zaczęli rozmawiać. Znów była mowa o panu Sütő i oczywiście o szkatułce, i naszym drugim składzie; słyszałem, jak ojciec ją uspokajał; zauważył, że przynajmniej to „jest w dobrych rękach”. Macocha dzieliła z nim te nadzieje, choć znowu przelotnie wspomniała o „gwarancji”, mówiąc, że opiera się ona wyłącznie na zaufaniu i że to jeszcze pytanie, czy coś takiego wystarczy. Ojciec wzruszył ramionami i odparł, że nie tylko w handlu, ale też „innych dziedzinach życia” niczego nie da się już zagwarantować. Macocha westchnęła rozdzierająco i natychmiast się z nim zgodziła: już było jej przykro, że wspomniała o sprawie, i poprosiła ojca, żeby tak nie mówił i nawet nie myślał. A on wtedy zaczął się zastanawiać, jak macocha zdoła w tak ciężkich czasach sama, bez niego, uporać się z tymi wszystkimi kłopotami, które na nią spadną, ale macocha odpowiedziała, że nie będzie sama, bo przecież ja przy niej zostaję. My dwoje, ciągnęła, będziemy o siebie dbali, póki ojciec do nas nie wróci. I spytała, zwracając ku mnie przechyloną głowę: – Czy tak będzie? – Uśmiechała się, ale drżały jej przy tym wargi. Powiedziałem jej: – Tak. – Ojciec też na mnie patrzył, miał łagodny wzrok. Jakoś znów mnie napadło, żeby coś dla niego zrobić, i odsunąłem talerz. Zauważył i zapytał, dlaczego to zrobiłem. Odparłem: – Nie mam apetytu. – Spostrzegłem, że sprawiło mu to przyjemność: pogładził mnie po głowie. I od tego dotknięcia po raz pierwszy tego dnia coś mnie ścisnęło za gardło, ale nie płacz, tylko jakieś mdłości. Zapragnąłem, żeby ojca już tu nie było. To było bardzo złe uczucie, ale tak wyraźne, że nie mogłem myśleć o niczym innym i aż się speszyłem w tej chwili. Zaraz potem mógłbym się rozpłakać. Nie było na to czasu, bo przyszli goście.

Macocha wspomniała o nich już przedtem; przyjdzie tylko najbliższa rodzina, tak powiedziała. I na jakiś gest ojca dodała: – Ale przecież oni chcą się z tobą pożegnać. To chyba oczywiste! – I już odezwał się dzwonek: przyszła siostra macochy i jej mama. Wkrótce zjawili się też rodzice ojca, dziadek i babcia. Babcię pospiesznie posadzono na kanapie, bo z nią jest tak, że ledwie widzi nawet przez grube szkła i przynajmniej w tym samym stopniu jest głucha. Ale jednak chce być pożyteczna i uczestniczyć we wszystkim, co się wokół niej dzieje. Niekiedy jest z nią mnóstwo roboty, bo trzeba jej krzyczeć do ucha, o czym mowa, a jednocześnie nie dopuścić, żeby się wtrącała, bo mogłaby tylko narobić zamieszania.

Mama mojej macochy zjawiła się w wojowniczym kapeluszu w kształcie stożka z rondem, z przodu miał poprzecznie zatknięte piórko. Szybko go jednak zdjęła i wtedy ukazały się piękne, rzadkie siwe włosy upięte w wątły koczek z cienkiego warkoczyka. Ma wąską żółtawą twarz, wielkie ciemne oczy, z szyi zwisają jej dwa zwiędłe płaty skóry: przypomina bardzo mądrego, delikatnego psa myśliwskiego. Zawsze trochę się jej trzęsie głowa. Miała spakować plecak mojego ojca, bo ona to doskonale potrafi. Zaraz też zabrała się do rzeczy, według listy, którą wręczyła jej macocha.

Siostry macochy natomiast do niczego nie dało się wykorzystać. Jest znacznie starsza od macochy, inaczej też wygląda, jakby nie były siostrami: mała, pulchna i ma twarz jak zdziwiona kukiełka. Cały czas gadała, a także płakała i obejmowała wszystkich. Ja też z trudem zdołałem się oderwać od jej miękkiej, pachnącej pudrem piersi. Kiedy usiadła, całe jej ciało zwaliło się na krótkie uda. No i jeszcze dziadek: stał przy kanapie babki i z cierpliwą, nieruchomą twarzą wysłuchiwał jej utyskiwań. Najpierw popłakiwała z powodu ojca, jednak po pewnym czasie zapomniała o nim i przeszła do własnych kłopotów. Narzekała na bóle głowy, skarżyła się, że z powodu ciśnienia szumi i huczy jej w uszach. Dziadek już do tego przywykł, nawet nie reagował. Ale nie ruszył się od niej do końca. Nie słyszałem, żeby się odzywał, ale wciąż tkwił w tym samym kącie, który zasnuwał się mrokiem, w miarę jak upływało popołudnie: już tylko na jego łysą skroń i krzywiznę nosa padało jakieś żółtawe matowe światło, podczas gdy policzki i dolna część twarzy pogrążyły się w ciemności. I tylko po lśnieniu jego małych oczu widać było, że śledzi wszystko, co się dzieje w pokoju.

Przyszła jeszcze kuzynka macochy z mężem. Nazywam go wujkiem Vilim, bo tak ma na imię. Ma jakąś niewielką ułomność, dlatego nosi jeden but na grubszej podeszwie i temu zawdzięcza przywilej, że nie musi jechać do obozu pracy. Ma głowę w kształcie gruszki, u góry szeroką, wypukłą i łysą, zwężającą się wzdłuż policzków aż do brody. W rodzinie liczą się z jego zdaniem, bo zanim otworzył kantor totalizatora wyścigów konnych, parał się dziennikarstwem. Także i teraz zapragnął podzielić się ciekawymi informacjami, które uzyskał z „zaufanego źródła” i nazywał „absolutnie wiarygodnymi”. Usiadł w fotelu, wyciągając sztywno kaleką nogę i zacierając dłonie z suchym szelestem, poinformował nas, że wkrótce „w naszej sytuacji nastąpi radykalna odmiana”, jako że w tej sprawie rozpoczęły się „tajne rokowania między Niemcami a sprzymierzonymi mocarstwami za pośrednictwem neutralnego państwa”. Niemcy mianowicie, jak wyjaśnił wujek Vili, „sami już widzą swoją beznadziejną sytuację na froncie”. Był zdania, że my, „budapeszteńscy Żydzi”, spadliśmy im jak z nieba, bo teraz będą mogli „wydębić za nas, ile się da, od aliantów”, a ci, rzecz jasna, zrobią dla nas wszystko, co możliwe; i tu wspomniał o jego zdaniem „ważnym czynniku”, który znał jeszcze z dziennikarskich czasów i który nazywał „światową opinią publiczną”; powiedział, że tą ostatnią wstrząsnęło to, co się z nami dzieje. Targują się zażarcie, ciągnął, i tym właśnie można tłumaczyć chwilowy ciężar zarządzeń skierowanych przeciwko nam, ale przecież są one tylko naturalnym skutkiem „wielkiej gry, w której jesteśmy właściwie tylko narzędziem w międzynarodowym, zakrojonym na zdumiewającą skalę manewrze szantażu”; powiedział jednak, że on, który doskonale wie, co jednocześnie „dzieje się za kulisami”, uważa to wszystko przede wszystkim za „efektowny blef” dla wytargowania wyższej ceny i prosi nas jedynie o trochę cierpliwości, zanim dojdzie do „rozwoju wydarzeń”. Na co ojciec zapytał go, czy można się tego spodziewać już jutro i czy ma uznać swoje powołanie jedynie za „blef”, a może w ogóle ma nie jechać do obozu. Wtedy się trochę zmieszał. Odparł: – No nie, jasne, że nie. – Natomiast jest całkiem spokojny o to, że ojciec wkrótce znów będzie w domu. – Jest za pięć dwunasta – rzekł, wciąż zacierając ręce. I jeszcze dodał: – Gdybym kiedykolwiek był tak pewny, typując konia, nie klepałbym teraz biedy! – Chciał kontynuować, ale macocha ze swoją mamą właśnie skończyły z plecakiem i ojciec wstał, żeby wypróbować jego ciężar.

Jako ostatni zjawił się najstarszy brat macochy, wujek Lajos. Odgrywa on bardzo ważną rolę w naszej rodzinie, choć nie potrafiłbym całkiem dokładnie określić jaką. Naraz zapragnął porozmawiać z ojcem w cztery oczy. Zauważyłem, że ojca to denerwuje i choć bardzo taktownie, stara się jednak szybko go spławić. Wtedy niespodziewanie przyczepił się do mnie. Powiedział, że „chciałby ze mną trochę porozmawiać”. Zaciągnął mnie do pustego kąta i postawił przy szafie naprzeciw siebie. Zaczął od tego, że jak wiem, ojciec jutro „nas opuszcza”. Powiedziałem, że wiem. Wtedy chciał się dowiedzieć, czy będzie mi go brakowało. Odparłem, choć trochę rozdrażniło mnie jego pytanie: – Jasne. – A ponieważ uznałem, że to za mało, dodałem natychmiast: – Bardzo – na co z bolesną miną kiwał tylko przez chwilę głową.

Potem za to dowiedziałem się od niego kilku ciekawych i zaskakujących rzeczy. Na przykład tego, że pewien okres mojego życia, który nazwał „beztroskim, szczęśliwym dzieciństwem”, właśnie się dla mnie kończy dzisiejszego smutnego dnia. Na pewno, powiedział, w ten sposób jeszcze o tym nie myślałem. Przyznałem: – Nie. – Ale na pewno, ciągnął, jego słowa nie stanowią też dla mnie szczególnego zaskoczenia. Znów powiedziałem: – Nie. – Wtedy poinformował mnie, że z wyjazdem ojca macocha zostaje bez oparcia i choć rodzina „będzie się nami opiekowała”, to jednak główną podporą macochy będę odtąd ja. Z pewnością, rzekł, zbyt wcześnie będę musiał się dowiedzieć, „co to są kłopoty i wyrzeczenia”. Bo przecież oczywiste, że nie będzie mi się już tak dobrze działo jak dotychczas, i on nie chce tego ukrywać, gdyż rozmawia ze mną „jak z dorosłym”. – Teraz już – powiedział – ty też masz swój udział w żydowskim losie. – Potem omówił to szerzej, wspominając, że ten los „to niekończące się od tysięcy lat prześladowania”, które jednak Żydzi „muszą przyjmować z rezygnacją i pokorą”, ponieważ zesłał je na nich Bóg za ich dawne grzechy i tylko od Niego mogą oczekiwać łaski; On natomiast spodziewa się po nas, że w tej trudnej sytuacji wszyscy się sprawdzimy „podług naszych sił i możliwości”, w tym miejscu, które On nam wyznaczył. Ja na przykład, dowiedziałem się od niego, muszę w przyszłości sprawdzić się w roli głowy rodziny. I zainteresował się, czy mam na to dość sił i przygotowania. Choć niezbyt dokładnie zrozumiałem tok jego rozumowania, zwłaszcza to, co mówił o Żydach, o ich grzechu i Bogu, te słowa jednak mnie poruszyły. Odparłem więc: – Tak. – Wydawał się zadowolony. – W porządku – rzekł. Zawsze wiedział, że jestem rozumnym chłopcem, „uczuciowym i mającym poważne poczucie odpowiedzialności”, a to wśród licznych ciosów stanowi dla niego pewną pociechę, jak wynikało z jego słów. I teraz palcami, które od wierzchu porastają kępki włosów, a od spodu pokrywa lekka wilgoć, wziął mnie pod brodę, podniósł moją twarz i cichym, lekko drżącym głosem rzekł: – Twój ojciec szykuje się w wielką drogę. Modliłeś się za niego? – Była w jego spojrzeniu dziwna surowość i może to ona właśnie zbudziła we mnie dręczące uczucie jakiegoś zaniedbania wobec ojca, bo sam z siebie na pewno bym o tym nie pomyślał. Teraz natomiast, kiedy je we mnie obudził, wydało mi się nagle ciężarem, niby jakiś dług, i żeby się od niego uwolnić, wyznałem mu: – Nie. – Chodź ze mną – powiedział.

Musiałem z nim iść do pokoju od podwórza. Tu modliliśmy się wśród kilku zniszczonych, nieużywanych mebli. Najpierw wujek Lajos włożył małą okrągłą, jedwabiście lśniącą czapkę na to miejsce z tyłu głowy, gdzie jego rzedniejące siwe włosy tworzą niewielką łysinę. Wtedy z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął małą książeczkę w czarnej oprawie z czerwonymi brzegami, a z zewnętrznej kieszeni okulary. Potem zaczął odczytywać modlitwę, ja zaś musiałem za nim powtarzać ten kawałek tekstu, o który mnie wyprzedzał. Z początku szło mi dobrze, wkrótce jednak zaczęła mnie męczyć ta praca i w pewnym sensie przeszkadzało mi, że nie rozumiałem ani słowa z tego, co mówiliśmy Bogu, ponieważ do Niego należy modlić się po hebrajsku, a ja nie znam tego języka. Żeby sprostać zadaniu, byłem zmuszony cały czas patrzeć wujkowi na usta, tak że z tego wszystkiego został mi właściwie tylko obraz wilgotnych, wijących się mięsistych warg i niezrozumiały szmer obcych słów, które my dwaj mamrotaliśmy. No i jeszcze widok, który zobaczyłem przez okno nad ramionami wujka Lajosa: starsza z sióstr właśnie zmierzała w stronę ich mieszkania galeryjką piętro nad nami. Wydaje mi się, że odrobinę poplątałem wtedy tekst. Ale po modlitwie wujek Lajos wydawał się zadowolony i jego twarz miała taki wyraz, że niemal sam poczułem: załatwiliśmy coś w sprawie ojca. I rzeczywiście, teraz było mi lepiej niż przedtem, z tym ciążącym, natrętnym uczuciem.

Wróciliśmy do frontowego pokoju. Zapadł zmierzch. Zamknęliśmy zaklejone papierem okna przed niebieszczącym się za nimi mglistym wiosennym wieczorem. To wtłoczyło nas w pokój. Męczył mnie gwar. Dym z papierosów zaczął gryźć w oczy. Musiałem wciąż ziewać. Mama macochy nakryła do stołu. Sama przyniosła dla nas kolację w dużej torbie. Zdobyła nawet mięso na czarnym rynku. O tym opowiedziała już wcześniej, po przyjściu. Siedzieliśmy przy kolacji, gdy nagle zjawili się Steiner i Fleischmann. Oni też chcieli się pożegnać z ojcem. Pan Steiner zaczął od tego, żeby „nikt sobie nie przeszkadzał”. Powiedział: – Jestem Steiner, proszę nie wstawać. – Na nogach miał, jak zawsze, postrzępione kapcie, spod rozpiętej kamizelki wystawał okrągły brzuch, a w ustach tkwił odwieczny, cuchnący ogryzek cygara. Ma wielką rudą głowę, na której widnieje chłopięca fryzura z przedziałkiem. Pan Fleischmann całkiem przy nim ginął, bo on jest drobny, bardzo zadbany, ma siwe włosy, ziemistą cerę, sowie okulary i zawsze nieco zatroskaną minę. Bez słowa ukłonił się, stojąc u boku pana Steinera, i wyłamywał palce, jakby chciał się usprawiedliwić, takie robił wrażenie, z powodu pana Steinera. Tego jednak nie jestem pewien. Dwaj starcy są nierozłączni, choć ustawicznie się kłócą, bo nie ma takiej sprawy, w której by się zgadzali. Kolejno uścisnęli ojcu rękę. Pan Steiner poklepał go nawet po plecach. Nazwał „starym” i błysnął wyświechtanym dowcipem: – Spuść tylko głowę, a nigdy nie utracisz słabości ducha. – Powiedział jeszcze, na co pan Fleischmann skwapliwie pokiwał głową, że będą się opiekować mną i „młodą panią” (jak nazywał macochę). Zamrugał małymi oczkami. Potem przyciągnął ojca do brzucha i objął. Kiedy sobie poszli, wszystko utonęło w szczęku sztućców, szmerze rozmów, w parze unoszącej się znad talerzy i gęstym dymie tytoniowym. Docierały już do mnie tylko osobne fragmenty jakiejś twarzy lub gestu, jakby wydzielając się z otaczającej mnie mgły, zwłaszcza trzęsącej się, żółtej kościstej głowy mamy mojej macochy, która dbała o talerze, a potem uniesionych w geście protestu dłoni wujka Lajosa, kiedy nie chciał mięsa, ponieważ to wieprzowina i zakazuje mu religia; pucołowatych policzków siostry macochy, ruszającej się szczęki i łzawiących oczu; później niespodziewanie uniosła się różowo w krąg światła lampy łysa czaszka wujka Vilego i słyszałem urywki jego nowych optymistycznych wywodów; dalej pamiętam uroczyste, przyjęte w niemej ciszy słowa wujka Lajosa, w których prosił Boga o pomoc, abyśmy „wkrótce znów mogli wszyscy razem zasiąść przy rodzinnym stole, w pokoju, miłości i zdrowiu”. Ojca prawie nie widziałem, a jeśli chodzi o macochę, dotarło do mnie jedynie to, że zajmowano się nią bardzo dużo i taktownie, chyba więcej niż ojcem, i że w którejś chwili rozbolała ją głowa, więc kilka osób pytało, czy nie chce tabletki lub okładu, ale nie chciała niczego. W nieregularnych odstępach czasu musiałem natomiast zwracać uwagę na babkę, bo wciąż wędrowała i wciąż trzeba ją było odprowadzać na kanapę, na jej ciągłe narzekania i nic niewidzące oczy, które pod grubymi szkłami okularów były zamglone od łez i wyglądały jak dwa osobliwe, pocące się owady. Potem w pewnej chwili wszyscy wstali od stołu. Wtedy zaczęło się ostateczne pożegnanie. Babka i dziadek odeszli osobno, trochę wcześniej niż rodzina macochy. A największe wrażenie tego całego wieczoru zostało mi z jedynego czynu dziadka, którym zwrócił na siebie uwagę: na moment, ale gwałtownie, niemal bezrozumnie, przytulił małą, spiczastą ptasią główkę do marynarki ojca, na piersi. Jego drobnym ciałem wstrząsnął dreszcz. I zaraz pospiesznie ruszył do wyjścia, prowadząc babkę za łokieć. Wszyscy rozstąpili się przed nimi. Potem mnie też obejmowali i czułem na twarzy lepkie ślady ich warg. Wreszcie nastała cisza, bo wszyscy odeszli.

I wtedy ja też pożegnałem się z ojcem. Albo raczej on ze mną. Sam nie wiem. Nie pamiętam nawet dokładnie okoliczności: ojciec chyba wyszedł z gośćmi, bo przez jakiś czas tylko ja zostałem przy stole z resztkami kolacji i ocknąłem się dopiero, kiedy ojciec wrócił. Był sam. Chciał się ze mną pożegnać. – Jutro o świcie nie będzie już na to czasu – powiedział. On również mówił o mojej odpowiedzialności i dorośnięciu, z grubsza to samo, co słyszałem już tego popołudnia od wujka Lajosa, tylko bez Boga, nie w tak pięknych słowach i znacznie krócej. Wspomniał też o mojej matce, był zdania, że ona może teraz spróbować „zwabić mnie do siebie”. Widziałem, że dręczyła go ta myśl. Tych dwoje bowiem długo walczyło o prawo do mnie, dopóki wreszcie wyrok sądowy nie oddał mnie ojcu: teraz i ja uznałem, że to zrozumiałe, nie chciał mnie utracić tylko z powodu swej niekorzystnej sytuacji. Ale nie powoływał się na prawo, lecz na moje zrozumienie i na różnicę między macochą, która „stworzyła mi ciepły dom rodzinny”, a moją matką, która mnie „porzuciła”. Zacząłem słuchać uważnie, bo na ten temat słyszałem od matki co innego: według niej winien był ojciec. Dlatego musiała znaleźć sobie innego męża, niejakiego pana Diniego (naprawdę ma na imię Dénes), który nawiasem mówiąc, właśnie w ubiegłym tygodniu wyjechał, również do obozu pracy. Ale właściwie nigdy nie udało mi się dokładnie zorientować w ich sprawach i ojciec natychmiast znów zaczął o macosze, wspominając, że to dzięki niej nie muszę być w bursie i że moje miejsce jest „w domu, przy niej”. Dużo jeszcze o niej mówił i teraz już się domyśliłem, dlaczego nie ma przy tej rozmowie macochy: na pewno by ją krępowała. Mnie zaś zaczęła nieco męczyć. I sam nie wiem, co obiecałem ojcu, gdy tego ode mnie żądał. Ale już w następnej chwili znalazłem się nagle w jego ramionach i jakoś nie byłem przygotowany na ten niespodziewany uścisk po tamtych słowach. Nie wiem, czy dlatego popłynęły mi łzy, czy zwyczajnie ze zmęczenia, a może od pierwszej porannej uwagi macochy szykowałem się jakoś na to, że w pewnej chwili muszą bezwzględnie popłynąć: tak czy owak, dobrze, że popłynęły, i wydawało mi się, że i ojcu sprawiło to przyjemność. Później posłał mnie do łóżka. Byłem już bardzo zmęczony. Ale, myślałem, przynajmniej mogliśmy puścić tego biedaka do obozu ze wspomnieniem pięknego dnia.

2

Minęły dwa miesiące, odkąd pożegnaliśmy ojca. Mamy lato. Lecz w gimnazjum już dawno, jeszcze wiosną, dali nam wakacje. Powiedzieli: jest wojna. Samoloty też często nadlatują bombardować miasto i wydano tymczasem nowe przepisy przeciwko Żydom. Od dwóch tygodni ja też muszę pracować. Zawiadomili mnie urzędowym pismem: „przydział stałego zatrudnienia”, zaadresowanym: „György Köves, nieletni, robotnik niewykwalifikowany”, i od razu wiedziałem, że jest w tym ręka tych z levente2. Ale słyszałem też, że obecnie w fabrykach lub tego rodzaju miejscach zatrudnia się ludzi, którzy ze względu na wiek nie nadają się jeszcze do służby pracy, jak choćby ja. Jest nas tu razem ze mną osiemnastu chłopaków w wieku około piętnastu lat. Zakład znajduje się na Csepel, jest to pewna spółka akcyjna, która nazywa się Zakłady Rafineryjne „Shell”. Właściwie zyskałem nawet pewien przywilej, ponieważ z żółtą gwiazdą nie wolno przekraczać granic miasta. Ja natomiast dostałem do ręki przepisową legitymację, zaopatrzoną w pieczęć komendanta zakładu produkującego na potrzeby wojenne, gdzie jest napisane, że „mogę przekraczać granicę celną na Csepel”.

Sama