Wikingowie. Tom 1. Wilcze dziedzictwo - Radosław Lewandowski - ebook + audiobook

Wikingowie. Tom 1. Wilcze dziedzictwo ebook i audiobook

Radosław Lewandowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wielkie bitwy, bezwzględność i niezwykła odwaga – wszystko, co składa się na legendę Wikingów, w pełnej akcji powieści przygodowej.

Europa Północna, X wiek n.e. Szwedzi, Norwegowie i Duńczycy od lat toczą między sobą krwawe wojny o ziemię, bogactwa i honor. Tłem dla pasjonującej, trzymającej w napięciu akcji są wielkie lądowe i morskie bitwy, wspaniałe zwycięstwa i dotkliwe klęski, tajemne groty wypełnione nieprzebranymi skarbami, gorąca miłość i młodzieńcze zauroczenia. Ambicje Wikingów sięgały daleko poza granice skutej lodem Skandynawii; w książce śledzimy także losy uczestników zuchwałych wypraw do Ameryki Północnej i na Półwysep Iberyjski, gdzie wojownicy z surowej Północy nie zawahali się rzucić wyzwania chrześcijańskiemu królestwu Leónu i muzułmańskiemu Emiratowi Kordoby. Szaleńcza odwaga i niewyczerpana żądza władzy, chciwość i bezwzględność, ciekawość świata i chęć podporządkowania go sobie – w tej książce jest wszystko, co składa się na legendę Wikingów, a także dużo więcej: opowiedziane ze swadą ludzkie losy, historie o miłości i nienawiści, dzieje wielkich przyjaźni i nikczemnych zdrad. „Wilcze dziedzictwo” to wartka akcja, kopalnia doskonale udokumentowanej wiedzy o dawnych czasach, galeria niezwykłych, zapadających w pamięć postaci i rewelacyjna rozrywka dla wszystkich miłośników pisanej z rozmachem i fantazją literatury przygodowej.

"Podobno nieprawdą jest, że autor to prawdziwy Wiking. Jednak czytając Wilcze dziedzictwo, śmiem w to wątpić" Andrzej Ziemiański

"Lewandowski pisze o X-wiecznych wojownikach z takim znawstwem, jakby się pomiędzy nimi urodził. Polecam". Jarosłąw Grzędowicz

"Hardcore space opera...it shows the author's versatility, which allows him to easily navigate different conventions. Add to this the ability to create words and to bring amazing beings to life, as well as flowing narration and juicy dialogues, and you'll have Lewandowski's impressive style". Gene Wolfe

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,4 (109 ocen)
59
34
13
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Polecam.
00
dorotkay

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Ani16

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa historia. Polecam
00
Stema92

Nie oderwiesz się od lektury

Mnie się podoba
00
Ninarojek8

Nie oderwiesz się od lektury

Duże poczucie humoru, świetna lektura
00

Popularność




Ilustracje oraz projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Katarzyna Szajowska

Copyright © for the text by Radosław Lewandowski

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016

ISBN 978-83-287-0279-0

Wydawnictwo Akurat

Warszawa 2016

Wydanie I

FRAGMENT

Rodzicom

PROLOG

Koń pędził resztkami sił, co chwila potykając się ze zmęczenia. Śmiertelnie przerażone zwierzę ścigało się ze śmiercią i przegrywało ten wyścig. Grube płaty piany odrywały się z pyska, barwiąc na żółtawo nieskazitelną biel śniegu, kłęby pary buchały z nozdrzy, otaczając chrapy zwierzęcia znikającą sinawą mgiełką. W ślad za wierzchowcem i jeźdźcem, którego ten dźwigał na kościstym grzbiecie, podążała wataha wilków. Bestie, wychudzone na skutek długiej i srogiej zimy, były niebezpieczne dla każdej żywej istoty, tak jak niebezpieczne jest ostrze wrogiego topora zmierzające ku nieosłoniętej szyi. Grube futro ciasno opinało wystające łopatki, co oznaczało, że już od dawna nie najadły się do syta.

Wilki oszczędzały siły, ale i tak zbliżały się do zdobyczy. Jako doświadczeni łowcy wiedziały, że ten łup im się nie wymknie.

Przywódca stada, wielki szary basior, zawarczał krótko i na ten znak wataha podzieliła się na trzy części. Dwie grupy przyśpieszyły i przez chwilę pędziły równolegle do ofiary, środek sadził długimi susami, nie zmieniając kierunku ani tempa. Wilki biegnące z boku wyprzedziły wierzchowca i zaczęły zamykać go w kleszczach. Przerażony koń jakby nagle odzyskał siły. Wydawało się, że jeździec i jego rumak jednak umkną pogoni, gdy stało się nieuniknione. Siwek zgubił rytm i zachwiał się niebezpiecznie. Po chwili potknął się raz i drugi i runął na ziemię. Wielki łeb zwierzęcia zarył w miękkim śniegu, a młody jeździec siłą bezwładności wylądował znacznie dalej, w wysokiej śnieżnej zaspie. Żył i dzięki bogom za to.

Oddi Asgotsson miał szczęście i całkowicie zniknął w białym puchu. Szare bestie rzuciły się na wierzchowca, zapominając o bezbronnym chłopaku, a ten miał na tyle przytomności umysłu albo był tak przerażony, że czekał w ciszy i bezruchu na rozwój wydarzeń.

Pod grubą białą warstwą było zaskakująco ciepło i przytulnie, więc młodzieniec przesiedział długie godziny w śnieżnej jamie. Jego żarliwe modły do wszechwładnego Odyna zostały wysłuchane, gdyż żaden szary pysk nie pojawił się w zasięgu wzroku. Inna sprawa, że przez większość czasu oczy miał zamknięte, jakby już samo to czyniło go niewidzialnym. Dopiero gdy odgłosy towarzyszące wilczej uczcie ucichły, odważył się zrobić niewielki otwór w śniegu i wyjrzeć na zewnątrz. Zbliżał się wieczór, a nie chciał spędzić nocy w ciasnym schronieniu, poza tym musiał się wysikać. Wielki siwy wierzchowiec został niemal w całości pożarty, ale razem z mięsem zniknęła również wilcza kompania. Nagle do uszu młodego wojownika doleciały odgłosy węszenia, a potem ciche skomlenie.

Oddi zerwał się z miejsca i omal nie upadł, gdy ścierpnięta noga odmówiła mu posłuszeństwa. Zatoczył się, kreśląc w śniegu linie saksem, długim nożem, który dzierżył w ręce. Podarunek od ojca, miecz, któremu nadał imię Draug, oznaczające żywego trupa, wypadł z pochwy podczas upadku. Młody wojownik stanął na wprost zwierzęcia, które na chwilę zamarło, by błyskawicznie czmychnąć między nisko zwisające gałęzie obsypanych śniegiem drzew.

– Uff. – Oddi odetchnął z ulgą i otarł rękawem futrzanego płaszcza pot z czoła. – To tylko lis – mruknął do siebie – a ja myślałem, że… – Urwał. Jego uwagę przykuł jakiś ruch i nagle nie był już taki pewien, czy lis uciekł, bo zobaczył samotnego człowieka, czy też pojawił się inny, groźniejszy przeciwnik. Po chwili wszystko stało się jasne. Zapadł zmrok, ale było wciąż wystarczająco jasno, by zobaczyć ciemniejsze plamy wilków, odcinające się od okrywającego ściółkę białego puchu. To ich tereny łowieckie, resztki konia były własnością watahy i bestie z cichym warczeniem nieubłaganie zbliżały się do intruza.

Oddi najpierw znieruchomiał, a potem poszedł w ślady lisa i rzucił się do ucieczki. Daleko było chłopakowi do zwinności małego drapieżnika, ale napędzał go strach… Wyciągał więc długie nogi z miękkiego śniegu niczym ptak brodzący w głębokiej wodzie i przy każdym następnym kroku zapadał się niemal po kolana. Wilki ustawiły się jak podczas polowania, w sierp księżyca. Ich pełne brzuchy szorowały po białym puchu, zostawiając za biegnącymi zwierzętami płytkie wgłębienia. Były nażarte, dlatego ich następna ofiara pożyje kilka chwil dłużej.

Oddi uciekał przed śmiercią, gdy nagle zawadził stopą o wystający spod śniegu głaz i padł w miękki śnieg, wypuszczając saks z dłoni. Znieruchomiał. Strach przed bólem mieszał się z żalem, że zginie niczym pierwszy lepszy wieśniak, do tego bez broni w ręku i nie trafi po śmierci do Walhalli. Później napłynęła wściekłość tak wielka, że głucho zawył niczym ścigające go bestie i plując śniegiem, zerwał się na równe nogi, by stawić im czoło.

Ku jego zdziwieniu nic się jednak nie stało. Gdy sprzed oczu ustąpiła mu czerwona mgła furii, młody wiking zobaczył niecodzienny widok. Ścigająca go wataha otaczała go równym kręgiem, wytyczonym przez ledwo wystające spod białej pierzyny ociosane głazy. Bestie usiadły w śniegu, a potem, jak na komendę, uniosły łby i przeciągle zawyły. Oddi poczuł przechodzące go ciarki, bo co innego słyszeć odgłos watahy dobiegający z oddali, a co innego niemal czuć ciepło i smród wilczych oddechów. W pewnym momencie dźwięk zaczął się rwać i chłopak usłyszał w nim… niepewność i strach, a może tylko mu się wydawało.

Młodzieniec nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Wilki ruszyły się z miejsc, ale tylko po to, by niepewnie dreptać w miejscu. Potem wielki basior podszedł nieco bliżej kamieni i oddał mocz, kierując strumień w stronę człowieka, jakby wyzywał go na pojedynek. Czekał jeszcze chwilę, ale widząc, że dwunożna istota nie podjęła wyzwania, odwrócił się i z prędkością strzały pomknął w szarzejący cieniami las. Reszta watahy poszła w jego ślady. Stało się to tak niespodziewanie, że Oddi tkwił w bezruchu z rozdziawionymi ustami jeszcze chwilę po ich zniknięciu.

Nagle siły go opuściły i klęknął. Zawsze po walce lub kłótni z ojcem, gdy czuł się już bezpieczny, zaczynały mu drżeć nogi i przychodziła słabość.

– Bogowie. Nie czas na mnie jeszcze i dzięki wam, znające przyszłość Norny, żeście oszczędziły czerwonej nici w kobiercu mego życia. W darze złożę wam na ołtarzu krew dorodnego barana, co tam barana – byka, o ile pozwolicie mi w jednym kawałku odnaleźć ojcowski orszak.

Teraz Oddi dla odmiany poczuł przypływ pewności siebie. Wstał, by rozejrzeć się po miejscu, które tak wystraszyło bure bestie i dało mu ochronę. Otaczał go krąg menhirów, które teraz, po długich opadach śniegu, wystawały nad powierzchnię ledwo na dłoń. Chłopak chodził od głazu do głazu, strząsając biały puch z ich płaskich powierzchni i w zapadającym zmroku zdążył jeszcze odkryć, z czym – a raczej z kim – ma do czynienia. Gdy to zrozumiał, śmierć w wilczych paszczach nie wydawała się już najgorszym rozwiązaniem. Kamienie, z wyjątkiem najdłuższego, pokrywały ryty przypominające wzór, jaki na grzbiecie węża tworzą nachodzące na siebie łuski. Na największym rzeźbiarz wyrył potworną zębatą paszczę połykającą swój ogon, na której wyżłobiono runę Thurisaz, oznaczającą potwora-olbrzyma.

Oddi umiał czytać znaki. Chciał zostać kiedyś wielkim władcą, a raczej chciała tego matka, więc zapłaciła świętemu mężowi, by nauczył jej syna Symboli Mocy. Z początku szło to opornie i niejeden raz kapłan musiał kijem na plecach ucznia rysować runy, by ten w końcu zapamiętał ich kształt.

Oddi zdmuchnął resztkę śniegu z menhiru z płonną nadzieją, że razem z nim na ziemię polecą też pokrywające go symbole. Trójkąt oparty o pień jesionu nie zniknął. Był to znak o takiej mocy, że święty mąż zabronił żłobić go w kamieniu i drewnie nawet podczas ćwiczeń. Jak powiadał, Thurisaz, naniesiony nocą na głaz razem z Ansuz i zalany ludzką krwią, może przywołać ze świata umarłych bestię.

Chłopak pamiętał szeptane przez starszych kolegów opowieści o dawnych czasach, gdy wśród ludów Północy plenił się niczym chwasty na polu uprawnym kult smokowęża z Midgardu[1], potężnego Jörmunganda. Ten syn Lokiego i ludożerczyni Angrbody, brat wilka Fenrira i na wpół martwej Hel, rzucił wyzwanie samemu Odynowi i był tak silny, że niemal zwyciężył konunga bogów. Wściekły władca Asgardu chciał utopić bestię w morzu, ale ta mu się wymknęła i ukryła w głębinie. Jest tam nadal i niby ogromna okrętowa lina opasuje ziemię, zatapiając dwa wielkie kły we własnym oślizłym ogonie. Czeka. Ale nie całkiem bezczynnie i jeśli tylko może, szkodzi Odynowi, swemu największemu wrogowi.

Jörmungand odniósł jednak rany i żeby odzyskać moc, potrzebował modlitw i poświęcenia oddanych wyznawców. Znalazł ich wśród dawnych ludzi, którzy złożyli bogu wężowi ofiary z własnych ciał, przyjmując jad tak długo, aż odpadały im członki, wypadały zęby i włosy i sami zmieniali się w stwory z najczarniejszych czeluści. Los niegodny wojownika, więc by zwiększyć liczbę wyznawców, kapłani tego kultu budowali drakkohrings. Każdy, kto kiedykolwiek przestąpił próg poświęconego kamiennego kręgu, skuty mocą run na zawsze stawał się niewolnikiem ich boga, dlatego w późniejszych wiekach zniszczono wszystkie jego pułapki. No, może nie wszystkie. Młody wojownik nabrał pełne garście śniegu, by przyłożyć je do rozpalonej twarzy. Wiedział, że los człowieka nie leży w jego rękach i bogowie, nawet ci mniej okrutni, naginają go do swojej woli i formują niczym garncarz mokrą glinę.

– Jak mnie zmusisz do służby, Jörmungandzie?! – krzyknął z całych sił; młodość nie znosi pęt. – Przecież przegrałeś, Odyn zmierzył cię, zważył i pokonał, nie masz już władzy nad ludźmi! – Tym razem krzyk był cichszy.

W opowieściach Tota – syna rybaka – wszyscy ludzie, nawet najsilniejsi jarlowie, ulegali zaklęciom kręgu i musieli podkładać ramię żmijom do ukąszenia, znajdując śmierć lub stając się z czasem hamramirami, zmiennokształtnymi. Przestawali być panami swojej woli. Szczęśliwcy rzucali się w bój, by zginąć, nim jad pozbawi ich resztek człowieczeństwa.

– Będzie, co mi przeznaczone – szepnął w końcu zrezygnowany młodzieniec. Czuł moc starych zaklęć, bo skóra na głowie i przyrodzeniu swędziała go bardziej niż zwykle, a ślina zrobiła się cierpka. Wraz z tymi znakami pojawiła się pewność, że jeśli nie spełni woli Jörmunganda, ten wychynie z morskich głębin i pożre swego nowego sługę.

W ciszę wieczoru wdarły się nagle znajome odgłosy, z oddali dobiegło niespokojne rżenie koni, które zwietrzyły woń wilków. Oddi nie czuł radości, jego los został przypieczętowany, w kobierzec życia wpleciono wężową nić i nic już tego nie zmieni.

– Ludzie! – krzyknął jednak ile sił w płucach. – Na bogów, tu jestem!

Asgot z Czerwoną Tarczą na przywitanie trzepnął syna potężnie w gębę, aż ten runął jak długi w śnieg.

– To, żebyś sobie zapamiętał, że w czas śnieżycy trzeba trzymać się jeźdźca jadącego z przodu, choćby za to, co mu wisi między nogami, i nie puszczać, jak osesek nie puszcza matczynego cycka.

– Ale ojcze, wpadłem do…

– Milcz! – przerwał mu starszy mężczyzna. – Gdy będę chciał wysłuchać szczenięcego skomlenia, rzucę ci kość. Przynosisz mi wstyd przed moimi drottmadami. – Potem zwrócił się do jednego ze swoich ludzi: – Styr, jesteś z nas najlżejszy, choć krzepki z ciebie wojak, więc rano dasz swojego siwka temu węglożercy, który tylko patrzy, by posadzić tyłek w pobliżu ciepłego ogniska. – Brodą wskazał syna. – Pojedziesz razem z Flosim Szramogębym, może mu nawet dogodzisz, bo coś markotny ostatnio.

Cały oddział gruchnął śmiechem. Żartując i przekomarzając się, jak to wśród starych druhów bywa, zbrojni w świetle pochodni rozpoczęli przygotowania do spędzenia nocy pod gołym niebem. Tylko Oddi był nieswój i co chwila spoglądał w ciemność za plecami, w kierunku oddalonego o dobre dwieście kroków kamiennego kręgu.

Grube płatki śniegu niesione porywistym wiatrem uderzały z impetem w brodate twarze jeźdźców, pokrywając je szronem. Jechali bez odpoczynku od kilku dni, a zima w Trindheimie była śnieżna tego roku jak nigdy, choć niezbyt mroźna. Strzeliste świerki kłaniały się przykryte mlecznym całunem i niekiedy zrzucały lawiny mokrego śniegu. Zdarzało się, że całe drzewo przygniecione mokrym ciężarem z jękiem waliło się na ziemię.

Zbrojni jakby tego nie dostrzegali albo też ta pogoda nie robiła na nich wrażenia, nawykli przecież do surowego klimatu. Dwa razy po dziewięciu konnych i jeszcze dwóch, jeśli nie liczyć miejscowego przewodnika na zabiedzonej chabecie, poddanych konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego, ostrożnie wybierało drogę pomiędzy zasypanymi białym puchem kamieniami. Przezorność była wskazana, bo w takich warunkach strudzone zwierzęta często skręcały lub łamały nogi na śliskiej i nierównej powierzchni płaskowyżu. Poza tym wszędzie wokół mogli czaić się wrogowie niepomni tego, że Asgot z Czerwoną Tarczą przybywa z misją do ich władcy, stormana norweskiego Håkona Benløsa.

Przodem, tuż za przewodnikiem, jechał wysoki mężczyzna w prostym solidnym hełmie na głowie, z osłoną na nos i czepcem kolczym, który chronił kark przed razami wroga. Spod futrzanego płaszcza sino pobłyskiwała gęsta, dobrej jakości kolczuga, a wzdłuż uda układał się solidny miecz w pięknej, zdobnej złotymi wężami pochwie, którego trójkątna głownia świadczyła, że jest to miejscowy maekir z zaokrąglonym sztychem. Całości dopełniała krwistoczerwona tarcza, przytroczona do boku siodła, tarcza, od której wziął swój przydomek budzący wśród wrogów postrach.

Ten nie najmłodszy już mężczyzna, ciągle jednak w sile wieku, czujnie omiatał wzrokiem teren, a z jego twarzy nie znikał wyraz napięcia. Widoczność była bardzo słaba, oddział nieliczny, a przy tym stanowiący łakomy kąsek dla wszelkiej maści rabusiów, bo wojowie wieźli na grzbietach uzbrojenie warte majątek. Inna sprawa, że każdy z nich był niezwykle przywiązany do swojej własności, można by rzec – nierozerwalnie.

Nagle szkapina przewodnika stanęła dęba wystraszona nagłym ruchem i cały oddział zamarł z dłońmi na rękojeściach mieczy. Już sam fakt, iż wszyscy mieli przy sobie warte kilka wsi ostrza, mógł być przyczyną nielichych kłopotów lub, jak kto woli, dobrej, krwawej i miłej bogom zabawy. Na razie jednak, jeśli nie liczyć poszukiwań Oddiego, podróż była przeraźliwie nudna.

– Nic to, panie, kicak tylko wystraszył mi konia. – Mężczyzna opanował już chabetę i przepraszająco rozłożył ręce. – Stara ona, a głupia jak źrebię. Mus ją pod nóż dać, a jak mi zapłacicie, kupię se nową. – Skierował zwierzę kolanami we właściwym kierunku i oddział ruszył w dalszą drogę. Zbrojni mieli tak napięte nerwy, że po którymś z kolejnych fałszywych alarmów przewodnik może nie mieć okazji do wydania srebra, a szkapina nieoczekiwanie odzyska wolność.

Jadący za swoim wodzem wikingowie reprezentowali znamienite rody, toteż oddział wyróżniał się spośród rdzennej ludności niby srebrny öre rzucony na stół razem z garścią miedziaków. Niezbyt zamożni wieśniacy mogli jedynie pomarzyć o takim uzbrojeniu. Sporym szczęściarzem wśród nich był ten, kto wdziewał przed bitwą utwardzany skórzany kubrak czy lapońską koszulkę. Zdecydowana większość miejscowych miała do osłony przed razami jedynie grube futra. To była biedna górzysta kraina, której pola rodziły więcej kamieni niźli cebuli, i szansę na wzbogacenie się dawała wyprawa na wiking pod wodzą jakiegoś hövdinga, którego bogowie obdarzyli szczęściem. Można też było napaść na powracających z takiej wyprawy kamratów, ale to byli zwykle ci najsilniejsi i najtwardsi, więc…

Niezbyt liczny oddział, a raczej jego wart majątek rynsztunek, wzbudzał zawistne spojrzenia pomniejszych bondów, przez których włości przedzierała się ta niewielka kawalkada, ale na razie nikomu nie starczyło odwagi, by sięgnąć po łup, który jakby sam pchał się w ręce.

Do niektórych bardziej bywałych tubylców dotarła też sława bitewna Asgota z Czerwoną Tarczą, landmanda władającego wielkimi połaciami ziemi i stormana z północnej Szwecji, kuzyna samego konunga Eryka Zwycięskiego, trzeciego w linii pretendentów do jego tronu. Inni mieli dość rozsądku, by nie próbować swoich sił z uzbrojonymi po zęby i srogo wyglądającymi wojownikami, co dobrze świadczyło o chłopskim rozsądku i rozwiniętym instynkcie przetrwania. Jak mawia stare powiedzenie: z uciętej laski nie wyciśniesz soku życia, a z kamienia wody.

– Ojcze. – Oddi skierował konia w stronę stormana, by wiatr nie porywał jego słów. – Przeczekajmy gdzieś zawieruchę, bo konie są strudzone, a i nam nie… konie są strudzone – dokończył, napotykając surowy ojcowski wzrok. Czerwonej Tarczy jeszcze nie przeszła złość za czas zmarnowany podczas poszukiwań zbłąkanego syna. Po chwili landmand przeniósł spojrzenie z młodzieńca na biały tuman, ale z trudem dostrzegał zad idącego z przodu zwierzęcia. Gdyby nie smród zalatujący od tej pierdzącej szkapiny, która nażarła się na ostatnim popasie kory brzozowej, już dawno zgubiłby i ten ślad. Krzyknął głośno na przewodnika i ściągnął mocno wodze. Rumak stanął w miejscu. Pod wpływem tego ruchu śnieżna czapa zsunęła się z hełmu wojownika, dołączając do białego dywanu niby kropla do wód jeziora. Pozostali drottmadowie po kolei szli w ślady swego przywódcy, a ten odwrócił się w siodle i spojrzał na nich, przynajmniej na tych, których zdołał dojrzeć. Byli to zaprawieni w bojach i trudach druhowie, którzy od wielu lat służyli pod jego rozkazami. Mógł na nich polegać i nie sądził, by trochę zimna i śniegu w czymś im zawadzało. Co innego zwierzęta. Te, strudzone długą wędrówką, stały teraz z łbami zwieszonymi ku ziemi, a obłoki pary ulatywały z ich rozwartych pysków. Waga misji, z którą przybywał na ziemię Noregów, była tak duża, że pomimo niesprzyjającej pogody zdecydował się ruszyć lądem, by uniknąć duńskich szpiegów.

Asgot dał znać przewodnikowi, by podjechał bliżej.

– Gdzie jest najbliższa osada albo chociaż z jedna chałupa!? – Spojrzał na kopiec śniegu dosiadający lichej szkapiny.

– Będzie jakiś rast, ale musimy odbić na wschód i nadłożyć drogi! – Na chłopinie pogoda też chyba nie robiła wrażenia, zresztą tak samo jak ci posępni swiońscy wojowie, których za srebrnego öre obiecał doprowadzić do Stafangr.

Landmand pokręcił bezsilnie głową, bo dla miejscowych rast to była odległość pomiędzy dwoma miejscami postoju i mogła wynosić równie dobrze kilkanaście, jak kilkadziesiąt rzutów kamieniem, a może nawet jeszcze więcej.

– Prowadź! – rzucił krótko.

Chłop podrapał się po brodzie i spiął chabetę, skręcając w prawo. Między drzewami nie widać było żadnej przesieki, a śnieżny puch przykrył ścieżki białym dywanem, więc oddział był całkowicie zdany na miejscowego. Wynajęli go we wsi leżącej o dwa dni drogi stąd i dotychczas nie sprawił im zawodu, chociaż trudno to stwierdzić z całą pewnością, bo przeprowadził ich z zasypanego śniegiem lasu do lasu wyglądającego niemal identycznie.

Wędrowali tak noga za nogą jeszcze jakiś czas, gdy śnieżna nawałnica straciła na impecie, by w końcu zupełnie ustąpić. Zza ciężkich, wiszących nisko chmur wyjrzało słońce, ostro kłując w oczy odbitymi od bieli promieniami. Przed wędrowcami otworzyła się szeroka dolina, na której końcu majaczyły wiejskie zabudowania. Zwierzęta, czując ciepło i paszę, nieco przyśpieszyły kroku. Ludziom też zrobiło się raźniej, więc dodatkowo popędzili konie.

Pierwsza strzała uderzyła głucho w pień tuż obok głowy Asgota z Czerwoną Tarczą i była niczym gong mnisiego dzwonu, którym braciszkowie terminujący u boga Krista zwoływali się na jutrznię. Po chwili, niby igły z usychającego świerku, na jadących posypał się grad pocisków, stukając nieregularnie ostrzami o metalowe elementy uzbrojenia. Ciężkozbrojnym nie mogły one wyrządzić wielkiej szkody, co najwyżej czyniły pod kolczugą płytkie rany, okolone ciemnymi sińcami. Chyba że jakaś zabłąkana strzała zrządzeniem bogów ugrzęźnie w oku lub nieosłoniętej łydce. Konie to jednak zupełnie co innego. Dwa leżały już na ziemi, barwiąc krwią nieskalaną biel śniegu, a ich jeźdźcy z tarczami w dłoniach kucali obok, szukając osłony przed pociskami. Byli w potrzasku, bo śmierć nadlatywała z przodu, od strony zabudowań, i z tyłu, od wejścia do doliny.

– Pułapka! Lyting, Godred, zabierzcie Kolla i Torfa ze sobą i jedźcie za nami, spróbujemy przebić się przez tych gównożerców. – Krzycząc te słowa, landmand spiął rumaka i ruszył w kierunku zabudowań. Strzały nadlatywały dalej, jednak jeźdźców w pełnym galopie znacznie trudniej trafić. Tym razem szczęście dopisało Szwedom. Nornom plotącym ludzkie losy zabrakło czerwonych nici.

W końcu wróg, który trzymał swioński oddział w kleszczach niczym kowal rozgrzane żelazo, zaprzestał ostrzału, by nie ranić przypadkiem własnych ludzi. Zagradzając drogę rozpędzonemu poselskiemu pocztowi, wysypały się z wioski dziesiątki zbrojnych, sprawnie tworząc mur tarcz. Po barwach widać było, że to Duńczycy, którzy od niepamiętnych czasów czuli się panami tych ziem i strzygli Norwegów jak pasterz owce. Słabi i skłóceni miejscowi władcy nie byli w stanie obronić tych chłopów, którzy mieszkali z dala od warownych siedzib swych bondów, i sami z trudem zachowywali wolność, złoto i głowę na karku. Pech chciał, iż szwedzkie poselstwo kierujące się do najsilniejszego z nich, stormana Håkona Benløsa, natknęło się na co najmniej stuosobowy oddział takich właśnie rabusiów.

Przez najeżony włóczniami skjaldborg, mur tarcz, niełatwo było się przebić nawet ciężkiej konnicy Asgota. Wojownicy wroga utworzyli teraz cztery stojące ramię przy ramieniu rzędy, z których pierwszy zahaczył lewymi krawędziami tarcz o siebie, pozostałe szeregi wzmocniły tę ścianę ciężarem własnych ciał. Stojący z tyłu naparli na kamratów, a że byli to wielcy i silni mężowie, cała ta ludzka konstrukcja zdawała się trwała niby kamienny wał i jak on stała niewzruszona w oczekiwaniu na pędzącego wroga.

Pierwszy rząd wysunął przed siebie solidne, zakończone długimi ostrzami oszczepy, zdolne rozerwać pierś nacierającego rumaka, i wbił w ziemię ich tępe końce. Zbrojni dodawali sobie odwagi okrzykami, bo nie jest łatwo stać nieruchomo w obliczu nacierającego w pełnym pędzie konia z jeźdźcem na grzbiecie, a jeszcze trudniej, gdy takich koni jest osiemnaście i są uformowane w wąski klin, który ma za zadanie, niby ostrze topora, zrobić wyłom w skjaldborgu.

Asgot pędził na złamanie karku na najeżony ostrzami mur tarcz. Początkową wściekłość zastąpiła zimna kalkulacja, bo jeśli podejmie złą decyzję, zapłaci za to głową nie tylko on sam, ale i wierni mu huskarlarzy. No i Oddi, jeden z dwóch jego synów, któremu dane było dorosnąć wieku męskiego. Może nie był do końca taki, jaki powinien być wielki wojownik, i bardziej przypominał leniwego węglożercę, ale to w końcu krew z krwi. Choć…

Wahanie trwało tylko chwilę i cały oddział jak jeden organizm odbił lekko w prawo. Właśnie od tej strony wojowie zamykający wylot z doliny wydawali się nieco słabiej zorganizowani, a tworzona przez nich żywa bariera, zamiast stać nieruchomo, nieznacznie falowała. Landmand zagrał z losem w kości, zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał, jako że wszyscy znali silny instynkt samozachowawczy koni. Jego pędzący przodem ogromny rumak wybił się tuż przed drzewcami włóczni i skoczył ponad nimi wprost na obrońców, przygniatając ich swoim ciężarem. Kiedy opadał na ziemię, z rozcięć na delikatnym podbrzuszu zwierzęcia zaczęły wylewać się czerwonosine sploty wnętrzności, a ciepła krew zrosiła twarze wojowników. Uderzenie o ziemię zrobiło resztę i splątane trzewia wyszły z niego niczym źrebię z ciężarnej kobyły. Wyłom został jednak poczyniony. Wpadli w niego kolejni jeźdźcy i siekąc na prawo i lewo długimi mieczami do walki konnej, poszerzyli szczelinę w tej ludzkiej palisadzie i wydostali się z pułapki. Asgot, który zeskoczył z konia tuż przed upadkiem, zdążył jeszcze rozrąbać z wrzaskiem kilka głów, nim przykleił się do pleców syna. Koń, czując podwójny ciężar, zarżał w proteście, ale i jemu udzielił się bitewny zapał. Cały oddział przebił się już przez skjaldborg i popędził ku wylotowi wąwozu, zostawiając daleko za sobą zdezorientowanych i wściekłych Duńczyków. Ku zdziwieniu Asgota jego syn ani myślał o opuszczeniu placu boju.

– Na bogów, Oddi, zabieraj nas stąd, póki ci bezpańscy wygnańcy szukają swojego honoru! – krzyknął wprost w ucho siedzącego z przodu chłopaka, ale ten jakby nic nie słyszał, zawrócił ogiera, kierując się w największą ciżbę wrogów.

– Na drgającą laskę Odyna, co…!? – Nie dokończył, bo nagle znaleźli się pomiędzy czarnowłosymi Duńczykami i nie było już czasu na sprzeczki. Drottmadowie, widząc, co się święci, również zawrócili konie i teraz wbijali się klinami z dwóch stron, ratując życie swojego wodza, a przynajmniej przedłużając je o kilka chwil. Asgot nie czekał dłużej, bo drugi, liczniejszy oddział Duńczyków dzieliło od nich jakieś dwieście kroków. Cios głownią miecza w tył synowskiej głowy był tak potężny, że zdmuchnął hełm niczym wiatr płomień świecy, a jego właściciela odesłał do krainy snu bez snów. Poseł złapał omdlałego chłopaka, nim ten osunął się na ziemię, i chowając miecz, drugą ręką chwycił wodze. Okrzykiem zarządził odwrót i jeszcze raz oderwali się od wroga, płacąc jednak tym razem bogom krwawy haracz. Styr i Flosi, których wierzchowiec padł od ciosu długim saksem w oko, stali jeszcze pośród Duńczyków, oparci o siebie plecami, ale nawet z tej odległości widać było, że Szramogęby nie ma szczęki, którą ktoś odrąbał mu ciosem topora, Styr zaś walczy tylko jedną ręką, a druga odcięta na wysokości barku leży pewnie wraz z tarczą między nogami napastników.

– Dobra śmierć. Gdyby nie misja, z którą zostaliśmy wysłani do kraju Noregów, byłbym tam z wami, przyjaciele, ale na wszystko przyjdzie czas. – Czerwona Tarcza splunął i odchyliwszy się do tyłu, ryknął śmiechem. Towarzysze zawtórowali mu, napełniając las hałasem, gdyż nie ma dla mężczyzny nic lepszego niż walka. Nawet picie i dosiadanie dziewek pozostawało w tyle. No może gdyby dało się połączyć te trzy czynności w jedną, byłoby jeszcze lepiej, ale udawało się to nielicznym i z reguły kończyło ich wędrówkę po świecie żywych. Jak mawia stare powiedzenie: gdy wyciągasz dwa miecze w tym samym czasie, toś kiep.

Po godzinie oddział zwolnił, by w końcu zatrzymać się u stóp ogromnego głazu. Jeźdźcy zsiedli z rumaków, żeby opatrzyć rany, głównie u zwierząt. Bilans starcia nie był zły, stracili kilka koni i dwóch drengów: Styra i Flosiego Szramogębego, ale landmanda już dawno opuściło bitewne uniesienie i teraz chodził wściekły niby niedźwiedź obudzony przedwcześnie ze snu zimowego. Jego wspaniały wierzchowiec, chowany od źrebaka i czarny jak smoła Duch Lasu, urodził własne trzewia, a jakby tego było mało, w ręce Duńczyków wpadła zapasowa kolczuga i spory zapas srebrnych peningów i złotych öre, które wiózł w jukach jako dar dla Håkona Benløsa. Gniew, jak szybko przyszedł, tak i szybko poszedł, Asgot nawet się lekko uśmiechał, gdy przywołał do siebie chłopskiego przewodnika.

– Co to była za wieś, karlmadzie? – rzucił niemal beztrosko.

– To Thortagen, panie, liche chałupy i nędzarze będący poza ochroną swoich bondów, ale chcieliście, panie, dach nad głową, to was przyprowadziłem.

– A Danowie, rozpoznałeś ich barwy? – Czerwona Tarcza włożył do ust kawałek suszonego mięsa, który jeszcze ciepły wyciągnął spod końskiego siodła jeden z jego towarzyszy.

– Nie, panie, oni nas najeżdżają tak często, jak często człowiek pierdzi po grochu, więc sami widzicie… Przybywają raz z daleka, innym razem z jeszcze dalsza, jak komu wygodnie. Dziw tylko, że zimą ruszyli, ale… – Chłop zamilkł, stojąc przed wojem. Nie okazywał strachu, bo był wolnym człowiekiem, choć ubogim, potomkiem Karla syna Afiego i Ammy. Zgodził się pomagać tym obcym, bo płacili srebrem, i tyle.

– Daleko jeszcze do Stafangr? – spytał na odchodnym Asgot, przełykając ostatni kęs mięsa.

– Nie, panie, dagur, może nawet mniej, i jeśli pogonicie koniki, przed wieczorem staniecie u bram.

Landmand skinął głową i cały oddział za jego przykładem wsiadł na koń. Niektóre najsilniejsze zwierzęta musiały dźwigać podwójny ciężar, ale co począć.

– Czekaj! – zawołał, jakby sobie nagle o czymś przypomniał, i zwrócił rumaka, którego wcześniej zabrał spod tyłka Bolvarka syna Gudfasta, w kierunku siedzącego już na chudej szkapie przewodnika.

– Tak, panie? – Ten ściągnął wodze, a zwierzę zatańczyło nerwowo na śniegu.

Asgot błyskawicznie sięgnął po wiszący u pasa miecz i ciął przewodnika w bark. Jednym potężnym ciosem rozrąbał nieszczęśnika niemal na dwoje. Działo się to tak szybko, że chłop umierał, ale jego nogi wciąż mocno ściskały koński grzbiet. Głowa i prawe ramię odchyliły się w jedną stronę, lewe w przeciwną, tak że karlmad, nim zsunął się na ziemię, wyglądał niczym szkarłatny kwiat otwierający swój kielich w poszukiwaniu porannej rosy.

– To za moje złoto i srebro, psi synu, ale przede wszystkim za Ducha Lasu. – I jak gdyby nigdy nic, wytarłszy metal o połę swego wełnianego płaszcza, ruszył w drogę, a lid pokłusował za nim. Znali swego wodza i takie widoki były im nieobce, poza tym kto wie, czy przewodnik nie wprowadził ich w pułapkę celowo. Norwegowie nienawidzili Szwedów prawie równie mocno jak Duńczyków, a okazja, by napuścić jednych na drugich, mogła stanowić silną pokusę.

– Oddi, koń po tym nasieniu tchórzliwego thraella jest twój! – krzyknął landmand, odwracając głowę w stronę syna. – Dbaj o to zwierzę, bo jeszcze trochę i to ty je poniesiesz, a nie ono ciebie. – Widząc minę młodzieńca, cała kompania gruchnęła śmiechem, bo niewiele jest zabawniejszych obrazów na świecie od urażonej młodzieńczej dumy.

Nieliczny i dostatnio prezentujący się orszak zatrzymał konie przed österport, wschodnią bramą warownej osady Stafangr. Jak nad każdą z trzech pozostałych, i nad tą wisiał ogromny, wyrzeźbiony w dębinie wilczy pysk, odwieczny symbol władców tych terenów. Przybysze mieli przed sobą wysoką na trzech mężczyzn solidną palisadę, u której podstawy ciągnęła się szeroka fosa, zamarznięta teraz, ale latem pewnie bagnista i śmierdząca. Zbliżał się wieczór, toteż wszystkie bramy już zamknięto, a drewniane pomosty podniesiono. To były niespokojne czasy.

– Kto idzie? – Pełniący straż żołnierz wychylił się znad osłony u korony palisady na tyle, by lepiej widzieć intruzów, ale nie aż tak, by dać się ustrzelić jakiemuś wprawnemu łucznikowi.

– Obwieść panu, że przybył Asgot z Czerwoną Tarczą, adalman północnej Szwecji i trzeci pretendent do pasa konunga swego kraju.

– Czego chcesz? Mam rozkaz samego Håkona Benløsa, stormana tych ziem i truchtina Noregów, by nie wpuszczać nikogo za bramę po ciemnicy.

– Sprawa do samego hövdinga, a nie do ciebie, synu niewolnika, gównożerco, którego matka wysrała niechcący do dołu z gnojówką, a ojciec urżnął sobie jaja, gdy zobaczył syna, ty ośliniony piętogryzie, psie skundlony, mężo i świniojebie, ty…

– Panie! – Stary, ale jeszcze krzepki woj przysunął się do rozsierdzonego dowódcy. Dawniej pływał na wiking z ojcem Asgota, a teraz służył radą jego synowi. – Chcemy wejść czy się bić?

Wściekły i czerwony na twarzy Szwed splunął obficie.

– Może jedno i drugie, Wingorze – warknął. – Niech mu wsadzony dupą miecz wybije wszystkie zęby, może jedno i drugie…

Spokojne, ojcowskie spojrzenie Wingora przyniosło jednak opamiętanie.

– Zawiadom swego pana – ciągnął adalman z wymuszonym spokojem – kto zacz, byle szybko, bo niedługo Skoll przegna słońce z nieboskłonu. Jeśli ciemności zastaną mnie pod bramą… – Splunął kolejny raz pod nogi wierzchowca i zdawało się, że znowu rozpuści język. Cisza się przedłużała, a wraz nią narastało napięcie. Nagle przybysz skinął głową, jak człowiek, który podjął decyzję, że pójdzie na wschód, a nie na zachód, i rzekł: – Zabiję cię.

Ostatnie słowa zostały wypowiedziane tak spokojnie, jakby mówiący rozprawiał o prószącym cicho śniegu, i może właśnie dlatego nie zdały się tylko czczą gadaniną.

Głowa strażnika zniknęła na chwilę z widoku i przyjezdni usłyszeli, jak mówi coś do jednego z towarzyszących mu zbrojnych, a ten po chwili, postękując, schodzi na dół i oddala się śpiesznym krokiem w kierunku zabudowań.

Nie minęło wiele czasu, gdy do uszu stojących pod bramą wojów doleciały burkliwe przekleństwa i groźby, którymi ktoś ciskał niby kamieniami w głowę nieszczęsnego strażnika. Wszystko ucichło, gdy Håkon Benløs wystawił siwą głowę ponad palisadę i spojrzał z góry na gości. A widok miał niecodzienny, bo na dole stał jego zacięty i nieprzejednany wróg, szwedzki storman i drugi co do potęgi wódz w kraju Swionów. Uśmiech rozjaśnił oblicze starego wodza, który teraz miał minę jak wilk na widok lochy ze złamaną nogą.

– Powinienem poczęstować cię strzałą, Asgocie, ale przybywasz w pokoju, a bogom niemiłe jest uchybianie gościnności. Co innego twoi ludzie, ich wyrżnę i rzucę świniom na pożarcie. Co ty na to?

– Zgoda, ale wtedy to, z czym przychodzę, rozwieje się niczym mgła na wietrze. Z drugiej strony, stracisz swoich najlepszych wojów w walce z moimi drengami, z których każdy wart jest twoich trzech. – Szwedzki wiking położył dłoń na rękojeści miecza i na wszelki wypadek poluzował ostrze w pochwie. Potem, jakby z ociąganiem i tęsknotą za czymś, co umyka, a było już na wyciągnięcie ręki, rzekł: – Ale ten wybór nie do mnie należy.

– Ha. – Gospodarz z zadowolenia klepnął się głośno po udach. – Takiś szalony, jak o tobie powiadają. Nie zabiję was, klnę się na pierścień, ale za wały możesz wejść tylko ty.

– Jak rzekłem, to twój wybór, Håkonie, i może dzięki tej roztropności ocalisz skórę, ale muszę zabrać ze sobą Oddiego, mego syna, a towarzyszom daj jakiś dach nad głową, choćby w którejś z chłopskich chat. – Asgot wskazał na grupę zabudowań rozrzuconych w nieładzie w pobliżu grodu. Dochodziło stamtąd wściekłe ujadanie kundli, któremu towarzyszył stukot zamykanych i ryglowanych drzwi i okien.

– Grozisz mi? – Z głosu Benløsa zniknęła niedawna wesołość; teraz pobrzmiewały w nim stalowe nuty.

– Na cycki lodowej dziwki, Håkonie, mam już dość stania tu z zadartym łbem. Odłóżmy waśnie na bok, bo wieści, które przynoszę, są ogromnej wagi.

Przez kilkanaście uderzeń serca nic się nie działo i gdyby nie nerwowe dreptanie w miejscu czujących stajnię koni, można by pomyśleć, że bogowie rzucili na okolicę zaklęcie bezruchu.

– Wejdź, a wieśniacy zajmą się twoimi drottmadami.

Na te słowa świat ożył, a pomost z donośnym skrzypieniem naprężonych lin zaczął opadać, by w końcu z głuchym stukotem uderzyć w belki podpory. Droga do Stafangr stała otworem, choć Asgot nie mógł oprzeć się wrażeniu, że widzi przed sobą rozwartą paszczę Fenrira, jednego z potwornych dzieci Lokiego i olbrzymki Angrbody, tego samego, który gdy nadejdzie koniec świata, zabije samego Odyna.

Wzruszył ramionami, pochylił niżej głowę niczym atakujący byk i skinąwszy na syna, skierował konia ku wejściu. Po chwili kopyta dwóch rumaków zadudniły na grubych belkach pomostu.

Gród Stafangr nie wyróżniał się niczym spośród innych warownych siedzib. Wzniesiono go na motte, płaskowyżu górującym nad najbliższą okolicą, w miejscu starszej i mniejszej osady mieszkalnej. W centralnej części postawiono wysoką wieżę, otoczoną dodatkowym wałem, z której obserwatorzy dzień i noc przepatrywali teren. W odległości dwóch strzałów z łuku okolicę wykarczowano i wykorzystywano jako setery, górskie pastwiska, ale dalej ciągnął się las.

W razie przedarcia się wroga przez solidny zewnętrzny drewniano-ziemny wał to właśnie wieża była bastionem obrońców, w którym mogli długo czekać na nadejście posiłków. Ta ostatnia funkcja wymusiła na budowniczych pewne zmiany konstrukcyjne: żeby była w stanie oprzeć się płomieniom, do wysokości trzech dorosłych mężów jej ściany zbudowano z kamienia.

Gdy Asgot z Czerwoną Tarczą wraz z Oddim minęli potężne wały, na spotkanie wyszedł im gospodarz w asyście trzech osiłków, którzy wyglądali na tęgich zabijaków.

– Bądź moim gościem, Asgocie, choć wiedz, że nie ufam Swionom niemal tak samo jak Danom. Ale żeby nie uchybić gościnności, zapraszam na wieczerzę. Z pełnym żołądkiem i przy miodzie opowiesz, co cię sprowadza.

Wskazał długi budynek po prawej stronie od bramy i jak nakazywał obyczaj, sam poszedł przodem, wystawiając gołe plecy na ewentualne razy. Dalej szli w milczeniu i po kilkudziesięciu długich krokach dotarli do solidnych drewnianych wrót. Nie umknęło uwadze Asgota, że na drewnianym pomoście opasującym położoną centralnie wieżę stało dwóch gotowych do strzału łuczników. Uśmiechnął się pod nosem na widok takich przejawów ostrożności gospodarza. Wszelako stare porzekadło mówiło: wpuszczając wilka do owczarni, miej pod ręką tęgie psy. Szwed pogładził się odruchowo po misternie splecionej brodzie i oddawszy wodze stojącemu przy wejściu wojowi, przekroczył próg domostwa.

Uwagę idącego w ślad za nim Oddiego zwróciło co innego. Oto w półcieniu domu sąsiadującego z dworem Hakona stała wysoka młoda kobieta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przybysze zawsze wzbudzali ciekawość mieszkańców, gdyby nie fakt, że nagle prowadzone krótko przy pysku konie z rżeniem trwożnie zaczęły się wyrywać.

– No, siwa, spokojnie, spokojnie. – Chłopak ściągnął łeb zwierzęcia ku ziemi i z trudem opanował spłoszone stworzenie. Potem znowu spojrzał na niewiastę.

Stała nieruchomo, naga, jeśli nie liczyć pomiętej i głęboko rozciętej pod szyją płóciennej koszuli, która więcej odsłaniała, niż zakrywała. Trwała w bezruchu, a spomiędzy jej pełnych rubinowych warg wystawał koniuszek wilgotnego języka. Gibka i silna, przywodziła na myśl Oddiemu wilczycę łowiącą smaki nocy. Teraz i on poczuł gęsty, piżmowy zapach kobiety i ku swojemu zdziwieniu przez członki przepłynęła mu fala pożądania, jakiej jeszcze nigdy nigdzie…

Koń szarpnął łbem i żeby utrzymać go w ryzach, młody Szwed chwycił mocniej rzemienie, na chwilę zapominając o pięknej nieznajomej. Gdy zwierzę przestało się wyrywać, choć nadal jednak czujnie strzygło uszami, po tajemniczej kobiecie zniknął wszelki ślad. Oddi pokręcił głową, ale wzwód dowodził, że wszystko to nie było wytworem młodzieńczej wyobraźni. Lekko oszołomiony wszedł do domostwa, ponaglony pytającym spojrzeniem gospodarza, który zaniepokojony hałasem wystawił głowę na zewnątrz.

Na pierwszy rzut oka był to zwykły dwór bogatego włościanina, zwanego w tych stronach riki madr, ani lepszy, ani gorszy od innych podobnych, składający się z trzech izb. W tych mniejszych znajdowały się stajnia wspólna z oborą oraz warsztat tkacki. Pod ścianami stały obite deskami i wyściełane futrami ziemne ławy, środek natomiast zajmowały długi dębowy stół i ogromne palenisko. Nie wszystko jednak było takie zwyczajne. Pod północną ścianą znajdowało się niewielkie podwyższenie, na którym otoczony słupami stał drewniany tron. I jeżeli w ogóle cokolwiek poza rozmiarami wyróżniało to domostwo na tle innych, to właśnie owe słupy i to, co wisiało za nimi. Oczom posłów ukazały się solidne filary ozdobione misternymi rzeźbami bogów, którzy mieli chronić mieszkańców oraz zapewnić im szczęście w walce i pomyślność w życiu codziennym. Nieznany artysta dawno temu, bo materiał był aż ciemny i spękany od dymu i czasu, nie tyle przyozdobił słupy boskimi wizerunkami, ile nadał drewnu boskie kształty.

– Na Miód Poezji, prawie jak żywe. – Szept Oddiego znowu był głośny, ale tym razem nie spotkał się z ojcowską przyganą.

Pierwszy z prawej to był sam Odyn Zwycięski, najpotężniejszy z Asów. Stał, podpierając sklepienie dworu, a jego jedyne oko, co udało się twórcy przedstawić w sposób niemal doskonały, emanowało mądrością. Czoło zdobiła złota obręcz ze znakiem valknut pośrodku, wykonanym z tego samego materiału. Na ramionach władcy bogów siedziały dwa czarne jak noc kruki: Myślący – Huginn i Pamiętający – Muninn, które są w Asgardzie jego oczami i uszami. U stóp, niby żywa istota, czaiło się potężne wilczysko, nie wiadomo, czy to był Łakomy – Geri, czy też jego brat Żarłoczny – Freki. Bóg dzierżył w prawej ręce nieodłączną, dającą zwycięstwo włócznię, Gungnira.

Z tyłu za Odynem stał w pełnej zbroi jasnowłosy Heimdall, boski strażnik, pełniący nieustającą wartę przy moście Bifröst. Ludzie, istoty śmiertelne i ułomne, zamieszkiwali Midgard, czyli to, co jest wewnątrz ogrodzenia, wrogie i potężne olbrzymy żyły i planowały zemstę w Udgardzie, którego nazwę można tłumaczyć jako to, co jest na zewnątrz muru, a utrzymujący kruchą równowagę Asowie przebywali w Asgardzie, świecie, którego bram strzegł właśnie Heimdall. Z szyi tego jasnowłosego wojownika zwisał na sznurze splecionym ze złotych nici Gillar, róg bojowy, którego dźwięki słychać we wszystkich dziewięciu światach i którym wezwie on bogów do ostatecznej walki w czas ragnaröku, gdy stoczą swoją ostatnią bitwę z olbrzymami. Potem nastąpi zmierzch bogów i koniec świata.

– Gdybym ja kiedyś mógł stanąć u waszego boku, ale nie, mnie pisana jest oślizła gadzia postać, gdy dopełni się mój los – szeptał do siebie chłopak i robił to tak cicho, że tylko jego uszy odróżniły ten szept od zawodzenia wiatru wpadającego przez dziurę w dachu. Zaraz zresztą co innego przykuło jego uwagę.

Z lewej strony powałę podpierał słup, któremu nadano kształt Thora. Ten potężny rudobrody wojownik o jedną ze swych muskularnych nóg opierał Mjöllnira, młot bojowy, który jest największym skarbem i najpotężniejszą bronią, jaką zna świat, zdolną zadawać śmierć lodowym olbrzymom. Głowę, tak jak u Odyna, zdobiła mu złota obręcz, a wzrok każdego patrzącego padał na pięknie rzeźbiony pas, Megingiard, podwajający siły właściciela. Cały ze złota mienił się w migotliwym blasku łojowych lamp niczym żywy. Musi sporo ważyć, pomyślał Oddi i mlasnął, jakby smakując najprzedniejsze wino, i zaraz to samo zrobił Asgot. Ojciec i syn spojrzeli na siebie z uśmiechem i żądzą w oczach.

U stóp tego boga, podobnie jak u jego rodziciela, leżało zwierzę, ale nie było to wilczysko, tylko kozioł. Oddi nie wiedział, czy jest to Miażdżący Zębami – Tanngniostr, czy jego brat Zgrzytający Zębami – Tanngrisnir, ale potężne węzły mięśni prężące się pod skórą znamionowały niepoślednią siłę i wytrzymałość bestii, w której wzroku czaiła się złośliwa inteligencja.

Za Thorem stała jego matka Frija. Tę boginię miłości i małżeństwa rzeźbiarz uchwycił niemalże w ruchu. Patrzącemu zdawało się, że zaraz usłyszy brzęk kluczy, które wisiały u jej pasa.

To był panteon bogów, który można było spotkać w każdym bogatym domu, choć Szwed nigdzie nie widział tak pięknych i naturalnych rzeźb, ale dopiero gdy podszedł bliżej, łojowa lampa trzymana wysoko nad głową przez idącego przodem niewolnika wydobyła z ciemności to, co dotąd skrywał mrok izby.

Ze ściany czerwonymi ślepiami jakby jarzącymi się od środka spoglądał na wchodzących sam Fenrir. Przybysz nie wiedział, jak to możliwe, ale ta potężna bestia patrzyła na człowieka i zdawało się, że widzi nie tylko ciało, ale i myśli.

Landmand padł na kolana, przykładając zwiniętą pięść do piersi, a w ślad za nim poszedł młody Oddi.

Klęczeli w zachwycie i milczeniu, z głowami opadającymi na piersi. Trwało to chwilę i gdy przybysze podnieśli w końcu wzrok, napotkali uśmiechnięte spojrzenie gospodarza.

– Mój dziad, Harald Pięknowłosy, zlecił wyrzeźbienie tych słupów tronowych i symbolu naszego rodu trackiemu niewolnikowi o imieniu Pistos. – W głosie Håkona pobrzmiewała duma i zadowolenie. Był w stanie zaskoczyć Asgota tak, że aż swiońskiemu jarlowi otwarła się ze zdziwienia gęba. – Gdy dzieło było już ukończone, dziadek wpadł w zachwyt i dał temu potomkowi thraella wolność i tyle srebra, ile ten ważył. Następnego dnia doszedł do siebie i nieco przetrzeźwiał, a następnie zabił Pistosa, co świadczy o jego roztropności i oszczędności, które to zresztą cechy przeszły w całej rozciągłości na jego potomków. Ale nie o rzeźbach będziemy rozmawiali, posilcie się przy moim stole. – Skinął ręką na sługę. Niewolnicy zaczęli wnosić deski z mięsem, rybami i serami, misy z wołową polewką i kaszą z gulaszem z jelenia. Za nimi podano dzbany pełne piwa i miodu. Dobre wychowanie zakazywało dociekania celu wizyty, póki sam gość o nim nie wspomni, więc rozmawiano o pogodzie, słabej jakości tegorocznych futer i o psiej sraczce, która ostatnimi czasy wybiła połowę tych pożytecznych zwierząt. Håkon wiedział, że trunek i pełen żołądek ułatwiają negocjacje, więc czekał cierpliwie, aż przybysze nasycą swoje niemałe apetyty. Specjalnie dolewał im wymrożonego piwa, które było mocniejsze i szybciej uderzało do głowy. Asgot, jakby przyjechali tu tylko na biesiadę, opowiedział historię o znajdującej się daleko na północy wiosce brodatych kobiet, które mieszkają w domach z lodu i zabijają niemal wszystkich nowo narodzonych chłopców, pozostawiając jedynie kilku do ciężkiej pracy.

– Jakże to? – nie mógł się nadziwić gospodarz. – To kto im maczugi wkłada w pierścienie, by mogło narodzić się nowe potomstwo, tak same ze sobą?

– No nie. – Czerwona Tarcza przepłukał gardło słodkim piwem. – Co jakiś czas porywają kilku mężczyzn z innej wsi i przez rok, spełniając każde ich zachcianki, goszczą tych węglożerców u siebie. Po tym czasie przygotowują wielką ucztę, pieką ich niczym prosięta na żywym ogniu i zjadają. Nie może być, prawie ci uwierzyłem sagnamadzie, prawie ci uwierzyłem. – Asgot czknął potężnie i wszyscy ryknęli gromkim śmiechem.

Głośne beknięcia obwieściły koniec posiłku, a wiatry puszczane przez Oddiego wzbudziły na twarzy gospodarza uśmiech zadowolenia. W pewnym momencie młodzieniec, lekko się zataczając i trzymając obiema dłońmi za twarz, wybiegł na zewnątrz i oddał ziemi kolorowym strumieniem to, co udało mu się wcześniej pochłonąć. Z wyrazem ulgi na twarzy, już na trochę pewniejszych nogach wrócił do towarzystwa, by dalej jeść i pić, choć trzeba mu przyznać, że tym razem zachowywał większy umiar.

– Dziękuję ci, konungu, za strawę i gościnę – wypowiedział zwyczajową formułkę Asgot, wycierając zatłuszczone dłonie o spodnie i dyskretnie odwracając się plecami do gospodarza, odchrząknął i wypluł na podłogę ostrą kość, która od jakiegoś czasu drażniła mu gardło. – Niech dobre wiatry zawsze wieją w twoje żagle i drewno łodzi będzie zdrowe – dokończył.

Håkon, który nie był wprawdzie jeszcze królem swego ludu, ale zamierzał nim zostać, skłonił nieznacznie głowę. Nadszedł czas, by wyjawić cel wizyty, ale zanim do tego doszło, młody Oddi z ustami pełnymi sera zadał pytanie, które nurtowało go od początku biesiady:

– Panie, gdy tu wchodziliśmy, widziałem wysoką młodą kobietę o włosach białych niby mleko. Kim ona jest, bo zapadła mi w pamięć i wgryzła się w nią niczym ogień w nagą skórę?

Gospodarz uśmiechnął się, ale uważny obserwator zobaczyłby na jego twarzy szybki jak drgnienie powieki grymas niepokoju.

– To moja szalona córka Kadlin. – Westchnął głośno. – Winienem szczerość gościom i tego samego oczekuję w zamian. Tedy słuchajcie uważnie. Niektórzy członkowie mego rodu, zwykle jeden lub dwóch na pokolenie, obdarowani są przez bogów i niby święci mężowie myślami żyją w innym świecie. Ta łaska spadła na moją Kadlin i wydaje jej się, że gdy wschodzi księżyc, zamienia się w bestię, w wilka, staje się zmiennokształtnym hamramirem. – Mówiąc to, bezwiednie wykonał gest odczyniania uroków. – Za dnia Kad jest jak każda córka powolna woli ojca, może z tą różnicą, że nigdy nie była chora, nawet w czas, gdy osadę nawiedziła zaraza morowa. Ale nocą biorę ją na łańcuch, by nie zrobiła sobie jakiej krzywdy. Mówię ci to, młody Oddi, by wszystko między nami było jasne, bo nie uszło mojej uwagi, że zrobiła na tobie wrażenie. Ale – klasnął w dłonie dla odpędzenia słów, które zawisły w powietrzu niczym ciemność nad dogasającą pochodnią – jeśli nie macie do mnie żadnej sprawy, pożegnam się, bo stary jestem i trudno mi dotrzymać przy stole pola młodszym chwatom. Poza tym jutro muszę mieć jasną głowę, bandy Danów grasują po okolicy.

– Mieliśmy z nimi potyczkę – rzucił Oddi, ale zamilkł pod karcącym spojrzeniem ojca.

– Niecały dzień drogi stąd – zaczął Asgot – natknęliśmy się na jedenaście dziewiątek, może więcej tych synów trolla i wściekłej suki, ale nie o tym chcę z tobą mówić, konungu, zostań z nami jeszcze chwilę. – Poseł odstawił na wpół opróżniony róg z piwem i na chwilę zamilkł, jakby szukał odpowiednich słów. – Kuzyn mój, Eryk Zwycięski, władca wszystkich Szwedów, przysyła mnie z poselstwem. Wiem, że często my, Swionowie, i wy, Noregowie, rżnęliśmy się wzajemnie, a krew na ostrzach nie miała czasu obeschnąć. To dobrze, gdy mężowie w sile wieku szukają bogactwa, szczęścia i sławy w boju, źle, gdy wycinają dobrych sąsiadów, zamiast wspólnie wyprawiać się na wroga. Tak było, ale być nie musi. Mój kuzyn i władca, widząc rosnącą duńską potęgę, chciałby zawrzeć z noreskimi wodzami rozejm. Więcej – jeśli jesteście gotowi, ruszy wraz z wami na tych zasrańców Danów.

Po tej wypowiedzi landmanda zapadła cisza. Håkon w zamyśleniu podniósł do ust róg z piwem.

– Ile okrętów może wystawić twój konung i co ja z tego będę miał? – rzucił od niechcenia, jakby mówił, że ocieliła mu się wczoraj krowa.

– Osiem dziewiątek pięćdziesięciowiosłowych skeidów obsadzonych pełną załogą i dodatkowo dwa, może trzy razy po dziewięciuset zaprawionej w bojach piechoty – odpowiedział niemal natychmiast Szwed. – Jeśli ty, konungu Noregów, wystawisz drugie tyle, na wiosnę ruszymy na Danów i zdobędziemy ich miasta, ziemie i bogactwa. Gdy będzie po wszystkim, tron Danii przypadnie Erikowi, a tobie, Håkonie, sześć z dziewięciu części łupów z wyprawy w złocie i srebrze, a na dokładkę połacie ziemi, które sobie upatrzysz.

– Jakże to, wystawimy równe siły, a po wszystkim mam zadowolić się jedynie złotem, srebrem i trawą na skalistych pastwiskach? – Władca Stafangr uniósł krzaczaste brwi w prawdziwym lub udawanym zdziwieniu.

– Nie tylko to mam ci do zaoferowania. Eryk Zwycięski obiecuje również swoją pomoc w zjednoczeniu całej Norwegii pod twoim wilczym sztandarem.

Zapadła przedłużająca się cisza. W pewnym momencie gospodarz wstał i przeprosiwszy gości, wyszedł na zewnątrz, by, jak rzekł, opróżnić pęcherz. Przerwa przeciągała się, ale Asgot był cierpliwy i spokojnie, małymi łyczkami, popijał dla odmiany przedni miód, którego spory dzban stał na stole. Oferta była dobra dla obydwu stron, o ile Duńczycy nie ubiegli Szwedów, składając podobną propozycję wcześniej. Banda gównożerców, na którą natknęli się po drodze, zdawała się przeczyć takiemu rozwiązaniu, ale kto wie, może było odwrotnie? To by znaczyło, że nie opuszczą tego domostwa żywi.

– Ojcze, on nas lekceważy. Do tego jego wilczy ród jest naznaczony przez Fenrira, czego nawet przed nami nie kryje. Nie ufam mu. Pluńmy w twarz temu Noregowi i sami idźmy na Danów. Gdy już zarżniemy ich konunga, przyjdzie czas i na…

– Zamilcz! – Landmand skupił wzrok na synu. – Czasem bardzo przypominasz brata swojej matki, zbyt dumnego i głupiego, by zachować ostrożność. – Po chwil uspokoił się i położył młodzieńcowi rękę na ramieniu. – Wodę masz jeszcze w głowie synu, wodę, która przelewa się wte i wewte, a jej chlupotem są twoje nierozważne słowa. Jeśli ściśniesz ją w garści, przecieknie ci między palcami i tak samo jest z pomysłami, które mi tu opowiadasz. Trzeba lat, by gorączka uszła zastąpiona zimną kalkulacją i płyn ten zamienił się w twardy lód. Zabrałem cię ze sobą nie po to, byś mi dawał rady. Słuchaj i ucz się, ale gębę otwieraj tylko wtedy, gdy tego od ciebie zażądam. Niepotrzebny nam teraz wróg wśród Noregów i do tego tak potężny jak storman Håkon Benløs. Pomijam fakt, że ty i ja jesteśmy zdani na jego łaskę i niełaskę, chyba to zauważyłeś. Korzystamy z odwiecznego prawa gościny, ale i te stare zasady są po to, by je łamać, jeśli zbyt mocno narazimy się gospodarzowi. Na wszystko przyjdzie czas, synu, i na skarby konunga Noregów też.

Rozmowę przerwał powrót Håkona. Siwowłosy storman zasiadł przy ogniu płonącym wesoło na środku komnaty i zatarł ścierpnięte z zimna dłonie.

– Przemyślałem twoją propozycję, landmandzie, która jak mniemam, wypłynęła z głowy twego suzerena Eryka Zwycięskiego, i muszę przyznać, że jest co najmniej warta rozważenia. – Skubnął bez przekonania kawałek wędzonej ryby z deski leżącej nieopodal ognia. Podniósł mięso do ust, ale nagle jakby się rozmyślił, rzucił je burej suce, która tylko czekała na podobne okazje. – Mam wielu silnych wrogów i przydałaby mi się pomoc w nałożeniu jarzma na ich szyje. – Z głośnym stukotem odstawił niemal opróżniony róg na drewniany blat stołu. – Ale twój władca stałby się zbyt potężny po zwycięstwie nad Danami i nie widzę powodu – spojrzał w oczy szwedzkiego woja, a piwna mgła zniknęła z nich niczym śnieg zgarnięty dłonią z menhiru – by na tym poprzestał. Znam was i wiem, że ambicje macie niczym całe Morze Zewnętrzne oblewające swoimi wodami świat, dlatego mówię… nie. – Uśmiechnął się pogodnie, jakby nie odrzucił właśnie najważniejszej oferty w swoim życiu, ale rozprawiał o sukcesie łowców polujących na foki.

Ojcu nie drgnął nawet jeden mięsień na twarzy, ale syn nie potrafił ukryć myśli. Patrzył teraz na gospodarza z niechęcią i pogardą.

– Zapłacisz za swoją bezczelność, starcze, jeśli nie bogowie położą kres twemu żałosnemu życiu, to sam zatknę kiedyś twoją głowę na włóczni, a…

– Cicho, szczeniaku, pamiętaj, co ci wcześniej mówiłem. – Asgot wychylił się nieznacznie i otwartą dłonią trzasnął młodzika w twarz. Cios był nie tyle mocny, ile zaskakujący i głowa Oddiego odskoczyła do tyłu. Z rozciętej wargi zaczęła kapać na deski podłogi ciemnoczerwona krew, a on sam zerwał się jak oparzony i bez słowa, ze łzami wściekłości w oczach wybiegł na zewnątrz.

– Wybacz, konungu, zachowanie mojego syna było niegodne gościa. Jutro, jeśli pozwolisz nam przenocować, ruszymy w drogę powrotną.

Håkon pokiwał ze zrozumieniem głową, wylał z rogu resztki napitku wprost na strzelające wysoko płomienie ogniska. Delikatna mgiełka pary niemal od razu rozproszyła się po izbie, pozostawiając po sobie słodki zapach.

– Młody jest, to i wiatr mu w głowie hula. Nie żywię urazy, landmandzie, chociaż mógłbym, co sam przyznasz. W dowód tego mam dla ciebie ofertę. Co byś powiedział na to, że wyjdziesz w końcu z cienia swego potężnego kuzyna i sam, z moją pomocą, zostaniesz królem wszystkich Swionów?

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Objaśnienia obcych terminów znajdują się na końcu książki.

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Marszałkowska 8

00-590 Warszawa

tel. 22 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: 22 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz