W obronie tego, co moje. Miasteczko Benevolence - Lucy Score - ebook

W obronie tego, co moje. Miasteczko Benevolence ebook

Score Lucy

4,7

43 osoby interesują się tą książką

Opis

W Benevolence nie było wielu mężczyzn, którzy mogliby mu dorównać. Lincoln Reed, komendant straży pożarnej, był nieludzko odważny. Potrafił zachować zimną krew w każdej, nawet najdramatyczniejszej sytuacji. Był bohaterem: kiedyś postanowił, że nim będzie, i został do tej roli świetnie wyszkolony. Wiele osób zawdzięczało mu życie. Jakby tego było mało, Lincoln był umięśnionym przystojniakiem i nigdy nie miał najmniejszych problemów z zaciągnięciem wybranej kobiety do łóżka. Chyba że była to Mackenzie O'Neil, atrakcyjna pani doktor z blizną na twarzy...

Mackenzie O'Neil rozpoczęła karierę medyczną od latania na pole bitwy i wyciągania stamtąd rannych żołnierzy. Była chirurgiem traumatologiem, przyzwyczaiła się do codziennego balansowania na cienkiej linii oddzielającej życie od śmierci. W Benevolence zatrudniła się w pogotowiu lotniczym, pracowała jako lekarka i równocześnie starała się dojść do równowagi. Potrzebna jej była kuracja. Normalne życie. Więcej snu. Trochę jogi i zajęć w ogródku. Na pewno nie potrzebowała kolejnych emocjonalnych pożarów. Ani miłosnych rozterek z powodu przystojnego strażaka, którego poznała podczas akcji ratowniczej.

W niewielkim Benevolence tliły się małe i większe namiętności. Nawet między sąsiadami. A przedziwnym zbiegiem okoliczności Mack i Linc mieszkali obok siebie. On od początku wiedział, że są dla siebie stworzeni, że między nimi może zapłonąć uczucie. Ona nie miała o tym pojęcia. Po wszystkim, co przeszła, nie była gotowa na poważniejszy związek. Odrobina niezobowiązującego seksu, owszem - ale nic więcej. Cienie przeszłości w każdej chwili mogły odnaleźć drogę do jej duszy i... powrócić.

I zniszczyć wszystko.

Jak kochać i nie spłonąć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (275 ocen)
204
54
15
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lenka884

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Miasteczko Benevolence z wszystkimi jego mieszkańcami. Każda część ich opowieści kradnie kawałek mojego serducha. Od książek Lucy Score nie można się oderwać, a "W obronie tego co moje" tylko mnie w tym utwierdziło. Książka jest cudowna i każdy kto ją przeczyta nie będzie żałował 🤩❤️💚
40
Paulamuszynska

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tą serię. Wspaniale napisana. Wzbudza wiele emocji . Wydaje mi się że najlepsza z całej serii. Usiądź wygodnie i zarezerwuj dużo czasu bo nie oderwiesz się. Serdecznie polecam.❤
30
Crazyyygirl

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia, która zostanie w moim sercu na zawsze, a rozdział o Iskierce? Dawno nie wylałam tylu łez na jednym rozdziale, przepiękne ukoronowanie swojego przyjaciela w tej cudownej książce! ❤️
30
Lalka11

Nie oderwiesz się od lektury

Książka to trzeci tom serii miasteczko Benevolence. Poprzednie tomy czytałam niedawno i było dobre dlatego z przyjemnością sięgnęłam po ten. Czy przypadł mi do gustu? Czy był tak samo emocjonujący jak poprzednie? Mackenzie to lekarka, która w wojsku zajmuje się ratowaniem żołnierzy z pola walki. Adrenalina, jaka czuje podczas lotu śmigłowcem i ratowaniu rannych jest dla niej czymś, co daje jej zadowolenie. Ale przyszedł taki punkt zwrotny i mysi znaleźć równowagę. Podejmuje decyzje o odejściu z wojska i zatrudnia się w lotniczym pogotowiu oraz w przychodni w Benevolence. Te 6 miesięcy, mają dać jej wytchnienie, uspokoić i pomóc w podjęciu decyzji co dalej. Powrót do wojska? Rezygnacja całkowita? A może coś innego? W miasteczku musi się zmierzyć z czymś, do czego nie jest przyzwyczajona. Do relacji z ludźmi, że pacjenci nie są anonimowi. Mieszkańcy także pokażą swój urok małomiasteczkowej społeczności. Tu także spotka na swojej drodze kogoś, która stanie się dla niej czymś więcej. Czy...
20
feelfeel

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia część równie ciekawa co poprzednie.
10

Popularność




Lucy Score

W obronie tego, co moje

Miasteczko Benevolence

Przekład: Marta Czub

Tytuł oryginału: Protecting What’s Mine: A Small Town Love Story (Benevolence #3)

Tłumaczenie: Marta Czub Korekta językowa: Dominika Dziarmaga, Marysia Bernaciak

ISBN: 978-83-283-8754-6

Copyright © 2020 Lucy Score

Published by arrangement with Bookcase Literary Agency and Booklab Agency.

Polish edition copyright © 2022 by Helion S.A. All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/wobmb3_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla tych, którzy zjawiają się jako pierwsi,żeby ochronić nas przed niebezpieczeństwem.

Rozdział 1.

— Serio? I co potem, komendancie? Kot na drzewie?

Linc uśmiechnął się złośliwie do nowicjuszki siedzącej po stronie pasażera w jego wozie.

Skyler — mimo swojej płci lepiej znana jako Nowy — dopiero co skończyła studia licencjackie na wydziale nauk przeciwpożarowych na Uniwersytecie Purdue i — jak wszystkie żółtodzioby — podchodziła z dużą niecierpliwością do przyziemnych zadań dnia codziennego w jednostce strażackiej.

— Łamiesz podstawową zasadę, świeżynko — ostrzegł. — Nie wolno nawet pomyśleć słowa p-o-w-o-l-i. Wszyscy tego pożałujemy.

Włączywszy się do ruchu na autostradzie, sprawdził prędkość i pozostawił w tyle Benevolence. Silnik V8 jego SUV-a, wiśniowego samochodu komendanta, zamruczał z wdzięcznością, budząc się do życia.

— Po prostu myślałam, że będzie więcej akcji — poskarżyła się. — Zamiast tego jedziemy do marketu budowlanego po przedłużacze.

— Nie można wiecznie gasić pożarów czwartego stopnia i ratować topielców — stwierdził Linc, bębniąc palcami w rytm radia. Cieszył się z tego. Na wcześniejszym etapie swojej kariery on też żył dla akcji gaśniczych w budynkach, dla emocji związanych z wydobywaniem uwięzionych kierowców. Ale z czasem, wraz z nabywanymi doświadczeniem i mądrością, komendant straży pożarnej Lincoln Reed nauczył się doceniać drugą stronę pracy strażaka. Szkolenie i edukację ludności. Plany zabezpieczeń przeciwpożarowych. Pomoc potrzebującym. Te zadania były równie ważne jak akcje ratunkowe.

Jasne, robota papierkowa była do bani. Ale miała swój cel. I to też potrafił docenić.

Był piękny dzień. Taki, w który opuszcza się szyby w samochodzie i zakłada okulary przeciwsłoneczne. Lato ocierało się o nadchodzącą jesień, czekając, aż nowa pora roku ograbi je z piorunów.

— A niech to. Co to jest, do cholery? — odezwała się Skyler i wyciągnęła przed siebie rękę. Kilkaset metrów dalej ponad betonową barierkę wytrysnęła fontanna iskier. Przed nimi pojawiło się morze czerwonych świateł, bo kolejne samochody hamowały gwałtownie. Wpadały w poślizg i zarzucało nimi na boki.

— O kurwa — mruknął Linc. Zwolnił i skręcił ostro w prawo. — Trzymaj się.

Wcisnął przycisk i upiorną ciszę tuż po wypadku przerwały światło koguta i wycie syren. Jadąc poboczem, wyminął pomarańczowy znak robót drogowych i przycisnął pedał gazu, by śmignąć obok zdumionych pasażerów unieruchomionych samochodów.

Przed ciężarówką ze składaną naczepą unosiła się chmura czarnego dymu. Znał ten zapach. Spalonej gumy, rozlanych chemikaliów i ognia.

— Nie wygląda to dobrze — powiedziała Skyler i zaczęła odpinać pas.

— Wezwij posiłki i wyłącz syrenę — zakomenderował. Zahamował, wrzucił luz i wyłączył silnik.

— Mamy karambol na autostradzie czterysta dwadzieścia dwa, znacznik trzydzieści trzy — usłyszał, jak Nowy mówi do radia, podczas gdy on wyskakiwał z samochodu. — Na miejscu jest komendant straży pożarnej w Benevolence.

Linc otworzył luk bagażowy i wyciągnął swój kombinezon. Adrenalina mu sprzyjała, dzięki niej poruszał się szybko i efektywnie. W ciągu kilku sekund był ubrany i szedł już w kierunku wołania o pomoc, wciskając po drodze rękawice do kieszeni.

— Hej, panie! Co mogę zrobić? — zawołał kierowca ciężarówki przez otwarte okno kabiny.

— Niech pan poprosi kumpli na osiemnastu kółkach, żeby zablokowali ruch po obu stronach! — krzyknął do niego Linc. Będą musieli posadzić helikopter po drugiej stronie autostrady.

Facet zasalutował.

— Weź sprzęt! — krzyknął Linc do Skyler, gdy ta wyskoczyła z wozu od strony pasażera.

Kobieta, na oko pięćdziesięcioletnia, z rozcięciem na czole, z którego na jasnoniebieską koszulkę na ramiączkach kapała krew, szła oszołomiona w jego kierunku. Wyglądała tak, jakby dopiero co skończyła zajęcia z jogi.

To było nieprzyjemne w tej pracy. Ciągle przypominała, że w życiu wszystko może się zmienić w jednej chwili. Człowiek nigdy nie wiedział, kiedy jego codzienność gwałtownie stanie w miejscu. Kiedy jego plany i listy zadań do wykonania zostaną przerwane czymś, co wszystko zmieni.

— Proszę pani, jeśli jest pani w stanie iść, to proszę usunąć się na pobocze — powiedział i ścisnął ją za ramiona. — Może pani to zrobić?

Pokiwała powoli głową.

— Ja się nią zajmę. — Utykający mężczyzna w eleganckim garniturze podszedł do nich. Koszulę miał brudną od czegoś, co akurat jadł w momencie wypadku.

— Proszę ją zabrać jak najdalej od dymu. I proszę zgarnąć ze sobą po drodze każdego, kogo się panu uda — nakazał Linc.

Nie czekał, żeby sprawdzić, czy go posłuchali. Spomiędzy zmiażdżonego metalu wygrzebywały się kolejne osoby. Pod stopami, które nie planowały dziś stąpać po miejscu katastrofy, chrzęściło potłuczone szkło. Linc doszedł do tyłu ciężarówki, nadal wołając, żeby wszyscy się odsunęli, i wtedy uderzyła go fala gorąca.

Dwa samochody — jeep i znajdujący się przed nim sedan — zostały zmiażdżone między osiemnastokołowym tirem i murkiem rozdzielającym autostradę. Część silnikowa jeepa stała w płomieniach.

— O Boże. O Boże. On po prostu w nas wjechał. — Z tylnej części jeepa wyczołgała się dziewczyna, nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Trzęsła się tak bardzo, że dzwoniły jej zęby.

— Czy jest z tobą ktoś jeszcze? — zapytał Linc.

— N-n-n-nie. Nie miałam jak zahamować. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Nie chciałam wjechać w tamten samochód.

— Skarbie, chcę, żebyś usunęła się na pobocze — powiedział z naciskiem Linc.

— Powinnam sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało — powiedziała i wskazała drżącym palcem na sedana. — N-n-nikt stamtąd nie wysiadł.

Podbiegła do nich Skyler, zadyszana z emocji.

— Zabierz ją — polecił Linc. — Jest w szoku. Zacznij triaż wśród reszty. Nie pozwól nikomu zbliżać się do strefy wybuchu.

— Robi się — odpowiedziała spokojnie. Też się trzęsła, ale to był inny rodzaj reakcji fizjologicznej. Adrenalina spotykała się z przygotowaniem. — Poproszę panią ze mną.

Linc zaczął się zastanawiać, jak dostać się do sedana. Kabina tira została wgnieciona w barierkę i blokowała dostęp od przodu. Ogień uniemożliwiał dojście od tyłu.

— Jest tylko jedna droga — mruknął. Zdjął butlę tlenową i kask, a zamiast tego naciągnął na dłonie rękawice. Wsunął się pod podwozie niskiej naczepy. Na asfalt wyciekły jakieś płyny, tworząc kałuże i bajora i mocząc mu kombinezon. Niezły syf.

Z każdą chwilą żar stawał się coraz większy. Linc zatrzymał się na chwilę, żeby poprawić kaptur.

Serce biło mu rytmicznie w uszach, gdy wypełzł spod podwozia.

— Niech nam ktoś pomoże!

Linc wcisnął się między tylne drzwi sedana i tira. Kierowca był przytomny i panikował za kierownicą, bo płomienie z jeepa zaczęły lizać już bagażnik jego samochodu.

Ponad betonową barierką wychylały się dwie osoby i ciągnęły bezskutecznie za drzwi od strony kierowcy. Ale nie było wystarczająco dużo miejsca, żeby je otworzyć.

— Kurwa mać — mruknął Linc. W sprawach z pogranicza życia i śmierci nigdy nic nie było łatwe.

— Proszę nam pomóc! — Wysoka, ciemnowłosa kobieta przewiesiła się ponad barierką. Na jej nadgarstkach podzwaniało pół tuzina kosztownych bransoletek, podczas gdy ona ciągnęła za wygiętą ramę drzwi. Skojarzyła mu się z Wonder Woman. Pomagający jej mężczyzna miał metr pięćdziesiąt w kapeluszu i nie mógł ważyć więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Miał na sobie krawat z kanarkiem Tweety. Linc założyłby się o pięć dolców, że był przypinany.

— Wszystko w porządku, kolego? — zapytał Linc kierowcę, wsuwając głowę przez otwarte okno z tyłu. Facet też rozkoszował się jazdą z opuszczonymi szybami tuż przed tym, jak rozpętało się piekło.

— Noga boli jak cholera i jestem zakleszczony.

To był postawny mężczyzna z krzaczastymi siwymi wąsami, które zrobiły się różowe na skutek rozbitego poduszką powietrzną nosa. Spocone włosy skleiły się w strąki.

— Wyciągniemy pana stąd, okej? — obiecał Linc. — Proszę się trzymać.

Rozległ się głośny trzask i z miejsca, w którym znajdował się bagażnik, wystrzelił metalowy pocisk.

— Jasna cholera! Co to było? — wykrzyknął Tweety. Wonder Woman skrzywiła się, ale nie zaprzestała bezowocnego szarpania za drzwi.

— Wystrzeliły podnośniki hydrauliczne w bagażniku — wyjaśnił Linc i wsunął się przez okno od strony pasażera na tylne siedzenie. W środku było gorąco jak w piekle.

— Proszę pana, nie wiem, czy to dobry pomysł — powiedział kierowca drżącym głosem. — Nie wiem, czy uda mi się stąd wydostać, a czułbym się fatalnie, gdyby starał się pan mnie uratować. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Pan ma przed sobą dużo więcej życia niż ja.

Linc ścisnął mężczyznę za ramię. Czasem mocny fizyczny kontakt potrafił najszybciej uspokoić.

— Wszystko będzie dobrze. Proszę tylko robić to, co mówię, a obaj wieczorem napijemy się zimnego piwka.

Żar w samochodzie był nie do zniesienia. Ale Linc to zignorował. Przesunął się tak, żeby swoim ciałem odgrodzić zbliżający się ogień od fotela kierowcy. Kombinezon ochroni i jego, i kierowcę, przynajmniej przez kilka najbliższych minut.

— Jaki jest plan działania, panie strażaku? — chciała wiedzieć Wonder Woman, gdy ściągnął rękawice i zaczął grzebać w kieszeniach.

— Nie damy rady wyciągnąć go przez drzwi. Musi pani znaleźć gaśnicę i kogoś, kto użyje tego zbijaka do szkła — powiedział, wyciągając z kieszeni narzędzie. — Musimy działać szybko. — Przednia szyba była najgorszym możliwym rozwiązaniem. Szkło było dużo mocniejsze niż w bocznych oknach i odporne na uderzenia. Musiałoby się zdarzyć coś więcej niż cud, żeby wyciągnąć tamtędy kierowcę.

Kobieta wzięła od niego zbijak, spojrzała na kierowcę i zagryzła wargę.

— Skarbie, lepiej już idź. Tu się robi gorąco — powiedział mężczyzna i ścisnął jej dłoń.

Odpowiedziała mu uściskiem i obejrzała się przez ramię.

— Hej, halo! Potrzebny mi bohater do rozbijania szyb i cholerna gaśnica! Ale już! Pan pójdzie na poszukiwania — powiedziała i pchnęła lekko Tweety’ego, a potem odwróciła się z powrotem do kierowcy i uśmiechnęła się pogodnie. — Nigdzie mi się nie spieszy. Więc po prostu zaczekam tu sobie z panem, aż uda nam się rozwiązać tę sytuację. Proszę mnie uwzględnić w wyjściu na to zimne piwo.

Linc wyciągnął z kolejnej kieszeni rozcinacz do pasów bezpieczeństwa i złapał od przodu pas kierowcy.

— Rozetnę panu pas, a w międzyczasie opracujemy drogę ewakuacyjną.

— Dobrze — zarzęził kierowca.

— Jak ma pan na imię? — zapytał Linc, zahaczając ostrze rozcinaka o pas.

— Nelson — odparł mężczyzna. — Nelson. Moja żona. Kupiłem jej kwiaty — powiedział.

Linc zacisnął zęby, chwycił mocniej pas i zaczął go piłować. Poczuł zapach róż i zauważył bukiet na siedzeniu pasażera. Biało-różowy.

— Ma dziś urodziny — powiedział słabo Nelson.

— Mogą trochę zwiędnąć, zanim je pan wręczy, ale zrobi to pan — zapewnił Linc.

Kurwa. Pod tym kątem działanie było prawie niemożliwe. Zamiast wykonać czyste cięcie, przegryzał się nitka po nitce. Pot lał się z niego strumieniami i zamieniał kombinezon w cholerną saunę.

— Zorganizowałam panu ludzi — odezwała się Wonder Woman z oczami łzawiącymi od dymu. Włosy oklapły jej od potu i przykleiły się do czoła. — Jeden miał w samochodzie rozbijak do szyb.

Linc uwielbiał dobrze przygotowane postronne osoby.

— Co mamy robić? — Po drugiej stronie barierki pojawiło się dwóch mężczyzn. Trzymali w górze narzędzia.

— Wejdźcie na dach — polecił Linc. — Wyjdziemy przez szyberdach.

— Czy mogę prosić o jakiś koc? — zawołała Wonder Woman do zebranego wokół niej tłumu. — I gdzie są moje gaśnice? A reszta niech się stąd wynosi!

— Fantastycznie sprawdziłaby się pani przy zarządzaniu kryzysowym — powiedział jej Linc.

— Skarbie, mam w domu piątkę dzieci. Potrafię zarządzać podczas każdego cholernego kryzysu.

— Posłuchajcie, dajcie nam dwie minuty. Jeśli do tego czasu nie wyjdziemy, musicie się stąd usunąć — nakazał Linc.

— Trzy minuty — przekazała dalej.

Pojawił się koc, który zarzucili Nelsonowi na głowę, żeby osłonić go przed szkłem.

Czas przestał istnieć. Pozostało tylko intensywne gorąco i pełna koncentracja Linca. Pas w końcu ustąpił. Rozcinak wyślizgnął się z ręki strażaka i drasnął ją lekko. Linc usłyszał charakterystyczny szum jednorazowych gaśnic i syk płomieni. Ale w środku dalej było cholernie gorąco. Linc wciąż czuł nieznośny żar. Dobrzy samarytanie przypuścili atak na szyberdach i z góry posypały się odłamki szkła.

— Dzięki, kurwa, Bogu — mruknął Linc. Wcisnął rozcinak do kieszeni i naciągnął rękawice. Za późno. Już czuł bąble formujące się na prawej dłoni. Ale kim byłby strażak bez kilku poparzeń, którymi mógłby się pochwalić?

— Jasna cholera, komendancie. — W otwartym szyberdachu pojawiła się ładna buzia Skyler.

— Najwyższy czas, Nowy — krzyknął Linc. — Nelson, kolego, jest pan gotowy do wyjścia?

Żar robił się nie do wytrzymania. Linc miał wrażenie, że rozpuszcza mu mięśnie. Wnętrze samochodu wypełnił czarny dym, który następnie zaczął wylewać się przez otwarte okna.

— Ale przecież tak tu przyjemnie — zażartował mężczyzna, kaszląc i plując.

Linc wyszczerzył się w uśmiechu.

— Dobra. Na trzy Wonder Woman i ja dźwigniemy Nelsona do góry. Świeżynka i samarytanie wyciągną go górą i przeniosą przez barierkę. A potem wszyscy w nogi. Zrozumiano?

— Zrozumiano! — zawołali, jakby szkolili się razem od lat, a nie byli grupką połączonych przez los nieznajomych, którzy próbowali uratować komuś życie.

Tylna szyba roztrzaskała się za plecami Linca, a języki płomieni podchodziły coraz bliżej.

— Teraz! — wrzasnął.

Wciąż używając swojego ciała jak tarczy, objął Nelsona, żeby podnieść go z siedzenia. Ciężar, kąt, skręt. Poczuł chrzęst w prawym barku i ucieszył się z bólu, który odwrócił jego uwagę od piekielnego żaru. Wspólnymi siłami podnosili, pchali i ciągnęli, stękając i krzycząc.

Brzmiało to jak poród. Jak narodziny. Tylna kanapa już się paliła. Płomienie pożerały tapicerkę i tkaninę obiciową na suficie. Kończył im się czas.

Nagle Nelson zniknął w otworze szyberdachu. Linc posłał milczącą modlitwę dziękczynną, gdy mokasyny mężczyzny zniknęły mu z widoku, a spomiędzy trzaskania płomieni doszły go wyraźne radosne okrzyki.

— Niech pan wychodzi, komendancie! — wrzasnęła Skyler i wyciągnęła do niego rękę.

Podał jej lewą dłoń, łapczywie szukając tlenu, i pozwolił się wyciągnąć na powietrze, na słońce, pod niebieskie niebo przesłonięte gęstym czarnym dymem.

— Czekaj! — Linc sięgnął do środka kontuzjowaną ręką i chwycił kwiaty. — Dobra. Wyciągnij mnie stąd, kurwa.

— Nigdy nie uważałam pana za romantyka — odezwała się Skyler przez zaciśnięte zęby, taszcząc jego sto kilogramów mięśni i sprzętu przez dach samochodu.

Wylądowali na masce, a zaraz potem dziewczyna przepchnęła go ponad barierką i oboje spadli na ziemię. Za nimi rozległ się głośny huk, bo wybuchła jedna z opon.

Ręce. Miał wrażenie, że tuzin rąk złapało go i podciągnęło do góry. Stali w otoczeniu aniołów. Zakrwawionych, posiniaczonych aniołów. Wszyscy płakali i śmiali się jednocześnie. Dziewczyna w stroju do softballa. Kobieta w ołówkowej spódnicy z zakrwawionymi kolanami. Dostarczyciel pizzy. Kierowca ciężarówki w koszuli Jimmy’ego Buffetta. Czarni. Biali. Bogaci. Biedni. Spotkali się razem, aby przeciwstawić się śmierci.

Bark Linca szarpał ból, kłykcie pulsowały. Ale złapał Skyler za rękę.

— Niech wszyscy się usuną!

Rozległy się syreny. Cała opera na ich cześć. Nadchodziła pomoc.

Posuwali się jak jedno ciało, przeciskając się pomiędzy stojącymi samochodami na drugą stronę autostrady. Warkocz Skyler nie był już porządnie zapleciony. Czarne kosmyki wysuwały się ze wszystkich stron, a ciemna skóra była pomazana sadzą i brudem. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego szeroko.

— Niezła robota jak na jeden dzień pracy, komendancie — powiedziała.

Przed nimi kuśtykał Nelson z rękami zaplecionymi na ramionach golfistów, którzy rozbili szybę. Linc zerknął ukradkiem przez ramię, a wtedy zbiornik z paliwem tak po prostu eksplodował, wyrzucając płomienie na dziesięć metrów w górę.

Kwiaty w dłoni Linca były zwiędnięte i przysmalone. Ale przeżyją, podobnie jak mężczyzna, który je kupił.

Prawda. Niezła robota jak na jeden dzień pracy.

Rozdział 2.

Linc znajdował się na poboczu i przyciskał lewą dłonią ranę na nodze motocyklistki, a w tym czasie ratownik medyczny unieruchamiał kręgosłup nieprzytomnej kobiety.

Komendant czuł raczej, niż widział, sieć służb ratowniczych, która przenikała chaos i powoli zaczynała przywracać porządek. Ekipy straży pożarnej nadzorowały ruch drogowy i urządzały objazdy. Policja rozpoczęła skrupulatne śledztwo. Medyczne zespoły ratunkowe i ratownicy medyczni triażowali ofiary wypadku i udzielali im pomocy, organizując transport do najbliższych szpitali. Cała armia służb drogowych ustawiła się w gotowości do uprzątnięcia miejsca wypadku. Z każdą chwilą przybywała kolejna pomoc.

Linc wyczuł, że atmosfera wokół się zmieniła. Mężczyźni i kobiety w mundurach wnosili ze sobą spokój i poczucie kontroli nad sytuacją.

Ale tu, na tym skrawku ziemi porośniętej szeleszczącą, zbrązowiałą trawą poplamioną krwią, wciąż toczyła się walka na śmierć i życie. Dziewczyna została odnaleziona pięć metrów od rozbitego motocykla. Nieprzytomna, nieruchoma.

Wodospad potu, który zaczął płynąć w samochodzie, jeszcze nie ustał, choć Linc ściągnął już z siebie kurtkę. Będzie musiał wziąć sześć razy prysznic, żeby znów poczuć się jak człowiek.

Bark pulsował bólem. Prawa ręka zwisała bezwładnie z boku, ciało wciąż boleśnie płonęło. Ale w tej chwili były potrzebne wszystkie ręce z przeszkoleniem medycznym.

Wokół nich pojawiali się i znikali strażacy i policjanci, wszyscy zajęci swoimi zadaniami. Kontrolą ruchu drogowego. Sprzątaniem. Transportem pacjentów.

Linc spojrzał na bladą, posiniaczoną twarz kobiety. Nie rozpoznał jej. Gdyby to się zdarzyło w Benevolence, z dużym prawdopodobieństwem wiedziałby, jak ma na imię. Może nawet na jakiej ulicy mieszka.

— Helikopter w drodze? — zapytał ratownika. Gaza, którą przyciskał do nogi ofiary, była już przesiąknięta krwią. Kobieta nie przeżyłaby transportu karetką.

— Leci. Będzie za dwie minuty.

— Ona jest w najgorszym stanie? — zapytał. Widział tylko niewielki wycinek tej masakry.

Ratownik rzucił mu przelotne spojrzenie.

— Mam cholerną nadzieję, że tak.

Istniało jednak prawdopodobieństwo, że były gorsze przypadki. Wskazywały na to szkielety minivanów i sedanów wokół nich.

Ale nie widać jeszcze worków, pomyślał ponuro. Jednak zważywszy na kilkanaście zmiażdżonych wraków, wydarzyłby się cud, gdyby nie trzeba było wzywać koronera.

Wypadki się zdarzały. Ludzie umierali.

Lecz to, co motywowało go do działania, co motywowało ich wszystkich, to fakt, że na miejscu każdego wypadku wydarzało się coś jeszcze.

Wśród zgniecionego metalu, ponad potłuczonym szkłem, nieznajomi pomagali nieznajomym. Postronne osoby zamieniały się w bohaterów w najgorszym dniu życia kogoś innego. Ludzie roznosili butelki z wodą i łapali zwierzęta domowe. Uciskali rany, oferowali telefony komórkowe i pomocną dłoń. Zamykali obcych ludzi w mocnych objęciach i obiecywali szeptem, że wszystko będzie dobrze.

Ładna, młoda dziewczyna w zielonej sukience wycierała delikatnie krew z twarzy starszego mężczyzny, podczas gdy ratownik sprawdzał jego czynności życiowe. Żona mężczyzny przyciskała jego dłoń do swojej piersi. Po jej pomarszczonej twarzy spływały ciche łzy.

Lincowi nie zależało na tym, żeby inni przypinali mu łatkę bohatera. Został do tego przeszkolony. Miał za sobą wieloletnie doświadczenie. Wybrał ten zawód. Ale kobieta, która zapewne jechała na spotkanie z przyjaciółką, tego nie zrobiła. Kierowca ciężarówki, który pomagał utykającemu nastolatkowi, i nastoletnia dziewczyna opowiadająca cichym głosem żarty człowiekowi na noszach? To byli prawdziwi bohaterowie.

— Helikopter już prawie jest. — Ratownik przypiął do deski ortopedycznej pasek przy nodze. — Przenieśmy ją bliżej lądowiska.

Linc złapał deskę lewą ręką i skrzywił się, gdy wstali.

— Przepraszam, stary, nie wiedziałem, że jesteś potrzaskany — powiedział ratownik. — Ej! Potrzebny mi ktoś z dwiema zdrowymi rękami!

— To drobiazg — upierał się Linc. Jego bark zaprotestował.

— Cholera, komendancie. To musiał być naprawdę niezły przedłużacz. — Brody Lighthorse, łysy, wytatuowany kapitan straży pożarnej w Benevolence, a zarazem najlepszy przyjaciel Linca, wyłonił się spomiędzy wraków i chwycił z jednej strony deskę ortopedyczną.

— Nie mogę narzekać na nudę — odparł Linc. Biegł obok i dalej uciskał ranę, podczas gdy Brody i ratownik szybko lawirowali między samochodami i rannymi.

Helikopter wylądował gładko na przerywanej linii na pasie autostrady wiodącym na zachód. Drzwi cargo już się otwierały. Ze środka wyskoczyła lekarka.

— Co tu mamy, panowie?

Nawet wśród hałasu śmigieł chropawość jej głosu sprawiła, że zapomniał o bolącym barku. A to było, jeszcze zanim zobaczył jej oczy. W kolorze chłodnej, butelkowej zieleni. Pod jej lewym okiem biegła stara blizna, dodając ciekawej asymetrii do już przykuwającej wzrok twarzy.

Ratownik wyrecytował informacje — krwotok wewnętrzny, być może uszkodzenie kręgosłupa — a lekarka w tym czasie ściągnęła z szyi stetoskop. Miała długie nogi i pewny krok. Jej krótkie, ciemne włosy były ściągnięte z tyłu w nieskładną kitkę. Luźne, pofalowane kosmyki zdążyły już się wymknąć wokół jej twarzy. Usta miała pomalowane intensywnie czerwoną szminką.

— Wygląda na to, że macie tu niezły bałagan — odezwała się do Linca, przekrzykując śmigła. — Cieszę się, że mnie dostała się tylko jedna osoba.

Otworzył usta, ale język odmówił mu posłuszeństwa.

— Prawdziwy cud, pani doktor! — zawołał Brody. Szturchnął Linca łokciem w bok. — Odjęło ci mowę, komendancie?

— Zobaczmy, czy uda nam się wyprosić jeszcze jeden cud — powiedziała. — Załadujcie ją.

Gdy pielęgniarz lotniczy i ratownicy medyczni wsunęli deskę ortopedyczną do śmigłowca, spojrzenie lekarki powędrowało do Linca. Zmierzyła go chłodnym wzrokiem. Miał wrażenie, że jego język jest dwa razy za duży jak na jego usta.

Nigdy dotąd nie miał problemu z rozmową z kobietami. Cholera, pierwszego dnia w przedszkolu flirtował bezceremonialnie ze swoją nauczycielką.

Pielęgniarz — duży, przysadzisty brodacz — podłączył kroplówkę, a spojrzenie lekarki skupiło się tymczasem na bezwładnym ramieniu Linca.

— Zbadasz sobie tę rękę, Lewusie? — zapytała.

Język w końcu mu się rozsupłał.

— Jeśli to pani będzie badać, Doktor Marzenie — wychrypiał.

Zamilkła na chwilę i uniosła jedną brew.

— Już dawno nikt tak mnie nie nazywał — stwierdziła. — Niezła próba, ale ja nie bawię się w lekarza.

Położywszy nacisk na słowie „bawić”, puściła do niego oko i zaczęła wsiadać na pokład.

— Podrywamy ptaszka!

Wycie silnika nasiliło się, a oni odsunęli się poza zasięg śmigieł. Linc patrzył przez chwilę, jak helikopter zawisa nad ziemią, a potem odlatuje w kierunku szpitala. Unosząc ze sobą zielonooką lekarkę.

— Wyraźna poprawa w porównaniu z doktorem Singhem — uznał Brody. Dotychczasowy lekarz pogotowia lotniczego był niski, okrągły i wiecznie skory do kłótni na temat północnowschodnich klubów sportowych.

— Tak — przyznał Linc. Zdecydowana poprawa.

— Masz w oczach serduszka — wyszczerzył się Brody.

— Chyba się zakochałem.

Rozdział 3.

Doktor Mackenzie O’Neil pochyliła się nad pacjentką, gdy helikopter wzniósł się w górę tak szybko, że aż poczuła łaskotanie w brzuchu. Ratownictwo lotnicze wiązało się z własnymi wyzwaniami, ale umiała im sprostać. Komunikacja z pacjentami w drodze do szpitala była zwykle niemożliwa, nawet gdy byli przytomni.

To była zabawa w zgadywankę, w której szło o wysoką stawkę. Balansowanie na wysokości między stabilizacją i gotowością na moment, gdy wszystko idzie na opak.

Leżąca przed nią nieprzytomna dziewczyna, na oko dwudziestoparoletnia, w dobrym stanie fizycznym, była tajemnicą, którą należało rozwiązać, aby ją uratować.

Mack kontynuowała szybkie, delikatne badanie fizykalne, a w tym czasie Bubba, nadzwyczajny pielęgniarz lotniczy, rozcinał kurtkę i znajdującą się pod spodem koszulkę. Bubbie brakowało tylko dwóch centymetrów i kilku kilogramów do górnego limitu, uniemożliwiającego praktykowanie medycyny w ciasnej przestrzeni EC145. Ale był zwinny.

— Brzuch pacjentki jest twardy jak skała. Duże siniaki na klatce piersiowej — przekazała Mack, naciskając z każdej strony.

— Hemofiliczka, pani doktor? — zaświergotała Sally w słuchawkach ze swojego miejsca za drążkiem sterowniczym. Sally Taryfa lub inaczej ST, jak była zwana w zespole ratownictwa lotniczego w Centrum Medycznym Kepplera, była najlepszą pilotką, z którą Mack miała zaszczyt latać. Jej lądowanie było miękkie jak szept, miała refleks błyskawicy i zachowywała spokój w sytuacjach stresowych. Była też bardzo drobna. Siedziała na poduszce, żeby łatwiej dosięgnąć manetek.

— Na to wygląda — potwierdziła lekarka do mikrofonu.

Usłyszała, jak Sally przekazuje informację przez radio szpitalowi.

— Bubs, jak tam ciśnienie? — zapytała Mack.

Pod względem fizycznym Bubba był dokładnym przeciwieństwem drobnej pilotki. On czarnoskóry, ona z jasnymi piegami. On przysadzisty, ona szczuplutka. Mack bawiły te przeciwieństwa. Pielęgniarz dalej wyglądał jak futbolista z drużyny uniwersyteckiej, którym był za czasów studiów pielęgniarskich. Pokręcił głową.

— Rośnie.

— Uzupełnijmy płyny, zobaczmy, czy uda się je ustabilizować. — Mack dokonała w głowie szybkich obliczeń. Do szpitala mieli jeszcze dziesięć minut. W tej chwili jej jedynym zadaniem było dostarczyć tam dziewczynę żywą.

Jeszcze raz ją osłuchała, wpatrzona w znajdujący się obok monitor.

— Tachykardia. Po prawej słychać płytszy oddech.

— Ma hipoksję — poinformował Bubba, odczytując zapis z pulsoksymetru. — Intubujemy?

Mack czuła, że pacjentka się jej wymyka.

— Tak. Tak zróbmy — zgodziła się.

Działali szybko w tandemie. To była dopiero jej trzecia zmiana i piąte wezwanie w nowej pracy, w nowym miejscu. Ale lubiła i szanowała swój zespół. Bubba nie miał problemu z przyjmowaniem poleceń od kobiety, która nie bała się ich wydawać. A ST z przyjemnością odgrywała rolę szofera.

Kiedy podchodzili do lądowania, skala zniszczeń na autostradzie pod nimi była ponuro fascynująca. Mack rozpoczęła swoją karierę medyczną od latania na pole bitwy i wyciągania stamtąd rannych żołnierzy. Zdarzało jej się latać śmigłowcem pod ostrzałem, przeżyła nawet lądowanie awaryjne. Ale tak makabryczny widok na rodzinnej ziemi budził dziwny niepokój.

Wyglądało na to, że kierowca osiemnastokołowego tira nie zauważył znaków o robotach drogowych i nie przygotował się do redukcji prędkości. Wbił się w stojące przed sobą pojazdy i spowodował katastrofę lądową na zasadzie reakcji łańcuchowej.

Pracujący na ziemi ludzie nie brali udziału w misjach w strefach wojennych. Nie mieli przeszkolenia wojskowego. To byli tatusiowie na zakupach, kobiety biznesu podczas przerwy obiadowej, nastolatkowie na wagarach. Lub — jak leżąca przed nią dziewczyna — zwyczajne, młode kobiety, które postanowiły wykorzystać ładne letnie popołudnie na przejażdżkę na motorze.

— Czas, ST? — zawołała.

— Dziewięć minut — nadeszła odpowiedź.

— Intubowałeś kiedyś w locie, Bubs? — zapytała Mack.

— Jestem dziewicą. Bądź dla mnie delikatna — odparł.

— Tracimy ją — zauważyła. — Zostań z nami, dziewczyno.

Działali szybko, odzywali się tylko wtedy, kiedy było to niezbędne. Czoło Mack pokryło się potem, a plecy wyjęczały skargę z powodu przygarbionej pozycji. Adrenalina mruczała w żyłach znajomą pieśń. Syrenią pieśń. Pieśń, której Mack będzie musiała zacząć się opierać… kiedyś.

Na monitorze wyświetliła się ciągła linia.

— Cholera — powiedziała i ponuro naładowała elektrody. Bubba rozpoczął RKO.

Życie i śmierć. Przyzwyczaiła się już, że codziennie przekracza tę linię. Że codziennie widzi katastrofy, których jedynie niewielki odsetek ludzi będzie naocznym świadkiem. Ratowniczka, lekarka pogotowia lotniczego, podobnie jak przedstawiciele wszystkich innych służb ratunkowych, była inaczej uformowana. Tego rodzaju ludzie wyszukiwali kryzysy, zamieniali się w narzędzia. Istniały protokoły umożliwiające radzenie sobie ze śmiercią, masakrą i traumą. Protokoły organizowały chaos, zapewniały mózgowi coś, o czym mógł myśleć poza horrorem związanym z utratą młodego życia.

Ręce jej się trzęsły, więc chwyciła mocniej „łyżki”.

— Odsunąć się.

Bubba odskoczył do tyłu.

Wciąż ją dziwiło, jakim sposobem mężczyzna jego postury mógł poruszać się z taką gracją w tak ciasnej przestrzeni. Praca na małej powierzchni nie była łatwa, ale oznaczała pewną wygodę. Wszystko, czego potrzebowała, znajdowało się na wyciągnięcie ręki.

Mack przyłożyła elektrody, posłała przesądnie modlitewne „błagam” i puściła prąd w młode serce, którego los znajdował się w jej rękach.

— Jest akcja serca! — zawołał Bubba.

Dziękici, Jezu.

— Intubujemy — powiedziała. Otarła ręką pot z czoła i obwiniła rzeczony pot o to, że kiedy za bardzo się wyprostowała, uderzyła czołem — częścią niezasłoniętą przez hełm — o metalową półkę nad noszami.

— Zajebiście — mruknęła.

Uderzenie z zaskoczenia sprawiło, że dłonie przestały jej drżeć, więc wsunęła gładko rurkę tracheotomijną do tchawicy pacjentki.

— Niezła robota, Mack — pochwalił ją Bubba w słuchawkach, gdy parametry się ustabilizowały.

Opatrzyli szybko jedną z ran na nodze. Widać już było szpital, słońce odbijało się od szyb. Setki samochodów znaczyły kropeczkami parking. Ludzie wchodzili i wychodzili z budynku jak mrówki.

Żołądek Mack znów opadł, bo helikopter zaczął schodzić niżej w stronę lądowiska na dachu. Pacjentka była stabilna. Mack wywiązała się ze swojego zadania.

Tuż za drzwiami czekał zespół urazowy. Białe fartuchy powiewały w powietrzu wzburzonym przez śmigła.

— Dobra robota — powiedział Bubba i wyciągnął nad pacjentką zaciśniętą rękę.

Stuknęła w nią pięścią.

— I vice versa, stary. Naprawdę ładna praca.

Płozy niemal jednocześnie dotknęły ziemi podczas gładkiego, płynnego lądowania.

— Skarbie, jesteśmy w domu — powiedziała śpiewnie ST.

Bubba odblokował drzwi, a Mack wyskoczyła i pochyliła się nisko. Pomogła zespołowi na dachu wyciągnąć nosze i przekazała im wszystko, co trzeba.

— Pacjentka wielourazowa, mniej więcej dwudziestoletnia, motocykl kontra samochód. W szoku. Zaintubowana — wyrecytowała czekającym lekarzom. — Straciliśmy ją, ale udało się przywrócić czynności życiowe. Jeden wstrząs.

— Przejmujemy pacjentkę, pani doktor! — zawołał chirurg urazowy, skinąwszy jej głową. Chwycił barierkę noszy na kółkach i cały zespół wspólnie zawiózł bezimienną dziewczynę do środka.

— Kolejny dzień, kolejny punkt dobrej karmy — powiedziała ST, dołączając do nich na dachu.

— Myślisz, że z tego wyjdzie? — zapytał Bubba.

— Jest młoda i bez chorób towarzyszących. Ma spore szanse — oceniła Mack. Przeciągnęła ręce nad głową.

— To jej krew? — zapytała ST, kiwając brodą w kierunku rozmazanej plamy na czole Mack.

— Znów rąbnęłam się głową w półkę.

— To już dwa razy — powiedziała Sally, strzelając balonem z gumy. — Jeszcze raz i będziemy musieli zorganizować ci jeden z tych wielkich, okrągłych kasków.

Bubba dołączył do nich na skraju lądowiska i postukał palcem bliznę między swoimi brwiami.

— Przynajmniej nie trzeba było szyć podczas lotu — powiedział wesoło.

Sally zerknęła na zegarek.

— Wygląda na to, że nadszedł koniec zajęć, moi drodzy. Ktoś ma ochotę wrzucić coś na ruszt?

Mack w pierwszym odruchu chciała stanowczo odmówić. Była potwornie zmęczona i znów zaczęły trząść się jej ręce. Zacisnęła pięści i wsunęła je do kieszeni kombinezonu lotniczego. Znalazła się tu po to, żeby zmienić otoczenie, zrobić sobie przerwę, zanim zastanowi się, co dalej. Zacieśnianie więzi ze swoim zespołem jest dobre, przypomniała sobie. Normalna sprawa. A ona zmuszała się do normalności.

— Jasne. Chętnie. Tylko najpierw wezmę prysznic.

— I plaster. — ST uśmiechnęła się znacząco i postukała się we własne, niezakrwawione czoło.

— Ja pasuję. Obiecałem swojej pani, że zabiorę dziś wieczorem dzieciaki na zakupy, żeby miała godzinkę spokoju — powiedział Bubba i zasalutował. — Dobra robota, Mack.

— Wzajemnie, Bubs.

— Widzimy się na dole za pół godziny? Muszę zrobić kontrolę po locie — powiedziała ST i skinęła brodą w kierunku śmigłowca.

To była kolejna rzecz, którą Mack ceniła w pilotce. Latała wcześniej z pilotami, którzy skupiali się tylko na liście kontrolnej przed wylotem, a po wylądowaniu zostawiali maszynę, nawet nie rzuciwszy na nią okiem. Sally Taryfa podchodziła poważnie do swojej pracy, od początku do końca.

Mack weszła do środka i zeszła trzy piętra niżej do szatni, gdzie spędziła pięć przyjemnych minut pod gorącym jak ukrop prysznicem. Jej mięśnie rozluźniły się, gdy zmywała z siebie warstwę zaschniętego potu. Gdy była już wystarczająco czysta, przekręciła kurek na zimną wodę i zaczęła liczyć od sześćdziesięciu w dół, pozwalając, aby lodowaty strumień obudził jej mózg.

Miała ochotę na zieloną herbatę i kanapkę z całą górą wędliny. Pobawi się trochę z ST we wzajemne zapoznawanie się, a potem wróci do domu. Może rozpakuje jeszcze jeden karton, przeczyta jeszcze jedno zaległe opracowanie albo czasopismo medyczne. Wcześnie do łóżka. Wczesna pobudka. Trening. Śniadanie.

A potem pojedzie do rodzinnej praktyki lekarskiej w tej małej mieścinie, w której — Boże, dopomóż — spędzi najbliższe pół roku swojego życia.

Wyszła spod prysznica i wytarła się. Obejrzała rozcięcie na czole i przewróciła oczami.

— To ty chciałaś normalności — mruknęła do swojego odbicia w lustrze.

Rozczesała włosy grzebieniem, dmuchnęła na nie suszarką i założyła cywilne ubrania. Spojrzenie na zegar na ścianie uświadomiło jej, że ma jeszcze piętnaście minut.

Po raz pierwszy wróciła myślami do strażaka z autostrady.

Jej umysł zawsze robił przegląd wydarzeń i reakcji w dziwny, przypominający sen sposób. Zamiast odtwarzać w myślach akcję podczas lotu, zaczęła rozmyślać o niebieskookim strażaku z przetrąconym barkiem. Wyglądał bardziej jak ratownik na plaży. Opalony blondyn ze swobodnym, czarującym uśmiechem.

Do szatni weszły dwie pielęgniarki w szpitalnych fartuchach. Skinęły jej głową. Kobieta z krótką czupryną w kolorze srebrnego blondu otworzyła szafkę i ściągnęła z westchnieniem ulgi chodaki.

— Nie cierpię dwunastogodzinnej zmiany.

— Nie jest tak źle, jeśli możesz się zająć Komendantem Ciacho. — Druga pielęgniarka, smukła i zmęczona, klapnęła na ławkę. Długie ciemne włosy miała zebrane w gładki koński ogon. — Słyszałaś, co zrobił?

— Javier przedstawił mi ogólny zarys. Wlazł do płonącego samochodu niczym seksowny superbohater czy coś w tym stylu?

— Za pomocą tego swojego pięknego ciała odgrodził kierowcę od płomieni i rozciął mu w międzyczasie pas. Zwichnął bark, poparzył ręce, ale nie ruszył się z miejsca. Kazał jakimś przygodnym osobom wyciągnąć faceta przez szyberdach. A potem, kiedy nowicjuszka z jego własnego oddziału wyciągała jego piękny tyłek, zatrzymał się, żeby zabrać z przedniego siedzenia kwiaty, które tamten facet kupił dla żony na urodziny.

— Zaraz zemdleję — westchnęła pierwsza pielęgniarka.

— Mdlej, mdlej. Teraz ma podwichnięcie barku i poparzenie trzeciego stopnia dłoni, która podobno jest w stanie doprowadzić do wielokrotnego orgazmu w niesłychanie krótkim czasie.

— Czy ten facet to może wysoki, przystojny blondyn? Typ flirciarza? — zapytała Mack.

Pierwsza pielęgniarka podniosła głowę, wciągając na nogi wysłużone spodenki gimnastyczne.

— Tak. Lincoln Reed. Komendant straży pożarnej w Benevolence. Był pierwszy na miejscu wypadku. Poznałaś go? — zapytała, zerkając na kombinezon lotniczy, który Mack wkładała do torby.

— Przelotnie.

— Jest na dole na SOR-ze. No wiesz, gdybyś miała ochotę go zbadać dwiema sprawnymi rękami — powiedziała druga pielęgniarka z błyskiem w oku.

Mack zastanowiła się chwilę.

— Może faktycznie tak zrobię.

— Tak w ogóle, jestem Nellie.

— Mack. Doktor O’Neil — przedstawiła się.

— Nowa lekarka pogotowia lotniczego. Miło cię poznać. Wykonałaś dziś dobrą robotę. Twoja dziewczyna jest na bloku operacyjnym. Nie ma uszkodzenia kręgosłupa. Jestem Sharon.

— Och… Dzięki za informację. — Pożegnała się i wyszła na korytarz.

Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju informacji. Informacji o tym, co było później. Czy ktoś przeżył, czy nie. Jej zadaniem jako lekarki z pogotowia było zapewnienie pacjentowi najlepszej pomocy. Koniec pieśni. Przywykła do tego, że nie wiedziała. Było jej z tym dobrze.

Czasem lepiej byłonie wiedzieć.

Przed oczami mignęły jej twarze. Twarze tych, których straciła.

Minęły ją dwie salowe, żartujące między sobą. Mack otrząsnęła się z własnych rozmyślań. Ze spoglądania wstecz nie wynikało nic dobrego.

Kierując się odruchem, zamiast skręcić na parking, poszła na SOR. Było tam stosunkowo spokojnie. Większość ofiar karambolu została przewieziona do szpitala powiatowego. Był mniejszy, ale znajdował się bliżej. Fakt, że Linc trafił tutaj, oznaczał, że nie chciał dokładać pracy tamtejszemu, już nadmiernie obciążonemu, oddziałowi ratunkowemu. Punkt dla niego.

Nie musiała specjalnie się rozglądać za swoim rozflirtowanym strażakiem. Wokół wydzielonego boksu zebrała się grupka zauroczonego personelu medycznego płci żeńskiej.

Komendant Ciacho ze swoimi szerokimi barami i swobodnym uśmiechem zajmował większość miejsca pomiędzy winylowymi zasłonkami. Tył jego lewej dłoni był zabandażowany, a prawa ręka znajdowała się na temblaku. Od razu wiedziała, że aż go świerzbi, żeby się tego pozbyć. Był podłączony do kroplówki, najprawdopodobniej z powodu odwodnienia wynikłego z walki z ogniem.

Mack przypomniała sobie o kwiatach i zaczęła się zastanawiać, czy to prawda. Jeśli tak, to było to z jego strony cholernie romantyczne i nieodpowiedzialne.

Doktor Ling, jak wskazywał identyfikator marszczącej groźnie czoło kobiety, zerknęła znad laptopa.

— Jeśli nie jest pani członkiem rodziny, to musi pani zostać w poczekalni — powiedziała bez podnoszenia głowy.

— Doktor Marzenie należy do rodziny. To moja przyszła żona — powiedział Linc.

Mack roześmiała się i udała, że nie zauważa morderczych spojrzeń, które pielęgniarki rzuciły w jej kierunku. Uniosła swój identyfikator i zauważyła rozczarowanie na twarzy doktor Ling. Mack znała lekarzy jej pokroju. Broniących swojego terytorium, odrobinę agresywnych. Ale zwykle bardzo, bardzo dobrych specjalistów.

— Jesteśmy starymi znajomymi — wyjaśniła Mack. — Miło znów cię zobaczyć, Lewusie. Jak skrzydło?

— Jak nowe, dzięki obecnej tu pani doktor.

— To w najmniejszym nawet stopniu nie jest prawda — oznajmiła sucho doktor Ling, a potem niechętnie dodała dla informacji Mack: — Częściowe zwichnięcie. Bark nastawiony, musi pozostać unieruchomiony. Komendant dostał stanowczy zakaz przeciążania zwichniętego barku.

— Jak tam nasza pacjentka? — zapytał Linc, przerzucając nogi na bok łóżka i wskazując na wenflon w ręce. Doktor Ling skinęła głową, a jedna z pielęgniarek przyskoczyła, żeby go usunąć. Mack była trochę rozczarowana, kiedy kobieta nie pocałowała plastra, który wygładziła delikatnie na maleńkiej dziurce po igle.

— Nie jestem pewna — powiedziała Mack, wsuwając dłoń do kieszeni szortów. — Doleciała w jednym kawałku. Jest operowana. Nie ma urazu kręgosłupa. Więcej nie wiem.

— Mogę się dla pana dowiedzieć, komendancie — powiedziała jedna z najmłodszych pielęgniarek. Stuprocentowa Amerykanka, z jasnymi lokami i ładnymi niebieskimi oczami obwiedzionymi rzęsami, które mrugały z prędkością stu na godzinę.

— Będę wdzięczny, Lurlene.

Och, wszędzie bym rozpoznała tego szpanującego czarusia, pomyślała Mack, gdy Lurlene pobiegła do komputera. I jeszcze nie tak dawno nie miałaby problemu, żeby odbyć kilka przyjemnych rundek w łóżku z rzeczonym czarusiem. Ale rozpoczynała nowy rozdział w życiu.

Nowy, nudny rozdział w celibacie.

Wielka szkoda, że w tych oczach było coś, co jej się podobało, co rozpoznawała. Zgrabny, nieszkodliwy urok. Wyczerpanie, które starannie ukrywał.

Mężczyzna wstał i nawet nieustraszona doktor Ling postąpiła krok w tył, żeby zrobić mu miejsce.

Był wyższy, niż myślała. I trochę szerszy w barach. Ale nie miękki. Poza miejscem wokół oczu.

Budową ciała przypomniał jej sąsiada, którego przypadkowo podejrzała przez płot bladym świtem, gdy wykonywał katorżniczą serię ćwiczeń. Biszkoptowy labrador z uciechą naśladował jego ruchy.

Całkiem niezła pobudka.

— Ma pani ochotę podwieźć rannego człowieka do domu, doktorko? — zapytał Linc.

Mack usłyszała, jak pół tuzina kobiet omdlewa w środku.

— Przykro mi, Lewusie. Mam plany.

Jak na zawołanie zza zasłonki wyłoniła się głowa ST. Dziewczyna uniosła pager.

— Hejka, doktorko. Trafił mi się kolejny kurs. Pilot z następnej zmiany się spóźnia. Przełożymy to?

Mack pomachała do niej.

— Spokojnego lotu, ST. Po następnej zmianie.

Linc uśmiechnął się szerzej.

— Wygląda na to, że jednak ma pani czas, żeby mnie odwieźć.

Rozdział 4.

Lincowi podobały się wątpliwości, które wyczytał na jej nieumalowanej twarzy. Świeżo po prysznicu — jej włosy pachniały lawendą i miodem — Doktor Marzenie wyglądała równie atrakcyjnie w krótkich spodenkach i koszulce Gwardii Narodowej, co w kombinezonie lotniczym.

— Gdzie mieszkasz? — zapytała, zagryzając nieuszminkowaną wargę. Widać było, że się namyślała.

— W małym miasteczku o nazwie Benevolence. Na pewno masz po drodze, gdziekolwiek jedziesz — powiedział wcielenie uroku osobistego. Fakt, że na miejscu zdarzenia zaniemówił na jej widok, jakby dostał pięścią w brzuch, trzeba będzie zrzucić na ból w barku. Teraz, gdy był już obwiązany jak cholerny indyk i odpowiednio nawodniony, znów mógł się skupić na tych nieufnych zielonych oczach.

— Skarbie, nieważne, czy mieszka w Dakocie Południowej — odezwała się Janice, dyplomowana pielęgniarka, dwadzieścia lat starsza od niego i ledwie sięgająca metra pięćdziesięciu. — Odwieziesz naszego chłopca do domu, a podziękujesz nam później.

Sprawa przesądzona. Janice została jego ulubienicą.

W głębinach sportowej torby zadzwoniła komórka Linca. Sięgnął po nią odruchowo prawą ręką i się skrzywił.

Doktor Marzenie — zastanawiał się, czy znajomość jej prawdziwego imienia zaprzepaściłaby przyjemne fantazje, którym się oddawał, gdy doktor Ling bezlitośnie wciskała nasadę jego kości ramiennej do torebki stawowej — przewróciła oczami.

Wzięła od niego torbę i wyłowiła z niej telefon.

— Co tam, Lighthorse? — powiedział.

— Dzwonię kontrolnie. Dalej masz dwie ręce? — zapytał przyjaciel.

— Jak nowe. Prawdę mówiąc, jeśli jesteś jeszcze na miejscu wypadku, mogę tam podskoczyć i pomóc w uprzątaniu — zaoferował się.

— Nie! — zaoponowały jednocześnie doktor Ling i Doktor Marzenie.

Brody zaśmiał się.

— Wygląda na to, że masz swoje nianie. Wszystko jest pod kontrolą. A tak w ogóle to była jazda po pijanemu. Kierowca, zanim wsiadł za kółko, wypił pięć kielonków w barze. Po wypadku uciekł, ale znalazł go patrol drogówki. Jedna ofiara śmiertelna. Siedemnastu rannych. W tym sześć osób poważnie.

Linc zaklął pod nosem.

O jedną osobę za dużo. Niepotrzebna śmierć z egoistycznych, bezsensownych powodów.

— Jedna to i tak lepiej, niż się spodziewałem — powiedział Brody.

— Ja też. Ale jednak.

— No. Ale jednak. Tak czy inaczej, kazałem żółtodziobowi zabrać Iskierkę do domu. Chcesz, żeby podskoczyła po ciebie do szpitala? I cię odwiozła?

Linc zerknął na Doktor Marzenie. Wkładała mu do torby zalecenia dla pacjenta, które zamierzał całkowicie zignorować.

— Nie. To już mam załatwione. Dzięki, że zająłeś się moją dziewczyną — powiedział.

— Twoja dziewczyna pewnie zdążyła już zeżreć ci zasłony i nasikać do tostera — stwierdził Brody.

To pewnie była prawda.

— Tak, dzięki. Do zobaczenia jutro w remizie.

— Wyłącznie lekkie obowiązki! — krzyknęła doktor Ling.

— Ugotowany — zarżał Brody. — Oszczędzaj siły na czterdzieści ton dokumentów.

Rozłączyli się, a Doktor Marzenie wzięła od niego telefon i schowała go do torby.

— Chodźmy, Lewusie.

— Chcesz zapytać o moją dziewczynę, prawda?

— Nie — odpowiedziała i przewiesiła sobie przez ramię jego torbę. — Gotowy?

— Doktor Ling. — Wyciągnął lewą rękę i uścisnął jej dłoń. — Szanowne panie. Dziękuję za opiekę medyczną na najwyższym poziomie. Pięć gwiazdek dla wszystkich.

— Cieszymy się, że mogliśmy pomóc — powiedziała sucho lekarka.

Wyszedł z odgrodzonego zasłonkami boksu na ruchliwy SOR. Dzieciak, sądząc po odgłosach raczej mały, zawodził gdzieś żałośnie. Facet na sąsiednim łóżku przyciskał przesiąknięty krwią ręcznik do czoła i wpatrywał się żałośnie w swoje buty. Pielęgniarki — przynajmniej te płci żeńskiej — przystawały na tyle długo, żeby posłać Lincowi uśmiech przed pójściem do kolejnego pacjenta. Flirtowały rotacyjnie, wplatając mrugnięcie okiem czy słodki uśmiech pomiędzy pozostałe obowiązki.

— Komendancie! Niech pan zaczeka! — Lurlene podbiegła do nich z zaczerwienionymi policzkami. — Właśnie dostałam informację z sali operacyjnej. Splenektomia idzie dobrze. Rokowania też są dobre.

— Dzięki, skarbie. — Linc ścisnął ją za ramię.

— Powiedzieli, że w drodze do szpitala zatrzymała jej się akcja serca, ale pogotowie lotnicze ją przywróciło i zaintubowało pacjentkę. Miała dużo szczęścia.

— Owszem, miała — mruknął, myśląc o masakrze spowodowanej przez jednego człowieka i jego problem z alkoholem. — Niezła robota, doktorko.

Marzenie wyglądała na zawstydzoną.

— Gotowy? — spytała nagle.

Jego bardzo atrakcyjna szoferka wyglądała tak, jakby miała zaraz wyjść z siebie, jeśli choć chwilę dłużej będzie musiała przyjmować wyrazy uznania.

— Tak. — Linc wykorzystał fakt fizycznego wyczerpania i kontuzji i zarzucił jej zdrową rękę na ramiona. Kobieta zesztywniała na chwilę, a potem przełożyła torby, własną i jego, żeby lepiej poradzić sobie z jego ciężarem.

Już po pierwszym kroku Linc zorientował się, że to wcale nie była zabawa. Był słaby jak cholerny kociak. Wypruty z energii, głodny i zmęczony. Zacisnął zęby i spróbował zamaskować syknięcie towarzyszące wciągnięciu powietrza.

Lekarka objęła go w pasie. Nie oszukał jej. Cholera.

— Dobrze się dziś spisaliście, oboje — powiedziała niechętnie doktor Ling, gdy szli w stronę wyjścia.

— Dzięki. Pani też! — zawołała w odpowiedzi jego ładna pani doktor, służąca za kulę.

Szli powoli w kierunku poczekalni, ale zatrzymali się, żeby przepuścić pielęgniarkę prowadzącą w pośpiechu starszą kobietę.

— Mąż jest tutaj — mówiła pielęgniarka, odsłaniając zasłonę przy jednym z pierwszych boksów.

Nelson, w trochę gorszym stanie ze względu na zmęczenie, uśmiechnął się promiennie ze swojego łóżka. Głowę miał zabandażowaną, podobnie jak lewą rękę. Był podłączony do tylu kabli, że za ich pomocą spokojnie można by było ożywić potwora Frankensteina. Ale żył i uśmiechał się do swojej żony jak zakochany nastolatek.

Linc poczuł, że Doktor Marzenie zwolniła kroku.

— Zostawiam cię samego na godzinę i sam zobacz, jakie są skutki! — wykrzyknęła żona Nelsona. Pochyliła się nad nim, odgarnęła grzywę siwych włosów i pocałowała go delikatnie w czoło.

— Ale mam co opowiadać — powiedział Nelson. — Proszę. To dla ciebie. — Wskazał na kwiaty, które pielęgniarka zapobiegliwie wsadziła do brzydkiego plastikowego dzbanka na lód. Bukiet był zwiędnięty i przysmalony, a gipsówka spalona na wiór.

— Och, Nelsonie. — Jego żona zalała się łzami i ostrożnie ułożyła się obok niego na łóżku.

Pacjent podniósł wzrok i zauważył Linca.

— Dziękuję — wyszeptał bezgłośnie.

Linc skinął Nelsonowi głową i chrząknął. Doktor Marzenie też chrząknęła. Dwoje stoickich przedstawicieli służb ratunkowych, którzy starali się nie pokazać po sobie uczuć.

— Chodźmy stąd, Marzenie — odezwał się łagodnie.

W milczeniu wyszli głównym wejściem na letni wieczór. Linc pocił się z wysiłku, żeby nie utykać i nie pojękiwać. Był boleśnie świadomy, że bardzo potrzebuje prysznica. Nie zrobił najlepszego pierwszego wrażenia.

— Możesz bardziej się na mnie oprzeć — powiedziała lekarka. — Dam sobie radę.

— E tam. Nic mi nie jest. To była tylko wymówka, żeby cię objąć — powiedział przez zaciśnięte zęby.

— Zostałeś oficjalnie przemianowany z Lewusa na Szpanera — stwierdziła Marzenie.

Linc spojrzał przez ramię i upewnił się, że nie mieli już widowni.

— W takim razie… — Wsparł się o nią ciężko. Lawendowy zapach jej włosów doprowadzał jego zmysły do obłędu.

— Zaparkowałam dosyć daleko — poinformowała. — Zaczekaj tu, to podjadę.

— Nie ma mowy. Muszę pozostać w ruchu — sprzeciwił się. Jeśli się zatrzyma i usiądzie, zaśnie w ciągu sekundy. A chrapanie na ławce na przystanku autobusowym to nie był sposób na oczarowanie pięknej kobiety.

Westchnęła, po czym poznał, że znała ten stan.

— Wedle woli. Uważasz, że powinniśmy się sobie przedstawić? — zapytała, gdy powolnym, żmudnym krokiem przesuwali się wzdłuż najdłuższego rzędu samochodów w historii parkingów.

— Nie. Co w tym fajnego? — odparł.

— Racja. W takim razie, żebyś miał na co czekać, Szpanerze, mój samochód ma klimatyzowane fotele.

Dobrze to wróżyło, bo po plecach spływał mu nowy strumień potu. Miał nadzieję, że spowodowany przez niego potop nie zepsuje elektryki w jej samochodzie.

— Już prawie jesteśmy — powiedziała.

Mimo że przełożył na nią znaczną część ciężaru swojego ciała, ona nie miała choćby przyspieszonego oddechu. Ponieważ zaciskał rękę na jej ramieniu, wyczuwał charakterystyczne napięcie dobrze rozwiniętych mięśni.

Doszli w końcu do wielkiego granatowego SUV-a. Oparła Linca o zderzak i wrzuciła torby do bagażnika.

— Dasz radę sam wsiąść czy ci pomóc?

Linc próbował znaleźć jakąś zalotną odpowiedź albo odpowiedni eufemizm, ale nic mu nie przyszło do głowy. Zrzucił winę na wyczerpanie i głód.

Lekarka uśmiechnęła się do niego tak, że aż poczuł to w brzuchu.

— Rozluźnij się, Szpanerze. Nie będziemy uprawiać seksu. Nie musisz się zastanawiać, jak mi zaimponować. Masz prawo być zmęczony.

— Dlaczego nie będziemy uprawiać seksu? — zapytał i opadł na siedzenie po stronie pasażera w nieskazitelnie utrzymanym samochodzie.

— Jestem tu nowa. Mogłabym być czarną wdową mordującą siekierą, z całym korowodem martwych mężów.

Zmierzył ją powoli wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na gołym palcu serdecznym lewej ręki.

— Jestem gotów zaryzykować.

— No pewnie, że tak. I w innych okolicznościach, gdybyśmy poznali się kilka miesięcy temu, nie miałabym nic przeciwko, żeby wziąć twoje bardzo imponujące ciało w obroty.

Linc poczuł się odrobinę uprzedmiotowiony, ale potem stwierdził, że wcale mu to nie przeszkadza.

— Teraz muszę spytać, co się wydarzyło pomiędzy dawną i obecną Doktor Marzenie?

— Nie. Wcale nie musisz — odparła wesoło. Silnik zamruczał i ożył. — Tak samo jak ja nie pytam o twoją „dziewczynę”.

— Jeśli nie będziemy ze sobą sypiać, to zostaniemy przyjaciółmi. A przyjaciele mówią sobie wszystko — powiedział, zmieniając taktykę.

Uśmiechnęła się do niego i wrzuciła wsteczny.

— Zawsze chciałam mieć kumpla.

Roześmiał się. Była wygadana. A on był wystarczająco inteligentny, żeby uznać to za atrakcyjne.

Jego żołądek przerwał zabawę brutalnym przypomnieniem, że jest pusty.

— Posłuchaj, wiem, że dzielnie walczysz z moim urokiem osobistym. Ale co byś powiedziała na coś do jedzenia? Nie chcę naciskać — kłamstwo — ale mógłbym w tej chwili pożreć twoją bardzo kształtną rękę.

— Kanibalizm to z pewnością najbardziej interesująca propozycja, jaką mi dziś złożono — powiedziała, wyjeżdżając z miejsca parkingowego, i skierowała się w stronę autostrady, która biegła równolegle do szpitalnego parkingu.

Przez kilka minut jechali w ciszy. Linc rozmyślał o Nelsonie i jego żonie. Jeszcze minuta, a on, Nelson i wszyscy inni znajdujący się przy tym samochodzie ulegliby zwęgleniu.

Mieliśmyogromne szczęście.

Opuścili autostradę dwa zjazdy przed Benevolence. Linc podziękował swoim szczęśliwym gwiazdom, gdy lekarka zatrzymała się na spękanym asfaltowym parkingu przed jadłodajnią.

Pozwolił jej pomóc sobie wejść do środka, bardziej z konieczności niż z chęci flirtu. Usiedli w boksie przy stole z odrapanym blatem ze stali nierdzewnej, wyposażonym w błyszczący podajnik na serwetki.

— Chcesz mi opowiedzieć o wypadku? — zapytała i dała sygnał kelnerce. — Możemy wymienić się opowieściami wojennymi, dzięki temu wyjdziemy na bardziej heroicznych i pięknych.

— Marzenie, spójrz na nas. Nie da się lepiej wyglądać.

— Cii. Posłuchaj, Szpanerze, kiedy jest się tak atrakcyjnym jak ty i ja, to trzeba spróbować przynajmniej udawać skromnego. Nikt nie lubi pięknych zarozumialców.

Uśmiechnął się do niej szeroko i stwierdził, że chyba w końcu poznał sobie równą.

Podeszła do nich kelnerka, rzeczowa kobieta, która kończyła właśnie zmianę. Spojrzała na nich znad okularów do czytania w niebieskich oprawkach.

— Co dla was, młodzieży?

Marzenie zamówiła zieloną herbatę i omlet z białek ze świeżymi owocami. Linc zdecydował się na beczkę kawy, trzy butelki wody i klopsa, a do tego kanapkę z indykiem.

Kelnerka nawet nie mrugnęła, ale Marzenie uśmiechnęła się znacząco.

— Musiałeś spalić sporo kalorii — stwierdziła.

Po złożeniu zamówienia zaczęli wymieniać się opowieściami o dzisiejszym dniu pracy, o wezwaniu i ofiarach.

— To była jazda pod wpływem alkoholu. Kierowca ciężarówki był zalany w trupa i nie zauważył znaku o robotach drogowych. Po prostu wbił się w stojące samochody — powiedział Linc.

Westchnęła ciężko.

— Gdyby dzieciaki w szkole jazdy musiały obowiązkowo zobaczyć miejsce wypadku, to nikt nie pisałby esemesów podczas jazdy ani nie prowadził po alkoholu.

Rozpoznał to. Frustrację. Fakt, że tak wielu obrażeń, tak wielu zgonów dałoby się całkowicie uniknąć. Ale zawsze będą ludzie niezdolni do podjęcia właściwych decyzji. Zawsze kogoś skrzywdzą. A on i inni pokroju siedzącej naprzeciwko niego lekarki będą się zjawiać, żeby posprzątać bałagan.

Zaczęło go osaczać wyczerpanie, którego napieranie czuł w głowie. Wziął kolejny łyk bardzo dobrej kawy i powstrzymał chęć, żeby ją wyżłopać.

— Rozumiem, co mówisz. Przynajmniej każda z tych osób, które wrócą dziś do domu, będzie jeździła ostrożniej.

— Pielęgniarki z ostrego dyżuru rozpływały się nad tym, że ocaliłeś tamte kwiaty — powiedziała Marzenie, popijając zieloną herbatę, do której wcisnęła solidną dawkę soku z cytryny. — Ale wygląda na to, że one zwykle rozpływają się nad Komendantem Ciacho.

— A więc wiesz, jak się nazywam — zażartował.

Uniosła żartobliwie brwi.

— To twoja pierwsza intubacja podczas lotu? — zapytał. Miał wrażenie, że kobieta czuje się swobodniej podczas rozmowy o medycynie i akcjach ratowniczych, niż o sobie samej. Wykorzysta to dla własnych celów… kiedy będzie miał więcej siły.

— Trzecia — odpowiedziała. Oparła się wygodniej i położyła rękę na oparciu kanapy.

— Ale nie tutaj — domyślił się. — Pamiętałbym, gdybym zobaczył cię na miejscu jakiegoś wypadku.

— Jestem tu nowa — wyjaśniła.

Uśmiechnął się i odczekał chwilę, gdy nie raczyła powiedzieć nic więcej.

— Wcześniej przez kilka lat wojsko. — Przełamała się w końcu.

Wskazał na jej koszulkę z logo Gwardii Narodowej.

— Domyśliłem się.

— Powalająco przystojny i niesamowicie przenikliwy — stwierdziła i zatrzepotała rzęsami.

Podano im jedzenie. Talerze Linca zajęły większą część stołu. Zaczęli jeść.

Linc był wciąż zmęczony. Wciąż obolały. Ale jedzenie i towarzystwo pomagały.

Kiedy kelnerka położyła rachunek na stole, zdrowa dłoń Linca dotarła do niego pierwsza.

— To nasza pierwsza randka. Ja płacę.

— Bez urazy, ale to fatalna pierwsza randka. Śmierdzisz dymem i środkami odkażającymi.

— To afrodyzjaki dla przedstawicieli służb ratowniczych.

— Pozwolę ci zapłacić, ale wyłącznie w ramach zwrotu kosztów podwózki.

— Biorę, co się da.

Czekała cierpliwie, aż wyłowi jedną ręką gotówkę.

— No dobra, Szpanerze. Prowadź — powiedziała Marzenie i wysunęła się z boksu.

Po wjeździe do Benevolence Linc odegrał rolę przewodnika. Pokazywał ogólniak, remizę strażacką, niewielkie centrum, które wyglądało w zasadzie tak samo, odkąd się tu urodził. Zmiana nie była niczym złym. Ale było coś pokrzepiającego w niezmienności jego rodzinnego miasta.

Zaczęło się ściemniać. Świerszcze i żaby dawały z siebie wszystko podczas ostatnich sierpniowych występów.

I choć nie mógł się doczekać powrotu do swojego psa, do swojego łóżka, to nie był gotowy na zakończenie wspólnych chwil z Doktor Marzenie.

— Skręć tutaj. — Wskazał na kolejny znak drogowy. — Trzeci dom po lewej.

— To chyba jakiś żart — mruknęła pod nosem lekarka.

— No co? Nie widziałaś nigdy niesamowicie przystojnego mężczyzny, który mieszkałby na przebudowanej stacji benzynowej? — zażartował.

— Coś w tym stylu — odpowiedziała kpiąco. Bardzo chciał zrozumieć, co ją tak rozbawiło. — Wygląda na to, że ktoś się cieszy na twój widok. — Wskazała na duże okno od frontu.

Iskierka, jego jasna labradorka, chodząca katastrofa, skrobała pazurami w szybę, oszalała z emocji.

— Lęk separacyjny. Zwykle zostaje z kimś, ale w związku z dzisiejszym wezwaniem nowa pracownica przywiozła ją do domu. A tak swoją drogą, to jest właśnie moja dziewczynka — wyjaśnił, gdy przednie łapy Iskierki zaplątały się w ciężkie zasłony. Rozległ się przytłumiony łoskot, gdy zasłony razem z karniszem spadły na dół. Niezrażona tym suka podbiegła do drzwi, po czym w podskokach wróciła do okna.

— Ha. Chyba miałam rację, gdy wyobraziłam sobie ciebie z wymagającą blondynką — zażartowała lekarka.

Tak.Zdecydowanie nie mógł się doczekać ich kolejnego spotkania.

— Chcesz wstąpić na kieliszek przed snem? Zobaczyć mnie ze skomplikowaną brunetką?

— Miła propozycja, Szpanerze, ale podziękuję.

— Gdybym chciał się za tobą uganiać z większym uporem, to jak najlepiej to zrobić? — zapytał, kładąc zdrową rękę na klamce.

— Mam przeczucie, że znajdziesz sposób — zawyrokowała.

Z pewnością znajdzie. Po długim, gorącym prysznicu i przespanej nocy.

Linc otworzył drzwi lewą ręką.

— Do zobaczenia wkrótce, doktorko — powiedział.

— Co do tego nie mam wątpliwości.

Wziął swoją torbę i zasalutowawszy krótko, wszedł do domu, gdzie natychmiast został zalany bezwarunkową miłością.

Rozdział 5.

Bez otwierania oczu wiedziała, że dalej jest ciemno. Jej wewnętrzny zegar był prawdziwym cudem. Irytująco konsekwentnym cudem.

Piąta trzydzieści rano. Rozważała, czy nie naciągnąć poduszki na głowę i nie spróbować jeszcze zasnąć na kolejne pół godziny, ale to było na nic. Dzień się rozpoczął.

Zrzuciła z siebie pozostałość nakrycia, które przetrwało noc, i przeszła nad wcześniej skopaną narzutą. Kiepsko sypiająca doktor Mackenzie przyzwyczaiła się do funkcjonowania po kilku godzinach snu. W jej życiu było zbyt dużo adrenaliny.

Według standardów większości ludzi jej sypialnia była mała. Ale większość ludzi nie spędzała sporej części życia na wyjazdach do szpitali polowych w obcych krajach. Podwójny materac był wystarczająco wygodny na najbliższe pół roku. A w wolnej chwili Mack zapewne dokończy rozpakowywanie ubrań.

Przystanek w Benevolence w stanie Maryland był dla niej jak kolejna misja. Tymczasowa lokacja. Krótkoterminowa praca. Dziś miała się dowiedzieć dokładnie, w co się wpakowała.

Deski podłogowe zaskrzypiały pod jej bosymi stopami w drodze do łazienki. Była maleńka — podobnie jak reszta domu — ale właściciel zdołał wcisnąć do niej wystarczająco dużo miejsca do przechowywania w postaci toaletki, otwartych półek i kawałeczka bieliźniarki, żeby łazienka nadawała się do użytku.

Mack związała włosy gumką, zabezpieczając je w formie krótkiej kitki, i ochlapywała twarz zimną wodą tak długo, dopóki nie poczuła szczypania napływającej krwi.

Dziesięć minut później była już za drzwiami, z butami do biegania na nogach i rozgrzanymi mięśniami.

Jak właśnie miała okazję się przekonać, końcówka sierpnia w Maryland oznaczała, że mimo wczesnych godzin porannych do ciała lepiły się macki letniej wilgoci. Mack skręciła w lewo i pobiegła wzdłuż ulicy, postanawiając przebiec się po nowej dla niej części miasta przed dotarciem na szlak nad jeziorem.

W miarę jak stopy wybijały równy rytm na chodniku, jej umysł ustalał porządek dnia. Prysznic. Śniadanie. Herbata. A potem pierwszy dzień pracy w towarzystwie doktor Dunnigan w prowadzonej przez nią przychodni rodzinnej, gdzie do marca Mack miała spędzać cztery dni w tygodniu.

Poczuła, jak wzdłuż kręgosłupa przeszywa ją nerwowy dreszcz. Roześmiała się na głos w cichej dzielnicy mieszkalnej. Mack O’Neil, boisz się wyzwania? Bardziej się bała, że nie będzie to dla niej wystarczające wyzwanie. Obawiała się, że spokojne małomiasteczkowe życie okaże się dla jej zdrowia gorsze niż poprzednia praca, łącząca się z dużym poziomem stresu.

Niewydolność kory nadnerczy. Nieuchronne wypalenie. Groźba wyczerpania.

Jako osoba zawodowo związana z medycyną zdawała sobie sprawę z zagrożeń płynących ze stawiania swojemu ciału nadmiernych wymagań przez zbyt długi czas. A mimo to nie przekroczyła tej granicy o centymetr czy dwa. Nie. Przebiegła dobre sto metrów w złym kierunku.

Zawsze potrafiła zrównoważyć ciężką pracę ostrą zabawą. A kiedy było to konieczne, w pełni zasłużonymi wakacjami na rajskiej wyspie, gdzie nie musiała się martwić o nic, poza parasolkami w drinkach i nakładaniem kremu do opalania. Ale w ostatnim czasie nie była w stanie wystarczająco ostro się zabawić. Nie była w stanie wyrównać napięcia.

A była wystarczająco mądra, żeby zająć się problemem teraz, zanim będzie ją to kosztować za dużo.

Miała sześć miesięcy, żeby doprowadzić się do porządku. Sześć miesięcy rybiego oleju i warzyw, snu i medytacji.

Boże, miała nadzieję, że tonie potrwa aż tak długo.

Od zawsze dużo od siebie wymagała. A teraz nadeszła pora, żeby przestać wymagać i zacząć… robić to, co stanowiło tego przeciwieństwo.

Zerknęła na zegarek i zwolniła tempo, żeby utrzymać tętno na odpowiednim poziomie. Wystarczającym jak na trening, ale nie jak maksymalny sprint.

— Po prostu oddychaj — napomniała Mack samą siebie. Tylko tyle musiała robić. Oddychać i odpoczywać. I mieć nadzieję, że nie umrze z nudy.

Zrobiła długi, powolny wdech. Potem wypuściła powietrze. Beton pod stopami zamienił się w ziemię i sosnowe igły. Mack pozwoliła myślom przepływać swobodnie, gdy znalazła się na zalesionym terenie.

Po sześciu kilometrach była z powrotem pod drzwiami wynajętego domu. Rabaty kwiatowe — cholera, miała teraz rabaty — wymagały porządnego plewienia. Trawa urosła trochę za bardzo. Mack przypomniała sobie, że w garażu, zbyt małym na jej SUV-a, widziała ręczną kosiarkę.

Później znajdzie trochę czasu na prace ogrodnicze.

Wbiegła po równych, ceglanych stopniach i weszła do środka. Dom, a raczej chatka, przypominał miejsce z bajki. Drzwi wejściowe były zaokrąglone i pomalowane na odcień błękitu, podkreślający żółte jak żonkile deskowanie. Z dworu wchodziło się prosto do salonu, który zajmował całą przednią część domu. Żółta sosnowa podłoga, urocze meble wbudowane w ścianę, a nawet schludny, ceglany kominek, przed którym — gdyby była tego typu człowiekiem — przyjemnie byłoby rozłożyć się z dobrą książką w mroźny wieczór.

Ale Mack nie była typem spędzającym mroźne wieczory z książką w ręku. Była typem, który wywieszał się do połowy z helikoptera, żeby przetransportować pacjentów z miejsca wypadku na śniegu do najbliższego szpitala.

— Jedna zmiana w tygodniu — przypomniała sobie, idąc krótkim korytarzem do kuchni. Cztery dni w przychodni. Jeden dzień w lotniczym pogotowiu ratunkowym.

W kuchni przydałby się mały remont, ale skrzypiące szafki pomalowane na jasnoniebiesko miały pewien wynikający z patyny urok. Drewniany blat układał się w krótkie L. Biała lodówka i kuchenka. Brak zmywarki. Ale gotowanie dla jednej osoby nie produkowało dużo naczyń.

Mack nastawiła czajnik i przygotowała składniki na koktajl proteinowy, śniadanie zapewniające wystarczającą wartość odżywczą. Upchała w blenderze owoce, jogurt, kiełki i zieleninę, dodała białka w proszku i nasion chia i pozwoliła urządzeniu działać.

Zostawiła czajnik i blender w spokoju i wykonała w jadalni, obok uroczego, zdobionego w ornamenty stołu, szybką serię desek, pompek i brzuszków.

Gdy skończyła, czajnik gwizdał, a koktajl był tak gładki, jak to tylko możliwe.

Przelała oba płyny do odpowiednich naczyń i wyszła na taras.

Po pięciu dniach spędzonych w tym domu podglądanie seksownego sąsiada z łatwością weszło jej w krew. Oczywiście to będzie musiało się teraz zmienić, skoro poprzedniego wieczora odwiozła rzeczonego sąsiada do domu.

Jak to w ogóle możliwe?, zastanawiała się. Najwyraźniej towcale nie aż takie trudne w małym miasteczku.

Komendant Lincoln Reed nie spał. Ponad sięgającym piersi płotem, który rozdzielał oba domy, widziała, że się u niego świeciło.

— Mam nadzieję, że nie ćwiczy — szepnęła pod nosem. Podobnie jak bywało z większością problemów zdrowotnych, częściowe zwichnięcie mogło okazać się podstępne, jeśli nie zapewniło się koniecznego odpoczynku.

Kocioł, garnek, pomyślała beznamiętnie.

I wtedy go zobaczyła. Postawny, jasnowłosy osiłek pojawił się w oknie pomieszczenia, które wyglądało na małą, domową siłownię. Trzymał w ręce kawałek pizzy.

Śniadanie mistrzów.

Schylił się i potarmosił psa, a potem spojrzał na przymocowany do ściany drążek do podciągania.

— Ani się waż — mruknęła do kubka z herbatą Mack.

Bez koszulki i bez temblaka, Linc złapał się drążka obiema rękami i podciągnął całe ciało z zupełną lekkością.

Wielki macho-idiota. Znała ten typ. Spędziła wystarczającą część swojego dorosłego życia w otoczeniu tego rodzaju mężczyzn — i kobiet. Najpierw na akademii medycznej, a potem w wojsku. A teraz na własnym podwórku.

Po jednym podciągnięciu — zamiast swoich standardowych trzydziestu — opadł na podłogę jak kamień. Pies przysunął się bliżej, aż w końcu wcisnął się mu prawie na kolana.

Mack z ociąganiem spojrzała na zegarek. Jeśli opuści medytację, będzie miała jeszcze moment.

Wizyta domowa pochłonie wolny czas pomiędzy chwilą obecną a pierwszym dniem w nowej pracy. Facet pewnie weźmie to za oznakę jej zainteresowania, ale prawdę mówiąc, nie przejmowała się tym na tyle, żeby nie iść.

Z westchnieniem odstawiła herbatę, wzięła wstrętny koktajl i poszła w kierunku prysznica.