Ubezwłasnogłowieni - Stuart B. MacBride - ebook

Ubezwłasnogłowieni ebook

Stuart B. MacBride

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Świetna, przerażająca i brutalnie inteligentna książka. Thriller, który mrozi krew w żyłach"

Michael Marshall

Ubezwłasnogłowieni. Przestępcy skazani na chirurgiczne okaleczenie, poddani lobotomii i oddelegowani do wykonywania prac społecznych. Odczłowieczeni nieodwołalnie, bez prawa do ułaskawienia. I bez powrotu do normalności. Tylko czy na pewno? Jedna z najgroźniejszych seryjnych morderczyń, pałająca żądzą zemsty doktor Fiona Westfield, po sześciu latach wraca do świata zwykłych ludzi... Chwila, w której Will Hunter, wysoki oficer w strukturach służb specjalnych Wielkiej Brytanii, ponownie wchodzi do Sherman House, należy do najgorszych w jego życiu. To miejsce budzi w nim demony, wyzwala wspomnienia, z którymi od lat nie może sobie poradzić. Okoliczności, w jakich trafia do dawniej ekskluzywnego, a dziś zapuszczonego budynku w niebezpiecznej, stojącej na krawędzi rewolty dzielnicy Glasgow, nie ułatwiają zadania. Will ma pomóc w ustaleniu sprawcy przerażającego morderstwa, które tu popełniono. Rozpoczyna szaleńczy pościg za zabójczynią. Już raz ją schwytał. Teraz, po latach, nadszedł czas jej zemsty. Śledztwo ujawnia coraz mroczniejsze tajemnice. Czy Will zdoła zatrzymać rozkręcającą się spiralę bestialskich zbrodni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 505

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stuart B. MacBride

Ubezwłasnogłowieni

Tytuł oryginału: Halfhead

Tłumaczenie: Wojciech Białas

Projekt okładki: ULABUKA

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.

ISBN: 978-83-283-2527-2

Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Halfhead © Stuart MacBride 2009.

The author asserts the moral rights to be identified as the author of this work.

Polish edition copyright © 2017 by Helion SA.

All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniej­szej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficz­ną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Grendelowi (mojemu własnemu, małemu, kudłatemu mordercy)

Bez którego…

Pisanie tej książki, od pierwotnej wersji aż po wersję finalną, trwało diabelnie długo. W trakcie jej tworzenia mogłem liczyć na pomoc wielu osób. Chciałbym więc podziękować Philowi Pattersonowi, Luke’owi Speedowi, Sarze Hodgson, Jane Johnson, Amandzie Ridout, Allanowi Guthrie, Jamesowi Oswaldowi i Christopherowi MacBride’owi za poświęcony mi czas i za to, że mogłem zawracać im głowę. Uwierzcie mi, byłem prawdziwym ekspertem od zawracania głowy.

Jednak przede wszystkim dziękuję Fionie i Grendelowi, którzy znoszą moje fanaberie już od wielu lat.

1

Krew jest wszędzie.

Połyskuje w świetle lamp jak bordowy aksamit usiany diamentami. Wypełnia powietrze zapachem palonej miedzi i rozgrzanej rdzy, który wywołuje mrowienie w brzuchu. Przesiąka kombinezon, przez co tani materiał klei się do wychudzonego ciała jak druga skóra.

To wspaniałe uczucie.

Kobieta pada na kolana, na podłogę brudnej kabiny toalety, czując, jak przeszywa ją dreszcz ekstazy. Wyciąga przed siebie roztrzęsione ręce, sięgając po coś, co wygląda jak gotowane buraki, choć nie ma z burakami nic wspólnego.

Jej pogruchotany umysł zalewają wspomnienia — soczyste i smakowite. Polowanie. Mord. Upajająco słodkie poczucie spełnienia. Chciałaby jęknąć, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku…

Przez dłuższą chwilę po prostu siedzi na podłodze, pośród tego, czego dokonała. A potem krok po kroku jej umysł zaczyna się budzić. Minęło sześć lat od chwili, gdy korzystała z niego po raz ostatni. Otaczają ją tylko odłamki o ostrych krawędziach i hałaśliwe brzęczenie.

Pszczoły i potłuczone szkło.

Po raz pierwszy od czasu procesu dociera do niej, gdzie jest — to miejska toaleta. Tanie kafelki upaprane ludzkimi wydzielinami i wysmarowane krwią. Żywiczna woń środka dezynfekującego zmieszana z gryzącym odorem zleżałego moczu. Powoli wstaje, a z jej zdrętwiałych palców upada na podłogę coś oślizgłego, rozbryzgując się u jej stóp.

Wychodząc z niskiej kabiny, płoszy chmurę much, które rozpoczynają pijany taniec w rozgrzanym powietrzu, odurzone hemoglobiną.

To nie pszczoły. To niebieskie muchy. Są piękne.

Kobieta wyciąga rękę i jedna z much ląduje na lepkim, czerwonym opuszku jej palca. Tycie, włochate nóżki. Delikatne, szkliste skrzydełka. Jednym, gwałtownym ruchem kciuka przyszpila błyszczącego, szamoczącego się owada. Przytrzymuje go. Mucha brzęczy i próbuje się wydostać. Maleńkie życie.

Następnie powoli zaciska uchwyt, aż słychać chrupnięcie. Niewielka eksplozja żółci. Maleńka śmierć.

Zmiażdżone muchy i potłuczone szkło.

Na ścianie nad umywalką wisi lustro. Jest popękane i pokryte bazgrołami. Odbija się w nim cała nędza pomieszczenia: brudne ściany, smugi tętniczej czerwieni, muchy i to coś w pokrwawionym, pomarańczowo-czarnym kombinezonie, gapiące się na kobietę…

Coś popsutego.

Nagle wszystko cichnie. Nawet muchy przestają latać, nie ośmielając się zakłócić tego momentu.

W oczach kobiety wzbierają łzy, kiedy wreszcie dociera do niej, w co się zmieniła. Twarz w lustrze to nie ludzkie oblicze, tylko pysk zwierzęcia. Zabójczyni. Ubezwłasnogłowiona. Bez włosów, bez umysłu, bez żuchwy.

Nie jest nawet w stanie krzyczeć.

2

— Dowództwo, tu Delta czternaście, odbiór.

— Słyszymy cię, Delta czternaście. Możesz zaczynać.

— Jacobs, ubezpieczasz mnie, Phillips, obstawiasz wejście. Ja idę pierwsza. Trzy, dwa, jeden… — Ciężkie, plastikowe drzwi huknęły o ścianę toalety i w całym niskim, cuchnącym pomieszczeniu momentalnie zaroiło się od much. — Ruchy! Ruchy! Ruchy!

Jacobs wpadł do środka, mierząc ze swojego miotacza polowego we wszystkich kierunkach naraz. Phillips został na zewnątrz, w korytarzu, zwrócony w stronę drogi, którą przybyli, osłaniając wejście. Detektyw sierżant Cameron biegiem dopadła do ustępu i… zatrzymała się z poślizgiem na zakrwawionych kafelkach. Przez siedem lat służby w policji nigdy nie zdarzyło się jej jeszcze widzieć czegoś takiego. Jedna z kabin była całkowicie wysmarowana czymś ciemnym i lepkim. To coś było kiedyś człowiekiem.

— Dowództwo… — Odwróciła się tyłem do zmasakrowanych szczątków. — Mamy problem.

* * *

— Czy ktoś może mi powiedzieć, co to jest? Ktoś chętny? Tak, Sophie?

Mała dziewczynka w neonowym niebieskim płaszczyku opuściła rękę, szczerząc się jednocześnie tak, że widać było wszystkie szczerby. — To zły człowiek.

— Tak jest, Sophie! — Nauczyciel się uśmiechnął. To były dobre dzieciaki. — A czy ktoś potrafi mi powiedzieć, dlaczego niedobrym ludziom obcina się połowę głowy?

Bez jednej chwili zastanowienia wszystkie dzieci, cała dwunastka, zaczęły się przekrzykiwać i podskakiwać:

— Bo byli niegrzeczni!

Trzeba uczciwie przyznać, że ubezwłasnogłowiony, któremu się przypatrywali, wcale nie wyglądał na szczególnie niegrzecznego, ot, jeszcze jeden biedak, który nigdy już nie będzie sprawiał problemów. Człowiek z połową twarzy, usmażonym mózgiem i z kodem kreskowym wytatuowanym na czole. Przemieszczał się powoli po hallu wejściowym, pucując mopem marmurową podłogę na wysoki połysk. Mała grupka szła za nim krok w krok, nie zwracając uwagi na bezcenne dzieła sztuki spoglądające ze ścian. Trafili na coś dużo ciekawszego. Niektóre dzieci robiły miny, szczerząc górne zęby, wciągając do tyłu podbródki i wywracając oczami. Jedno albo dwoje z nich udawało, że szorują podłogę specjalnymi, niewidzialnymi mopami. Ich wyobraźnia była naprawdę godna podziwu.

— No dobrze — podjął nauczyciel, skręcając w rogu korytarza. — A jak myślicie, co takiego uczynił ten zły człowiek? Nigel, jak sądzisz? Co zrobił?

Nigel przez dobrą minutę wpatrywał się we własne buty.

— Cy on znęcał się na cyimś kotem?

— Noo, to by było naprawdę niegrzeczne zachowanie, prawda?

— Taaak! — wykrzyknęły dzieci.

— Przepraszam. — Głos należał do elegancko ubranego mężczyzny, czekającego na windę.

— Momencik. Dzieciaki, co odpowiemy temu miłemu panu?

— Że nie rozmawiamy z obcymi!

— Tak jest! — Nauczyciel odwrócił się do dżentelmena w granatowym garniturze z szerokim uśmiechem na twarzy. — Czyż nie są inteligentne?!

Mężczyzna milczał przez krótką chwilę, po czym odparł:

— Rozkoszne.

— Lubimy tu przychodzić i oglądać wszystkie te piękne obrazy, prawda?

— Taaak!

Na twarzy nieznajomego po raz pierwszy zagościł uśmiech. To jasne, że dzieci nakłoniły go do rezygnacji z początkowego dystansu. W ciągu kilku sekund sprawiły, że nieznany im wcześniej człowiek stał się ich przyjacielem. Były pod tym względem wspaniałe.

— Przez przypadek podsłuchałem pańskie pytanie o to, co uczynił ten kryminalista.

Nigel aż podskoczył, wymachując wysoko uniesioną ręką, próbując za wszelką cenę znaleźć się ponownie w centrum uwagi.

— Znęcał się nad cyimś kotem!

Nieznajomy wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy, wywołując na twarzy chłopca jeszcze radośniejszy uśmiech.

— Dokładnie tak. Wielu z nich od tego zaczyna. Zanim się rozkręcą. — Mężczyzna przykucnął i puścił oko do otaczających go dzieciaków. — Ćmy, żaby, koty, psy… Ten tutaj zajął się następnie małymi chłopcami. Lubił obcinać im palce, jeden po drugim, a potem wtykać im je tam, gdzie słońce nie dochodzi.

— Ojej! — mała dziewczynka pociągnęła nieznajomego za rękaw. — Czy wsadzał im je do nosa? Co? Bo Nigel zawsze wpycha palce do nosa.

— Wcale nie! Plosę jej nie słuchać, ona jest gupia.

— Wcale nie!

— Właśnie ze tak!

— Yyy… to chyba niezupełnie stosowne. — Nauczyciel po raz pierwszy uświadomił sobie, że oczy nieznajomego wcale się nie uśmiechają. Co więcej, przyjrzawszy mu się dokładniej, dostrzegł, że jest w nim coś zdecydowanie złowrogiego. — Chodźcie dzieci, musimy… yyy… musimy już iść. — Zebrał wszystkie dzieciaki w grupę, próbując uchronić je przed niebezpieczeństwem, ale ten okropny człowiek nie przestawał mówić.

— Następnie, kiedy chłopcy stracili już wszystkie palce u rąk, zabierał się do obcinania palców u stóp. Jeżeli mieli szczęście, umierali na skutek wstrząsu. A jeśli nie, to cały czas jeszcze żyli, kiedy rozcinał im brzuchy. Kuchennym nożem.

— To obrzydliwe! Jak pan śmie!

Drzwi windy piknęły, otwierając się na oścież, i mężczyzna wykonał krok w tył, pakując się do środka.

— Kiedy go złapaliśmy, znaleźliśmy zwłoki piętnastu chłopców pogrzebanych pod podłogą jego domu i kolejnych trzech ukrytych w zamrażarce. — Wyraz twarzy nieznajomego nabrał nieprzyjemnego charakteru, a jego spojrzenie było wycelowane prosto w oczy nauczyciela. — Lepiej o tym pamiętaj, kiedy następnym razem zbierze ci się na gówniane żarty.

Rozległ się melodyjny dzwonek i drzwi zaczęły się zamykać.

— Jak ci na imię? Złożę zażalenie do twoich przełożonych!

Stuk. Winda ruszyła z głuchym warkotem, unosząc ze sobą tego strasznego człowieka i jego okropne opowieści.

* * *

Siedząc wygodnie w przeszklonej kabinie, okropny człowiek w granatowym garniturze uniósł dłoń i aktywował umieszczony na szyi mikrofon.

— Dowództwo, tu Hunter, powiedzcie mi, że windy dla personelu zaczną za chwilę znowu działać, proszę!

W umieszczonym wewnątrz ucha odbiorniku zaterkotał głos:

— Przepraszam, ale obsługa wciąż nad tym pracuje. Nie chcą nam powiedzieć, kiedy się z tym uporają.

— A to niespodzianka. — Na zewnątrz kabiny Glasgow smażyło się w upale, czekając na spodziewane opady. Spóźniały się tego roku, a nieznośnie gorące lato ciągnęło się bez końca i wszyscy mieli go już serdecznie dość. Zdawało się, że wszystko, co żywe, ledwo zipie. Dotyczyło to również mężczyzny.

Przyjrzał się własnemu odbiciu rysującemu się na tafli szkła, a widok ten nie napawał go zadowoleniem. Ciemnosine wory pod oczami; dumny, krzywy nos zdobiący twarz, której przydałoby się przynajmniej osiem godzin snu i staranniejsze golenie. W którymś momencie życia dopadło go zapisane w genach przeznaczenie, przez co szopa niesfornych, brązowych włosów zaczęła się przerzedzać, a czoło zdawało się z każdym rokiem sięgać coraz wyżej. Trzeba będzie załatwić sobie przeszczep. Kilka lat można jeszcze poczekać, ale należy zająć się tym odpowiednio prędko.

Oderwał wzrok od szyby, omiatając spojrzeniem zacieniony dziedziniec ośrodka. Tu i ówdzie kępy przywiędłych roślin wyczekiwały na piekące, poranne słońce. Ku głównemu wejściu prowadzono właśnie kolejną grupkę dzieci w wieku szkolnym, by wtłoczyć im do głów, jak ważne jest przestrzeganie prawa i porządku. I żeby mogły pooglądać piękne obrazy. Albo tylko po to, by mogły ponabijać się z ubezwłasnogłowionych.

Cholerni nauczyciele.

Winda z cichym piknięciem zatrzymała się na trzynastym piętrze i William Hunter wyszedł na korytarz. Ktoś tu już na niego czekał.

— Szefie. — Szeregowa Dickson przywitała go energicznym salutem. Zamiast zwykłego dla niej szarego dresu miała na sobie czarny, chromowany uniform, zza pleców zaś wystawał jej ogromny miotacz, niedbale przerzucony przez ramię. Wyrzutnia niemal dorównywała jej rozmiarami, potężne przewody detonacyjne wystawały ponad głowę dziewczyny, a metalowe elektrody dyndały w okolicy kostek.

— Porucznik Brand kazała panu przekazać, że drużyna jest już zebrana i gotowa do działania. — Stała na baczność, a Will nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

— Jesteś pewna, że tak właśnie powiedziała?

— Tak jest.

— Użyła dokładnie tych słów?

Szeregowa Dickson unikała jego wzroku.

— Yyy… mniej więcej, proszę pana.

— Wiesz, że mogę to sprawdzić.

Westchnęła.

— Porucznik powiedziała: „Powiedz mu, żeby wziął dupę w troki i stawił się tu ze sprzętem, zanim dam mu takiego kopa, że doleci pod sam Edynburg”. Twarz szeregowej Dickson oblał lekki rumieniec.

— Hmm, w takim razie lepiej nie zwlekać.

Podwójne drzwi na końcu korytarza otwarły się z sykiem, odsłaniając przejście do bazy wypadowej. Will podążył za Dickson, wychodząc na dach, na otwartą przestrzeń. Nagły kontrast między komfortowym, klimatyzowanym pomieszczeniem a rozgrzanym powietrzem na zewnątrz był wprost powalający, sprawiał, że każdy oddech wymagał wysiłku. Mijając wyloty szybów wentylacyjnych, podeszli do oczekującej Ważki.

Śmigłowiec spoczywał na czterech wspornikach hydraulicznych jak jakiś olbrzymi, asymetryczny łosoś z poczerniałej stali. Wszystkie komory uzbrojenia pozostawały zamknięte; tam, dokąd lecieli, ciężka artyleria była zupełnie zbędna.

Kiedy Will i Dickson minęli barierkę odgradzającą ich od maszyny, rozległ się warkot uruchamianych silników, a betonowa nawierzchnia miejsca startowego zafalowała światłocieniem pod wpływem podmuchu powietrza.

Wgramolili się do środka po tylnej rampie, chowając się we względnie chłodnym, przyciemnionym wnętrzu helikoptera. W słuchawce Willa rozległ się znajomy głos:

— Jak miło, że pan do nas dołączył, panie Hunter…

— Dzień dobry, pani porucznik. — Will ruszył w głąb kabiny, pozdrawiając mijanych żołnierzy skinięciem głowy i rozglądając się za jakimś wolnym miejscem. Okazało się, że zostawili dla niego miejsce na samym końcu pomieszczenia, tuż obok przejścia prowadzącego do kokpitu, dokładnie naprzeciwko dwumetrowego pojemnika, którego nikt nie chciał mieć przed oczami.

Hunter usiadł i zapiął pasy.

Warkot silnika momentalnie się zmienił, przeskakując o kilka oktaw i przeradzając się w świdrujący skowyt. Hunter poczuł, jak grunt pod jego stopami unosi się, a on wraz z nim, jakby poderwany stalową falą. Ważka oderwała się z impetem od ziemi i odleciała, błyskawicznie zwiększając prędkość.

Lot przebiegał w ciszy — bez żadnego przekomarzania, którego odgłosy wypełniały zazwyczaj kabiny bojowych śmigłowców. Wszyscy stali spokojnie w swoich przegrodach, rozmyślając o tym, dokąd zmierzają i jak niewiele brakło, by spotkał ich los szeregowego Worralla.

Will próbował stłumić poczucie winy za to, co się zdarzyło. Dlaczego miałby się czuć winny? To nie on nawalił; Worrall nie zachował należytej ostrożności. Worrall zlekceważył procedury. Worrall musiał zgrywać bohatera.

Bezmyślny sukinsyn…

Ale wszystko to nie zmieniało faktu, że Will i tak poczuwał się do odpowiedzialności.

Ktoś poklepał go po ramieniu.

— Chcesz wygłosić przemowę czy wolisz, żebym ja to zrobiła? — Głos porucznik Emily Brand brzmiał dużo mniej buńczucznie niż wtedy, gdy Hunter gramolił się na pokład. Ciężar ciała opierała na poręczy otaczającej jego przegrodę, balansując płynnie podczas manewrów młócącej wirnikami powietrze Ważki.

Emily była stworzona do tego zajęcia: była szczupła i muskularna, swoje kasztanowe włosy przystrzygała tak krótko, że wyglądało to niemal tak, jakby goliła głowę. Podobnie jak wszyscy jej podkomendni miała na sobie uniform: czarny, skrojony na miarę, z czterema chromowanymi belkami na ramieniu, wskazującymi jej stopień. Zapowiadało się, że pożegnają szeregowego Worralla z pełną pompą.

Will zerknął na metalowy pojemnik.

— Nie musisz się o to martwić. Ja zajmę się gadaniem, jeśli nie… — chciał powiedzieć „nie czujesz się na siłach”, ale wiedział, że Emily odbierze to jako wyzwanie. — Ja to zrobię. Bóg mi świadkiem, zajmowałem się tym już naprawdę wiele razy, znam te przemówienia na pamięć.

— Tak. — Odwróciła głowę. — Tak pewnie będzie najlepiej.

Ważka wykonała przechył, a porucznik Brand wróciła na stanowisko dowodzenia umiejscowione obok pilota, rzucając przedtem niemal niesłyszalne „dziękuję”.

Odprowadziwszy ją wzrokiem, Hunter wyciągnął rękę, by włączyć umieszczony powyżej przegrody monitor. Ekran trzeszczał i szumiał, naelektryzowany pod wpływem pracującego silnika, ale mimo tych zakłóceń rozpościerający się w dole widok z przedniej komory karabinowej był wciąż rozpoznawalny: Glasgow.

Rzeka Clyde skrzyła się niczym ogrodzenie z drutu kolczastego, meandrując powoli ku morzu, wciśnięta pomiędzy potężne wały, które dzieliły miasto na dwie części i otaczały je szczelnie ze wszystkich stron. Tylko dzięki nim Ocean Atlantycki i Morze Północne nie zdołały jeszcze pochłonąć całego tego obszaru. W tej części miasta, która znajdowała się na południowym brzegu rzeki, zaszły duże zmiany; nie było już ani śladu po wspaniałych „rewiwalistycznych przedsięwzięciach architektonicznych” i modnych dzielnicach o elewacjach z piaskowca. Wszystko było tu z betonu, styropianu i industrialnego plastiku, tworzyło szarą panoramę stłoczonych blokowisk spieczonych lejącym się z nieba żarem.

Will obserwował, jak promienie słońca liznęły okna gigantycznego bloku, zapalając w nich blask, który oświetlał ten przygnębiający, kanciasty krajobraz niczym ostrzegawcza latarnia. Który dawał do zrozumienia: „Trzymaj się z dala”. Hunter poczuł, jak po kręgosłupie przebiega mu zimny dreszcz. Nie trzeba mu było powtarzać.

— Mamy w zasięgu miejsce do posadzenia śmigłowca, lądujemy za trzy sekundy.

Poczuł szarpnięcie uprzęży, kiedy silniki Ważki zawyły po odwróceniu ciągu, wskutek czego maszyna zatrzęsła się i zawisła nieruchomo w powietrzu. Nieważne, jakie mieli zadanie, ci ludzie i tak zawsze pilotowali te śmigłowce tak, jakby ruszali na pole bitwy.

Z słuchawki dobiegło Willa słowo „dupek”, po czym sygnał uległ przerwaniu.

W kokpicie porucznik Emily Brand spierała się z kimś przez komunikator — Hunter nie potrafił wychwycić poszczególnych słów, ale ton rozmowy był jasny. Wyglądało na to, że kobieta jest na przegranej pozycji.

W końcu głośniki zatrzeszczały i rozległ się jej głos:

— Sorry, ludzie, zmiana planów. Gliny potrzebują wsparcia i zespołu z Centrum Przeciwdziałania Zagrożeniom. To znaczy nas. Żadna inna jednostka nie jest w stanie się zaangażować. Wiem, że to gówniany układ, ale takie są rozkazy. Włączać silnik. Pogrzeb szeregowego Worralla będzie musiał poczekać.

Śmigłowiec poderwał się w powietrze, ponownie rozległ się ryk silnika. Will patrzył, jak ładna część miasta znika z ekranu monitora, zamiast niej mógł za to teraz oglądać betonową dżunglę. Zmierzali prosto w stronę pełnego wysokich budynków blokowiska.

— O nie…

— Słuchajcie, ludzie, wkraczamy w trudny rejon, są tam już gliny, więc niech nikogo nie swędzą łapy, żeby sobie postrzelać, i żadnego kozaczenia! Wolałabym, żeby nie przybyły nam tu na pokładzie żadne kolejne zwłoki.

Prawie wszyscy zerknęli ukradkowo na pojemnik przymocowany naprzeciwko przegrody Willa.

— Nasz cel to męski kibel, w hallu przy głównym wejściu w Sherman House.

O nie. Nie, nie, nie, nie, nie… Dłonie Huntera zacisnęły się mocniej na poręczy, nagle stały się chłodne i wilgotne. W kabinie zrobiło się głośno od przekleństw rzucanych przez żołnierzy utyskujących po usłyszeniu informacji o planowanym celu. Ale to nie był koniec złych wiadomości.

— Wicedyrektor sekcji Hunter dowodzi grupą operacyjną. Każdy, kto nie zastosuje się dokładnie do jego poleceń, kto nie zabierze się do ich wykonywania od razu po usłyszeniu rozkazu, z miejsca odczuje, że to jego najgorszy dzień. Zrozumiano?

Will ledwo dosłyszał chóralne, pozbawione entuzjazmu „tak jest”. Ze wszystkich sił starał się nie zwymiotować.

— Nie dosłyszałam!

Stalowe ściany zadrżały od ogłuszającego ryku.

— Tak jest, pani porucznik!

— Tak lepiej. Szacunkowy czas pozostały do przybycia na miejsce działania to dwie i pół minuty. Radzę wam sprawdzić, czy broń jest gotowa do użycia i czy macie pełne magazynki. U wszystkich chcę widzieć pancerze! Jak kogoś zobaczę bez pancerza, to osobiście go odstrzelę.

Do uszu Huntera zewsząd dolatywały odgłosy sprawdzanych wyrzutni i karabinów, pogrążone w półmroku wnętrze kabiny wypełniła teraz intensywna zielona poświata laserowych celowników.

Will włączył swój mikrofon i zapytał, starając się ze wszystkich sił, by jego głos brzmiał spokojnie, co, do diabła, strzeliło do głowy porucznik Brand, że postawiła go na czele grupy wsparcia. Że wysyła go w sam środek akcji.

— Dobrze ci to zrobi.

Will zamknął oczy i zazgrzytał zębami. To samo słyszał już od różnych, bardzo dobrze opłacanych typów z drogimi, skórzanymi kanapami i dyplomami z psychologii. Jeśli nie stawisz czoła swojemu lękowi, nigdy się od niego nie uwolnisz. Im zresztą też nie uwierzył.

— Za minutę jesteśmy na miejscu, ludzie. Wszystko ma pójść płynnie i czysto. Wpadamy i wypadamy. Nie robimy przedstawienia. Żadnych problemów.

Było już za późno, żeby się wycofać, i Hunter zdawał sobie z tego sprawę. Popsułby reputację porucznik Brand w oczach jej podwładnych, nie mówiąc już o swojej reputacji.

Kurwa. Kurwa jego mać…

Dzięki, Emily. Wielkie dzięki.

Wyciągnął swój paralizator z umieszczonej pod ramieniem kabury i sprawdził, czy akumulator jest w dalszym ciągu w pełni naładowany. Mały owalny dysk mieścił się w dłoni, a wskazówka umieszczonego na wierzchu pokrętła była ustawiona na typowe „ciężkie porażenie”.

To, że miał się ponownie znaleźć w Sherman House, nie oznaczało wcale, że historia musi się powtórzyć. Poza tym teraz miał ze sobą wsparcie w postaci uzbrojonej po zęby brygady szturmowej. Nie było się czym przejmować. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się zaatakować sześciu zawodników wybranych spośród najlepszych żołnierzy Organizacji. Byłoby to samobójstwo. Szaleństwo.

Przekręcił się niespokojnie w uprzęży; lokatorzy Sherman House raczej nie słynęli ze zdrowej psychiki.

Srał to pies. Will zgarnął ze stojaka-ładowarki jeden z blasterów. Aktywując kciukiem wskaźnik mocy, poczuł pod palcami chłód plastikowej obudowy karabinu. Rozbłysły kontrolki parametrów, wskazując, że bateria jest w stu procentach naładowana, a broń jest gotowa, by roznieść na strzępy wszystko, w co zostanie wycelowana. Dzięki niej miałby przynajmniej okazję, by zabrać ze sobą kilku z tych sukinsynów na tamten świat.

— Popatrzcie, ludzie, mamy obraz.

Plac Potworności wypełniał cały niewielki, zawieszony naprzeciw Willa ekran. Cztery ogromne bloki, w każdym jednym po sześćdziesiąt tysięcy stłoczonych lokatorów. A to nie koniec złych wieści — po tej stronie rzeki rozciągało się jeszcze jedenaście identycznych placów; połowa z nich została odbudowana po zamieszkach.

Niech Bóg ma Glasgow w swojej opiece, jeśli mieszkańcy tej dzielnicy wkroczą na wojenną ścieżkę.

Znowu.

Obraz na ekranie rozmazał się w trzasku zakłóceń, gdy Ważka rozpoczęła decydujące podejście, opadając jak kula wystrzelona z armaty.

Porucznik Brand ruszyła w stronę komory zrzutowej, szykując się do lądowania, podczas gdy śmigłowiec zaczął wykonywać skręty i obroty — po to, by nie stać się łatwym celem. Kobieta przeszła przez całe pomieszczenie, sprawdzając, czy wszyscy członkowie grupy pozakładali pancerze, a potem zarzuciła ich komendami.

— Nairn, Dickson, Wright, jesteście na szpicy. Floyd, trzymasz tylną straż. Beaton, ty i Stein zajmiecie się monitorowaniem sytuacji na komputerach. Reszta tworzy defensywny krąg wokół Ważki. — Na moment zapadła cisza, w której ludzie z eskorty Willa powypinali się z uprzęży. — Skoncentrujcie się, ludzie, to już nie są ćwiczenia.

Silniki przeszły gwałtownie na wsteczny ciąg. Stało się: Sherman House, dotarli na miejsce.

O Boże…

Tylna rampa opadła, jeszcze zanim podwozie dotknęło asfaltu, a do wnętrza maszyny wdarły się ostre promienie porannego słońca.

Emily skinęła głową: gra rozpoczęta.

— Ruchy, ludzie!

Czterech komandosów utworzyło błyskawicznie ochronną barierę wokół helikoptera, ciągnąc za sobą zwoje drutu, wyglądali jak zakute w zbroje pająki. Zaczęli skanować zatłoczony plac, rozglądając się za potencjalnymi celami dla swojej ciężkiej artylerii, a słońce odbijało się w ich pancerzach. Mieszkańcy bloków zamarli w bezruchu, jak figury woskowe, gapiące się w milczeniu. Nieprzyjazne.

Straż przednia zbiegła po rampie w stronę najbliższego monolitu, a tłum rozstępował się przez żołnierzami jak morze nikomu niepotrzebnej hołoty.

Widząc trzech szturmowców Organizacji znikających we wnętrzu Sherman House, Will wzmocnił uchwyt trzymanego w rękach blastera. Portal wejściowy był kiedyś spektakularny i potężny: ściana chromu i szkła akrylowego wielkości boiska do piłki nożnej, cyzelowane marmurowe cokoły oraz najmodniejsze rzeźby, jakie można kupić za państwowe pieniądze. Ale szkło już dawno straciło swój blask.

Nie było już śladu po roztańczonych figurkach z brązu, po zwierzętach z nakrapianej stali ani nawet po granitowym kaszalocie oryginalnych rozmiarów. Wszystko przepadło podczas rozruchów — rozbite w drobny mak przez ataki z powietrza i ostrzał z wyrzutni. Zostały jedynie ich poczerniałe kontury.

Kiedy w słuchawce zatrzeszczał komunikat, że droga wolna, Will zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech.

To był bardzo zły pomysł.

— No dalej — powiedział, zniżając głos tak bardzo, by nikt inny nie mógł go usłyszeć. — To dla twojego własnego dobra. — Wykonał pierwszy krok na rampę, po czym stanął. W uszach słyszał dudniące tętno, oddychał bardzo płytko, czuł skurcze brzucha i suchość w ustach, a jego ręce ściskające wyrzutnię dygotały.

Beaton i Stein stali tuż za nim, szamocząc się z nieporęcznym urządzeniem do skanowania — pojemnikiem wyglądającym zatrważająco podobnie do trumny szeregowego Worralla. Oczekiwali, że Hunter przejmie inicjatywę.

W przymocowanym wewnątrz ucha odbiorniku rozległ się głos porucznik Emily Brand.

— Czekasz na specjalne zaproszenie?

Will przekroczył próg, wychodząc prosto pod ostre promienie słońca. Czuł się, jakby wchodził do pieca z brzuchem nafaszerowanym dwutonowym balastem. Sherman House…

Na jego czoło wystąpiły krople potu.

Z placu spoglądały na opancerzonych szturmowców gniewne, milczące twarze. Większość miejscowych miała na sobie kolorowe ciuchy będące mieszanką wielu stylów, które były na topie przed dwoma laty, ale trafiali się i tacy, którzy nosili obcisłe, formalne stroje, modne jeszcze rok wcześniej. Po tej stronie rzeki podchodziło się do mody z dystansem.

Na wyższych piętrach zebrało się więcej złowrogo spoglądających tubylców. Obserwowali. Czekali, aż znowu nastanie ciemność i ponownie popłynie krew.

Will wzmocnił uchwyt na blasterze i pomaszerował po wyblakłym od słońca asfalcie, ze wzrokiem utkwionym sztywno na wprost. Budynek potężniał z każdym kolejnym krokiem, aż zajął mu całe pole widzenia.

Zebrany tłum wciąż tylko stał, a ich wielobarwne fatałaszki łopotały pod wpływem podmuchów wywołanych przez silniki Ważki.

Już tylko pięć kroków. Cztery. Trzy. Dwa… Will popchnął porysowane, ufajdane drzwi i wszedł do słabo oświetlonego atrium.

Ogromna, wykonana ze szkła przednia ściana niemal całkiem straciła przezroczystość. Była teraz kłębowiskiem popękanych szyb i ponurych plastikowych płyt. Emaliowane panele porastała zielonkawa pleśń, pogrążając całe to olbrzymie pomieszczenie w półmroku.

Powinno być tu chłodniej, ponieważ do środka nie docierał żar słońca, ale wcale tak nie było.

Wszędzie dookoła stały setki milczących ludzi, którzy robili dokładnie to samo, co tłum na zewnątrz. Gapili się.

Beaton i Stein z impetem wpadli przez znajdujące się za plecami Huntera drzwi, ciągnąc za sobą swój sprzęt do badania miejsca zbrodni. Tyły zabezpieczał im szeregowy Floyd. Will aktywował mikrofon na szyi.

— Jesteśmy w środku.

— Rozumiem. Personel bariery ochronnej, przygotujcie się odlotu za pięć, cztery, trzy… — Z zewnątrz dobiegł przytłumiony ryk silników, kiedy Ważka oderwała się od asfaltu i rozpędziwszy się, zajęła pozycję w bezpiecznej odległości.

Byli zdani na siebie.

Will skinął głową w stronę otaczającej go szóstki uzbrojonych po zęby mężczyzn i kobiet.

— Jedziemy.

Sierżant Nairn poprowadził grupę do wnętrza budynku, kierując się w stronę ubikacji. Tłum gapiów podążał krok w krok za szturmowcami. Jednak żaden z miejscowych nie podchodził na bliżej niż na dwa metry, jak gdyby taka odległość stawiała ich poza zasięgiem miotaczy i blasterów.

Kiedy dotarli do schodów prowadzących na półpiętro, Will poczuł, jak po plecach spływa mu pot. Nie był pewien, czy powodem był upał, czy powrót do Sherman House, ale wrażenie było okropne. Miał rację, że nie chciał tu przychodzić.

U szczytu schodów główny hall rozbiegał się na obydwie strony, tworząc krąg wokół wewnętrznego dziedzińca budynku. Miejsce to miało być w założeniu zieloną oazą w środku miejskiej dżungli. Jednak można było dostrzec, że wyglądało bardziej jak wysypisko śmieci.

Okazało się, że ubikacje znajdują się obok szybów windy.

— Sierżancie Nairn — Will wskazał na porysowane, niebieskie drzwi — macie razem z Floydem i Wrightem obstawiać wejście. Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi bez mojej zgody.

— Zrozumiałem. — Nairn i jego szturmowcy zajęli pozycje z bronią wycelowaną w zgromadzony tłum. Najbliżej stojący mieszkańcy poprzesuwali się niezgrabnie, ale szeroka na dwa metry strefa buforowa nie uległa zmianie.

— Dickson, idziesz ze mną. — Will popchnął drzwi i wszedł do środka, mrugając pod wpływem szczypiącego w oczy odoru amoniaku. Do diabła, ależ tu śmierdzi: zjełczałe szczyny doprawione kałem i potem. Hunter stanął jak wryty i sapnął. Boże, można było nawet poczuć smak w ustach…

Usłyszał za sobą przekleństwo rzucone przez Dickson.

Trzy osobne kabiny ubikacyjne, męska, damska i dla osób niepełnosprawnych, zajmowały każda jedną ze ścian. Beaton i Stein wtaszczyli sprzęt badawczy do korytarza.

— Jezu, Dickson, śmierdzi tu gorzej niż u ciebie na chacie.

— Spieprzaj, Stein. — Szeregowa zmieniła chwyt potężnego miotacza, w cuchnącym powietrzu rozległ się terkot rotorów, a elektrody zadygotały.

Drzwi do męskiej kabiny były lekko uchylone. Zatykając dłonią nos i usta, Will otworzył je na całą szerokość.

— Kurwa, co jest? — Potężna kobieta w charakterystycznym uniformie z mosiężnymi guzikami, noszonym przez dzielnicowych, wyszarpnęła polowy paralizator przypięty do biodra. Will ledwo zdążył się uchylić, kiedy zygzak błękitnego wyładowania przeskoczył nad jego głową, trafiając prosto w szeregową Dickson.

Rozległ się zduszony pisk i całe ciało żołnierki przebiegł paroksyzm skurczu, wyrzucając ją w powietrze. Kiedy huknęła o przeciwległą ścianę, wygarnęła ze swojego miotacza, rozwalając część betonowej podłogi tak, że została z niej tylko gęsta chmura chrzęszczącego pyłu.

Wejściowe drzwi walnęły o ścianę i do środka wpadł sierżant Nairn, a laserowy celownik jego miotacza zaznaczył wyraźną, zieloną smugę w obłoku betonowych drobinek.

— NA ZIEMIĘ, W TEJ CHWILI!

— NIE STRZELAĆ! — Will poderwał się, a potem zamarł, kręcąc rękoma wiatraka, z jedną stopą zawieszoną tuż nad krawędzią wielgachnej dziury, której wylot znajdował się w jakimś pomieszczeniu gospodarczym piętro niżej. — Cholera… — Zatoczył się w tył. — Jesteśmy po tej samej stronie!

Kobieta trzymająca gigantyczny paralizator pozostała na swoim miejscu, celując lufą broni prosto w jego twarz.

— Udowodnij.

— OK. Wezmę… — Odkaszlnął, wyrzucając z płuc kłąb betonowego pyłu. — Sięgnę teraz do kieszeni i wyciągnę legitymację. Nikt nie ma nic przeciw?

Kobieta nie zaprotestowała, więc Will wyjął niewielki plastikowy prostokąt z portfela i wyciągnął go w jej kierunku. Hologram widniejący na przedniej stronie wyglądał, jakby ktoś spłoszył szympansa, ale wydawało się, że odniósł pożądany skutek.

— No, no, proszę, proszę; sam wicedyrektor sekcji, jak Boga kocham. Czego szuka tu Organizacja? — zapytała. — Myślicie, że jesteśmy biednymi, nierozgarniętymi glinami i że jak nie będziecie nas trzymać za rączkę, to coś schrzanimy?

— Sami prosiliście o specjalistyczne wsparcie, OK? Uch… — Skrzywił się i wypluł kurz. — A tak na marginesie, to moim zdaniem cholernie głupio, że obcięli wam budżet, ponownie. Niby jak macie teraz…

— Proszę zachować tę gadkę dla kogoś, kogo to obejdzie, panie wicedyrektorze sekcji, bo ja już mam jak na ten miesiąc potąd takich protekcjonalnych pierdół. — Zrobiła krok w bok i wskazała kciukiem za siebie. — W środku.

Will ugryzł się w język; użeranie się z nią do niczego nie prowadziło.

Za jego plecami leżąca na podłodze szeregowa Dickson dochodziła właśnie z jękiem do siebie. Upewnił się, że wie, jaki to dzień, i że poznaje, ile palców jej pokazał, po czym wprowadził grupę specjalną do męskiej ubikacji.

Było to brudne pomieszczenie, w którym metaliczna woń świeżej krwi mieszała się z porażającym smrodem uryny. Kafelki, niegdyś białe, były teraz upaprane plamami ciemnowiśniowego koloru. Powietrze roiło się od pękatych much zataczających leniwie obszerne kręgi. Para młodszych gliniarzy stała w kącie, starając się pozostać jak najbardziej na uboczu. Jeden z nich miał pobladłą, zszarzałą twarz i dygotał. Kiedy Beaton i Stein rozpoczęli montaż sprzętu do skanowania, Will zrozumiał, jaka była tego przyczyna. Zapach był ohydny, ale widok był jeszcze gorszy.

— Czy ciało było w takim stanie, kiedy je znaleźliście?

— Nie, było nienaruszone. Poszatkowaliśmy je, żeby się trochę rozerwać — powiedział głos za jego plecami.

Więc to tak? Pieprzyć to, skoro gliny chcą walki, to ją dostaną.

— Dobra — powiedział, odwracając się powoli. — Mam już dosyć twojego dosrywania. Jesteśmy tu, bo musimy, a nie dlatego, że chcemy. Ty… — zawiesił głos.

Spodziewał się kolejnego typa w niebieskim mundurze, chowającego w sercu gigantyczną urazę, ale zamiast tego jego oczom ukazał się najbardziej wściekle zielony strój, jaki było mu dane kiedykolwiek zobaczyć. Miała go na sobie kobieta o wzroście trochę powyżej średniej i o skórze koloru kawy z mlekiem. Włosy miała związane na szczycie głowy w asymetryczny kok — zgodnie z najnowszą modą. Na jej twarzy malował się wyraz niemal równie nieprzyjemny, co jej wdzianko.

— Ach, rozumiem. — Skrzyżowała ramiona na piersi. — Cóż za niesprawiedliwość, że ściągnęli pana aż tutaj i kazali się użerać z plebsem. Tak myślicie w Organizacji? Życie szaraczków się nie liczy? Jesteśmy dla pana tylko motłochem ze slumsów? — Jakimś sposobem skurczyła wszystkie mięśnie twarzy w wilczym grymasie.

Will wyburczał odpowiedź, ani razu nie podnosząc głosu:

— Nie chcemy tu być, ponieważ wczoraj rozerwało na strzępy jednego z naszych. Nie chcemy tu być, ponieważ właśnie w tej chwili mieliśmy wyprawiać mu pogrzeb, a ja miałem opowiadać jego żonie i córce, jakim był wspaniałym człowiekiem. — Podszedł bliżej, patrząc pani Zielone Wdzianko prosto w oczy. — Nie chcemy tu być, bo to nie jest zadanie dla Organizacji. Ale jakiś skretyniały liczykrupa postanowił obciąć wasz budżet i zwalić całą dodatkową robotę na nas, no to przylecieliśmy. A ja nie mam czasu ani ochoty, żeby się z tobą na ten temat wykłócać. Muszę stawić się na pogrzebie.

Kobieta przyglądała mu się uważnie przez kilka chwil, przechyliwszy głowę. Z jej twarzy ustąpił w końcu wyraz niezadowolenia.

— Rozumiem. — Wycelowała palec w kabinę ubikacji utytłanej we krwi jak jakaś rzeźnia. — Ofiara to biały mężczyzna. Około 170 cm wzrostu i 80 kg wagi.

Will otworzył drzwi kabiny na oścież. Zmasakrowany zezwłok leżał odchylony do tyłu na muszli klozetowej, na kompletnie zakrwawionej podłodze walały się porozrzucane tu i ówdzie lepkie strzępy mięsa i wnętrzności, na ścianach zaś, od podłogi do samego sufitu, ciągnęły się czarno-szkarłatne smugi. Jedynie z najwyższym trudem dawało się rozpoznać, gdzie znajdowała się głowa. — Łał…

— Klatkę piersiową rozpruto nożem o długości przynajmniej dwudziestu centymetrów, prawdopodobnie o ząbkowanym ostrzu. Brak jakichkolwiek śladów tego narzędzia na miejscu zbrodni. Organy wewnętrzne zostały wydarte i posiekane. Obydwa uda pokrywa gęsta sieć głębokich nacięć.

Will przykucnął przed poszarpanymi zwłokami, wpatrując się w rozprutą klatkę piersiową.

— Coś jeszcze?

— Zęby i kości szczęki zostały pogruchotane jakimś tępym narzędziem. Coś zostało wepchnięte w głąb jamy ustnej, zdaje się, że to genitalia, ale nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, dopóki twoi ludzie nie skończą skanowania. Nie mam pojęcia, gdzie się podziały oczy.

W niskim, cuchnącym pomieszczeniu zamigotało nagle ostre światło, kiedy Steinowi i Beaton udało się wreszcie zmontować sprzęt do skanowania. Za chwilę miało się tu zrobić naprawdę głośno.

Hunter podniósł się z powrotem do pionu.

— Zgodzisz się pewnie — odezwała się pani Zielone Wdzianko, przechodząc ostrożnie między porozciąganymi na klejących się kafelkach kablami — że wygląda to na chaotyczny atak w amoku. Pod wpływem furii. Zabójca to moim zdaniem biały mężczyzna, między dwudziestym czwartym a trzydziestym drugim rokiem życia. Niechluj. Mieszka samotnie albo ze swoją matką. Matka nie ma pojęcia o jego działalności. — Nie musiała dodawać, że sprawca jest bezrobotny, po tej stronie rzeki można to było uznać za pewnik.

Will uśmiechnął się — kobieta przedstawiła klasyczny profil seryjnego zabójcy, prosto z podręcznika kryminologii.

— Wiem, że to nie moje śledztwo, ale czy jesteś pewna, że zabójca działał chaotycznie?

— Jasne, że tak. Atak był tak zdezorganizowany, że wyklucza inne opcje.

Hunter wskazał na zwłoki.

— Spójrz na dłonie.

Zmarszczyła brwi.

— Co masz na myśli?

— Opuszki palców zostały zgniecione na miazgę, więc nie możemy zdjąć odcisków. Szczęka została zdemolowana, więc nie możemy przeprowadzić identyfikacji na podstawie uzębienia. Oczy zniknęły, więc nie możemy zeskanować siatkówek. Tożsamość ofiary zdołamy poznać tylko, jeśli była notowana i mamy w archiwum jej DNA. Jeżeli nie, istnieje spore ryzyko, że nigdy nie zdołamy się dowiedzieć, kto to był.

Kobieta przez chwilę bezgłośnie poruszała ustami.

— Czyli zabójca musi być wystarczająco zorganizowany, by zatrzeć po sobie ślady.

— Co najmniej na tyle.

Aparat skanujący zaterkotał z cicha i piknął, a potem zapadła cisza. Stein rzucił pod jego adresem zwięzłą litanię przekleństw i wymierzył mu soczystego kopniaka. Maszyna ponownie wystartowała, warcząc i brzęcząc niczym oddział geriatryczny dotknięty epidemią kataru, do którego ktoś wpuścił stado os.

— Dobra, ludzie — Beaton nacisnęła przełącznik znajdujący się z boku obudowy. — Czas opuścić to pomieszczenie, jeśli nie chcecie zostać unieśmiertelnieni poprzez słynne skanowanie inwazyjne.

Wszyscy podreptali pospiesznie na korytarz, omijając wybity w podłodze otwór, by na zewnątrz zaczekać na efekty pracy skanera. Niski, flegmatyczny warkot przeszedł teraz w ogłuszający wizg — zamknięte drzwi nieco tłumiły hałas, ale tylko nieznacznie.

Chmura betonowego pyłu opadła, pokrywając wszystko i wszystkich cienką warstwą szarego kurzu o konsystencji piasku. Szeregowa Dickson trzymała się na uboczu, tuląc do siebie swój miotacz i najwyraźniej chowając w sercu solidną urazę; spoglądała spode łba na policjantkę, która zafundowała jej terapię elektrowstrząsową.

Pani Zielone Wdzianko pochyliła się ku Willowi i powiedziała coś, czego nie udało mu się dosłyszeć.

— Co?

— DLACZEGO NIE ZADZWONIŁEŚ? Aby jej głos mógł przedrzeć się ponad wycie skanera, musiała mu krzyczeć prosto do ucha.

— CO? KIEDY MIAŁEM ZADZWONIĆ?

— KIEDY WPADLIŚCIE DO UBIKACJI. DLACZEGO NIE ZADZWONIŁEŚ, BY NAS POWIADOMIĆ, ŻE SIĘ ZJAWICIE? GDYBYŚ ZADZWONIŁ, TWOJA LASKA NIE WYŁAPAŁABY STRZAŁU Z PARALIZATORA.

Will zaklął pod nosem.

— No… — Nie przychodziła mu do głowy żadna dobra wymówka, więc umilkł, czekając w ciszy, jak cała reszta.

Podłoga pod ich stopami zadygotała rozwibrowana infradźwiękami, a Hunter przymknął oczy i oparł się o ścianę. Dzięki temu nie musiał spoglądać na dużą dziurę ziejącą w podłodze ani na rozgniewaną twarz Dickson. Dobrze, że gliniarzom nie wolno było stosować nic groźniejszego od paralizatorów, bo Willowi doszłaby jeszcze jedna mowa pogrzebowa. I w tym przypadku byłoby tak całkowicie z jego winy. Co za głupota…

Dudniące skanery zaburczały wreszcie, po czym piknięciem obwieściły koniec operacji.

— Dobra, mamy to. — Stein wetknął palec do ucha i powiercił nim kilka razy. — Daj nam dwie minuty na spakowanie sprzętu, i możemy spadać do domu.

Wpakowali się z powrotem do obryzganej krwią ubikacji, starając się, jak tylko mogli, nie pętać się pod nogami Beaton i Steinowi, którzy pośród przekleństw upychali sprzęt do futerału, by potem wywalić go na korytarz, pod opiekę szeregowej Dickson. Beaton wyciągnęła worek na zwłoki i, kucnąwszy, zaczęła zbierać z klejących się kafelków strzępy czerwonego i purpurowego mięsa.

Po usunięciu sprzętu do skanowania Will mógł wreszcie przyjrzeć się całemu temu brudnemu pomieszczeniu. Pokruszone umywalki. Ściany pokryte graffiti. Popękane lustro. Na podłodze walało się mnóstwo martwych much; małe błyszczące owady okazały się zbyt słabe, by przetrwać skanowanie. Wszystko pokrywała krew. Hunter nie zazdrościł biednemu sukinsynowi, który będzie musiał tu wszystko wyczyścić, kiedy ich ekipa się stąd zmyje…

Zmarszczył brwi. W kącie stały porzucone przybory do sprzątania: mop, wiaderko na kółkach, szczotki do szorowania, duży pojemnik z przemysłowym środkiem dezynfekującym.

— Co stało się z ubezwłasnogłowionym?

Brwi ubranej na zielono policjantki uniosły się do góry.

— Z ubezwłasnogłowionym?

Will wskazał na mop i wiaderko.

— Znasz w tej części miasta jakichś innych chętnych do szorowania kibli?

— Cholera. — Zacisnęła mocno wargi. — Każę komuś, żeby się tym zajął.

Już dwa razy przyłapał ją na przeoczeniu. Trzeba będzie z tym uważać, żeby nie ożywić dawnej wrogości.

— No jasne — powiedziała, podczas gdy Will przeprowadzał ostatni obchód miejsca zbrodni. — Ubezwłasnogłowieni ciągle się tutaj gubią. Jesteśmy niemal pewni, że to sprawka lokalnych gangów. Łapią ich, torturują przez parę dni, a potem zabijają. Nigdy nie udało nam się na to zdobyć jakiegoś dowodu, ale wiemy, że to robią. — Zaniosła się krótkim śmiechem. — Możesz wierzyć lub nie, ale krążą pogłoski, że oni ich zjadają. Coś w rodzaju rytualnej orgii kanibalistycznej. Dasz wiarę?

Coś zimnego spełzło Willowi po kręgosłupie. Brakowało jeszcze tylko, by w ciemności zadudniły sklecone z byle czego bębny. Korytarze. Śmierć. Krew. Uczucie, jakby jego serce wbijało mu w pierś zardzewiałe gwoździe.

Przetarł dłonią wilgotne czoło i odwrócił się, by sprawdzić, czy Beaton i Sanders zdążyli się już uporać ze swoją robotą, żeby wszyscy mogli wreszcie stąd spadać… gdy wtem coś go zatrzymało.

Jego ludzie właśnie wpychali tułów ofiary do worka na zwłoki. Uniform Beaton okrywała cieniutka warstewka pyłu, a na chromowanych guzikach czerwieniły się krwawe plamy. Will wyciągnął rękę i powstrzymał ją przed zapięciem pokrowca.

W jego pamięci odżyło jakieś wspomnienie, coś mrocznego i znajomego.

— Coś nie tak?

Coś, z czym miał już wcześniej do czynienia.

— Co? A, nie… nic.

Cofnął się i pozwolił Beaton zamknąć worek. Rozległ się zgrzyt ostatniego zatrzasku i zmasakrowana twarz ofiary zniknęła w czeluściach pokrowca.

Coś tu było. Coś na wpół mu znanego, czego nie potrafił jednak uchwycić.

Coś, co zabijało już w przeszłości.

3

Muchy odleciały w poszukiwaniu czegoś martwego, czym mogłyby się posilić, pozwalając jej wyciszyć wypełniające czaszkę brzęczenie, które osłabło, przechodząc w tępy ucisk. Wszystko boli: kolory, dźwięki, zapachy. Wszystko ostre i naelektryzowane. Jakby ktoś przepuścił prąd przez jej mózg…

Nie myśli o tym. Wypiera tę świadomość i idzie dalej.

Iskry i odór przypalonego mięsa.

NIE MYŚLI O TYM.

Zatrzymuje się, opierając jedną dłoń o gorącą, ceglaną ścianę, wyczuwając pod palcami jej chropowatą fakturę. Rozgrzało ją słońce i bicie jej mrocznego serca.

Tak to się kończy, kiedy nie zażyje swoich leków. Wszystko… się psuje.

W rynsztoku leży ptak, brzuchem do góry, w jego boku widnieje poszarpana dziura, a skrzydła roją się od roztoczy. Otwarty dziób. Modli się do prażącego słońca w języku martwych.

To wspaniałe.

Chce się jej śpiewać. Jak ten martwy ptak. Ale nie potrafi, wszystko przez te iskry i palone mięso.

Przez niego.

Miota się na stole operacyjnym, próbując rozerwać wiążące ją pasy. Zupełnie niczego tym nie zmieni, ale to nie miejsce na racjonalne myślenie. Skazała już na ubezwłasnogłowienie wystarczająco wielu, by to rozumieć. Te ostre, urywane, przerażone myśli są ostatnimi, jakie kiedykolwiek zagoszczą w jej umyśle.

Chirurg próbuje jej coś powiedzieć, ale jej krzyk zagłusza jego słowa. Wszystko, co wykrzykuje, jest automatyczne, wszystkie przezwiska, przekleństwa i groźby. Potem zaczyna się błaganie: desperackie próby wytargowania łaski i obietnice poprawy. Ta niewielka część jej mózgu, która wciąż zachowała zdolność logicznego myślenia, obserwuje to wszystko z neutralnym zainteresowaniem, jak specjalista od ludzkiego zachowania klasyfikujący poszczególne stany świadomości potępionego umysłu. Kobieta moczy się.

Sanitariusz wbija jej w ramię igłę strzykawki i naciska tłoczek — ciało kobiety przeszywa kłujące mrowienie, a w jej krwioobiegu rozpuszcza się środek uspokajający.

Otwiera usta do ostatniego krzyku, ale nad niczym już nie panuje. Wszystko skończone. Jej ciało wiotczeje na zimnym, metalowym stole.

Mężczyzna ponownie zaczyna mówić, opisując całą procedurę zgromadzonej na galerii widowni. Kobieta zamyka oczy i robi coś, czego nie praktykowała od wczesnego dzieciństwa. Modli się. Ale nie o zbawienie ani o pokój na świecie. Modli się, żeby chirurg spartaczył sprawę i zabił ją podczas zabiegu. Żeby nie musiała spędzić reszty życia jak wszyscy inni niewolnicy po lobotomii. Żeby nie musiała…

I wtedy rozlega się ten świdrujący odgłos.

Chirurg wyciąga ultradźwiękowe ostrze z futerału. Przejeżdża nim kilkakrotnie po testowym bloczku — jedynie parę próbnych nacięć — przyzwyczajając swoje długie, wąskie palce do niezwykle czułego spustu urządzenia, a odgłos maszyny przechodzi wtedy w przenikliwy wizg.

— Zaczniemy — mówi — od rozszczepienia żuchwy.

Obleczone w rękawiczki dłonie odciągają dolną wargę kobiety i ponownie rozlega się wycie ultradźwiękowego lancetu. W ustach kobiety rozpryskuje się krew i okruchy kości. To ostatni smak, jaki kiedykolwiek poczuje.

Próbuje szarpnąć głową, ale jest w stanie poruszać wyłącznie oczami, omiata wzrokiem salę operacyjną i galerię dla widowni, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby to powstrzymać. To nie miało się tak skończyć. Była przecież ostrożna. Tak bardzo ostrożna.

Rozlega się chrobot. Cała głowa kobiety przesuwa się na bok, kiedy chirurg wyciąga połowę jej żuchwy ze stawu.

I wtedy jej wzrok odnajduje jego.

Siedzi w pierwszym rzędzie z twarzą przybliżoną do szyby. Jego granatowy garnitur, standardowo przydzielany pracownikom Organizacji, jest niemal niewidoczny w przyćmionym świetle galerii. Przyszedł, by popatrzeć na jej cierpienie. Po poszarpanej bliźnie, jaką mu zafundowała, została już tylko bladopurpurowa linia, wijąca się po jego twarzy jak smuga zaschniętej krwi. Wkrótce nie zostanie po niej żaden ślad, zniknie pokonana magią nowoczesnej medycyny. Ale blizna, którą zostawiła na jego duszy, pozostanie w niej na zawsze.

* * *

Will stał pod agregatem chłodniczym, rozkoszując się owiewającą mu kark bryzą. Na zewnątrz słońce stało w zenicie, wypełniając powietrze żarem i wprawiając je w drganie. Ale tutaj było chłodno i przyjemnie.

W kostnicy zawsze jest chłodno.

— Masz już coś, George?

Mężczyzna w zielonym kombinezonie podniósł wzrok i pokręcił głową. Na bloku sekcyjnym leżała przed nim ludzka łamigłówka; w momencie, gdy Will zerknął w jego kierunku, patolog odrzucał właśnie coś przyprawiającego o mdłości, by potem wytrzeć ręce, przejeżdżając nimi po klatce piersiowej.

George podszedł do małej umywalki i opłukał swoje rękawice.

— Jak było na pogrzebie Worralla?

— Opóźniony o półtorej godziny. Rodzina nie była szczególnie zachwycona.

— Niektórym nie dogodzisz… — George pociągnął nosem, po czym wyciągnął chusteczkę i wysmarkał się w nią, emitując przy tym straszne, burczące odgłosy. — Maszyna wciąż grzebie w naszej bazie danych, ale skoro i tak musimy czekać na identyfikację, to może chciałbyś zobaczyć, co wyciągnąłem z twojego martwego przyjaciela?

— Nie, raczej sobie daruję.

Pulchną twarz George’a rozjaśnił uśmiech, tak szeroki, jak to tylko było fizycznie możliwe.

— Myślałem, że się nie brzydzisz.

— Za dwadzieścia minut idę na lunch. Stołówka naprawdę robi, co może, żeby odebrać ludziom apetyt na ich żarcie, nie potrzebuję do tego twojej pomocy.

— Ha, zabawne, że wspominasz o lunchu… — Patolog poderwał ze stojącej za nim ławki leżący na niej przezroczysty, foliowy worek. — Tadaaam! Treść żołądka!

— Wspaniale. — Will zerknął krótko na chlupoczącą wewnątrz breję i zdecydował, że jednak nie zamówi dziś ratatuja.

— Wiedziałem, że ci się spodoba. — George siąknął przeciągle i bulgocząco. — A wiesz, co udało mi się w niej znaleźć?

— Zaskocz mnie.

— Z przyjemnością: ludzkie mięso.

Twarz Willa stężała. W jego głowie ponownie rozdudniły się bębny; długie, mroczne korytarze lepiące się od krwi; okaleczone twarze…

— Powiedz mi, że to jego własne mięso, proszę.

George pokręcił głową.

— Nie. Kogoś innego. Skonsumowane przynajmniej na osiem godzin przed tym, jak odwalił kitę. — Patolog wyszczerzył się, ewidentnie uradowany, że udało mu się schrzanić komuś dzień. Był z niego kawał popaprańca. — A teraz możesz już pójść na lunch. Smacznego. Dam ci znać, jeśli maszyna coś znajdzie.

* * *

Nowe biuro Willa było o wiele większe od starego, ale podobnie jak w poprzednim, tak i w tym rzucał się w oczy brak osobistych akcentów. Żadnych obrazów, żadnych bibelotów, żadnych hologramów ani nawet oprawionych w ramki plakietek. Gdyby nie fakt, że na drzwiach można było przeczytać „WICEDYREKTOR SEKCJI WILLIAM HUNTER”, nie byłoby najmniejszego znaku, że ktoś w ogóle zajmuje to biuro.

Hunter sięgnął po kubek stojący na nijakiej, szarej tacy i pociągnął solidny łyk. Ale nie zdołał go przełknąć. Wypluł wszystko z powrotem do kubka. Kiedyś była to herbata, teraz był to zimny, beżowy płyn, na którego powierzchni ściął się kożuch ze sztucznego mleka.

Wyniósł odrażający napój na korytarz i podlał nim najbliżej stojącą roślinę doniczkową.

— Panie Hunter?

Will zamarł. O cholera.

Odwrócił się, stając oko w oko z kobietą, która na ostatniej zabawie gwiazdkowej została zgodnie uznana za „mistrzynię we wzbudzaniu żądzy mordu”. W samych skarpetkach mierzyłaby niepozorne metr sześćdziesiąt, ale w swoich szpilkach sięgała prawie metra siedemdziesięciu, co sprawiało niemiłe wrażenie. Włosy miała ostrzyżone do bólu konkretnie „na pazia”, a rysy jej twarzy można było przy pewnej dozie wielkoduszności określić jako „z gruba ciosane”.

— Ach, pani kierownik Smith-Hamilton. Miło panią widzieć.

Szefowa zmarszczyła starannie przycięte brwi.

— Co wy tu właściwie robicie, Hunter?

— Ja… no więc… wydawało mi się, że rośliny wyglądają na spragnione. To pewnie przez tę pogodę. Pomyślałem, że dam im się napić.

— No proszę, to mi się podoba! Człowiek, który traktuje swoje środowisko pracy jako coś więcej niż tylko zbiór ścian i okien. Bardzo dobrze. — Położyła mu rękę na ramieniu. — Badania pokazują, że rośliny mają pozytywny wpływ na morale. A wszystko, co podnosi morale, podnosi też produktywność. — Dyrektor Smith-Hamilton ścisnęła mu bark. — Ale przecież wam nie muszę tego mówić!

— Taak, no cóż, jeśli pani wybaczy, muszę…

— No ale przecież nie po to tu przyszłam, Williamie. — Pochyliła się ku niemu, obrzucając przy tym cały korytarz czujnym spojrzeniem i zniżając głos do głośnego szeptu. — Miałam spotkanie w Ministerstwie Obrony i Sprawiedliwości: obcinają budżet policji, ponownie. Jak ci biedacy mają utrzymać porządek i praworządność przy pomocy tego, co im pozostawiono, to przerasta moją wyobraźnię. Zatem w ramach działań ograniczających potencjalnie szkodliwe konsekwencje tego posunięcia postanowiłam wystąpić z pewną inicjatywą! — Jej twarz promieniała.

Boże, tylko nie kolejna inicjatywa; wciąż jeszcze nie udało im się posprzątać skutków poprzedniej.

— Naprawdę? — Hunter starał się ze wszystkich sił, by jego głos brzmiał optymistycznie.

— Ostatnie, czego nam trzeba, to sytuacja, w której zwykli szeregowi policjanci nienawidzą Organizacji, dlatego że dostajemy więcej funduszy od nich. Potrzebujemy ich współpracy, kiedy ruszamy w teren. Szczególnie że będziemy teraz musieli ze sobą o wiele bliżej współdziałać. Dlatego też moja inicjatywa polega na tym — powiedziała — by zaangażować policję w nasze operacje. Ściągniemy tu kilku funkcjonariuszy średniego szczebla, by mogli pracować wspólnie z nami przy naszych śledztwach. Dzięki temu będą mieli pełną wiedzę o naszych działaniach, okażemy im, jak bardzo cenimy ich wkład, i zachęcimy ich do współpracy.

Will był zaskoczony: zwykle postrzegał dyrektor Smith-Hamilton jako piąte koło u wozu, ale od czasu do czasu zdarzało się jej pokazać, że nie została kierowniczką Organizacji za to, że ma sieczkę w głowie.

— Wiedziałam, że ci się to spodoba! — Ponownie palnęła go w ramię. — Poprosiłam już dowództwo, by przydzieliło każdego z tych policjantów do któregoś z naszych biur. Rozumiesz, żeby dzielił je z doświadczonym agentem, żeby otrzaskał się z tajnikami naszej pracy i takie tam. — Zerknęła ukradkiem na numer wyświetlony na skórze swojego nadgarstka i cmoknęła.

— Oj, muszę lecieć. Pierwszy Minister mnie oczekuje, a sam wiesz, jaka z niego primadonna… — Obdarowała Willa jeszcze jednym uśmiechem i odmaszerowała korytarzem.

Hunter wytrząsnął ze swojego kubka ostatnie krople. Mogło pójść dużo gorzej. Grunt, że nie…

— Aha, Will. — Dyrektor Smith-Hamilton wychyliła głowę zza narożnika. — Póki pamiętam: przełożyłam zebranie wicedyrektorów sekcji z czwartej na trzecią. Ustaliłam, że przedstawisz swoją ocenę tej sprawy o wpół do trzeciej, a poza tym wydaje mi się, że pierwsza łączniczka z policji już tu jest: inteligentna, młoda kobieta, na pewno daleko zajdzie. Więc gdybyś mógł do niej zajrzeć i zrobić jej szybkie wprowadzenie, byłoby super.

A potem zniknęła.

Hunter zmienił zdanie o sto osiemdziesiąt stopni — jednak miała w głowie samą sieczkę.

Wrócił do swojego biura, aktywując przekaźnik na szyi.

— Dowództwo, ta nowa, policyjna łączniczka dyrektorki, gdzie ją daliście? — Im prędzej uwinie się z tym wprowadzeniem, tym szybciej będzie mógł zająć się prawdziwą pracą.

Po krótkiej pauzie rozległa się odpowiedź:

— Jest w pokoju agenta specjalnego Alexandra, proszę pana. Czy mam ją przełączyć?

— Nie, dzięki. — Rozłączył się i zjechał windą na czwarte piętro.

W malutkim pokoiku agenta Alexandra upchano dwa szare biurka, każde zwrócone w stronę przeciwległej ściany. Na jednym z nich kłębił się stos zdezelowanych spinaczy, z tacek na dokumenty wylewały się akta niezamkniętych śledztw i prowadzonych aktualnie spraw. Ścianę nad biurkiem zakrywały staroświeckie, dwuwymiarowe zdjęcia; na wielu z nich widniał Will wraz z właścicielem tego pokoju. Byli tam uwiecznieni podczas odwiedzin w restauracjach, na imprezach urodzinowych, w pubach i na różnych uroczystościach, gdzie pozowali fotografom jak dwa wypchane pingwiny, szczerząc się jak idioci. Zdjęcia pochodziły z czasów, kiedy obydwaj mieli jeszcze o wiele bujniejsze czupryny.

Nagła wiązanka przekleństw sprawiła, że Will skierował wzrok ku parze jaskrawozielonych spodni wystających spod drugiego biurka, podczas gdy stojący na nim komputer w tym właśnie momencie z szumem przeszedł w stan aktywności, by po chwili wydać z siebie dwukrotne piknięcie i ponownie się wyłączyć. Tym razem pełne frustracji, niecenzuralne okrzyki wskazywały, że zaraz dojdzie tu do aktów przemocy. Will był tak zbity z tropu, że prawie bał się zadać pytanie.

— Czy mogę jakoś pomóc?

Pani Zielone Wdzianko, policjantka z kibla w Sherman House, wychyliła głowę i wskazała na kłębowisko kabli.

— Podaj mi ten czerwony… Nie, nie ten. Tamten z wielkim prostokątem na końcu.

Uśmiechnęła się przelotnie, ale mina prędko jej zrzedła, kiedy zobaczyła, że nie będzie chyba w stanie wepchnąć prostokąta tam, gdzie trzeba.

Will milczał, nie przeszkadzając jej w energicznych próbach przepchnięcia wielkiej, prostokątnej wtyczki przez mały, okrągły otwór w plastikowym przepierzeniu. Rozległ się odgłos uderzenia. A po nim okrzyk:

— Nosz kurwa mać! — Kobieta wypełzła spod biurka, trzymając przy ustach obolałe knykcie.

— Chcesz przyłożyć trochę lodu?

— Tylko jeżeli do lodu dołączysz jeszcze dżin. — Usiadła na podłodze i spoglądała z gniewnym grymasem na wykwitające na skórze drobne kropelki krwi.

Will przykucnął i zajrzał pod biurko, przyglądając się tej nieszczęsnej, prostokątnej wtyczce. Dziura, w której miała się zmieścić, była od niej ponad dwukrotnie mniejsza.

— Co jest po drugiej stronie ściany?

— Nie mam pojęcia. Chcesz, żebym zajrzała?

Hunter pokiwał głową i kobieta pomaszerowała do sąsiedniego pokoju.

— Widzisz coś?

Jej głos odbił się echem na korytarzu.

— Tylko jakąś bezużyteczną roślinę doniczkową. Puszka instalacyjna jest gdzieś niżej.

— Dobrze. Przesuń roślinę. — Brian zawsze trzymał w biurku zapasowy pistolet plazmowy. Will poświęcił piętnaście sekund na obejście zabezpieczenia, a potem zaczął przetrząsać wypełnione różnymi śmieciami szuflady. Brian był całkiem dobrym agentem, ale miał paskudny nawyk zmieniania każdego swojego stanowiska pracy w chlew.

Udało mu się w końcu znaleźć pistolet, wyglądający jak wibrator ze stali nierdzewnej, pod stertą zużytych plastikowych przedmiotów. Przy odrobinie farta powinien mieć jeszcze w akumulatorze odrobinę energii. Przekręcił obydwie połówki cylindrycznej obudowy, aż rozległo się kliknięcie i z urządzenia wysunęły się elektrody.

— Odejdź od ściany. — Wycelował broń w kierunku tego niewydarzonego, okrągłego otworu i pociągnął za spust. Pistolet warknął i jednocześnie fragment ściany o wielkości pięści zmienił się w chmurę pyłu. W drugim pomieszczeniu rozległ się pisk.

Przez dziurę zobaczył głowę policjantki, gapiącej się na niego z wyrazem oszołomienia na twarzy.

— Nie uważasz, że to lekka przesada?

— Uznajmy to za przejaw niestandardowego myślenia. — Chwycił prostokątną wtyczkę i przerzucił ją do drugiego pokoju.

Kobieta złapała łącze, zanim upadło na dywan, i wybuchnęła śmiechem.

— Masz nie po kolei w głowie, prawda?

— Słuchaj, źle zaczęliśmy dzisiaj rano. Może spróbujemy jeszcze raz? — Wsunął rękę przez dziurę, wyciągając ją w kierunku policjantki. — William Hunter.

— Jo Cameron, sierżant z wydziału dochodzeniowego. — Miała mocny, ale serdeczny uścisk dłoni. Dobrze było trafić na pracującą w tym fachu kobietę, która nie miała potrzeby udowadniania czegokolwiek przez łamanie człowiekowi wszystkich kości ręki. — A więc to z tobą mam dzielić ten pokój?

— Niezupełnie. — Wyprostował się, czekając, aż policjantka wróci do jego ciasnego pomieszczenia.

— Ach… rozumiem. — Wskazała na przymocowaną do drzwi tabliczkę „AGENT SPECJALNY BRIAN ALEXANDER”. — To nie twoje biuro, ale ściany są wytapetowane twoimi zdjęciami. O co chodzi, jesteście kochankami czy co?

— Nie, jestem jego szefem. Wicedyrektorem sekcji.

— Och… — Uniosła brwi.

— Brian i ja razem robiliśmy karierę w Organizacji. — Nie była to do końca prawda; on rzeczywiście zrobił karierę, Brian utknął na stanowisku agenta specjalnego.

— Nic was dwóch nie łączy?

— Myślę, że mąż Briana mógłby mieć coś przeciwko. — Will oparł się o zagracone biurko. — Dlaczego to na ciebie zwalili tę fuchę łączniczki?

— Czternaście dni temu wywiesili plakaty informacyjne. Pomyślałam, że to dobry pomysł. Zgłosiłam się.

— Wiesz o tym od dwóch tygodni?

— Tak. Czemu pytasz?

Will przymknął oczy, a przez jego umysł przemknęła krótka fantazja, w której była dyrektor Smith-Hamilton, dwumetrowy rożen, ognisko i sos do grilla.

— Bez powodu. — Zmusił się do uśmiechu. — To co? Bierzemy się do wprowadzenia, sierżant Cameron?

— Jeśli jest pan wicedyrektorem, to musi się pan zwracać do mnie Jo.

— Pan? — Nie tego się spodziewał po porannym starciu.

— To, że jestem policjantką, nie oznacza, że nie mogę stosować się do hierarchii służbowej. A poza tym — wzruszyła ramionami — być może któregoś dnia sama zechcę dołączyć do Organizacji.

* * *

Obeszli cały budynek, od samej góry aż po parter. Odwiedzili zlokalizowane na dachu lądowiska dla śmigłowców; przespacerowali się po korytarzach na siódmym piętrze, gdzie znajdowały się pokoje szefostwa; zajrzeli do innych wicedyrektorów sekcji na szóstym piętrze; przewinęli się przez piąte, czwarte i trzecie piętro, gdzie rezydowali agenci specjalni; rzucili okiem na biura kadry niższego szczebla i stażystów umiejscowione na drugim i pierwszym piętrze; nie pominęli też położonej na parterze dyspozytorni; pogapili się na słynne obrazy wystawione w hallu, odbyli przechadzkę po departamencie prawnym, sali odpraw i strefach operacyjnych na poziomie minus jeden; zignorowali kantynę i strefę rekonstrukcyjną VR[1]; koniec końców zawędrowali na najniższy poziom budynku. Do kostnicy.

Willowi dość szybko spodobała się rola przewodnika. Sierżant Cameron była sympatyczna i pojętna, nie miała też oporów przed przyłączeniem się do niego, kiedy nabijał się z turystów szwendających się po parterze.

— Niczego sobie gmach — stwierdziła. — Bije na głowę tę rozklekotaną, wiktoriańską ruinę, w której pracuję.

— Centralny posterunek?

— Taak. Za jakie grzechy… To i sporadyczne wypady na plac Potworności, żeby skontrolować tamtejsze termity.

— Termity? — Zatrzymał się z ręką na klamce drzwi do kostnicy. — To przecież nie robactwo, tylko ludzie.

Uniosła podbródek.

— Nigdy nie brał pan udziału w strzelaninie na tym zadupiu, OK? Więc niech mnie pan nie poucza.

— Zamieszki wirtualne. Sherman House. Byliśmy tam trzy dni po ukończeniu Akademii.

— Och… — zaczerwieniła się.

— Odmawianie im człowieczeństwa nic nie pomoże, Jo. Możesz mi wierzyć. — Popchnął oszklone drzwi o podwójnej, barwionej szybie, otwierając drogę do recepcji prosektorium. Wkroczyli na lśniącą, marmurową podłogę, a ładny blondyn w obcisłym, niewiele skrywającym wdzianku z błyszczącej, sztucznej skóry podniósł głowę znad terminala i uśmiechnął się w ich kierunku.

— Wicedyrektor Hunter! — Recepcjonista zerwał się zza biurka, otwierając ramiona, jakby w oczekiwaniu na uścisk. — Jakże miło ponownie pana widzieć.

— Dzień dobry, Duncan. — Will obrócił się, by przedstawić sierżant Cameron, ale zamarł, kiedy zobaczył wyraz jej twarzy: drżące policzki i błyszczące oczy. Nieznacznie pociągała nosem. — Czy George jest u siebie?

Błyszczący młody człowiek skinął głową.

— Wychodził wcześniej, ale już wrócił. Czy mam go zawołać? Poprosić, żeby przyszedł się z panem spotkać?

— Nie trzeba, damy sobie radę. — Nie było mowy, by Will został tu z sierżant Cameron dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Szczególnie biorąc pod uwagę, że policjantka z trudem powstrzymywała się od śmiechu.

— Jezu, widział pan, co on na siebie włożył? — zapytała, kiedy już zasunęły się za nimi drzwi do kostnicy. — Nie widziałam takich świecących ciuchów od czasu, kiedy robiłam w obyczajówce!

Biorąc pod uwagę jadowicie zielone dziadostwo, które na sobie miała, była ostatnią osobą uprawnioną do krytyki.

Will poprowadził ją długim, antyseptycznym korytarzem ku drzwiom z napisem „PRZECHOWYWANIE i BADANIA”. Ktoś przykleił pod spodem obrazek, na którym widnieli garbus i szalony naukowiec na plaży, grający mózgiem w siatkówkę. Przy siatce siedział Frankenstein, a czubek jego głowy otwierał się jak kosz na śmieci z pokrywą uchylaną przez naciśnięcie dźwigni stopą. Na dole był napis: „IGOR MA WOLNE”. A w razie gdyby aluzja okazała się dla kogoś zbyt subtelna, słowo „IGOR” zostało przekreślone i zastąpione słowem „GEORGE”. Autorowi obrazka zaskakująco dobrze udało się uchwycić podobieństwo.

Patolog siedział na jednym z bloków sekcyjnych, popijając z kubka coś wypełniającego to zimne, okrągłe pomieszczenie słodkim, cytrynowo-miętowym zapachem. Na stojącym obok wózku z nierdzewnej stali leżał jego lunch, w momencie kiedy ruszyli w jego kierunku, George wpakował właśnie do ust plaster dietetycznego mięsa i zaczął wydawać z siebie odgłosy intensywnego przeżuwania.

— Miał być łabędź teriyaki — powiedział, a jego głos odbił się echem od metalowych ścian pomieszczenia — ale smakuje raczej jak stare skarpety. — Wciągnął kolejny plaster. — Kogo tu ze sobą prowadzisz?

— George, to sierżant Jo Cameron z wydziału dochodzeniowego. Przez jakiś czas będzie z nami pracować, pomoże nam połączyć siły z policją i skoordynować współpracę Organizacji i komendy miejskiej przy śledztwach.

— Istne zielone zjawisko… — Pucołowata twarz patologa rozciągnęła się w uśmiechu, przez co jego policzki nadęły się jak balony, a oczy skurczyły w maleńkie, pomarszczone szparki. Wyglądał jak kurduplowaty Budda na wakacjach. Wyciągnął rękę i ujął podawaną przez Jo do uścisku dłoń, przekręcając ją w ostatnim momencie, by złożyć na niej cmoknięcie. — Co taka cudowna osoba robi tutaj z panem Marudą? — Wyszczerzył zęby, najwyraźniej nie mając zamiaru puścić jej ręki.

Po twarzy sierżant Cameron przemknął wyraz niezdecydowania i Willowi zaświtała paskudna myśl, że policjantka zaraz przyłoży George’owi tak solidnie, że wypadną mu wszystkie zęby. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego dygnęła elegancko i zatrzepotała rzęsami.

— No wiesz… — obdarzyła patologa swoim najbardziej uwodzicielskim uśmiechem. — Czy w innym przypadku miałabym okazję poznać tak przystojnego mężczyznę jak ty?

George zachichotał i oblał się rumieńcem.

— Skończyliście już? — Will podszedł do terminala i wyświetlił plik dotyczący zmasakrowanych zwłok przywiezionych tego poranka z Sherman House. Światła przygasły i włączył się stary projektor hologramów: w powietrzu z trzaskiem zamajaczyły trójwymiarowe zdjęcia szczątków ofiary, podczas gdy długie, mechaniczne ramię taśmociągu obsługującego prosektorium sięgnęło po odpowiedni pojemnik z ciałem, wyjmując go z jednej z wnęk wypełniających ściany.

Jeden ze bloków sekcyjnych oderwał się ze szczękiem z podłogi, a ramię maszyny złożyło na nim metalową tubę, po czym cofnęło się z powrotem ku sufitowi, podczas gdy George, przyczłapawszy na miejsce, rozpiął poszczególne zaczepy. Rozległ się słaby odgłos dekompresji i pojemnik otwarł się na oścież, ukazując kolekcję bladożółtych szczątków, starannie ometkowanych i skategoryzowanych.

George zapomniał położyć ciemieniową część czaszki tam, gdzie się powinna znajdować, przez co paskudnie się prezentujące wnętrze głowy ofiary było całkiem odsłonięte.

— Ups. — Patolog wstawił owłosione denko z powrotem na miejsce i przymocował je za pomocą strzykawki z dermoklejem. — Panie i panowie, przedstawiam wam pana Allana Browna.

— Już go zidentyfikowałeś? — Will był pod wrażeniem. — Jak ci się to, do diabła, udało?

— Ach. — George chwycił się za nos, jego twarz zmarszczyła się w nagłym skurczu i rozległo się wybuchowe kichnięcie. Następnie wysmarkał się w swoją upapraną chusteczkę. — Pan Brown brał udział w programie PsychTech. A oni zachowują wszystkie dane: uzębienie, siatkówka, DNA… mają wszystko, czego zapragniesz.

PsychTech. Jezu, już samo to słowo sprawiało, że Will poczuł dławienie w gardle. Przełknął ślinę, ze zdziwieniem stwierdzając, że nagle zrobiło się mu gorąco.

Mały patolog zamachał ręką w stronę hologramu. Nic się nie wydarzyło, powtórzył to więc jeszcze dwukrotnie, zaklął, po czym przyskoczył do konsoli, wymierzył jej kopniaka i wcisnął kilka klawiszy. Tuż obok bloku sekcyjnego zamajaczyła postać nagiego dziecka, pojawiająca się i niknąca wśród trzasków zakłóceń. Niewielki, błękitny napis, unoszący się obok głowy dziecka, głosił: „ALLAN BROWN, LAT 5”. Obraz zatrzepotał, dziecko coraz bardziej rosło, kontur hologramu poszerzał się wraz z każdym kolejnym skanem. Ostatni slajd pokazywał Browna w wieku osiemnastu lat, na sześć lat przed tym, jak ktoś udekorował śmierdzący kibel jego wnętrznościami. Przeciętny, młody człowiek, którego czekały tylko ból i śmierć.

George wyciągnął z pojemnika przezroczysty, plastikowy worek. W środku znajdowała się duża, żelatynowo-szara, rozpoznawalna na pierwszy rzut oka gruda materii, zanurzona w żółtym płynie.

— Nie spodoba wam się, co wyciągnąłem z jego mózgu.

Will zmusił się do uśmiechu.

— Na pewno nic gorszego niż z jego żołądka.

— Zdziwisz się. — Ponownie pomachał dłonią w stronę wyświetlacza, tym razem z należytym skutkiem: w powietrzu pojawił się duży schemat mózgu ofiary, w jaskrawozielonym kolorze. W słabym świetle kostnicy jarzyły się w nim żółte i czerwone pasma. — Widzicie?

Will zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, na jakiej zasadzie poszczególne kolory odwzorowują neurochemiczne procesy. W całej swojej karierze nauczył się rozpoznawać dwa wzorce: jeden z nich stanowił znak rozpoznawczy seryjnych morderców; drugi był znacznie bardziej niebezpieczny. W tej chwili spoglądał na kombinację obydwu tych wzorców.

— Masz rację. Nie podoba mi się to.

— To nie wszystko. — George wyciągnął z kieszeni tablet i błyskawicznie wstukał w niego długi ciąg numerów. Obok Allana Browna zamajaczyła kolejna postać. Ten człowiek wyglądał jednak jak układanka, w której połowa kawałków gdzieś się zapodziała. — Pan Kevin McEwan przyjechał do nas przedwczoraj. Po całym jego mieszkaniu walały się kawałki jego rodziny. Żony i dwójki dzieci.

Rozbłysnął drugi hologram mózgu, przekształcając się powoli w przekrój poprzeczny. Brakowało w nim dużych fragmentów — zniknęła większość tylnej strony, gdzie powinien znajdować się pień mózgu — a brzegi narządu były poszarpane i postrzępione.

— W tym przypadku mamy do czynienia z innym poziomem aktywności płatów przedczołowych, ale reszta jest identyczna.

Sierżant Cameron gapiła się na zawieszone w powietrzu mózgi.

— Nie kapuję… Na co właściwie patrzymy?

Will wskazał na mózg po prawej.