PS Rzucam ci wyzwanie! Postscriptum #3 - Winter Renshaw - ebook + audiobook

PS Rzucam ci wyzwanie! Postscriptum #3 ebook i audiobook

Renshaw Winter

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Aerin Keane uważano za jedną z najlepszych konsjerżek w Stanach. Była idealnie zorganizowaną perfekcjonistką. Słowem - doskonała asystentka dla wyjątkowo wymagających i drobiazgowych osób. Jej usługi nie były tanie, a ona mogła przebierać w ofertach. Kiedy jednak otrzymała propozycję pracy z kilkunastokrotnie wyższą pensją niż zwykle, niemal od razu zdecydowała się ją przyjąć.

Tę niezwykłą ofertę złożył Calder Welles, miliarder i budowniczy imperium. Był śmiertelnie chory, potrzebował następcy, a następca - dobrej asystentki, która pomogłaby mu w nowych obowiązkach. Jednak Calder Junior, zmuszony do przejęcia firmy, nie chciał mieć nic wspólnego z zatrudnioną przez ojca konsjerżką. Nienawidził go, nie znosił korporacyjnych układów i chciał jak najszybciej powrócić do swojego wygodnego życia - wolnego od większych trosk i jakichkolwiek zobowiązań.

Pedantyczna Aerin wzbudzała w nim mieszane uczucia. Była mu zwyczajnie potrzebna, poza tym... pociągała go jak mało która kobieta. Tyle że jej tupet, temperament i bezpośredniość były nie do przyjęcia. Bardzo chciał utrzeć jej nosa. Ale jeszcze bardziej - przestać o niej myśleć. Dziewczyna co rusz rzucała mu wyzwanie.

Aerin wcale nie było łatwiej. Wysoki, przystojny Calder bywał czarujący, ale za moment potrafił zamienić się w aroganckiego dupka. Podobał jej się, choć jednocześnie go nie znosiła. Pożądała go, jednak nawet gorący seks z nim był pełen złości. Calder, piękny jak grecki bóg, każdym swoim gestem rzucał jej wyzwanie...

Jeśli nie masz serca, nikt ci go nie złamie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 24 min

Lektor: Czyta: Diana Giurow

Oceny
4,1 (13 ocen)
8
0
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Z braku laku…

WTF? Zapowiadała się jako najlepsza z całej trójki, bo początek mega mnie zaciekawił i główna bohaterka miała ciekawy zawód. Ale w pewnym momencie albo ja przespałam jakieś ważne wydarzenie albo autorka się zapomniała, bo w jednym rozdziale się nienawidzą, w następnym już że sobą sypiają, a ja w ogóle nie wiem, skąd to się wzięło, brakuje mi jakiejś podstawy tego związku. Od tego momentu straciłam zainteresowanie, bo było to dla mnie zwyczajnie bez sensu.
00
Panda_to_ja

Z braku laku…

Sama treść jest ok, ale tłumaczenie to mordęga... Wiele zwrotów jest przetłumaczonych z angielskiego tak że tracą swój sens... Zdecydowanie nie dla mnie.
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Rom81

Nie oderwiesz się od lektury

co za książka gorrraco polecam wspaniała przeczytałam wszystkie 3 i są mega fajne polecam autorce gratulacje
00
Hakushaku

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Winter Renshaw

PS Rzucam ci wyzwanie!

Postscriptum #3.

Tytuł oryginału: P.S. I Dare You (P.S. #3)

Tłumaczenie: Olgierd Maj

ISBN: 978-83-283-6880-4

P.S. I DARE YOU © 2018 by Winter Renshaw

Polish edition copyright © 2021 by Helion SA All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

http://editio.pl/user/opinie/psrzu3_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

HELION SA

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla Ciebie. Tak, Ciebie. ☺

1

Aerin

— Z całym szacunkiem, panie Welles, nie jestem pewna, czy rozumiem zakres naszej umowy. — Siedzę z wyprostowanymi plecami, krzyżując nogi w kolanach i składając dłonie na podołku, mimo że rozmawiamy za pośrednictwem FaceTime’a i mój rozmówca nie widzi niczego poza moją twarzą i ramionami okrytymi sweterkiem. Pięciostronicowa umowa, którą jego asystentka wysłała mi e-mailem dziś rano, leży ułożona równiutko po mojej prawej stronie. — Mam świadczyć usługi konsjerżki dla pańskiego syna? A czym dokładnie on się zajmuje? Próbuję po prostu ustalić, jakiego rodzaju usługi miałabym zapewnić.

Poprzedniego wieczoru spędziłam godziny na wyszukiwaniu w internecie informacji na temat Caldera Wellesa i jego dwudziestoośmioletniego syna Caldera Wellesa II. W pewnym momencie miałam w przeglądarce otwartych chyba ze trzydzieści zakładek.

Według bardzo godnego zaufania źródła, jakim jest Wikipedia, starszy Calder Welles jest prezesem koncernu technologicznego WellesTech oraz właścicielem sieci informacyjnej i jednego z najbardziej popularnych serwisów z filmami na żądanie.

A jego tajemniczy syn? Jedynym śladem jego istnienia w internecie jest kilka linijek w biografii jego ojca na stronie internetowej WellesTech. Równie dobrze mógłby być zmyślony. Nie udało mi się znaleźć ani jednego jego zdjęcia, które po pierwsze zostałoby zrobione niedawno, po drugie — było wyraźne.

Ma atramentowoczarne włosy.

Tyle udało mi się dowiedzieć po spędzeniu bitych dwóch godzin na wyszukiwaniu informacji na jego temat.

Pan Welles pochyla się do przodu na swoim krześle o rdzawym kolorze i odchrząkuje.

— Mój syn… jest wolnym duchem. Bywa bardzo… trudny w kontaktach, mówiąc delikatnie.

Nadal nie rozumiem.

— Czy pracuje u pana? W WellesTech?

Znam odpowiedź. Ze spisu pracowników WellesTech wynika, że jedyny Calder Welles, który tam pracuje, właśnie ze mną rozmawia.

Kąciki jego ust unoszą się właśnie, ukazując nazbyt idealny uśmiech, który kontrastuje z jego ogorzałą, pomarszczoną skórą.

Licówki.

To muszą być licówki.

— Niezupełnie — odpowiada z cichym chichotem, który po chwili przechodzi w kaszel. — Ale taki jest cel. Po to właśnie panią zatrudniam.

Nie zgodziłam się jeszcze na podpisanie umowy, ale nie zamierzam o tym wspominać w tej chwili.

W ciągu ostatnich trzech lat pracowałam jako konsjerżka dla kierowników z Doliny Krzemowej, prezesów z listy Fortune 500, hollywoodzkiego celebryty, jak również dla gospodyń domowych z Hrabstwa Orange. Moich klientów różniło nierzadko zarówno pochodzenie, jak i typ osobowości, jednak wszyscy mieli jedną cechę wspólną: potrzebowali moich usług. Mieli dla mnie pracę. Zatrudniali mnie, żeby ich chaotyczne, gorączkowe życie stało się łatwiejsze. Wszyscy moi pracodawcy wiedzieli, że od momentu zatrudnienia mnie nie muszą się niczym martwić. Potrafię się sama zorganizować. Jeśli potrzebuję odpowiedzi na jakieś pytanie, potrafię ją znaleźć, nie zawracając nikomu głowy. Jestem zaradna i potrafię działać błyskawicznie. Jestem najlepiej zorganizowaną i najbardziej odpowiedzialną kobietą, jaką przyjdzie im w życiu poznać.

Mówi się o mnie, że jestem idealną asystentką dla osób z obsesją na punkcie kontrolowania wszystkiego i już choćby z tego powodu lista klientów oczekujących na moje usługi jest długa na kilometry.

— W przyszłym roku zamierzam zrezygnować z pracy — mówi, unosząc poznaczoną żyłami pięść do cienkich ust. Jego oddech staje się świszczący, w końcu sięga po stojącą przed nim wysoką szklankę z wodą. — Chciałbym do tego czasu uporządkować sprawy, że tak powiem.

— A więc on ma przejąć firmę, a pan zatrudnia mnie, żeby ułatwić mu życie w czasie, gdy będzie go pan szkolił? — pytam, z trudem powstrzymując się przed ułożeniem ołówków i długopisów w kubku według kolorów i grubości. Zamiast tego przesuwam kubek za monitor.

Co z oczu, to i z serca.

To się sprawdza za każdym razem.

— Nie zgadza się na to. Jeszcze nie — wyjaśnia pan Welles. — Powiedzmy, że ze sobą nie rozmawiamy.

Chyba oszalał.

Ten człowiek ma nierówno pod sufitem.

I powinnam to wiedzieć już po przeczytaniu jego biografii w Wikipedii. Pan Welles był żonaty cztery razy, ma jedenaście domów rozsianych po całym świecie, flotę starych włoskich samochodów sportowych, olbrzymi jacht o nazwie My Way, iPhone’a z dwudziestoczterokaratowego złota i kosmyk włosów Elvisa Presleya. Oczywiste jest, że wydaje mu się, iż będzie mógł przekupić swojego syna, żeby przejął jego firmę, dając mu do dyspozycji osobistą konsjerżkę.

To ma sens… jeśli brakuje ci paru klepek.

— Przykro mi, panie Welles — mówię człowiekowi przyzwyczajonemu, że zawsze dostaje to, czego chce. — Nie jestem pewna, czy jestem tym, kogo pan szuka.

Gdyby dokładnie przeczytał moje CV, wiedziałby o tym.

Świadczę usługi asystentki dla wyjątkowo wymagających i drobiazgowych typów. Załatwiam sprawy, porządkuję szafy, opracowuję plany podróży, koordynuję projekty, wyprowadzam psy, płacę rachunki, robię zakupy, umawiam wizyty w spa. Zdarzyło mi się nawet robić masaż stóp, piec bezpieczne dla alergików ciasteczka na szkolne kiermasze, a raz poleciałam prywatnym odrzutowcem do Paryża, aby odebrać robioną na zamówienie dla żony senatora torebkę Birkin. Moja praca nie jest ze swojej natury niczym prestiżowym ani olśniewającym, ale jestem dobra w tym, co robię. A raczej: jestem świetna w tym, co robię.

Ale praca dla ekscentrycznego miliardera, żeby pomagać jego synowi w… właściwie nadal nie wiem, w czym — tego jeszcze nie było. Syn najwyraźniej ani nie pragnie, ani nie potrzebuje moich usług i wolałabym robić coś produktywnego dla kogoś innego, niż snuć się za kimś niczym niechciany pies w oczekiwaniu na kość.

— Oczywiście, że tak. — Jego pierś wydyma się, a usta wyginają ku dołowi. Uraziłam go.

— Jestem pewna, że w Nowym Jorku są tysiące doskonałych asystentek — stwierdzam, zerkając na ścienny zegar. Mam umówione jeszcze trzy rozmowy na FaceTimie i całą skrzynkę wiadomości, na które muszę odpowiedzieć. Liczba trzydzieści osiem w niewielkim czerwonym kółeczku niemal wrzeszczy, że powinnam się nimi zająć jak najszybciej.

— Słyszałem, że jest pani najlepsza. — Ściąga brwi.

Moje ego mruczy jak zadowolony kotek, ale nie daję nic po sobie poznać.

— Doceniam to, że starannie dobiera pan współpracowników, panie Welles, ale obawiam się, że mam listę oczekujących i na tym etapie kariery bardzo rozważnie muszę dobierać swoje zobowiązania.

— Sto tysięcy dolarów miesięcznie — proponuje.

Gdybym miała w ustach kawę, to oplułabym w tym momencie monitor. To ponad cztery razy więcej, niż wynosi moja normalna stawka.

Chyba naprawdę stracił rozum.

Przez dłuższą chwilę nic nie mówię, zbyt zajęta rozważaniami, co mogłabym zrobić, mając takie pieniądze. Moja pożyczka studencka? Spłacona. Zaliczka na mieszkanie? Załatwione. Porządne wakacje? Kostaryko, nadchodzę.

— Trzysta tysięcy — odzywa się znowu, najwyraźniej błędnie interpretując moje pełne osłupienia milczenie.

— Panie Welles…

— Pani Keane — przerywa mi. — Może powinienem wyrazić się jaśniej. Umieram. Nie zostało mi wiele czasu. Mój syn nie chce ze mną rozmawiać. Potrzebuję pośrednika. Kogoś, kto pomoże mi do niego dotrzeć.

Tego się obawiałam…

— Przykro mi to słyszeć, panie Welles. Proszę wybaczyć, że pytam, ale skoro panowie nie rozmawiają ze sobą, skąd założenie, że pański syn potrzebuje konsjerżki lub w ogóle chciałby ją mieć? — pytam. W myślach już wyobrażam sobie, jak odrzucam inne propozycje, wskakuję w samolot do Nowego Jorku, po czym Calder Welles Drugi śmieje mi się w twarz i odmawia skorzystania z moich usług.

Miałby pełne prawo tak postąpić.

— To już moje zmartwienie, pani Keane. — Unosi podbródek i poprawia krawat w szmaragdowe paski. — A więc co pani powie? Trzysta tysięcy za miesiąc?

— A co, jeśli nie będę potrzebna przez cały miesiąc? — pytam.

— Dostanie pani tyle samo, niezależnie od tego, czy przepracuje pani jeden dzień, czy trzydzieści.

Nie mogłabym odrzucić takiej oferty, choćbym chciała.

Oblizuję wargi, prostuję się odrobinę na krześle, nabieram powietrza w płuca, po czym je wypuszczam.

— Dobrze, panie Welles — oznajmiam. — Przyjmuję pańską ofertę.

Moja dotychczasowa kariera przebiegała bez zarzutu, co przyczyniło się do pochlebnych opinii i zawodowego sukcesu w ostatnich latach.

Jestem perfekcjonistką i pracoholiczką, która nigdy nie popełnia błędów.

Ale coś mi mówi, że… to może się wkrótce zmienić.

2

Calder

— Telefon ci dzwoni — słyszę przy uchu kobiecy głos, po czym czuję, jak delikatne ramię wyślizguje się spod mojego. Chwilę później czyjś nos trąca zagłębienie na mojej szyi. Czuję ciepły, delikatny oddech na skórze ramienia.

Zwykle udaje mi się bez problemu odsiewać kobiety bluszcze, ale najwyraźniej wczoraj wieczorem nie byłem w formie.

— Skarbie, ktoś do ciebie dzwoni — szepcze mi do ucha. Wzdrygam się.

Skarbie?

Poznaliśmy się wczoraj.

Już prawie otwieram usta, żeby powiedzieć „Nigdy więcej tak do mnie nie mów”, jednak jej dłoń zsuwa się po mojej klatce piersiowej i chwilę później jej szczupłe długie palce obejmują mój członek w porannym wzwodzie.

— Mam go dla ciebie wyciszyć?

Wyczuwam w jej cichym głosie łobuzerski uśmiech i chociaż nie jestem fanem odgrzewania resztek z kolacji, teraz jednak znajduję się w dość niezręcznej sytuacji.

— Powinienem odebrać. Czekam na ważny telefon — kłamię. Jej ciepła dłoń puszcza mojego kutasa i dziewczyna przesuwa się z powrotem na swoją stronę olbrzymiego łóżka. W półmroku widzę kątem oka, jak naciąga kołdrę na siebie i wtyka ją sobie pod pachy niczym ręcznik.

A więc teraz zgrywa się na wstydliwą?

Sięgam po telefon i odwracam go, żeby sprawdzić, kto u diabła dzwoni do mnie o szóstej dwadzieścia jeden rano, jednak na ekranie zamiast numeru widzę coś innego.

Dwa słowa.

Wypisane wielkimi literami.

NIE ODBIERAJ!

Dziewczyna, która siedzi w moim łóżku, obserwuje mnie. Nasze spojrzenia krzyżują się na moment, nim odwróci wzrok. Jestem pewny, że zżera ją ciekawość. Kobiety takie są, zwłaszcza gdy przyszło im już posmakować nadziei w formie wielokrotnych orgazmów i poświęcanej im seksualnej uwagi. Prawdopodobnie zastanawia się, kto może być tak ważny, że zrezygnowałem z kolejnej rundy z jej idealnymi, sterczącymi piersiami w rozmiarze C i ustami Angeliny Jolie.

Nie mogę zaprzeczyć, że wczoraj wieczorem była między nami silna chemia, ale byłaby idiotką, gdyby sądziła, że może być dla mnie kimkolwiek więcej niż inne kobiety, którymi się raczyłem w moim życiu.

Wbrew sobie i dlatego, że już zobowiązałem się wobec mojej towarzyszki do odebrania — przesuwam kciukiem zielone kółko na ekranie i biorę głęboki oddech.

— Słucham — mówię cierpko do słuchawki chwilę później.

— Calder? — słyszę kobiecy głos.

Nie tego się spodziewałem.

— Kto mówi? — Zerkam jeszcze raz na wyświetlacz, zastanawiając się, czy wcześniej tylko wyobraziłem sobie te dwa słowa na ekranie.

— Marta — mówi, a w jej głosie pobrzmiewa jakby pytanie. — Marta McDaniel.

Och.

Jasne.

To asystentka mojego ojca.

Widywałem jej nazwisko na listach, które od niego dostawałem. Kto dyktuje sekretarce osobistą korespondencję?

Calder Welles senior. Oto kto.

Odsuwam słuchawkę od ucha, walcząc z pokusą, żeby wcisnąć czerwony guzik i natychmiast zakończyć te męczarnie dla nas obojga.

Nie rozmawiałem z tym draniem od czterech lat. Od czasu, gdy po raz dziewiąty odmówiłem wszelkich kontaktów z nim. Dziesiąty i ostatni raz zamierzam zachować na chwilę, gdy ten żałosny dupek będzie leżał bezradny, kruchy, samotny i niekochany na łożu śmierci. Jestem pewny, że będzie to luksusowy materac Duxiana przykryty prześcieradłem z egipskiej bawełny o najwyższej możliwej gęstości splotu — człowieka, który ma wszystko, może zadowolić wyłącznie produkt najwyższej jakości.

— Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale twój ojciec potrzebuje się z tobą spotkać najszybciej, jak to możliwe.

Potrzebuje.

A to dobre.

„Ja też mam swoje potrzeby, Marto” — mam ochotę jej powiedzieć. „Potrzeby, które nigdy nic nie znaczyły dla tego narcystycznego wieprza. On nazwał jedynego syna na swoją cześć tylko po to, żeby przez ponad dekadę udawać, że on nie istnieje. Nie wspominając już o jego innych ohydnych czynach”.

— Obawiam się, że jestem zajęty — odpowiadam.

To nie jest kłamstwo. Mam swoje życie. Nie ma w nim miejsca dla tego egoistycznego starca z lśniącym łysym czerepem, oczkami jak paciorki i pokrytymi pomarszczoną, cienką jak papier skórą dłońmi, których nigdy nie potrafił utrzymać przy sobie przez więcej niż pięć minut.

Wystarczy zapytać mojej niani z dzieciństwa, niewinnej studentki college’u, która nie miała pojęcia, na co się pisze, zgadzając się pracować dla rodziny Wellesów.

Albo tej pięknej Portorykanki o miodowej skórze, którą zatrudnił w charakterze gospodyni domowej.

I pielęgniarki pracującej w hospicjum, w którym leżała mama… Brittany… Później została drugą (acz nie ostatnią) panią Welles. To małżeństwo trwało zaledwie dwieście czterdzieści sześć dni.

— Oczywiście — mówi Marta tonem łagodnej perswazji. Nigdy nie spotkałem Marty (i nie mam zamiaru), jednak jej serdeczny głos sprawia, że wyobrażam sobie pulchną babcię ze środkowego zachodu, z falującymi siwymi włosami, lubiącą okazałą biżuterię i olśniewające sweterki. Jej biurko na pewno obstawione jest zdjęciami bliższych i dalszych krewnych, a każde ze zdjęć jest na tyle niejednoznaczne, że prowokuje pytania, dając Marcie pretekst do opowiadania o swojej rodzinie.

Jeśli się nie mylę, to Marta byłaby pierwszą od lat sekretarką, której mój ojciec nie zatrudnił ze względu na sztuczny biust i osobowość gotową do wszelkich poświęceń.

Ale to tylko czyste spekulacje.

Nie widziałem tego skupionego na sobie magnata, będącego moim ojcem, od moich osiemnastych urodzin — gdy jego ówczesna żona uparła się wyprawić mi przyjęcie z okazji ukończenia szkoły, szczerze mówiąc bardziej odpowiednie dla dzieciaka kończącego przedszkole niż młodego mężczyzny, który przez większość swoich nastoletnich lat odliczał dni do czasu, aż będzie mógł się wydostać z Akademii Wojskowej Brigdeforth. Szkoła ta była w gruncie rzeczy poprawczakiem dla bogatych.

Jedyną zbrodnią, jaką kiedykolwiek popełniłem, było przyjście na świat jako pierwszy i jedyny syn Caldera Hereforda Wellesa.

Winny, ale nie z mojej woli.

Parę lat temu piękna kobieta o cygańskiej urodzie zaczepiła mnie w barze w Rzymie, twierdząc, że jest „wiedzącą”, po czym opowiedziała mi, że jestem reinkarnacją piętnastowiecznego księcia i że wybrałem sobie obecne życie, ponieważ musiałem wywrzeć pomstę na kimś, kto skrzywdził mnie w tamtym życiu.

Myślę, że to wszystko gówno prawda, ale podobał mi się ten pomysł.

— Rozumiem. — Marta mruczy melodyjnie, nim znowu się odzywa. Najwyraźniej wprawiam ją w zdenerwowanie. — Ale, jak już mówiłam, to bardzo pilne. Nie zawracałby ci głowy, gdyby tak nie było.

Jasne.

Nie mogę sobie przypomnieć imienia dziewczyny, która leży w moim łóżku i wpatruje się tępo w ekran swojego telefonu. Jasne światło oświetla jej twarz, gdy metodycznie niczym robot przewija obrazki na ekranie.

Nie wiem o niej zbyt wiele, poza tym, co powiedziała mi wczoraj przy drinku w hotelowym barze. Jest przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej, pochodzi z Minnesoty, przyjechała tu na konferencję medyczną i jest najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa. Katoliczka, o ile dobrze pamiętam. Nie omieszkała wspomnieć, że jej rodzice nie uznają antykoncepcji. Moja twarz musiała poblednąć, gdy o tym wspomniała, ponieważ natychmiast sięgnęła do torebki i pokazała mi różowe pudełeczko z tabletkami antykoncepcyjnymi. Ja odwdzięczyłem się sięgnięciem do portfela, z którego wyjąłem prezerwatywę w rozmiarze XL.

— Calderze? — głos Marty przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości. — Jesteś tam jeszcze?

— Tak. — Ściskam nasadę nosa i przecieram zaspane oczy, po czym wypuszczam powietrze, wzdychając do słuchawki. — Moja asystentka się z tobą skontaktuje i coś ustali.

Marta milczy przez chwilę.

— Ty… nie masz asystentki…

— Wiele się zmieniło przez ostatnie cztery lata, Marto — odpowiadam szybko.

Słyszę jej ciche chrząknięcie w słuchawce.

— Dobrze, czy możesz w takim razie podać mi jej numer? Chętnie do niej zadzwonię.

— Przekażę jej twoje namiary, skontaktuje się z wami.

Słyszę w słuchawce nerwowe mruczenie Marty, coś pomiędzy śmiechem i dwutonową melodią. Gdyby była moją asystentką, ten nawyk szybko zacząłby mnie irytować. Ale nie muszę się tym martwić. Nigdy nie będę miał asystentki. Sam pomysł, że musiałbym rozmawiać i patrzeć na tę samą osobę dzień za dniem, jest mniej więcej tak samo atrakcyjny, jak opcja wydłubania sobie oczu zardzewiałym widelcem.

Pragnę zmian.

Potrzebuję różnorodności.

Chcę wolnej od przywiązania egzystencji, w której muszę polegać wyłącznie na sobie.

Wszystko inne byłoby dla mnie niczym wyrok więzienia.

— Może mogłabym dostać przynajmniej jej e-mail — upiera się Marta, a jej głos lekko drży. — Jeśli można.

Wyobrażam sobie, że mój ojciec stoi nad nią, wsłuchując się w każde słowo, i co chwilę pisze jej na żółtych samoprzylepnych karteczkach swoje uwagi ciężkim złotym piórem. Mikrozarządza każdym zdaniem, która pada z jej cienkich warg, ponieważ ten człowiek obsesyjnie chce zyskać moją akceptację.

Jestem jedynym człowiekiem na tej planecie, którego nie może przekupić, zmanipulować ani zmusić do tego, żeby go szanował. Szacunek to jedyna rzecz, której nigdy ode mnie nie dostanie. Nawet gdy będzie leżał na łożu śmierci, nawet gdy jego martwe ciało zacznie gnić w rodzinnym mauzoleum w Bedford.

Ale przyjdę tam.

Będę przy nim, gdy będzie oddawał ostatnie tchnienie, aby przypomnieć mu, jakim jest bezwartościowym kawałkiem gówna. Przyjdę napluć na jego grób, gdy beton nad nim zastygnie.

To będzie słodko-gorzkie, ostateczne zamknięcie tematu, odpowiednie dla dupka kalibru mojego ojca.

— Calder… Nie wiem, jak ci to powiedzieć, więc po prostu to zrobię… — Marta na chwilę milknie, może dla dramatycznego efektu, zapewne pod wpływem sugestii mojego ojca. — Twój ojciec umiera.

Dziewczyna w moim łóżku nadal przegląda posty na Instagramie. Nie wydaje mi się, żeby w ciągu ostatnich dwóch minut chociaż mrugnęła.

Hannah.

Tak ma na imię.

Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie.

— Calderze, twój ojciec… — zaczyna znowu mówić Marta, tym razem odrobinę głośniej i głosem wyższym o oktawę.

— Słyszałem cię za pierwszym razem — grzmię do słuchawki, aż Hannah podnosi swoje lśniące oczy, a telefon omal nie wypada jej z dłoni.

— Chciałby z tobą przedyskutować sprawy swojego majątku — tłumaczy Marta.

— Jestem pewny, że spisał testament. — Niczego od niego nie chcę. Pieniądze i nazwisko Welles to tylko brzemię. — Jestem pewien, że gdy przyjdzie czas, jego adwokat się ze mną skontaktuje.

— Pewne sprawy chciałby z tobą omówić osobiście, dopóki jeszcze jest w stanie — mówi. — To spotkanie nie zajmie wiele czasu. Prosi tylko o dziesięć czy piętnaście minut twojego czasu. Czy mógłbyś przyjść dzisiaj po południu? Twój ojciec ma okienko pomiędzy pierwszą piętnaście a pierwszą czterdzieści pięć.

— Nie ma takiej opcji — odparowuję bez wahania. Jestem w Telluride, gdzie relaksuję się, jeżdżąc na nartach i snowboardzie. A przynajmniej… relaksowałem się.

Siadam na skraju łóżka, garbię się i opieram czoło na dłoni. Na stoliku nocnym leżą kluczyki do mojej cessny. Mógłbym polecieć z powrotem do miasta, gdybym tylko chciał.

Gdybym chciał.

Mój ojciec „chcący ze mną omówić sprawy swojego majątku” to szyfr oznaczający, że pragnie mną manipulować, żebym wypełnił jego wolę… zrobił coś, co przyniesie korzyść jemu, bo zawsze tak jest, nawet jeśli teraz podobno jest umierający.

Jeśli o mnie chodzi, w tej chwili nie ma nade mną żadnej władzy i to sprawia, że jestem wolnym człowiekiem. Nie ma na świecie takich pieniędzy, które mogłyby mnie nakłonić do zmiany tego.

Dziewczyna w moim łóżku wyślizguje się spod kołdry i szuka na podłodze swoich ubrań z wczorajszego wieczoru. O ile dobrze pamiętam, była to obcisła koronkowa sukienka.

— Calder… Masz ładowarkę do telefonu? — szepcze, krzywiąc się przepraszająco, że przeszkadza mi podczas ważnej rozmowy telefonicznej.

— Marto, muszę kończyć — mówię.

Asystentka mojego ojca zaczyna protestować, jednak za późno, już wcisnąłem czerwony przycisk.

Muszę przyznać, że pobudziła trochę moją ciekawość… a możliwość nagadania mojemu ojcu ostatni raz, nim kopnie w kalendarz, od dawna jest na liście rzeczy, które chciałbym zrobić przed śmiercią, ale nie dam się namówić tak łatwo.

Jeśli się pojawię, to wtedy, gdy sam będę chciał, i jeśli będę miał ochotę.

Upuszczam telefon na łóżko, po czym przeciągam dłonią po zmęczonej twarzy. Chwilę później podnoszę moje bokserki z podłogi i naciągam je na siebie.

— Wszystko w porządku? — pyta dziewczyna.

— Tak… — Opieram dłonie na biodrach, zastanawiając się, jak jej powiedzieć, że nie może skorzystać z mojej ładowarki, bo czas, żeby już sobie poszła.

— Zjemy śniadanie na dole? — Dziewczyna z nieprawdopodobną zręcznością sięga za siebie, żeby zapiąć zamek. Pewnie uprawia jogę czy coś. — Mają tu świetne gofry z jagodami.

— Nie jadam śniadań — kłamię. Jadam śniadania, ale nie z bezimiennymi kobietami poderwanymi w hotelowych barach. Każdy podryw ma jakiś cel, a jej zadanie dobiegło końca.

Dziewczyna wsuwa stopy w szpilki, jednocześnie wygładzając przód pogniecionej sukienki.

— Szkoda.

Czekam, aż skończy się ubierać, po czym odprowadzam ją do drzwi.

— Jestem tu do piątku — mówi z nadzieją w głosie, kładąc dłoń na klamce. — Pokój 211.

Hannah uśmiecha się do mnie nieśmiało, w sposób, który jest zupełnie sprzeczny z tymi szalonymi i nieprzyzwoitymi rzeczami, jakie robiła ze mną zaledwie kilka godzin temu, i prawie robi mi się przykro.

Wygląda na zdrową dziewczynę ze środkowego zachodu, w jej jasnych oczach błyska płomyk nadziei, jest w niej jakaś naiwna słodycz, gdy tak na mnie spogląda, uśmiechając się lekko.

Ale nie musimy tego komplikować.

Ja jestem rekinem. Ona przynętą.

W naturze wszystko musi się toczyć zgodnie z jej prawami, tak już jest.

— Było miło, Calder. Dziękuję. Za wszystko. — Otwiera drzwi pokoju i światło z hotelowego korytarza na moment mnie oślepia, nim odwrócę wzrok. — Naprawdę mam nadzieję, że będziemy mogli to powtórzyć, zanim wyjedziesz…

Uśmiecham się sztywno, jednak jestem pewny, że moje prawdziwe uczucia wypisane są na mojej twarzy. Nigdy nie byłem dobry w blefowaniu w takich chwilach.

— Wracam do miasta — mówię. — Prawdopodobnie już się nie zobaczymy.

I przez „prawdopodobnie” mam na myśli „na pewno”.

Hannah stoi już po drugiej stronie progu, ściska torebkę pod jednym ramieniem i składa przed sobą ręce, jakby zaraz miała przyjąć komunię świętą.

— Nawet nie wiesz, jak mam na imię, prawda? — pyta, nie patrząc mi w oczy.

— Naprawdę muszę iść pod prysznic, więc…

— Grace — mówi. — Wiem, że masz to gdzieś. Ale wiesz, myślę sobie… Spędziliśmy razem noc. Mógłbyś przynajmniej wiedzieć, jak mam na imię, nawet jeśli nie masz zamiaru już więcej się ze mną zobaczyć.

Próbuję nie śmiać się sam z siebie. Jak mogłem się tak mylić?

Skąd w ogóle wzięło mi się imię Hannah?

W tym momencie naprawdę tęsknię za dziewczynami z Nowego Jorku. Nie odwalają takich numerów, nie traktują przygody na jedną noc jako pączkującego związku. Rano idą w swoją stronę, a gdy przypadkiem wpadnie się na nie gdzieś na mieście, udają, że cię nie znają, a ty możesz udawać, że ich nie znasz, i życie toczy się dalej szczęśliwie wśród tęczy i jednorożców.

— Często to robisz, prawda? — pyta, jej jasne oczy spoglądają w końcu w moje. Grace-nie-Hannah zakłada kosmyk jasnych, rozczochranych po seksie włosów za ucho.

Opieram się o framugę.

— Najwyraźniej mieliśmy różne oczekiwania co do wczorajszego wieczoru.

Dlaczego wydawało jej się, że mogłaby być kimś więcej niż przypadkową dziewczyną na jedną noc?

— Wydawałeś się… inny. — Przygryza swoją pełną dolną wargę. — Chyba nie spodziewałam się, że poczuję się tak… wykorzystana.

O Boże.

— Nie wykorzystałem cię, Grace — mówię. — Spędziłem fantastycznie czas z piękną blondynką, którą poznałem w hotelu w Telluride. Nigdy tego nie zapomnę, przysięgam.

Wypuszcza powietrze, rozchylając pełne różowe wargi.

— Aż do następnej blondynki w następnym hotelu.

— Tak naprawdę wolę brunetki, ale to nieistotne — chichoczę. Ona nie. — Uważaj na siebie, Grace, dobrze?

Odsuwam się i delikatnie zaczynam przymykać drzwi, jednak Grace zatrzymuje je dłonią.

— Żal mi cię. — Mam wrażenie, że jej niebieskie oczy mają ciemniejszy odcień niż jeszcze chwilę temu. — Pewnego dnia spotkasz kogoś niesamowitego, kto sprawi, że zapomnisz o wszystkim, o czym zawsze chciałeś zapomnieć. I mam nadzieję, że potem złamie ci serce.

I z tymi słowami Grace-nie-Hannah zabiera rękę i pozwala drzwiom się zatrzasnąć.

Idę pod prysznic.

Może mnie przeklinać, ile chce, ale nikt nie złamie ci serca, jeśli go nie masz.

3

Aerin

— Dziękuję, że pozwoliłeś mi się tu zatrzymać. — Wspinam się na palce i obejmuję ramionami mojego brata, nadal ubranego w swój strój chirurgiczny. Dopiero wrócił do domu z nocnego dyżuru na oddziale ratunkowym. Zapewne pokryty jest setkami tysięcy różnych mikrobów i bakterii, ale nie widziałam go od ośmiu miesięcy, więc jestem zanadto podekscytowana, żeby się tym przejmować. — Nowe mieszkanie jest super!

Odsuwam się od Rusha i zerkam na duże okna w salonie, które pozwalają ujrzeć fragment brooklyńskiego mostu. Rush dopiero skończył staż i nie ma jeszcze za dużo pieniędzy, jednak mimo wszystko jako młody lekarz pogotowia radzi sobie nie najgorzej.

— Jestem zaskoczona, że masz dwie sypialnie — mówię.

— Miałem mieć współlokatora, ale on w ostatniej chwili zdecydował się na tych całych „Lekarzy bez granic” — Rush kopniakiem zrzuca tenisówki i odkłada klucze na stolik przy drzwiach. Wygląda na starszego, niż gdy się ostatnio widzieliśmy. To właściwie naturalne, ale chodzi o to, że wygląda jakoś inaczej, jakby bardziej wyrafinowanie, chociaż nie potrafię tego dokładnie określić.

Chyba ciągle trudno mi jest myśleć o moim bracie i nie mieć przed oczami tego chudego nastolatka, który codziennie rano robił mi płatki na śniadanie i odprowadzał na szkolny autobus.

— A więc dla kogo będziesz tu pracować? Nigdy mi tego nie powiedziałaś. — Wyciąga z kieszeni długopis, fioletowy z logo jakiegoś leku, i kładzie go obok kluczy.

— Och, yyy… — Nie mam ochoty rozmawiać z nim o szczegółach. Po pierwsze, i tak by mi nie uwierzył. A po drugie, gdyby uwierzył, przez kolejne pół godziny tłumaczyłby mi, dlaczego to taki zły pomysł. Rush jest jeszcze bardziej pragmatyczny niż ja.