Oczy Wojownika. Opowieść o fotografie Macieju Macierzyńskim - Anna Bimer - ebook

Oczy Wojownika. Opowieść o fotografie Macieju Macierzyńskim ebook

Bimer Anna

0,0

Opis

Po ludzku przejmująca opowieść o związku dwojga upartych marzycieli

Adam Michnik

Opowieść Anny Bimer o Macieju Macierzyńskim - o pracy fotoreportera, o wielkiej miłości, o wspólnym życiu, o chorobie i o śmierci. O WOJOWNIKU.

WOJOWNIK po raz pierwszy

Fotografia z protestów w centrum Warszawy w sierpniu 1982. To czas stanu wojennego. Na rogu wymarłych jak po wojnie atomowej Alei Jerozolimskich i ulicy Kruczej wóz opancerzony z armatką wodną na dachu i jeden człowiek. Z aparatem. Nie ucieka - przeciwnie, spokojnie wyciąga w stronę pojazdu pięść z uniesionym palcem środkowym. To Maciej Macierzyński

WOJOWNIK po raz drugi

Stowarzyszenie wojowników Kangi Yuha nawiązuje do tradycji historycznego stowarzyszenia Indian Lakotów. Najdłużej aspirującym do grona członków Kangi Yuha był uczestnik kilku najprawdziwszych współczesnych wojen. Taki paradoks. To Maciej Macierzyński

WOJOWNIK do końca

W rzeczywistości szpitalnej oddziału onkologii, gdzie czas odmierzają kolejne krople leków wtłaczanych w żyły, jako pacjent stał się Robin Hoodem. Nikt się nie czepiał, że biegał po oddziale w dżinsach i kurtce wojskowej. Nie było pretensji, że uciekł na wagary. Był jeszcze pełen życia. To Maciej Macierzyński

Znałem i lubiłem Maćka Macierzyńskiego, świetnego fotoreportera, który dokumentował epokę stanu wojennego i transformacji 1989 dla zachodnioeuropejskich oraz amerykańskich gazet i agencji. Opowieść Anny Bimer, partnerki i wielkiej miłości Maćka, traktuje o nim samym, o ich związku, o wspólnym życiu i o śmierci. Nie potrafię ocenić wartości literackich, nie jestem bowiem literaturoznawcą. Powiem po prostu: to jest opowieść po ludzku przejmująca o związku dwojga upartych marzycieli, o szczęściu i miłości, o cierpieniu i rozpaczy przynoszonych przez umieranie i śmierć najbliższej osoby. W tle tej opowieści poznajemy twarz transformacji i też mroczną twarz odzyskanej wolności. Ale ponad wszystko poznajemy potęgę miłości tych dwojga. To jest pomnik. Maciek otrzymał piękne pośmiertne upamiętnienie.

Adam Michnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Bimer

Oczy Wojownika. 

Opowieść o fotografie Macieju Macierzyńskim 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka 

Projekt graficzny, rysunki i skład: Adrian Partyka

Fotografie: okładka — fot. Andrzej Hrechorowicz 

s. 12-13, 21, 60, 63 — fot. z arch. Maciej Macierzyński/REPORTER 

s. 18 – fot. Jacek Barcz/FORUM 

s. 64, 66, 83, 88, 89, 90, 95, 96, 99, 101 — fot. Maciej Macierzyński/REUTERS 

s. 85, 86, 92, 100 — fot. Maciej Macierzyński/REPORTER 

s. 67, 72, 78, 91, 121, 122, 168-169 — archiwum prywatne Macieja Macierzyńskiego 

s. 104-105 — fot. Maciej Macierzyński 

s. 190-191 — fot. Taida Tarabuła

Grupa Wydawnicza Helion dołożyła należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem książki do druku nie odnaleziono autorów niektórych zdjęć, Grupa Wydawnicza Helion zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu się do Grupy Wydawniczej Helion.

Wydawnictwo HELION 

ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! 

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, 

zajrzyj pod adres http://editio.pl/user/opinie/oczywo_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-5983-3

Copyright © Helion 2019

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Umrzeć ze śmiechu raczej się nie da. Chyba że już po śmierci. Pewnie brakowało Ci tchu między wybuchami wesołości wywołanymi sceną, kiedy ksiądz, skropiwszy ziemię pod pochówek, wiał co sił, bo na cmentarzu rogatą duszę spotkał. Pewnie też bym się pokładała z rozbawienia. Gdyby nie chodziło o Twój pogrzeb.

Dzień ciepły, lecz nie upalny. Nie z gorąca zatem ten pośpiech. A tu wielebny swoje odprawił i wyplątawszy się z szat, zadarł sutannę do bladych łydek i popędził cmentarną aleją. Na wprost niego nadciągał orszak pogański: grupa indiańskich wojowników z twarzami i ciałami gołymi, ale pomalowanymi na czarno, jedynie z przepaskami na biodrach i w mokasynach na nogach, z pancerzami kostnymi na piersiach, w regaliach i ozdobach wojowników. W tym także w czapach bizonich. Z rogami!

„Jak zdobyłaś zgodę Kościoła?” — pytało mnie potem wiele osób, zaskoczonych charakterem tego misterium.

Nie zdobyłam, nie prosiłam o pozwolenie. Wydało mi się oczywiste, że pogrzeb to nie tylko pożegnanie ciała, ale także — a raczej zwłaszcza — ducha. A skoro duch niespokojny, to i ceremoniał brawurowy. W kościele było po bożemu: liturgia, tradycja, powaga. I aparat fotograficzny na sztalugach. Ale to za mało. Twój świat i Twoje życie miewały skrajnie odmienne tonacje: czasem czarno-białą, a czasem kolorową. Jak na fotografii.

Rozdział 1.

Jedni przychodzą na świat w czepku urodzeni, inni mają trzykrotnie owiniętą pępowinę wokół szyi. Jak ja. Dawno temu obiecałam sobie, że jeśli kiedyś zacznę, to od tego właśnie zdania. Nie mogłabym inaczej, bo myśl ta jest dziś jeszcze bardziej aktualna.

Nie zdążyłam przyrzec oficjalnie, że Cię nie opuszczę aż do…

Nie opuściłam.

Nigdy nie zapomnę, jak zmieniały się mapa i kolory Twojej twarzy… Jak bladły Twoje wargi, ciemniały oczodoły, gasły oczy, jak stygło Twoje życie. I jak w chwilę po ostatnim Twoim oddechu zalała mnie od głowy do palców stóp wyraźna fala energii, niczym przepływ prądu, który jednak nie pobudzenie niósł, a ciepło i odprężenie. Metafizyka? Nie tylko. Spocznij! — moje mięśnie, zmysły, moje życie przestały stać na straży Twoich. Zastygłeś na zawsze. Ja też zastygłam — na długi czas.

* * *

Wszystko działo się nieubłaganie szybko. W czasie choroby, ale i w całej naszej wspólnej historii. Czym są ledwie ponad dwa lata w skali życia ludzi koło pięćdziesiątki? Policzyłam — to raptem 870 dni, nocy, poranków i wieczorów ze wspólnym zasypianiem. Z czego tylko dwie trzecie przed diagnozą, a więc w spokoju. Czym mogą być takie dwa lata — jedynie dwa lata — dla dwójki dojrzałych bankrutów emocjonalnych, cudem trafiających na siebie na sam wielki finał? Szczęśliwym zrządzeniem losu? Kpiną losu? Były i są wszystkim, co najważniejsze.

Nawet dramat związany z chorobą i ze śmiercią ukochanego człowieka pozwala — jak się okazuje — odebrać niechcianą, lecz jednak ważną lekcję. Bycie przy Tobie w tych chwilach, bycie — na ile to możliwe — z Tobą traktuję nie tylko jako nasz wspólny ból i koszmar, ale także jako przywilej, jakim zostałam obdarzona. Mogłam zaobserwować fundamentalną przemianę, jaka dokonała się w Tobie na finiszu. Po czasie widzę wiele zmian we mnie. Patrzę dziś na wszystko z punktu widzenia mety. Straszne? Nie. Memento mori— to cenna i, wbrew pozorom, uwalniająca perspektywa. Znacznie szersza niż spostrzeżenie, że nie jest ważne, ile kto ma lat, liczy się, ile ich ma jeszcze przed sobą.

Pojęłam znaczenie powiedzenia: miłość jest wieczna. Zawsze będzie we mnie i dla mnie. Nie zdewaluuje się i nie wyczerpie. Ty umarłeś. Miłość trwa. Spoczywa w wielkim ogólnoświatowym depozycie bezcenności niematerialnych. Nieprzeliczalna na żadną walutę. Niepotrzebująca zabezpieczeń, szyfrów ani alarmów. Nijak niestrzeżona, bo nikt mi jej nie ukradnie. Mogę z niej czerpać tylko ja. Kiedy potrzebuję, jak chcę, jak potrafię. I choć nie mam Cię tutaj, JESTEŚ.

* * *

— Teraz to jest już tylko moja impreza, nawet nie twoja — wyszeptałeś mi w ostatnich dniach.

A tydzień wcześniej nieoczekiwanie zacząłeś opowiadać o nas w czasie przeszłym:

— Wiesz, jak lubiłem tu sobie z tobą siedzieć, na tym balkonie. Na kompletnym luzie. Nie musieliśmy niczego udawać ani przed sobą odgrywać. To pierwszy mój taki związek oparty na akceptacji, szczerości, na całkowitej prawdzie. Mogłem być w stu procentach sobą.

Miałam ściśnięte gardło. Dostałam właśnie najwspanialszy testament uczuciowo-duchowy. Ale testament. Nie stać mnie było na nic więcej poza lakonicznym potakiwaniem. Nie uniosłam tej chwili jak należy. Jak dziś myślę, że należało. Nie stać mnie było na spokojne pożegnanie, na opowiedzenie Ci bez łez, kim Ty byłeś dla mnie. A może wspominając o naszej wzajemnej szczerości, właśnie w tamtym momencie liczyłeś na nią najbardziej?

Umierający chcą rozmawiać o nieuniknionym. Najczęściej jednak nie ma do tego chętnych. I to dopiero musi być kwintesencja opuszczenia…

Czasu nie cofnę. Figura pozostanie niedomknięta. Nie opowiem mojej historii o Tobie i o nas, patrząc Ci w oczy. Nadrabiam to teraz.

WOJOWNIK PO RAZ PIERWSZY

Fot. z arch. Maciej Macierzyński/REPORTER

Rozdział 2.

Piątek jeszcze bardziej niż zwykle miał w sobie coś z obietnicy. Zostało kilka godzin do pięknego czerwcowego weekendu. Miasto, kraj i kontynent żyły energią Euro 2012. Siedziałam przy redakcyjnym komputerze, który oglądałeś potem w skupieniu, jakie towarzyszy obcowaniu z przedmiotami wyjątkowego znaczenia. Bezsprzecznie był to dla nas taki przedmiot; przetworzył pierwszy impuls — kilka kliknięć w klawiaturę.

Długo nie wierzyłam, że można się dobrać za pośrednictwem internetu, choć miałam tuż obok przykłady szczęśliwych par skomponowanych w ten właśnie sposób. Dziś młodsi poszli jeszcze dalej i już nie tylko nawiązują znajomości online, ale też wyznają sobie tak miłość. Tak Skype ułatwia im życie, choć właściwie — z naszego punktu widzenia — raczej je spłaszcza. Gdzie dla nas, pryków, namolnie łaszących się do losu o repetę z weselnego tortu, miłość z Messengera?

A jednak potrzeba matką kompromisu. Po śmierci ojca, a wcześniej zamknięciu poprzedniego związku, czułam, że moje życie się „zawiesiło”. Miałam też wyraźne przeczucie, że lada moment przydarzy mi się coś wyjątkowego. Wyszłam więc temu naprzeciw.

Twoje zdjęcie profilowe, na którym oczy zasłaniają przeciwsłoneczne okulary, model Matrix, nie mówiło o Tobie prawie nic. Ja napisałam o sobie niewiele poza tym, że „szukam partnera do spółki: my kontra reszta świata”. Potem okazało się, że słowa te bardzo do Ciebie przemówiły. Jednak do zawodów w konkurencji „dostrzeż mnie” wystartowaliśmy jako fotograf „bez oczu” i bardzo lakoniczna dziennikarka. Mogliśmy się przeoczyć. Nie po raz pierwszy zresztą, bo — jak się później okazało — wielokrotnie się już mijaliśmy, o włos.

* * *

Dzień leniwie człapał do upragnionego fajrantu. Ludzie rwali się do wypadów za miasto, na stadion, przed telewizory, do pubów. Na ulicach widać było kibiców z proporcami i flagami w dłoniach albo w koszulkach z orłem na piersi. Nie pamiętam, czy miałam plany na weekend. Ale ponieważ nie miałam planów na życie i najwyraźniej udzielił mi się podniosły, pełen oczekiwania na święto nastrój otoczenia, wczesnym popołudniem zajrzałam na swój profil — jakkolwiek by to brzmiało — randkowy. Wśród odwiedzających moją stronę zobaczyłam Ciebie. Obejrzałam Twoje zdjęcia i anons. Na początku nie spodobała mi się wystylizowana sesja na motorze. Narcyz — pomyślałam i poklikałam dalej. Ale oglądając fotografie ponownie, skupiłam uwagę na tej, na której nie chowasz się za ciemnymi szkłami. Siedzisz przy stoliku, przy kawie, z papierosem, w podkoszulku, z widocznym tatuażem na ramieniu. Rozmawiasz z kimś żywo, o czym świadczy mimika i gestykulacja. Na tym zdjęciu zobaczyłam człowieka, któremu najwyraźniej o coś chodzi, który mówi z pasją, prawdopodobnie niejedno przeżył, ale dobrze mu z oczu patrzy. Człowieka, którego zaczęłam być ciekawa.

Wysłałam ikonkę z uśmiechem. W niespełna godzinę przyszła odpowiedź: „O, miło mi”. Jeszcze przed obiadem usłyszałam Cię przez telefon, bo po wymianie kilku maili zaproponowałeś, żebyśmy lepiej pogadali po ludzku. Pamiętam dokładnie, jak rzuciłam do siedzącej obok Małgosi: „Dobrze się składa, zaraz się przekonamy, czy pan ma kindersztubę: poda swój numer telefonu czy sprytnie zadba o swoją nieosiągalność”. Podałeś. Żeby zadzwonić, poszłam do pustego akurat pokoju z widokiem na dawne podwóreczko ks. Twardowskiego, położone na tyłach kościoła Wizytek. Patrzyłam na bujnie kwitnące drzewa w ogrodzie sióstr, niemal czułam zapach akacji. Zawieszałam wzrok na starym murze klasztornym, oświetlonym w słońcu, a na dalszym planie widziałam czarny budynek starej zabytkowej Kalwarii. Chętnie wsłuchiwałam się w Twój ciepły, kojący głos, jak to się mówi: miły dla ucha.

Pierwsza wymiana zdań obcych sobie ludzi jest najbardziej chyba żmudną, często żenującą, a zarazem decydującą czynnością w całym procesie układania sobie życia online. Czasem oznacza to wielki mozół. Jak na te okoliczności, nasza rozmowa się kleiła. Była owocna, mimo — a może właśnie dlatego — że przypominała dziecięcy, niezmącony żadną wyrafinowaną strategią wzajemnych podchodów, prosty, szczery zwiad. Absolutnie nie w duchu biznesowo konkretnej gry wstępnej, występującej w tego typu portalach, gdzie tekst w stylu: „Co mi zaproponujesz, pocieszko?” jest szczytem wyrafinowania.

— Profesjonalna ta twoja sesja — powiedziałam uprzejmie.

— Aaa, to kolega fotografował, głównie motor.

— Kolega fotograf?

— Tak.

— To może znam?

— A masz coś wspólnego z fotografią?

— Z prasą.

— O.

— A ty?

— A ja? Jestem, to znaczy do niedawna byłem aktywnym fotoreporterem. Nie, przepraszam, byłem i jestem fotografem. Zawsze nim będę, przynajmniej mentalnie. Powiesz, czym się zajmujesz?

— Piszę, redaguję.

— Może cię znam? — Byłeś zaintrygowany, podobnie jak ja.

Z dalszej rozmowy dowiedziałam się o Twoim dorobku niewiele więcej. Bo — jak się potem przekonałam — nie widziałeś powodu, by stawiać się w roli weterana wojennego. Może w głębi duszy uważałeś, że inni mają do tego większe prawo. Na szczęście jest internet! Przekopałam się więc trochę przez Twoją drogę zawodową i natychmiast zaostrzył mi się apetyt.

Maciej Macierzyński—fotoreporter. Współpracownik „Time Magazine” iwieloletni korespondent Agencji Reutera. Relacjonował wydarzenia wPolsce od strajków ’80 roku, poprzez stan wojenny, do Okrągłego Stołu. Następnie był korespondentem wojennym Agencji Reutera, m.in. wRumunii iBośni. Dokumentował także sytuację wojenną wIraku(…)— przeczytałam.

Maciej Macierzyński, fotoreporter Agencji Reutera, podczas niezależnego pochodu pierwszomajowego, zorganizowanego przez Solidarność, który zakończył się przedwyborczym wiecem solidarnościowych kandydatów do Sejmu i Senatu. Warszawa, 1.05.1989 r. Fot. Jacek Barcz / FORUM

Natrafiłam na link: fototapeta.art.pl/fti-kpfp-w99.html, kierujący do artykułu napisanego z okazji Konkursu Polskiej Fotografii Prasowej. Byłeś jednym z członków jury, któremu przewodniczył sam Tadeusz Rolke.

Z roku 2003 pochodził artykuł Ofiary amerykańskiego ostrzału. Dwóch dziennikarzy zaginęło, a trzech zostało rannych po strzelaninie w Bagdadzie. Jednym z zabitych był mieszkający w Warszawie dziennikarz Agencji Reutera, 35-letni Taras Procjuk. „Dlaczego spotyka to tak ciepłych, pogodnych ludzi?” — nie mogłeś się z tym pogodzić, opowiadając o koledze na łamach gazety.

Skóra mi ścierpła, bo przyszło mi na myśl, czy i Ty się narażałeś. Odpowiedź zawierał kolejny tekst, czyli wywiad z Tobą pt. Fotoreporterzy są oczami świata. Padły w nim takie słowa:

— Praca fotoreportera bywa nie tylko ekscytująca, ale wręcz niebezpieczna.

— Kiedyś doświadczyłem tego na lotnisku wTuzli. Miały przylecieć helikoptery ze Srebrenicy. Najpierw czekałem wsamochodzie, ale minęła pierwsza godzina, druga, wkońcu trzecia. Wyszedłem. Nieopodal zobaczyłem pieniek, podszedłem do niego, usiadłem izapaliłem papierosa. Nagle jakiś przerażony żołnierz zaczął krzyczeć do mnie, żebym uważał, bo jestem… na polu minowym! Boże, jak bardzo chciałem sobie przypomnieć te pięć kroków, które wcześniej zrobiłem! Do tej pory robi mi się zimno igorąco na to wspomnienie.

Fot. zarch. Maciej Macierzyński/REPORTER

Mnie w tym momencie również skoczyła adrenalina. Gdyby jedynym warunkiem zakochania się było imponujące CV, zdobyłbyś mnie już w tamtym momencie. W świecie dziennikarskim, czyli moim świecie, korespondent wojenny to członek bardzo elitarnej jednostki, komandos dziennikarstwa, snajper fotografii. Dożywotnio. Nawet jeśli obecnie nieaktywny.

Przed wyjściem z redakcji opowiedziałam, jaki traf zrządził, że przez internet poznałam kogoś interesującego, w dodatku z naszej branży. Kaśka podeszła do mnie, zerknęła na zdjęcia na monitorze i powiedziała:

— Ja go znam! Nie pamiętam skąd, ale go znam. Na pewno.

Była 16.30. W tym momencie — patrząc z dzisiejszej perspektywy — moje życie weszło w ostry zakręt.

* * *

Jeszcze nie unosiłam się pięć centymetrów nad ziemią. Ostatnie „randki” zapoznawcze z trzema panami z portalu — pierwsze i ostatnie — nastrajały sceptycznie. Nie byli beznadziejni, raczej skomplikowani. Ale jacy niby mają być dorośli ludzie z nieudaną przeszłością, licznymi obrażeniami „wewnętrznymi” i wątłą wiarą w przyszłość? Poza tym, świadoma własnych błędów i wypaczeń, zastanawiałam się, jaki Ty nosisz w sobie błąd. Byłam podejrzliwa. Chciałam być rozważna.

Mimo powziętej decyzji o zachowaniu ostrożności ucieszyłam się z Twojego wieczornego telefonu. Ty też, zwłaszcza od momentu, kiedy powiedziałam, że Kasia Cię rozpoznała.

— Znam Katarzynę M. — potwierdziłeś. — Z sejmu. Przemycała mnie w samochodzie, żebym obfotografował jakąś zamkniętą uroczystość, chyba bankiet. Nie pamiętam dokładnie, co to było, wiem tylko, że jechałem w bagażniku. Ale… czy to znaczy, że rozmawiałyście o mnie?

— I nawet oglądałyśmy twoje zdjęcia.

— Naprawdę? Ojej, no to bardzo mi miło — powiedziałeś aksamitnie, z uroczym bezwstydnym zawstydzeniem.

Nie zamierzałeś kryć się z emocjami, niczego taić ani udawać. Retusz — to nie Ty. I to też mnie urzekało. Śmiało szedłeś po swoje, wychodząc z założenia, że w naszym wieku „szkoda czasu na pierdoły”. Nie od razu, ale przyjęłam te warunki. Byliśmy wobec siebie — jak na tę pierwszą fazę zwyczajowego makijażu intelektualnego — szczerzy i spontaniczni. Dlaczego mogliśmy śmiało sobie na to pozwolić? Każdy, kto ma choćby drobne doświadczenie w dziedzinie kontaktów zapoczątkowanych przez internet, wie, że jeden wspólny znajomy rozpoznany na samym starcie znajomości to skarb. To świadek koronny dla obu stron, posłaniec z listem uwierzytelniającym w garści. Znalezienie odniesienia do świata realnego zwolniło nas z nadmiernej powściągliwości. Zapaliło zielone światło, dało przepustkę, wbiło wizę wjazdową do paszportu.

Niebawem okazało się, że mamy znacznie więcej wspólnych znajomych, że moja przyjaciółka była kiedyś narzeczoną Twojego przyjaciela, więc dobrze się znacie, Twoja sąsiadka była dziewczyną mojego kuzyna. Wreszcie — że wielokrotnie bywaliśmy w tych samych miejscach, na tych samych uroczystościach, jak pogrzeb ks. Jerzego Popiełuszki, imprezach, jak koncert Joan Baez w fabryce w Ursusie, a kilka lat potem oboje relacjonowaliśmy dla swoich ówczesnych tytułów te same wydarzenia, na przykład wizytę Billa Clintona w Polsce. Z czasem doszliśmy do tego, że pracowałeś w tej samej redakcji co mój były mąż, tylko ciut później niż on, a nawet że my oboje pracowaliśmy w jednym budynku (Rainbow Center — dawny PDT na Pradze), który mieścił różne redakcje na różnych piętrach. Parafrazując wiersz noblistki, można by powiedzieć: te same windy, te same schody… Kto wie, może nawet w barku na półpiętrze siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach? Może nawet stykając się plecami?

Rozdział 3.

Jutro nie umiera nigdy. Niestety. To właśnie przychodzi na myśl, kiedy trzeba się obudzić nazajutrz po Najgorszym. Wychodzi się z mętnego, podszytego lekami snu i z niewyobrażalną siłą wciska się w człowieka jak sopel lodu świadomość tego straszliwego: NIE MA.

Obok łóżka stoi to drugie, z hospicjum, w którym leżałeś dopiero co… Tylko że „dopiero co” znaczy w tym przypadku: nieosiągalnie dawno, w nieodwracalności. Nic nie będzie jak dotąd, jak wczoraj, jak ledwie kilka godzin wcześniej. Nigdy.

Już rozumiem tę „wariatkę”, o której ktoś kiedyś opowiadał, że postanowiła odkopać z grobu ukochanego kota. Najchętniej pobiegłabym do kostnicy, żeby siąść przy Tobie, zobaczyć Cię, dotknąć, przytulić, dopilnować, być z Tobą. To niedaleko. Twoje ciało leży w chłodni zakładu pogrzebowego zlokalizowanego w linii prostej najwyżej z kilometr od domu. A ja próbuję się pocieszyć tym spostrzeżeniem jako fatamorganą bliskości. I choć kilka godzin później trafiam do zakładu, żeby zamówić co trzeba do pochówku, w ostatniej chwili powstrzymuję się przed zgłoszeniem prośby, żeby pozwolili mi pójść do Twojego ciała. Ale potrzeba gdzieś w środku kwili. Przecież moje miejsce jest przy Tobie!

Nie pamiętam, jaki impuls skłonił mnie, by wstać z łóżka. Przytuliłam psa anemicznie merdającego ogonem i wbijającego we mnie spłoszone spojrzenie. Powlokłam się na balkon z papierosem i laptopem, w którym natychmiast odszukałam Twoje zdjęcie. Uśmiechałeś się do mnie i patrzyłeś z monitora. Nieruchomo. Ale jednak.

Zadzwonił Czarek, który ledwie kilka godzin wcześniej stąd wyszedł, po tym jak zabrali Ciebie. Powiedział, że agencja już podała wiadomość. Google przekierował mnie do Facebooka. A tam coś niespodziewanego: świat wirtualny już wiedział, Agencja Reporter poinformowała oficjalnie, że „dziś w nocy zmarł (…)”, i nastąpiło poruszenie: „Nie wierzę!”, „Bardzo przykro”, „Smutek i żal”, „Brak słów”, „R.I.P.”. I komentarze bardzo osobiste: „Dziękuję, że mogłem Ciebie poznać” (od Maksymiliana), „Maciek? A ja się w nim tak kochałam, jak miałam 13, 14 lat” (Maryla), „Odszedł dobry, fajny Człowiek. Świat się skurczył” (Anna)…

„Miał bardzo często pod górkę, ale zawsze porażał swoim optymizmem” — napisał Jacek. A Dobrochna: „Był optymistą, ale też wpadał w głębokie doły. Gonił za swoim marzeniem”.

Te słowa wlały kroplę ciepła w serce. Nie widziałam Cię nigdy zdołowanego. Może więc faktycznie nasze spotkanie było ukojeniem? A jeśli tak, to wszystko ma inny wymiar. Ma jakiś sens. Pamiętasz? Wtulona w Twoje ramiona powiedziałam kiedyś, że teraz mogłabym spokojnie umrzeć: spełniona, ukochana. Zbeształeś mnie za śmiercionośne gadanie. Ale doskonale rozumiałeś znaczenie tych słów.

Z każdą godziną, kiedy wiadomość zaczęła się roznosić, ludzie wrzucali coraz więcej Twoich zdjęć z różnych okresów i lat. Zobaczyłam, jak wyglądałeś jako nastolatek i w początkach pracy, na wakacjach z poprzednią rodziną, na Indian Weeku. Na wojnie… Ty z aparatem, stojący na masce samochodu, Ty z żołnierzem na tle czołgu, Ty wygłupiający się z córką Agatą w Kanadzie, Ty przy ważnych osobistościach, ziewający podczas nudnej roboty w sejmie i śpiący przed drzwiami mieszkania Wałęsów.

Bliscy przekazują te posty dalej i dalej. Uzupełniają je, komentują. Już wiem, że teraz zacznę Cię poznawać od początku, z opowieści innych. I że nie zamknę Twojej profilowej strony. Facebook — prawie przez nas kontestowany — a pomyśl: współczesny wymiar non omnis moriar.

* * *

Człowiek wrażliwy bywa egzaltowany. I choć to nieco żenujące, tak właśnie jest. Patos i górnolotność wymykają się spod kontroli wstydliwie, bo podlegają powszechnemu ściganiu. Nie godzi się roztkliwiać ani nadużywać wielkich słów. Tylko jak mówić o momencie tak istotnym jak ułamek sekundy, który dzieli życie od nieżycia? Cynicznie: był — nie ma? A może lepiej tak jak Ty po śmierci Zombiego: „Mój przyjaciel pobiegł do psiego raju. Potem było NIC”? „Nic” znaczy mniej, czyli więcej niż „pustka”. Lecz stęka jakimś niepokojąco bezdusznym echem, jak pogłos opróżnianego kontenera. Wolę myśleć, że życie nie znosi próżni i pustki. Życie po życiu zwłaszcza.

A tymczasem śmierć najbliższych oznacza dla tych, co zostają, podwójne osamotnienie. Bo śmierć to współczesne tabu. Z kim dzielić — w dłuższej perspektywie — takie (nomen omen dołujące) przeżycie, skoro problem zaczyna się już na poziomie werbalnym? Mało czego tak nie chcemy nazywać po imieniu jak umierania. „Odszedł” — mówimy. Albo: „Jest po tamtej stronie”. Eufemizmy, które mają izolować. Jak od porażenia prądem. Chcemy się tak separować, przynajmniej dopóki się da, dokąd nie uderzy bezpośrednio w nas. Aż walnie z całą siłą.