Wikingowie. Tom 4. Kraina Proroka - Radosław Lewandowski - ebook + audiobook

Wikingowie. Tom 4. Kraina Proroka ebook i audiobook

Radosław Lewandowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wikingowie. Kraina Proroka

Czwarta, finałowa część cyklu, spinająca klamrą wątki i losy postaci poznanych w tomach poprzednich. Znajdziemy tu dalsze dzieje Erika Erykssona – młodego wikinga, który wraz z oddziałem najemników trafił do kraju Maurów, oraz Oddiego - syna renegata Asgota Czerwonej Tarczy. Ten ostatni, jak wiedzą wierni czytelnicy tej sagi, płonąc żądzą zemsty spędził rok w Winlandii, przebył Ruś i trafił do Bizancjum.
Akcja czwartego tomu rozgrywa się na terenie kalifatu Kordoby i na muzułmańskiej Sycylii. Pchani żądzą złota i sławy wikingowie przemierzają krainy Saracenów, niosąc tubylcom krew, cierpienie i beztroski śmiech, bo przecież umrzeć można tylko raz. Na lądzie i na wodzie toczą wielkie bitwy i drobne potyczki, odkrywają tajemnice i mroczne intrygi wielkich władców, knują spiski, zastawiają zasadzki, łupią, palą i mordują.
Jedynie łaskawości bogów zawdzięczają całą skórę, choć nie wszyscy wrócą do domów. Ale przecież śmierć jest początkiem, a nie końcem drogi...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 8 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,4 (56 ocen)
32
18
4
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarioKo13

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo inspirująca saga 👍
00
hanku100

Nie oderwiesz się od lektury

SZKODA ŻE TO JUŻ KONIEC.
00
Ani16

Dobrze spędzony czas

Polecam gorąco tę lekturę każdemu wielbicielowi dobrych książek. Bardzo ciekawa historia.
00

Popularność




Ilustracje oraz projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Głowińska (Lingventa), Elżbieta Steglińska

Copyright © for the text by Radosław Lewandowski

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018

ISBN 978-83-287-0905-8

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2018

Bibliotekarzom.

Jeśli książka zawiera marzenia, nieprzebyte przygody,

to Biblioteka jest snem,

w którym stają się one rzeczywistością.

Spis treści

Husaby

Sjörklandia

Bitwa

W drodze

Kordoba

Nocna wyprawa

Borga

Gwardziści kalifa

Sekret brata Piotra

Pałac kalifa

Thing

Trzecia droga

Samboja

Rejs na Sikilijję

Bezkresy

Bitwa

Bóg wspiera ludzi o dzielnych sercach

Okolice Mesyny

Mesyna

Poselstwo

Pierwsi sojusznicy

Jaskinie Sancte Felicjum

Mesyna

Suk

Oddi Asgotsson

Castro-Johannis

Bitwa

Zeno

Mesyna

Tajemnica Zena

Posłowie

Źródła

Suplement

Podziękowania

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
Radosław Lewandowski, [email protected]

Wicher szarpał: to cichł, to znów się wzmagał, gdy Hräswelg na skraju niebios składał i rozpościerał swoje olbrzymie skrzydła. Wiatr porywał wilgoć znad jeziora Vänern i obmywał nią dwóch zakapturzonych mężów. Stali na skraju leżącej w królewskich włościach osady Husaby, ciesząc się z chwilowego załamania wiosennej pogody. Złe oczy i uszy mogły zniweczyć plan i skłonić konunga Eryka Zwycięskiego do zadawania niewygodnych pytań i kto wie do czego jeszcze. To porywczy i gniewny, ale przebiegły władca.

Grube ciepłe futra szczelnie okrywały postacie i dopiero wsłuchując się w rwane podmuchami głosy, można było stwierdzić, że jeden z wojów był dojrzałym mężem, a drugi gołowąsem.

– Źle jest być fałszywym druhem, zdradliwą żmiją w sakwie z jedzeniem. Zróbmy to jeszcze w Uppsali, Olofie. A najlepiej nakarmmy orły, stojąc z wrogami twarzą w twarz.

– Wiesz, że nie możemy. – Wyższy, młodszy głos pełen był stanowczości. – Ojciec powziąłby podejrzenia i może nawet wygnał precz. Nakazał mi gird dla braci i kazał przysiąc na Odyna, że póki starczy tchu, nie będę nastawał na ich życie.

– Źle łamać takie przyrzeczenie, Jednooki wszystko widzi i pamięta.

– Nie twoja rzecz. Marne życie po śmierci to daleka sprawa. A tu i teraz jest życie za życia i o nie muszę zadbać. Chcę władać całą Szwecją, a nie dzielić się z braćmi. A jeśli tak… Słyszałeś, drengu, o Białym Krystosie?

– Czemu pytasz? Wszędzie pełno jego sług. Rozłażą się po kraju niczym robactwo po śpiącym. Ale to nie trup i gdy się zbudzi…

– To się zbudzi. Ale musisz przyznać, że idzie za nim potęga. Wielu królów: Englismadowie w Bretlandzie, Grikkmadzi, Svavalandczycy, Hundlandczycy czy Saxlandczycy, wszyscy oni skłonili głowy przed tym Jednobogiem. Jeśli jest tak silny, to uznam kiedyś jego zwierzchność, a on w zamian uchroni mnie przez zemstą Odyna. – Młody woj zaśmiał się szaleńczo. – Widzisz drottmadzie, ja na wszystko mam plan.

– Przyznam, że dopisuje ci szczęście, panie. Emunde chorzał tej zimy i może wcale nie wydobrzeje. Ciągle jeszcze kaszle krwią i bogom niech będą dzięki. Ale Erik silny niczym młody byczek dyr! – Mówiący te słowa w zdenerwowaniu uderzył pięścią w pięść. – Źle jednak patrzą Asowie na fałsz i kłamstwo. Wolałbym ruszyć na nich i choćby z samym konungiem bić się o władzę dla ciebie, Olofie. To ci kiedyś przyrzekłem i nie złamię obietnicy.

– Jeśli tak, ruszysz z nimi na tę wyprawę do Sjörklandii i w dogodnym momencie… – Nie musiał kończyć.

– Niech będzie. – Starszy mężczyzna westchnął ciężko. – A gdy zostaniesz konungiem, uznasz dziecko ze swoich lędźwi, które spłodziłeś z moją siostrą, za następcę i kolejnego władcę Szwecji.

– Przysięgałem na Odyna i tak się stanie.

– Przysięgnij jeszcze na honor i pamięć potomnych. Wiele ryzykuję i muszę być pewien.

Młodzieńcem szarpnęło niczym dzikim koniem, który poczuł jeźdźca na grzbiecie. Sława dla woja jest najcenniejszym skarbem, dla niej warto nie tylko godnie żyć, lecz także ginąć. Nie szafuje się takimi przysięgami. A co, jeśli Biały Krystos nie uchroni go i przed tą fałszywą obietnicą? Nie miał jednak wyjścia.

– Klnę się na honor i pamięć, że będzie, jak mówię, jeśli ty wypełnisz swoje zadanie.

– O to możesz być spokojny, Olofie, synu Eryka. W stosownej chwili pomogę twemu bratu znaleźć drogę do Walhalli.

– A ja sprawię, że świat zapomni jego imię – rzucił młodzik i ruszyli w stronę zabudowań. Pełne świeżej, wiosennej wilgoci Husaby budziło się do życia.

– Jeśli jednak Erik powróci do domu, zabiję ją i bachora. Zarżnę ciemnowłosą Svanlaug. – Głos Olofa, syna Eryka, brzmiał niczym warknięcie wilka.

Duży oddział zbrojnych schronił się w niewielkim, gęstym zagajniku. Gorące andaluzyjskie słońce chciwie spijało ze skóry każdą kropelkę potu, więc cień rozłożystych dębów był na wagę złota. Długi, wyczerpujący pościg dał się we znaki zarówno ludziom, jak i koniom. Te ostatnie stały teraz niemal nieruchomo ze zwieszonymi łbami i to im oddano resztki wody. Wojowie mogą poczekać.

Usiedli nieco na uboczu, wspierając się plecami o ten sam pień. Zapach rozgrzanej ściółki rozleniwiał. W rodzinnej Szwecji przenikały go dodatkowo mokre wonie grzybów i próchniejących pni.

– Normalnie tobyśmy skrobali relację dla matki, a tak… – Wyższy i jasnowłosy spróbował splunąć, ale zabrakło mu śliny. Zerwał kępkę trawy i zaczął ją żuć. Pomogło.

– Spiszemy panie, kiedyś.

– O ile czeka nas jakaś przyszłość w Midgardzie. Wiesz, Zeno, gdy kalif nadjechał z wojskami, myślałem, że to już czas do Walhalli. Ja mam niecałe czternaście zim na karku i nieśpieszno mi do Komnaty Poległych. Niedawno byłem nawet zakochany w czarnookiej Dajlidis, żonie tego możnego. Przeszło mi już, bo po jednej nocy w zamku jej pana męża ledwie pomnę śniade lico. To już lepiej zakarbowały się w pamięci dorodne kształty, runo gęste jak na owcy, zapach wina i zamorskich korzeni w oddechu… Ciemno było. Nie chcę ginąć, bo jeszcze wielu rzeczy muszę spróbować. Czy to czyni mnie tchórzem? Co?

Niewolnik – mnich, który porzucił wiarę przodków – wzruszył kościstymi ramionami. Wciąż jeszcze młody, choć chudy, zdawał się wytrzymały niczym nasączony wieloletnim potem rzemień.

– A uciekłbyś, panie, z pola walki, jakby co?

– No nie. Mojemu ojcu syn się urodził, a nie zając albo wiewiórka.

– To nie jesteś tchórzem, tylko człekiem myślącym i… głodnym życia.

– Głodny to ja rzeczywiście jestem, choć bardziej spragniony.

– No więc, panie, nazwałbym cię poszukiwaczem krynicy uciech cielesnych.

– Że niby ja… Podśmiewasz się ze mnie, Zeno, trupie mojego niewolnika!

– Gdzieżbym śmiał, panie. Ech, ech. – Po ciosie w brzuch niewolnik wypuścił powietrze z płuc.

– A może… – złapał oddech – jednak jesteś, panie, tchórzem, bo okładasz bezbronnego człowieka kułakami.

– A pewnie. I zaraz wyrwę ci ten twój paparski jęzor, nim zdążysz rzec, że ze mnie niewdzięczny i krwiożerczy barbarzyńca. Tylko pamiętaj, powiesz tak przy świadkach i poderżnę gardło.

– A jaka to różni… Oczywiście, panie. – Niewolnik na widok wzniesionej do ciosu pięści bezzwłocznie przytaknął. Polubili się podczas tej wyprawy, choć początki były niełatwe.

Ten, którego towarzysz nazwał Zenem, był starszy od Skandynawa. Choć los, bóg czy bogowie doświadczyli go w trójnasób, nie zniknął z jego twarzy chłopięcy zaraźliwy uśmiech. Zawsze był ciekawy świata, więc gdy nadarzyła się okazja, wyrwał się spod opieki mnichów z monastyru Sumela, by z karawaną kupców ruszyć na północ. Taka wersja nie wzbudzała podejrzeń towarzyszy podróży i jej się trzymał. Im więcej czasu mijało, tym ckliwiej wspominał malowniczą dolinę Altindere, ale drogi powrotnej nie było.

Wiele miesięcy po opuszczeniu świątobliwych mnichów spotkali się z prowadzącym ludną karawanę kupcem. A ponieważ okolica nie należała do najbezpieczniejszych, obydwie grupy spędziły wspólnie noc. Przy ognisku dzielili się nie tylko potrawami, lecz także radami, najświeższymi informacjami o cenach towarów, drogach i mostach czy o niepokojach wśród tubylczej ludności. Ów handlarz rzekł podczas luźnej pogawędki, że jeden z jego koniuszych posługiwał w monastyrze Sumela i ledwo uciekł, gdy na święte miejsce napadła banda zbójców.

– Tak naprawdę – powiedział, ściszając głos – podobno było to dziesięciu cesarskich Waregów. I sam Bułgarobójca nasłał ich na mnichów, albowiem machali listami opatrzonymi cesarskimi pieczęciami.

– Od kiedy basileus walczy z Kościołem?

– Kogoś bezskutecznie szukali i wściekli ukatrupili kilku znaczniejszych braci. Potem na odchodnym wyrżnęli bydło i puścili z dymem część zabudowań.

Zeno domyślał się, o kogo chodziło najemnej gwardii cesarza. Tego wieczoru rozpłynął się w powietrzu i pokazał kompanom dopiero po wymarszu, gdy każda z grup ruszyła w swoją stronę.

Miał więcej szczęścia niż roztropności i świadomość, jak blisko był śmierci, jeszcze przez wiele nocy spędzała sen z powiek młodego pomocnika woźnicy. Jego sekret znały podobno tylko dwie żyjące osoby, więc skąd ten pościg po latach spokoju? Wspominał też braciszków z monastyru i choć utracił wiarę, żarliwie modlił się za ich dusze. Szczególnie za jednego starego pierdołę…

Szczęściem, nim cesarscy zjawili się w dolinie, ciekawość pchnęła go do opuszczenia świętego miejsca. Ale nie tylko ona. Przeważyła długa nocna rozmowa z bratem Gregoriusem, uczonym starcem, który słabnącymi oczami niestrudzenie przepatrywał i tłumaczył na grekę stare egipskie teksty. Spisane w języku aramejskim zwoje liczyły setki lat.

Był on dla Zena niczym ojciec i tamtej nocy zburzył spokój duszy młodego podopiecznego. Dogmaty wiary i miejsce człowieka w porządku świata w jednej chwili rozsypały się w proch. Gdy obeschły łzy – a płakali obaj – niedoszły mnich najął się do opieki nad zwierzętami i opuścił monastyr, który niemal od narodzin był mu domem. By nie myśleć, by zapomnieć o tej strasznej tajemnicy, by poszukać własnej prawdy.

Jakby tego było mało, starzec tej ostatniej nocy dał mu niewielką złotą pieczęć w kształcie walca. Potem opowiedział o jego rodzicach i klątwie krwi, która kazała im ukryć dziecko przed spojrzeniami z Konstantynopola.

– Prawdę, synku, znam tylko ja i twoja matka, a teraz i ty. Wiedział jeszcze mój przyjaciel – parakoimenos Bazyli, ale Wielki Eunuch zabrał tę wiedzę do grobu. O ile ci życie miłe, nie zdradź się przed nikim. – Tak wówczas twierdził, ale sądząc po rajdzie krwiożerczych Waregów, mających złą sławę okrutników i morderców do wynajęcia, wiedział ktoś jeszcze. Bo chyba to nie matka…? Zeno poczuł dreszcz, smakując w ustach to niemal zapomniane słowo. Nie znał jej. Kto wie, jakimi ścieżkami krążą myśli ludzi zrodzonych w purpurze? Swoją tęsknotę, żal i… ciekawość schował więc tak głęboko, że prawie sam siebie przekonał, iż to tylko senne rojenia. Zapomniałby zupełnie, gdyby nie niewielka nanizana na rzemień złota rolka, którą nosił na szyi. Kiedy dostał się do niewoli, połknął ją, by nie wpadła w ręce Skandynawów. Odzyskana po kilku posiłkach stała mu się jeszcze bliższa.

Po dwóch latach tułaczki i licznych zmianach chlebodawców, z których jedni byli spokojni, a inni częściej używali bata niż języka, cały w siniakach i ropiejących ranach dotarł na wyspę Brytów. Miejscowi braciszkowie przyjęli go jak swego. Pomimo młodego wieku szybko zdobył uznanie przeora. A to dzięki pracowitości i dobrej znajomości w mowie i piśmie greki, aramejskiego i łaciny. Brat Gregorius miał ciężką rękę, więc chcąc nie chcąc Zeno posiadł pewną biegłość w tych sztukach. Klasztor leżący w Northumberlandzie miał zadziwiająco bogatą bibliotekę, w której młodzieniec spędzał każdą wolną chwilę. Uczciwie trzeba przyznać, że nie było ich wiele. Prace w polu, obejściu i modlitwy całkowicie wypełniały dni. Niczym szalony szukał czegoś, co podważyłoby słowa starego mistrza, a raczej treść odkrytych przez niego starych spisanych na pożółkłym pergaminie dokumentów. Czegokolwiek.

Monotonne życie, mokre chłodne zimy i bezowocność tych starań zaczynały go nużyć i przemyśliwał nawet nad powrotem do Bizancjum, choć oczywiście pod przybranym imieniem. Jeśli ma odnaleźć prawdę o Bogu, to nie w tym zapomnianym przez słońce miejscu, ale na ziemi, po której stąpał Jezus. Teraz już był tego pewien. A kto wie, może kiedyś znajdzie też odwagę, by przyjąć służbę na dworze matki? Nie powie jej, kim jest, ale choć zobaczy ją z daleka, może zamieni przypadkowe słowo. Nie rozpozna w młodym skrybie syna, ale… Coś ścisnęło pierś Zena, jak zawsze gdy jego myśli biegły w tym kierunku. Czy ona pamięta o pierworodnym? Czy wie, że żyje? Czy chce jego śmierci?

Wiosną, wraz z cieplejszymi wiatrami, nadszedł sądny dzień dla klasztoru. Banda barbarzyńców z dalekiej Północy złupiła świątynię, a co młodszych braciszków wzięła na sznur. Reszcie ze śmiechem poderżnięto gardła, szydząc z ich daremnych modłów do Jednoboga. Tym sposobem Zeno znalazł się wśród wikingów, a później w domu szwedzkiego władcy Eryka Zwycięskiego. Spodobała się jego nowemu panu otwarta mnisia głowa i znajomość mowy wyspiarzy. Zabierał więc swoją własność na wyprawy. Zrządzeniem losu zawitali też z „gościną” do tego samego klasztoru w Northumberlandzie, z którego dwie wiosny wcześniej porwano Zena. Budynki podupadły, z biblioteki zostały zgliszcza. Eryk sarkał na zbyt częste i niekontrolowane strzyżenie owiec. Łupem morskich rabusiów padły chude kozy, trochę kur i kilku podrostków. Ci ostatni byli mieszkańcami pobliskich wiosek, wysłanymi przez starszyznę do pomocy świętym mężom.

Jeden z nich, pryszczaty i z wielkim mięsistym nochalem, chorował niemal na sam widok statku. Pewnie nigdy nie był na morzu. Gdy zabrudził buty Orvarowi Śliskim Palcom, ten, niewiele myśląc, skopał nieszczęśnika. Zenowi zrobiło się żal chłopaka, prawie widział siebie na jego miejscu. Przyniósł lekko zapleśniałą, ale zdatną do przykrycia skórę, kubek wody i zaczął opowiadać o swoich przygodach. Trochę zmyślał, trochę ubarwiał, ale zaciekawił w końcu nieufnego podrostka. Byle tylko ten nie myślał o ciągłym kołysaniu. Tak mijały im długie godziny.

Chłopski syn zaczął mówić o sobie. O ustawicznym głodzie, o siostrze, której pan przyprawił brzuch, korzystając z prawa pierwszej nocy, o srogiej ostatniej zimie i matce, która bez jego pomocy umrze. Opowiedział też, jak to rok po pierwszym najeździe zjawili się u klasztornych bram dziwni Grecy. Było ich tylu, ile palców mają dwie dłonie.

– Gadali, że są wędrownymi handlarzami. – Mówił cicho, co chwila zerkając na ciągnącego nieopodal wiosło Orvara. – Ale przypominali śmierciogroźne diabły wcielone z Północy. Choć chędodzy i łagodliwi byli, nie powiem. Na grubych karkach mieli łańcuchy z krzyżami i znali modlitwy, ale też długie miecze wisiały im u pasów. Kogo stać na tako broń? Kupców czy jeno zbrojnych jakiego znaczniejszego pana? I dziwne, sino kłute węże na rękach, wszyscy je mieli.

– Czego chcieli? – Na słowo „Grecy” Zeno od razu zrobił się czujny.

– Szukali jakiej zguby, bociem przepytywali braci o nowo przybyłych. Więcej nie wiem, bo o tym mędrkowali jeno z przeorem. Byli kilka wschodów słońca i zostawili nam trochę srebra. My se za to kupili kozy i kury, co nam je żeśta tera zabrali.

– A ci kupcy? Dokąd poszli?

– Aboć ja wiem? Wszyscy odetchnęli z ulgą, jak te draby znalazły się za furtą. I tyle. Może i oni łotrować do nas nie przyszli, ale dobrze to im z oczu nie patrzyło. – Nagle chłopak zacharczał i rozkasłał się. Gdy poszła mu ustami krew, Zeno był pewien, że Śliskie Palce połamał biedakowi żebra, a któreś z nich przebiło płuco. Podrostek umierał i wiedział o tym. Resztę swego czasu przesiedział bez ruchu, chroniąc resztki ciepła. Zmarł przed końcem podróży i jego ciało oddano falom.

Od tego dnia Zeno częściej oglądał się za siebie.

Minął kolejny rok. Nadszedł czas, gdy najmłodszy syn konunga Erik Eriksson postanowił wyruszyć na swoją pierwszą wyprawę. Król Leónu Ramiro II najął na służbę wielki oddział jego krajan. Prawie tysiąc ludzi wsiadło na skipy i wyruszyło w stronę Iberii, by wspomóc chrześcijańskiego władcę w wojnie z Maurami. Oczywiście za sowitą opłatą i obietnicą zatrzymania zagrabionych Serkirom łupów. W tej grupie znaleźli się: syn konunga Erik i Zeno, któremu Świętosława, matka młodego księcia, nakazała spisywać relację z wyprawy na wiking. Nie żeby ktoś pytał niewolnika o zdanie, ale lepsze to niż zimne fiordy i wilgotne poranki, więc nie narzekał. No i miał nadzieję, że wreszcie raz na zawsze zatrze tropy. Bo to, że ktoś podążał jego śladem, było pewne.

Z czasem zaprzyjaźnił się z konungowym synem, który przypominał jego samego sprzed kilku lat. Tylko silniejszego, bardziej dzikiego i bez bojaźni bożej. Fascynowała byłego mnicha wielka witalność tego ludu i brak strachu przed śmiercią. Ich wiara w bogów była mocniejsza od wiary chrześcijan, jako że ci ostatni często kurczowo trzymali się życia. Ludzie Północy szli na spotkanie śmierci z uśmiechem na ustach. W tej chwili, niczym stwór z piekielnych czeluści, znowu wypłynęło wspomnienie ostatniej rozmowy z nobliwym Gregoriusem i Zeno zatrzasnął drzwi do tych myśli. Jeszcze nie był gotowy. Może nigdy nie będzie? To, co stary zakonnik znalazł w egipskich, tłumaczonych na aramejski tekstach, wywracało wszystko do góry nogami. Burzyło porządek świata. Po co się nad tym zastanawiać? Lepiej udawać. Lepiej nie myśleć.

W służbie króla Ramira szwedzcy wikingowie przemierzyli León i połowę kalifatu. Podczas wielkiej bitwy nieopodal zamku Simanacas nad rzeką Duero Skandynawowie potajemnie wzięli do niewoli władcę Al-Andalus – kalifa Abd ar-Rahmana. Ten, by uniknąć śmierci z rąk niewiernych, zaoferował im ogromny okup w złocie, jeśli dostarczą jego i towarzyszących mu wielmożów do Kordoby.

Wódz wikińskich oddziałów Hardeknud musiał wykazać się wielkim sprytem, by wieść o „złotych jeńcach”, jak ich nazywali, nie przedostała się do władcy zwycięskiego Leónu. Krucha bywa królewska przyjaźń, a łaskę oszukanego monarchy wiatr tka z rzadkiej mgły.

Udało się albo prawie się udało. Podczas wędrówki przez terytoria osłabionych klęską Maurów natknęli się na pustoszący te rejony silny podjazd rycerzy zakonu Świętego Jakuba z Altopascjo. Pomimo protekcji towarzyszącego wyprawie królewskiego spowiednika między zbrojnymi wywiązała się bitwa. Jeńcy skorzystali z okazji i umknęli. Po długim pościgu, gdy wydawało się, że pochwycą zbiegów, ci połączyli się z idącą im w sukurs małą armią. Myśliwy zmienił się w zwierzynę.

To był koniec i szykowano się do ostatniej bitwy. Jakież więc było zaskoczenie, gdy kalif Abd ar-Rahman zażądał spotkania. Czy chciał, żeby złożyli broń? Nie znał tego ludu tak dobrze jak Zeno, więc mógł mieć takie rojenia.

Ku zdziwieniu Skandynawów władca Al-Andalus oznajmił z uśmiechem, że zamierza dotrzymać danego im wcześniej słowa i przekaże im w Kordobie tyle złota, ile waży on i dziesięciu jego dowódców wraz z wierzchowcami. Prawdę mówiąc, to był właśnie ten powód, dla którego podczas całej tej wędrówki jeńcy jedli lepiej od zbrojnych Hardeknuda. Dużo lepiej.

Odpoczywali więc, korzystając z osłony niewielkiego lasku. Wielki kalif odjechał w sprawach państwowych, zostawiając im liczącą tysiąc głów eskortę albo straż – jak kto woli. Wikingów było niespełna trzy setki i nie zamierzali uciekać. Wizja obiecanego skarbu popchnęłaby ich nawet do Helheimu – takiego ich piekła. Dla czegoś takiego zaryzykują własne życie, tym bardziej że śmierć w boju jest ledwie początkiem, a nie końcem. Właśnie ten brak strachu przed przejściem na drugą stronę był dla byłego mnicha najlepszym dowodem na siłę ich wiary.

Tak dumał sobie z przymkniętymi oczami Zeno, gdy padł rozkaz do wymarszu. Smukłe palce raz po raz bezwiednie muskały skrytą pod bluzą cesarską pieczęć.

Ruszać dupy, worki z kośćmi! Na konie! – Mocny głos jarla Kolbjørna, pełniącego teraz w zastępstwie nieżyjącego Hardeknuda funkcję morskiego wodza – saekonunga, poderwał wszystkich z miejsc. Może „poderwał” to za wiele powiedziane, ale zaczęli się powoli podnosić.

Poprawiając rynsztunek i uprzęże koniom, wyszli na otwartą przestrzeń. Nie ma nic gorszego podczas jazdy niż głownia miecza wpijająca się nie tam gdzie trzeba.

W odległości kilku strzałów z łuku wśród eskorty zapanowało zamieszanie. Gardłowe okrzyki dowódców i rżenie koni niosły się daleko po okolicy. Nagle kilkuosobowy oddział oderwał się od sił głównych i popędził w stronę pozycji Skandynawów. Jeźdźcy osadzili wierzchowce niemal w ostatniej chwili, wzniecając obłok kurzu. Ten i ów sklął szmaciane łby, ale broń pozostała w pochwach i pętlach przy pasie. Tych wojów, którzy na niejednym polu bitwy rozlewali krew, trudno było wyprowadzić z równowagi. Choć gdy już się komuś udała ta sztuka…

Z grupy przybyszów wysunął się jeden nieco dostatniej ubrany i zaczął po swojemu pohukiwać.

– Erik, rozumiesz coś z tego bełkotania? – Saekonung przywołał do siebie młodzieńca, który jedyny wśród Skandynawów znał mowę ludzi z Leónu.

– Nic a nic wodzu, ale brat Piotr zna język ludzi ze Sjörklandu. Może on?

Duchowny w czarnym, sięgającym ziemi habicie, słysząc, że o nim mowa, przybiegł w te pędy w pobliże jarla. By nie zaplątać się we własną suknię, uniósł ją nieco. Proste skórzane sandały śmiesznie wyglądały na patykowatych nogach, ale wszyscy zdążyli się przekonać, iż nie masz w tej gorącej krainie lepszego obuwia na długie wędrówki. Byle podeszwy były grube i mocne.

Papar rozmówił się z tubylcem i strapiony zwrócił się do Kolbjørna. Erik tłumaczył.

– Berberyjski dowódca, nie ten, ale jeden z tamtych – wskazał ręką na kłębiący się tłum – chce koniecznie ściąć głowy niewiernym, o których słyszał, iż nie są ludem Księgi i oddają cześć wielu bogom. Szatan pomieszał mu rozum, ale twierdzi, że tego żąda od niego sam Allah.

– Allahu akbar![1] – zakrzyknęli czterej jeźdźcy.

– Jego wódz?

– Bóg, przybyszu, jedyny.

– Chyba faktycznie od gorąca poplątało mu się w łepetynie. Widział który jakiegoś boga na tym stoku? – Tym razem saekonung zwracał się do swoich towarzyszy, wskazując zamaszystym gestem łagodnie wznoszące się zbocze.

Odpowiedział mu nierówny chór gorliwych potakiwań.

– Żeby was, psie syny… – Splunął zły na żarty swoich ludzi.

– A nie mieliście nas doprowadzić do stolicy? To jest, pokurczu, pułapka zastawiona na moich przez twojego skąpego króla? – Kolbjørn był coraz bardziej wściekły.

– Dowódca tego oddziału – spowiednik wskazał na czwórkę jeźdźców – przeprasza cię w imieniu Sługi Litościwego. Jest wprawdzie z woli kalifa wodzem eskorty, ale niewiele może zrobić. Z ubolewaniem twierdzi, iż jego ludzie to w większości muladi – Berberowie, i jedynie trzecią część oddziału stanowią Arabowie, prawdziwi dziedzice krwi proroka Mahometa.

– Na brodę Odyna, a co mnie to obchodzi?! Niewiele rozumiem, ale jedno wiem na pewno – szykują się do ataku!

– Dlatego Ibn Chaldun, wierny honorowi i słowu danemu przez władcę, przybył, żeby cię ostrzec. Jego ludzie opóźnią nieco szarżę berberyjskiej konnicy. Nie ma jednak wątpliwości, że kupią tym na suku życia jedynie trochę czasu.

– Na laskę Fenrira, z koni! Z koni, mówię! Ustawiać mur tarcz! – Kolbjørn w pośpiechu formował obronę.

Serkirowie zawrócili niemal w miejscu i popędzili w stronę reszty szmacianych łbów. Ich oddział przypominał teraz ul tuż po wizycie niedźwiedzia.

– A nasze złoto?! Ja chcę obiecanego złota! – krzyknął do oddalających się pleców Krzywe Zęby. Ale nie było żadnej reakcji. Może dlatego, że ci poddani Abd ar-Rahmana ni w ząb nie znali szwedzkiego.

Wszyscy wiedzieli, co mają robić. Wierzchowce wprowadzono głęboko między drzewa, by przypadkowe strzały nie uczyniły im krzywdy. Ludzie poprawiali sobie wzajemnie osłony i ustawili się w spłaszczony półokrąg. Z przodu najsilniejsi, z tarczami, za ich plecami włócznicy, łucznicy i procarze, czyli łucznicy, którym skończyły się strzały.

Saekonung wezwał Leifa Osvaldssona, niedawnego rywala do walki o przywództwo. Ku zdziwieniu wszystkich okazał mu honor, powierzając dowództwo nad setką zbrojnych. Mieli objechać zagajnik i jeśli zdołają, zaatakować od tyłu szmaciane łby zajęte próbą sforsowania muru tarcz. Kapitan Smoczej Dumy przyjął podaną mu na zgodę prawicę wodza. Oddział obrońców stopniał o trzecią część, ale zajęci kłótnią przeciwnicy nie powinni tego zauważyć.

Nagle okrzyki przybrały na sile i od eskorty oderwał się całkiem spory oddział Maurów. Zatoczył łuk, by ustawić się pomiędzy wikingami a berberyjską jazdą. Niemal natychmiast ci, których brat Piotr nazwał Arabami, zostali otoczeni przez niedawnych towarzyszy i rozpoczęła się rzeź. Odgryzali się przeciwnikowi i stawali dzielnie, ale widać było, że to długo nie potrwa. Trzech prawie zawsze da radę jednemu.

– Łucznicy, ich plecy są wasze. Im więcej zginie tam, tym mniej namachamy się toporami! – Kolbjørn Krzywe Zęby miał rację. Choć tylko z jednym jajkiem, pozostał sprytnym jarlem.

– A jak rozróżnimy, którzy Chodzący Bez Gaci są z nami, a którzy przeciwko nam? – spytał młody Tagi Instadsson, łucznik, który trafiał lecącego ptaka w oko. Jego pytanie nie doczekało się odpowiedzi.

Setka strzał poszybowała. Zakotłowało się. Walczący najbliżej zbrojni popędzili konie poza zasięg ostrzału, pozostawiając rannych i martwych towarzyszy na polu walki. Korzystając z zamieszania, oddział wierny kalifowi przebił się przez wrogi kordon i popędził ile sił w końskich nogach, z każdą chwilą oddalając się z pola bitwy.

– Jeśli chcesz coś zrobić solidnie, musisz zrobić to sam. – Manne Lodbrok nie wyglądał na zmartwionego rejteradą Arabów. Napluł w potężne dłonie i roztarł ślinę, by zwiększyć przyczepność. Jak wszyscy wokoło cieszył się nadchodzącą walką. Bo i czego się obawiać, gdy zwycięskich czekają wielkie łupy w koniach i orężu, a martwych dobre życie w Walhalli albo na Folkwangu? Choć gdyby który żyw dostał się w ich ręce… Wieść niesie, iż szmaciane łby robią z mężczyzn wałachy, nim odsprzedadzą ich na dwory swoich panów. Ale tu wystarczyło nie dać się wziąć żywcem.

– Chyba zwróciliśmy ich uwagę, co, mały? – Stojący obok Erika Aslof Czarna Broda szturchnął łokciem przyjaciela. Znali się, od kiedy syn konunga postawił pierwsze kroki.

– Miałeś na mnie nie mówić „mały”, synu owcy. I nie przeszkadzaj, przez ciebie zmarnowałem strzałę.

Wróg właśnie zaprzestał daremnej pogoni za Arabami. Uformował luźny szyk i ruszył, nabierając rozpędu, w stronę Skandynawów. Był coraz bliżej. Tylko ktoś, kto stał naprzeciw setek galopujących wierzchowców, zrozumie, jakie to uczucie.

Nadszedł ten moment, gdy w walce pierś w pierś łuki stają się nieprzydatne. Podali thundy stojącym za plecami towarzyszom i zaparli się, czekając na uderzenie wrogiej jazdy. Niemal czuć było zapach śmierci zmieszany z końskim potem i wonią wyprawionej skóry. Można myśleć wiele o strategii, można nawet bać się o własne życie, ale gdy masz wroga niemal w zasięgu topora, to wszystko przestaje mieć znaczenie. Liczy się chwila. A potem jeszcze jedna i kolejna.

Przeciwnik zrobił jednak coś dziwnego. Zamiast uderzyć w pędzie, wykorzystując końską masę, i zaszarżować na pozycje zajmowane przez brodatych wojowników, wypuścił mrowie strzał i oddalił się, by nawrócić poza zasięgiem skandynawskich łuków. Ba, prowadził ostrzał, będąc w odwrocie, i to zadziwiająco celny! Krótkie pociski uderzały teraz o tarcze, odbijały się od hełmów. Ten i ów jęknął cicho, gdy strzałom udało się przedrzeć przez osłony. Wikingowie walczyli już w ten sposób. To było wtedy, gdy wojska gubernatora Saragossy próbowały nie dopuścić do połączenia najemników z armią króla Leónu. O włos z brody Tyra uniknęli wówczas śmierci.

– Więcej skjoldów, oszczędzać strzały! – grzmiał Kolbjørn Krzywe Zęby.

Przeciwnik miał ułatwione zadanie, bo mierzył w nieruchomą formację. Ale to, co było jego siłą – czyli wielka zwrotność i szybkość, stanowiło też o słabości. Przed Skandynawami tam i z powrotem pędziła lekka, prawie nieopancerzona jazda. Dotyczyło to zarówno ludzi, jak i koni. Każdy celny pocisk wgryzał się więc w ciała atakujących. Ci jednak nie zważali na rany, napływali falami, za każdym razem zasypując wikingów strzałami. To zadziwiło północnych wojów, którzy kryli się za sylwetkami swoich koni i wychylali tylko po to, żeby słać jeden za drugim pierzaste pociski. Towarzyszył temu dziwny basowy dźwięk.

– Miło się patrzy na takie mistrzostwo. – Czarna Broda, jak i wszyscy z pierwszego rzędu, dzierżył w rękach dwie tarcze. Jedną osłaniał pierś, drugą trzymał nad głową. Nawet Manne, choć rwał się do bitki, uczynił podobnie. Wielki młot oczekiwał w pętli na swój czas.

– No. W żyłach tych miejscowych koników krew krąży chyba dwa razy szybciej niż u naszych. Słyszysz ten pomruk, Aslof?

Czarna Broda nadstawił ucha.

– Jak odległa burza. To bębny.

Faktycznie szmaciane łby atakowały i wycofywały się kierowane dźwiękami bębnów. Zachowywali się niczym ławica ryb. Nie sposób było nie podziwiać tego wojennego tańca.

Erik poczuł delikatny podmuch, a stojący za nim woj zalał się krwią. Spomiędzy wybitych zębów wystawała brzechwa zakończona czarnymi lotkami. Towarzysze przenieśli pechowca na tyły. Nie była to śmiertelna rana.

– Pierwszy chętny do zmiażdżenia jajek – burknął Aslof, a młodzieńcy zdali sobie sprawę, że w przypadku przegranej i oni mogą dostać się żywi do niewoli.

– Przynajmniej z uszkodzonym gardłem nie będzie się głośno skarżył.

– Jakby co, dobij, przyjacielu.

Ktoś krzyknął bardziej zły niż przestraszony:

– Na kutasa Thursa, jeśli wcześniej nie skończą im się pociski, to nas te kocie syny wytłuką! – Po chwili fala niezadowolenia rozlała się po pozycjach Normanów. Ten i ów zaczął zagrzewać rodaków do ataku, a nawet podgryzać krawędzie tarcz.

– Na nich!

– W szmaciane zadki!

– Zabić! Siekać! W imię Tyra!

– Stać! Pierwszemu, który złamie szyk, sam wsadzę włócznię w plecy! – Ta zapowiedź saekonunga nieco ostudziła gniewny zapał. Ale jarl wiedział, że nie zdoła ich w nieskończoność utrzymać w miejscu. A gdy oddalą się od zagajnika, straci wielu walecznych ludzi. – Wycofujemy się między drzewa! Krok za krokiem! Powoli!

Wróg zauważył ten manewr i w miarę płynna melodia bębnów nagle zmieniła swój rytm. Kolejny pozorowany atak przekształcił się w prawdziwą szarżę. Tym razem Serkirowie nie zamierzali nawracać.

– Włócznie! – padł rozkaz i z tylnych szeregów poleciała dobra setka ciężkich pocisków. Szmaciane łby jakby wpadły na niewidzialną ścianę. W kwiku rannych zwierząt zrodziło się zamieszanie, ale jeźdźcy szybko doszli do siebie. Oddalili się nieco, by nabrać rozpędu, podzielili się na mniejsze grupy i ponowili atak.

– Teerrazzz!

Nad skaldborgiem znowu przeleciał grad pocisków, ale znacznie rzadszy. Jeźdźcy w jednej chwili rozluźnili szyk i większość nieszkodliwie zaryła w ziemię.

Potem dwa oddziały zderzyły się w rżeniu nadziewanych na długie drzewca koni, szczęku żelaza, okrzykach ludzi. Tuż przed tym zderzeniem po skaldborgu rozeszło się gromkie: Hoh! Na ten sygnał zbrojni pochylili się nieco, dali pół kroku i naprężyli mięśnie, by zrównoważyć siłę rozpędu. Teraz liczyła się chwila, siła i odruchy wpojone mięśniom latami ćwiczeń. Jeśli przeciwnik przełamie skaldborg i wedrze się za plecy, bitwa zmieni się w drobne potyczki i los wikingów będzie co najmniej niepewny.

Manne Lodbrok odrzucił wcześniej tarcze i te, niby dwa pociski z katapulty, zmiotły z siodeł zaskoczonych napastników. Kto w takiej sytuacji pozbawia się osłony? Manne wymachiwał teraz wielkim młotem, równie groźny dla swoich, jak dla wroga. Erik z Aslofem umówili się przed bitwą, że jak olbrzym ruszy, a było pewne, że wpadnie w berserksgangr, zostaną przy nim, by osłaniać własnymi tarczami jego boki i zdobyć wielką sławę. Robili już tak w bitwie z rycerzami zakonu, choć mieli wtedy do pomocy wypróbowanych druhów. Tu, nie chcąc zrobić zbyt wielkiego wyłomu w murze tarcz, mogli liczyć tylko na siebie. Uprzedzili o swoim zamiarze stojących z tyłu towarzyszy i ci czekali w gotowości.

Nagle pędzący wprost na Erika wierzchowiec stęknął i ugięły się pod nim nogi. Opadł ciężko na brzuch. Ze spływającej potem i krwią piersi sterczał ułomek drzewca włóczni. Wbitą w miękką ziemię resztę dzierżył jakiś zbrojny z drugiego szeregu. Szmaciany łeb wypadł z siodła i uderzył w grunt z ogromną siłą. To już był niewart uwagi trup. Niemal w tym samym momencie jadący za nim jeździec, by uniknąć zderzenia, poderwał swojego konia i ten, odbiwszy się od grzbietu umierającego towarzysza, wybił się z rżeniem w powietrze. Czas jakby zwolnił. Zdało się, iż rumak przeskoczy ponad szeregami Skandynawów, gdy jego łeb zderzył się z młotem Mannego. To było potężne uderzenie człowieka, w którego żyłach płynęła krew olbrzymów. Ale żeby pokonać masę konia z jeźdźcem, i trzech takich byłoby mało. Martwe zwierzę ze zmiażdżonym pyskiem leciało dalej, ale siedzący na jego grzbiecie Serkir zawył dziko i machnął mieczem, celując w głowy niewiernych. Pech albo bogowie chcieli, że akurat „przelatywał” nad Erikiem i chłopak poczuł uderzenie i zgrzyt metalu trącego o metal. Płytki hełm, z którego był tak dumny, że można go nosić w czas wielkich upałów, wytrzymał, ale w jednej chwili chłopak stracił czucie z lewej strony głowy. Nie miał kiedy zastanawiać się nad przyczynami, gdyż Manne Lodbrok wpadł w szał bitewny. Dzięki za to Thorowi i Odynowi pospołu, gdyż wróg nie mógł poszerzyć wyłomu, który uczynił w skaldborgu jeździec ze swoim martwym wierzchowcem.

Lodbrok ruszył w sam środek wrogich oddziałów, tocząc z ust pianę. Mur tarcz wybrzuszył się, gdy część wojów chciała pójść w ślady Żółtych Portek, ale po chwili wyrównał linię. Zastygł w bitewnych zmaganiach. Z wyjątkiem trójki zbrojnych z dalekiej Skandynawii. Ci parli do przodu niby pocisk wystrzelony z trebusza. Manne miarowo rozdawał ciosy, nie patrząc, czy trafia w konia, czy jeźdźca. Zdawał się niewrażliwy na rany. Kilka wrogich ostrzy, pomimo osłony dwójki młodzieńców, dosięgło ciała olbrzyma. Były momenty, gdy Erik z Aslofem musieli bronić własnych tyłków, i te chwile wykorzystywały szmaciane łby.

Wtem ktoś mocno ciął w dłoń dzierżącą broń i część palców Lodbroka spadła na ziemię. Miecze dzięki osłonie miały tu przewagę nad toporami i młotami. Kolejny cios tego samego woja zablokował Aslof, a Manne zadanym z góry uderzeniem rozłupał wrogowi głowę. Brak mocnego chwytu i krew na stylisku utrudniały dalszą walkę, ale jej nie uniemożliwiały. Berserk nie czuł bólu.

Syn Eryka Zwycięskiego całe lewe ramię miał ochlapane własną juchą, dziękował jednak bogom, że nie zalewała mu oczu. Właśnie odbił maekirem ostrze oszczepu, tarczą osłaniając głowę przed ciosem miecza, gdy stający przed nimi dęba wierzchowiec uderzył podkutym metalem kopytem w hełm Żółtych Portek. Przerażone zapachem krwi i krzykami zwierzę włożyło całą siłę w ten cios. Zresztą ostatni w życiu. Gdy opadło, młot Mannego uderzył z taką mocą w koński grzbiet, że zgruchotał kręgosłup.

Erik zerkał z przerażeniem na berserka, u którego fragment solidnego stalowego hełmu zniknął w miejscu, gdzie Lodbrok miał kiedyś oko.

Ten jednak jakby niczego nie zauważył i chciał walczyć dalej. I ruszyłby na wroga choćby z gołymi rękami – zgubił gdzieś broń – gdyby nie to, że odmówiła mu posłuszeństwa lewa noga. Upadał na ziemię jakby w zwolnionym tempie. Młodzieńcy od razu przesunęli się bliżej, by chronić towarzysza, ale na czyjś gardłowy rozkaz szmaciane łby odstąpiły. Może cenili odwagę trójki samobójców, może szanowali ich szaleństwo. W każdym razie opływali ich teraz niczym morze wyspę, wściekle atakując zbrojnych stojących w skaldborgu.

Manne dostał drgawek, więc osłaniając się cały czas skjoldami, usiedli na nim, by nie przeturlał się pod końskie kopyta. Dziwnie to musiało wyglądać i bogowie, bo tylko oni widzą wszystko w czasie bitwy, mieli z tego niezłą zabawę. Walkirie utkały makatę tej bitwy, nadając jej wielobarwny, niepowtarzalny wzór.

Nagle na plecy Serkirów, których Arab nazwał Berberami, spadł oddział Leifa Osvaldssona. Kapitan Smoczej Dumy nie przybywał sam. Wraz z setką szwedzkich zuchów prowadził dziesięć razy tyle pod wodzą nie kogo innego, jak samego kalifa Abd ar-Rahmana.

Władca Al-Andalus, do którego przezornie wysłany posłaniec Muammara Ibn Chalduna dotarł kilka godzin przed otwartym buntem, nie miał litości dla Berberów. Osobiście ściął głowy kilku jeńcom, a gdy krew jednego z nich ochlapała jego zdobne szaty, rozkazał wiernym oddziałom dokończenie rzezi. Nikomu nie okazano litości, nikt też o nią nie prosił.

Wielu miało w pamięci sposób, w jaki Abd ar-Rahman III rozprawił się z buntem Al-Fatha Ibn Musy w Calatravie czy z wielkim buntem Umara Ibn Hafsuna. Kronikarze pisali: „Ich głowy na włóczniach wyglądały jak perły, które zerwały się z naszyjnika”[2].

Surowe, ale gładkie oblicze, jego więcej niż pospolita postura, nieco śmieszne krótkie grube nogi – wszystko to przestawało mieć znaczenie, gdy Sługa Litościwego zwracał na kogoś uwagę. Tak było i teraz. Gestem podniesionej ręki wezwał Erika do siebie, a młody syn konunga nawet nie pomyślał, by mu się przeciwstawić. Powstał znad ciała Mannego i ruszył w stronę świty Abd ar-Rahmana. Olbrzym dobre kilka chwil wcześniej przestał oddychać, co wszyscy przyjęli z ulgą. Do końca jego ciałem wstrząsały drgawki i dopóki nie włożono mu między zęby kija, gryzł własny język, wypluwając krwawe kawałki wraz ze śliną. Żółte Portki zginął w walce, więc niesiony przez jedną z walkirii – może samą Hild lub jej siostrę Radgrid – podąża do Asgardu. Walhalla stoi przed nim z otwartą bramą Walgrind, w której tak znakomitego woja powita sam Bragi. Stając naprzeciw boga poezji i śpiewu, warto mieć w gębie wszystko jak należy. A nuż trzeba będzie dać próbkę skaldowskiego talentu?

I choć ostatnim chwilom Mannego Lodbroka w Midgardzie towarzyszył coraz bardziej niezrozumiały bełkot, tam, w Komnacie Poległych, znowu stanie się wspaniałym wojem, dobrym kompanem i spokojnym, uśmiechniętym człowiekiem. Bo Żółte Portki, choć myślał powoli, zawsze chętnie pomagał przyjaciołom: czy trzeba było wyciągnąć z krowy zakleszczone cielę, czy też stawiać nowy hov. Dlatego teraz tak wielu zdejmowało z ramion srebrne obręcze, z palców pierścienie czy choćby brakteaty z szyi, by ich przyjaciel zjawił się w Asgardzie jako pan, a nie thraell. Człowiek godny zostać huskarlem – członkiem przybocznej drużyny samego Odyna.

Czego chcieć więcej?

– Stój, chłopcze, dokąd to? – Kolbjørn Krzywe Zęby chwycił Erika za rękę.

– Złoty mnie wezwał. – Młodzieniec pokazał brodą kolorową grupę dostojników.

– Lepiej pójdę z tobą, bo na tego cwanego lisa i nas dwóch to mało. – Ruszyli nieśpiesznie, saekonung z dłonią na ramieniu Erykowego syna. – Dobrą śmierć miał Manne – westchnął. – Chciałbym tak zginąć. Byłeś przy nim, gdy to się stało?

– Tak jak teraz przy tobie, wodzu. Osłanialiśmy jego boki, gdy…

– Wiem, wiem. Berserksgangr miał we krwi. Teraz służy bogom, szkoda, bo i nam by się jeszcze przydał. Ale nie mieliście przypadkiem stać w skaldborgu? Ty i twój kompan, ten wielki brat Eldgrima, jak mu tam…

– Aslof Czarna Broda, wodzu. Mieliśmy. Ale Żółte Portki wpadł w szał, odrzucił tarczę i z samym tylko młotem… – Przerwał, czując silny uścisk na szyi.

– Powiedz mi, najmłodszy synu swego ojca, czy dla chwały jednego druha warto poświęcić wszystkich braci z lidu? Warto poświęcić zwycięstwo? Może niewiele ono warte, ale zawsze lepiej wygrać bitwę, niż zostać pokonanym. Mamy też dług w złocie do odebrania, a martwi nie zdołamy tego dokonać.

– Ale on… – Erik czuł coraz większy ból, chrząknął zdziwiony. Niemal się zatrzymał.

– Nie przystawaj, młody przyjacielu, obserwują nas wrogowie.

– To puść, jarlu, moją szyję, bo… mi… nieco… tchu… brakuje. Gdy… dostaniesz… łokciem w żebra, na pewno… wszyscy… zauważą. – Uścisk zelżał, ale nieznacznie.

– Następnym razem skręcę kark. – Kolbjørn uśmiechnął się, jakby mówił o ładnych dziewkach w osadzie, w której spędzili ostatnią noc. W jego cichym głosie nie było rozbawienia. – Opuść bez rozkazu pozycję, a zabiję jak wściekłego psa. – Saekonung wciągnął głęboko powietrze, by uspokoić burzącą się w nim krew. – Bo widzisz, młody przyjacielu, jeśli myślisz tylko o własnej chwale, nigdy nie zostaniesz dobrym dowódcą. Możesz być godnym sag wojem, ale nie powierzyłbym ci obsady marnego sześciowiosłowego skipu. Jedni są w życiu jak oxe – widać ich z daleka i słychać porykiwania, inni niczym rudowłosy refr – szybcy i sprytni. Musisz wybrać.

– Zawsze chciałem być mikill dreng, wodzu, ale gdybyś przestał ugniatać mi szyję, miałbym jaśniejszy pomyślunek.

– Zapamiętaj tę rozmowę, może kiedyś uratuje życie twoim kompanom. Dziwię się, że tym razem nie zginąłeś. Bogowie czuwali nad synem konunga, ale tak nie będzie zawsze. – Kolbjørn opuścił rękę wzdłuż boku, a młodzieniec bezwiednie roztarł obolałe miejsce. Syknął przy tym, bardziej ze zdziwienia niż bólu, bo całą dłoń miał lepką od krwi. – Tym razem ukarali cię oni, następnym razem zrobię to osobiście. – zakończył saekonung, wycierając dłoń o skórzaną nogawicę. Erik przypomniał sobie cios jeźdźca, który dosiadał końskiego trupa. Tuż przed tym, gdy… Lewą połowę twarzy przeszył mu ból.

Miłą pogawędkę przerwali strażnicy kalifa. Doszli na miejsce. Ci ostatni uparli się, że zabiorą Skandynawom broń, nim dopuszczą ich przed oblicze władcy. Dopiero interwencja samego Abd ar-Rahmana zakończyła szarpaninę. Kilka gniewnych okrzyków i szmaciane łby rozsunęły się na boki.

– Dziękuję, panie. – Erik skłonił się lekko, stając przed władcą tego wspaniałego królestwa. – Mój dowódca mówi, że jakby dalej nas tak poszarpywali, musielibyśmy ich wszystkich zabić.

Kalif roześmiał się, słysząc dobry żart.

– Widzę, że barbarzyńcom po walce humory dopisują – powiedział w języku królestwa Leónu, który był mową Rzymian, dawnych panów tych ziem.

– Wprawdzie zbyt szybko zepsułeś nam, panie, zabawę, ale ta i tak była przednia. A śmierć w boju jest tylko bramą, a nie końcem drogi – tłumaczył słowa Kolbjørna Erik.

– Jak i każda inna. – Władca uśmiechnął się rozbrajająco.

– Ale nie do dobrego życia po życiu.

– Cóż, nie nam maluczkim o tym decydować, lecz Najwyższemu. Allahu akbar!

– Allahu akbar! – ryknął tysięczny tłum. Erik musiał przyznać, że robiło to wrażenie. Poczuł ciarki biegnące po plecach.

– Spragnieni? – Kalif wyciągnął w stronę Skandynawów trzymany w dłoni puchar z wodą.

– Tak jak srogą zimą wilk świeżej krwi. – Krzywe Zęby nerwowo oblizał spierzchnięte wargi. – Ale marny byłby ze mnie wódz, gdybym zapomniał o moich ludziach. Im też chce się pić.

Abd ar-Rahman skinął i wydał rozkaz. Kilkunastu jego poddanych ruszyło z bukłakami z koziej skóry w stronę odpoczywających po bitwie wikingów.

– „Nienawiść między krewnymi jest zwyczajem, między obcymi – przypadkiem”[3]. Wiele was kosztowała zdrada moich żołnierzy? – Władca przyjął puste naczynie z rąk saekonunga. Smugi świeżej krwi na oprawionym w złoto szkle nie zrobiły na nim wrażenia. Własnoręcznie napełnił i podał puchar Erikowi.

– Nie licząc lżej rannych, straciłem dwudziestu dobrych ludzi. – Kolbjørn wyglądał, jakby chciał splunąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. – A do ochrony skarbu, który nam obiecałeś, potrzebny jest każdy thund, każdy saks i topór.

– Złamali moje słowo, splamili honor. Wszyscy musieli zginąć. – Kalif wskazał brodą na sterty berberyjskich trupów. – Zdrada władcy to zdrada samego Boga. A za to, że powiększyli mój dług, gdybym mógł, zabiłbym jeszcze raz. Ale niech tam. Allah nas wszystkich wystawia na próbę. Czy stu szkolonych w walce niewolników z mojej straży osobistej będzie wystarczającym zadośćuczynieniem za waszą stratę?

– A z koniem, rynsztunkiem i bronią? – W Krzywych Zębach duch kupca otworzył jedno oko.

– Tak będzie.

– Mamy zaufać twoim ludziom, panie? A jak oni poderżną nam we śnie gardła i ukradną złoto?

– Miej zaufanie do swoich przyjaciół i zamknij drzwi. – Władca zaśmiał się swobodnie, ale zaraz spoważniał. – Nie uczynią tego, gdyż tak im rozkażę. „Ci, z którymi ty zawierasz przymierze, a potem oni naruszają swój układ za każdym razem; oni nie są bogobojni”[4] – wyrecytował. – To są słowa Proroka, a ja jestem jego następcą na ziemi. Jakże miałbym działać wbrew Jego zamysłom? Zresztą sam widzisz, dowódco najemników, że mógłbym tu i teraz wyciąć was w pień, nie uciekając się do wyszukanych sztuczek i podstępów. Albo jeszcze lepiej, pozwolić zrobić to Berberom, nim spadłby na ich karki mój miecz.

Kolbjørn bezwiednie podrapał się po przyrodzeniu, a Erik dobrze wiedział, dlaczego go tam swędzi.

– Dobrze, panie. Uznamy zatem zdradę za niebyłą. Nie ma waśni, nie ma odwetu. Ale jeszcze jedno małe zadośćuczynienie.

Abd ar-Rahman sapnął zniecierpliwiony.

– Dasz dwadzieścia trupów, byśmy mogli ich pochować wraz z naszymi wojami. Na tym i na tamtym świecie niewolnicy zawsze są w cenie.

Cisza trwała długo, ten i ów poluźnił nawet ostrze miecza w pochwie.

Niespodziewanie dla swoich wojów niebieskooki władca Al-Andalus skinął głową. Nie przyjął jednak wyciągniętej prawicy jarla.

– Tak będzie. Jeśli ktoś nastaje na swojego władcę, namiestnika Boga na tej ziemi – powiedział gromko do zebranych wokół dowódców – musi liczyć się z karą na tym i na tamtym świecie.

Wiele wściekłych spojrzeń poczuli na sobie wikingowie. Jedno stało się pewne: gdy łaska tego króla spłynie z najemników, Serkirowie rzucą im się do gardeł niczym wygłodniałe wilki. Kolbjørn pokręcił głową z uznaniem dla sprytu i przebiegłości niewysokiego wielkiego człowieka.

Gdy zbierali się do powrotu do swoich, Abd ar-Rahman poprosił saekonunga, by na czas drogi do Kordoby użyczył mu jednouchego tłumacza.

– Jestem niezmiernie ciekaw opowieści o waszej krainie i panujących tam zwyczajach. Ziemia, która rodzi tak dzielnych wojów, musi być niezwykła.

– Oj tak, niezwykle kamienista – mruknął Kolbjørn, ale się zgodził.

– No i przyda się młodzieńcowi medyk, a ja mam u siebie najlepszych.

Na prośbę buntującego się Erika saekonung obiecał podesłać niewolnika i królewskiego papara, który wlókł się za nim od samej granicy Leónu. Uczciwie też trzeba przyznać, że okazał się wielce przydatny w tej podróży.

Zeno z bratem Piotrem zjawili się niedługo później. Ale bogowie bywają przewrotni. Wraz z ich obecnością nad karkiem młodzieńca zawisł królewski miecz.

Do wieczora nie ruszyli z miejsca. Chowano zabitych, każda strona po swojemu, i dobrze, gdyż nordyccy bogowie i jedyny Allah mieli inne upodobania pod tym względem.

Skandynawowie wykopali w ziemi wielki dół w kształcie łodzi. Lepsze byłyby drewniane trzydziestowiosłowe karli albo zważywszy na konie – duży kupiecki knorr, ale choć dobrych drzew wokół rosło niemało, skipów, co zrozumiałe, brakło. Nieżywych przyjaciół wraz z całym rynsztunkiem ułożono na dnie, na piersiach kładąc im tarcze. Obok każdego leżał wierzchowiec, a w nogach dostarczone przez ludzi kalifa ciało Berbera. Sztychy mieczy zginano, by uczynić je niewartymi mitręgi i odstręczyć rabusiów. Przyjaciele wrzucali drobne pamiątki, dzięki którym zmarli nie przybędą do Asgardu z pustymi rękami. Niektórzy zapewne w rodzinnej Szwecji mieli pochowane w ziemi skarby. Właśnie po to, by czerpać z nich po śmierci. Cóż z tego, skoro zginęli w dalekiej Sjörklandii i nic im nie przyjdzie z godnej pochwały zapobiegliwości. Wśród darów były ozdoby, ale też kościane grzebienie, braektaty w kształcie młota Thora lub konia, pionki do gry w hnefatafla, srebrne, podlejszej roboty i próby naszyjniki.

Kolbjørn, który jako dowódca był też godim wyprawy, wygłosił krótką modlitwę i rzucił pierwszą skibę miękkiej ziemi. Po kilku godzinach w miejscu pochówku utworzono spory kurhan. Całość obłożono polnymi kamieniami i głazami, tworząc niewielki kamienisty wzgórek. Wykrzyczano też bogom imiona zmarłych, by wiedzieli, w jakiej bitwie zginęli ci einherjarowie. Zabrakło wprawdzie piwa i nabbitu, by jak należy powspominać ich uczynki, ale zrobiono i tak wiele.

Kolejnego dnia o świcie wszyscy byli gotowi do wymarszu. Erik jechał na swym koniu markotny i zły. Spuchła mu lewa strona głowy, ale dzięki tajemniczym maściom szmacianego łba, który z wyglądu bardziej był podobny do kozy niż człowieka, ból nie był nadto dokuczliwy. Inna sprawa, że najmłodszy syn Eryka Zwycięskiego stracił ucho. Pocieszał się, że zakryje bliznę włosami, tak iż żadna dzierlatka nie zauważy braku. Ale czy na pewno?

– To piękna, bogata kraina, panie. – Zeno wraz z bratem Piotrem jechali tuż obok. – Aż dziw bierze, że Bóg chrześcijan taką łaską obdarza Saracenów, a nie swoich wyznawców z sąsiedniego Leónu. Tam bieda aż piszczy. Sam widziałem.

– Ugh – burknął Erik. – Barany po to się karmi i chroni, by je strzyc i rżnąć na mięso, gdy przyjdzie czas.

– Nie bluźnij, niezbadane są wyroki boskie! – Brat Piotr poczuł się dotknięty wypowiedzią niewolnika. – Kimże jesteśmy, my, ludzie, żeby próbować ogarniać rozumem de civitate Dei? Prochem u stóp, pyłem na wietrze. A ty, młody człowieku, byłeś podobno kiedyś sługą bożym. Tym bardziej waż słowa.

– „Byłeś” jest tu kluczowym słowem, ojcze. – Zeno uśmiechnął się szelmowsko. – Teraz szukam i porównuję, by odnaleźć jedyną prawdziwą drogę.

– Straciłeś oparcie w Panu… – Królewski spowiednik ciężko westchnął. – Musiało cię spotkać coś strasznego, ale nie trać nadziei, synu. Wyspowiadam cię, jeśli chcesz.

– A ty, ojcze, opowiesz głośno o snach, w czasie których do mężczyzny przychodzą kobiety?

– Diabeł zsyła te zwidy, by osłabić wiarę człowieka…

– Opowiesz?

– Dobrze, synu, nie będę pytał o twoje sekrety. Ale gdybyś chciał kiedyś odnaleźć światło Jezusa, jestem obok. On jest obok.

Jechali dłuższy czas w ciszy przerywanej odległym pokrzykiwaniem zbrojnych, parskaniem koni, szczękiem uzbrojenia – normalnymi odgłosami podróży wielkiego oddziału wojska. Znowu zaczął Zeno.

– W zasadzie to możesz wlać nieco tego blasku w moją duszę. I tak nie mamy nic lepszego do roboty. Z moim panem nie porozmawiam, bo on coś markotny i tęskno mu za domem i… tym uchem.

– Bodaj cię, kundlu – burknął młodzieniec, uśmiechając się półgębkiem.

– Powiedz mi, bracie Piotrze, czy nawracanie ogniem i mieczem to podejście godne prawdziwego chrześcijanina? Wiele śmierci widzieliśmy po drodze, śmierci niewinnych chłopów zadanej rękami rycerzy Kościoła. Czy to nie twojego imiennika, świętego Piotra, Chrystus powstrzymał od zbrojnej napaści na przetrzymujących go Rzymian? Zamysł Syna Bożego był chyba oczywisty?

Czciciele Krysta rozmawiali w języku Romverjów, którego uproszczoną odmianą mówiła ludność Leónu. Więc niejako przywołany, Erik przyłączył się do rozmowy. Zapewne by choć na chwilę zapomnieć o znośnym, ale ćmiącym bólu.

– Nie wiem nic o Piotrach, ale pamiętacie wieś, w której ten jak mu tam…?

– Brat Albert – pośpieszył swemu panu z pomocą Zeno.

– …no właśnie, ukrzyżował krystusowych, którzy mieszkali pokojowo wespół z innymi poddanymi kalifa? Swoich potraktował srożej niż Serkirów. Zachowali wiarę przodków, żyjąc na terenie wroga, a on właśnie za to… – Młody wiking pokręcił głową. – Paparzy tylko gadają o miłości i wybaczaniu, ale jak co do czego, to tacy sami ludzie jak my, nawet gorsi.

– Gorsi?! Od was?! Najeźdźców, po których zostają zgliszcza i trupy?! Znam ja złą sławę, jaką cieszycie się wśród ludzi Kościoła.

– A tak, bracie Piotrze. Bo my robimy to dla zysku i nie wmawiamy napadniętym, że taszcząc na swoje skipy skarby miejscowych, ratujemy tylko dobytek z pożogi.

Zeno z Erikiem zachichotali, królewski spowiednik pozostał poważny.

– A krystusowi gładko mówią o dobroci, dzierżąc w ręku tęgi bat. Obiecują po śmierci spokój tylko wtedy, gdy człowiek z pochyloną głową zniesie razy od życia. Nakładacie więzy na ubogich, przymykając oczy na rozwiązłość władców i książąt Kościoła. U nas każdy, jarl czy konung, ma tyle, ile jest w stanie w swoich rękach utrzymać. Bogom nic do tego. Kierują życiem i wyznaczają godzinę śmierci, ale dźwiganie i mocny grzbiet to ludzka sprawa.

– Jesteś zbyt młody, panie, żebyś wywiódł to z własnego doświadczenia. – Spowiednik z wyraźną dezaprobatą pokręcił głową. – Ktoś zmącił ci myśli, plugawiąc nasze dobre imię.

– Tym kimś był Bermudo, rycerz waszego Kościoła. Zarzucisz mu kłamstwo? – Erik gotowy był w obronie swego nieżyjącego przyjaciela wbić spowiednikowi saks w gardło. Zrobiłby to, choć polubił brata Piotra. Bermudo poległ podczas bitwy nieopodal zamku Simanacas i gdyby wszyscy krystusowi byli tacy jak on, młodzieniec z radością i ufnością porzuciłby starych bogów. Przynajmniej na czas tej podróży.

Spowiednik spostrzegł ruch ręki młodego woja i ugryzł się w język. Ten lud był dziki i nieokiełznany, równie szybko sięgał po broń, jak po kielich z winem. W jednej chwili przepełniała ich niemal dziecięca radość, a za moment wpadali w straszliwy gniew. Choć może właśnie dzięki temu byli bliżej serca Pana Stworzenia? Jak dzieci?

Z kłopotliwej sytuacji wybawił go niewolnik Zeno.

– To jak, ojcze, z tym nawracaniem siłą? Można? Czy brat Albert smaży się teraz w ogniu piekielnym?

Napięcie jak się pojawiło, tak i zniknęło. Wszyscy poczuli ulgę.

– I tak, i nie, synu. Nie mam oczywiście na myśli generała zakonu Świętego Jakuba. Wielu mądrzejszych ode mnie zadawało i zadaje sobie to pytanie. Chyba ciągle wierzysz, młodzieńcze, że Bóg jest dawcą życia? Musisz wierzyć.

– Fides ex necessitate esse non debet[5].

– Widzę, że i staranne nauki odebrałeś. Ale nie zbywaj mnie ogólnikami. Wierzysz w Boga Stworzyciela Wszystkiego i jego syna Jezusa Chrystusa?

Kilka chwil trwała cisza, którą przerwał, zdało się, martwy szept Zena:

– Nie wiem, ojcze.

– Zwątpiłeś z bólu i cierpienia. Ale zaufaj mi, Pan jest przy tobie. – Głos królewskiego spowiednika zrobił się w jednej chwili słodki niczym miód. – On w swojej mądrości…

– To nie ból, ojcze, lecz wiedza. Nie chcę o tym pamiętać ani tym bardziej mówić. Teraz ty uciekasz od odpowiedzi. – Niewolnik szybko otrząsnął się z zaskoczenia. – Można zabijać dla wiary? Dla łupów, władzy, z pożądania czy zemsty – to ludzkie, ale dla wiary? Z imieniem Boga na ustach? Nie dając swoim ofiarom szansy ujrzenia światła niebiańskiego? Skazując dusze heretyków i pogan na piekło?

– Masz tyle pytań, synu, bo nasz Ojciec w niebiesiech dał człowiekowi wolną wolę. Bo uczynił go na swoje podobieństwo. Bóg jest stwórcą. Niektórzy z książąt Kościoła twierdzą, że skoro jesteśmy Jego dziełem, a On dał nam przykazania, to ci, którzy grzeszą, sprzeciwiając się Jego woli, zasługują na śmierć. Poganie i heretycy tym samym są niczym chwasty na urodzajnym polu, odbierające życiodajne światło i soki ziemi. Rozumiesz mnie, synu?

– Prawdę mówiąc, nie bardzo.

– Jak człowiek zabija wilka, gdy ten rzuca mu się do gardła, i w ten sposób ratuje marne ciało, tak chrześcijanin może zabić Maura, by nie zatruł jadem herezji jego duszy. Przecież to o nią, o nieśmiertelną duszę, toczy się bój między Bogiem i Szatanem.

– Proste to, aż nazbyt. Też tak uważasz, ojcze?

Niemal widać było, jak zakonnik bije się z myślami i wynik tej walki jest dla niego bolesny. W końcu rzekł nieco rozdrażniony:

– Dlaczego mnie tak wypytujesz, co? Myślisz, że byłem ślepy tam w wiosce, gdzie… – Odetchnął głęboko. Pomogło. – Świat nie jest czarno-biały, synu. Świętego Pawła Bóg zmusił do wiary, oślepiając go na pewien czas światłem. Użył siły, by zawrócić go ze złej drogi. Boleję nad tym, ale kraje chrześcijan i Stolicę Piotrową już dawno ogarnęłaby muzułmańska herezja, gdyby nie twardy, przyznaję – czasem krwawy, opór ludzi Kościoła. Walczymy jednak, co przyznać musisz, z wrogiem bezwzględnym i przebiegłym. Poddani Abd ar-Rahmana uważają, że pokój na świecie jest możliwy dopiero wtedy, gdy wszyscy ludzie zostaną nawróceni na islam. Cała ziemia stanie się wtedy Dar as-Salam[6].

– A nie powinniście ich przekonywać, nawracać?

– A wiesz, że według ich prawa za takie namowy człowieka czeka śmierć przez ścięcie? Zresztą, czy tego wilka, o którym wcześniej mówiłem, można perswazją nakłonić do rezygnacji z polowania?

– Człowiek to nie zwierzę. – W głosie Zena słychać było lekkie wzburzenie.

– Nie, nie zwierzę. Choć czasem zachowuje się gorzej niż ono. Przedstawiłem ci, synu, argumenty jednej strony. Inni, ci są w mniejszości, uważają jak ty, że prawda rozpali w sercach heretyków ogień prawdziwej wiary. A ja? Cóż, chciałbym, żeby do wszystkich serc i umysłów trafiła mądrość, by przed wszystkimi ludźmi otworzyło się Niebo. Kiedyś tak się stanie, na razie musimy stosować twarde metody, nawet gdy w pełni ich nie akceptujemy. Jeśli grzeszymy, zawierzamy nasze dusze mądrości Najwyższego, który oddzieli ziarno od plew.

– Zabijając niewinnych?

– Chroniąc czysty ogień prawdziwej wiary przed dymem herezji i oparami apostazji.

– A jaką winę ponoszą dzieci, które giną w wojennej pożodze?

– Boleję nad tym i modlę się za ich dusze. To przypadkowe ofiary.

– A prości ludzie, którzy dostają zimne żelazo zamiast Słowa Bożego?

– Za ich dusze też się modlę ja i inni ludzie Kościoła.

– A wierni, którzy wierzą w Allaha i jego proroka Mahometa? Tak jak ich ojcowie i ojcowie ojców? W czym są gorsi od nas, skoro oddają życie za swoją wiarę?

– Trudne pytania zadajesz, synu, ale wiedz jedno, taki porządek ustanowił Bóg i nie nam maluczkim oceniać Jego plany. Nasze ludzkie rozumy są w stanie dostrzec jedynie fragmenty. Skrawek mapy nie wskaże ci drogi do domu. Poza tym dobro i zło to pojęcia ukute na człowieczą, jakże ułomną miarę. Wieczny Bóg sam ustanawia prawa, dlatego jest Bogiem.

– Ale przecież stworzono nas na Boże podobieństwo, czy nie po to, byśmy właśnie potrafili ogarnąć Jego zamysły?

– Niektórzy oświeceni kroczą ścieżką prawdy, synu. Pozostaje nam mieć nadzieję, że kiedyś wszyscy poczujemy ten żar i zapanuje przepełnione dobrem Królestwo Boże na ziemi. – Brat Piotr wzniósł oczy ku niebu i przeżegnał się.

– Dobrem, ojcze? A dlaczego nie złem? Skoro powstaliśmy na boski obraz, to On jest dobry czy zły? Ludzie przecież są tacy i tacy?

– Bóg jest miłością, synu, i nie może być zły, jako że i to uczucie takie nie jest. Każdy z nas jednak sam wybiera ścieżkę, po której kroczy.

– A może wiara jest tylko narzędziem w rękach władców? Jestem młody, ale niech cię nie zwiedzie moja gładka skóra. Wędrowałem przez wiele krain i niejedno widziałem po drodze. Panowie wykorzystują bojaźń bożą, by uniknąć buntów, straszą piekłem, gdy żyjący w znoju i gnoju poddani zaczynają się burzyć. Duchowni zaś twierdzą, że to sam Bóg ustanowił i jednych, i drugich na właściwych miejscach i próba wyjścia poza przypisaną rolę nie spodoba się Panu Stworzenia. Tak ma wyglądać to dobro?

– Mnie o to pytasz? Spowiednika króla Leónu, który jest na jednym z górnych szczebli drabiny? Odpowiem ci jako zwykły chrześcijanin. Święty Marek w swojej Ewangelii pisał, iż należy oddać Cezarowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie. Rządy dusz i ciał winny być rozdzielone. Dlatego mamy właśnie Stolicę Piotrową i papieży, którzy nie są królami. Człowiek jednak to istota ułomna, choć stworzona na obraz i podobieństwo boskie. I właśnie tacy stanowimy wspólnotę chrześcijańską, pełną wspaniałości i niegodziwości zarazem. Ale, synu, nie obarczaj odpowiedzialnością za nasze słabości Boga! On jest ponad ludzką marność!

– To jak coś dobrze, to Bóg, a jak zgnilizna, to ludzie? Powtórzę jeszcze raz – nie nazbyt to proste, bracie Piotrze?

– Nie, jeśli się posiada głęboką wiarę. Wtedy nie.

– A jeśli to wszystko to miraże, mgły na wietrze, ojcze? – Gdy słowa te padły, przerażony Zeno dotknął dłonią ust, jakby chciał je tam z powrotem wtłoczyć. Tak samo się czuł, gdy jakby w innym życiu stary brat Gregorius opowiedział mu o swoim odkryciu. Wtedy przepłakali całą noc i rankiem Zeno porzucił monastyr Sumela, swój dom.

– Bluźnisz, synu. Bez Boga i jego praw ludzkość zniszczyłaby sama siebie. To, że jeszcze tak się nie stało, jest jednym z dowodów na Jego obecność. Est interdum ita perspicua veritas, ut eam infirmare nulla res possit[7]. Pomodlę się za ciebie. – Spowiednik zamilkł, wpatrując się badawczym wzrokiem w chudego niewolnika. W tym spojrzeniu nie było złości, jedynie troska o duszę biednego młodzieńca. I strach, bo jeśli zamieszkał w nim Szatan…

– Dajcie spokój z tym paparskim ględzeniem – przerwał Erik przedłużającą się ciszę. – Nasi bogowie czy ten wasz, wszyscy oni chcą jednego – byśmy im służyli po śmierci. No nie jest tak?

– Mylisz się. – Brat Piotr pokręcił głową z dezaprobatą. – Tych, którzy zasłużyli sobie na to pobożnym życiem, czekają w Niebie wieczna miłość i szczęście.

– No przecież powiedziałem. Hodują nas jak my konie i te zdatniejsze zabierają, a mniej udane ślą do królestwa Hel na żarcie dla Nidhogga. Nic się nie marnuje. Tylko że nasi wojowie wesprą bogów w czasie walki, gdy nadejdzie Ragnarök, a wasi?

– Po prostu tam będą, piękni i czyści. Przyłączą się do Dzieła Bożego.

– To już wiem! – zakrzyknął młodzieniec. W jego głosie słychać było dumę z własnego pomyślunku.

– Co?

– Bóg, o którym tyle mówisz, musi być kobietą.

– Ko… On nie ma wyraźnej płci, ale na pewno bliżej mu do mężczyzny niż niewiasty. Bo z naszego żebra stworzono kobietę, a część czegoś nie może być lepsza od całości. Dlaczego ci to przyszło do głowy, synu władcy?

– Z dwóch powodów, bracie Piotrze. Kocha mężczyzn ponad niewiasty, czemu daje dowód, przemawiając głównie do nich. Nie widziałem wśród paparów kobiet.

– To nie tak. Trzeba męskiego serca i rozumu, by właściwie postrzegać złożoność Boga i Jego nauk.

– Przecież przed chwilą tłumaczyłeś, jak to człowiek nie może ogarnąć boskich intencji.

– Hm – chrząknął nieco zakłopotany duchowny. – A ten drugi powód?

– No bo i u nas są takie, które wychodząc po grzyby, nazbierają nikomu niepotrzebnego zielska i kwiatów. Ozdabiają tym hovy i twierdzą, że to jest piękne. Tylko zimą gąb tym pięknem i zapachem nie nakarmisz. Tak jak z tymi ludzkimi pięknymi duchami, o których mówiłeś. Może jestem młody, ale powiem wam tyle, że ten Bóg mami was tylko opowieściami o pachnącym nieróbstwie po śmierci. Ma zapewne inny plan, którego nie znacie, i tyle. Czy myślisz, bracie Piotrze, że świnie w naszych chlewach myślą o swoim marnym końcu? Ojciec mi mówił, że gdyby myślały, uciekłyby z zagrody przy pierwszej okazji.

Królewski spowiednik uśmiechnął się do Erika. Rozmawiał z wierzącym w fałszywe bożki poganinem, który otrzymał w darze od Pana żywy i ciekawy świata rozum. Kiedyś nadejdzie czas, gdy i na niego spłynie dar prawdziwej wiary. I brat Piotr, skromny sługa boży, będzie miał w tym swój udział. Choć musiał przyznać, że niektóre argumenty za kobiecą naturą Wszechmocnego…

– Apage Satanas – szepnął.

– Wiele prawdy dowiedzieliśmy się dzisiaj o zawartości chlewików i planowaniu u świń. A taki niewolnik to ma lepiej? No bo przecież… – Zeno łypnął na swego pana.

– Żyjesz, chudzielcu, tak długo nie ze względu na swój jęzor, ale uszy i jedną rękę. Ale myślę, że wytnę ci z ust ten kawał mięcha i… będzie spokój. – Syn konunga wyciągnął z pochwy wiszącej na szyi niewielki saks i pogroził dziwnie rozradowanemu towarzyszowi podróży. Czas poważnych dysput minął.

– Jak sądzicie, kalif spłaci swój dług czy zastawił na nas jakąś zmyślną pułapkę? – zmienił nagle temat Erik.

– A dlaczego sądzisz, synu, że nie może zrobić jednego i drugiego? To światły i przebiegły mąż, godny wróg dla mojego pana – króla Ramira.

– A może nie chowa w zanadrzu podstępu… – Młodzieniec wsunął ostrze do pochwy i z najwyższym trudem powstrzymał dłoń od przeczesania włosów w miejscu, w którym ich obecnie nie było. W połowie tego ruchu ręka opadła na koński grzbiet.

– Kto chce skrzywdzić moich gości, będzie musiał wpierw pokonać jundami[8], których ze sobą prowadzę. – Głos mówiący te słowa był głęboki, pobrzmiewała w nim odrobina wesołości. Niespodziewanie nadjechał sam Abd ar-Rahman. Zaraz jednak zrobiło się ciasno, gdyż w ślad za władcą Al-Andalus pojawiła się jego zbrojna świta. Dwóch roślejszych wojów ustawiło się po bokach Zena i chwyciło nieszczęśnika pod ręce. Spłoszony rumak popędził, zostawiając jeźdźca między mężczyznami.

– Słucham was od dłuższego czasu – władca uśmiechnął się, widząc niepewne miny – i myślę, że swojemu skromnemu słudze Allah nie mógł podarować trójki zabawniejszych towarzyszy podróży. Jeden nazarejczyk, młody poganin i… bezbożnik? „Zaprawdę, gorsi od zwierząt u Boga są ci, którzy odrzucili wiarę i nie wierzą”[9]. Pierwszych dwóch ścierpię, Frank należy do ludów Księgi, a wojom z Północy dałem słowo. Jednak najgorszy niewierny – mulhid kāfir[10] – zginie tu i teraz. – Kalif zmrużył oczy. – Powiedział Bóg: „Kiedy więc spotkacie tych, którzy nie wierzą, to uderzcie ich mieczem po szyi; a kiedy ich całkiem rozbijecie, to mocno zaciśnijcie na nich pęta”[11]. To cytat z Koranu, świętej księgi mojego ludu. Tylko stosując się do jej zapisów, trafimy do pełnego szumiących gajów, czystych rzek i chętnych hurys Nieba. „Będzie w nich to, czego dusze zapragną i czym rozkoszują się oczy. I będziecie przebywać tam na wieki”[12].

– Nie jestem bezbożnikiem, panie. – Zeno miał twarz białą niczym chmury na słonecznym niebie. Teraz bardziej piszczał, niż mówił. – Szukam jedynie prawdy. Czy to grzech błądzić? Czy musisz zabijać, gdy możesz nawracać? „Wzywaj ku drodze twego Pana z mądrością i pięknym napomnieniem! Rozmawiaj z nimi w najlepszy sposób!”[13].

Kalif dał znać i trzeci jeździec schował wyciągnięty do połowy miecz. Władca przyglądał się młodemu niewolnikowi z lekko przekrzywioną głową, niczym jastrząb ofierze. Od wielu dni był w podróży i dawno niefarbowana broda i włosy na głowie miały przy skórze rudawy odcień. Dziedzictwo po babce i matce.

– Znasz Koran, bezbożniku, więc wiesz, że Prorok napisał: „A kiedy miną święte miesiące, wtedy zabijajcie bałwochwalców, tam gdzie ich znajdziecie; chwytajcie ich, oblegajcie i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki”[14].

– Wiem to, panie, ale i te Jego słowa winny być dla was wskazaniem: „A jeśli oni się powstrzymają, to wyrzeknijcie się wrogości, oprócz wrogości przeciw niesprawiedliwym!”[15]. – Zmyślny niewolnik przebierał nogami w powietrzu niczym żuraw brodzący w wodzie.

– Ha, więc chciałbyś, żebym cię puścił?

Zeno wychrypiał:

– „O słudzy moi, którzy wykroczyliście przeciwko sobie samym, nie traćcie nadziei w miłosierdzie Boga! Zaprawdę, Bóg przebacza grzechy w całości. Przecież On jest Przebaczający, Litościwy!”[16].

Kalif odchylił głowę i roześmiał się pełną piersią. Ten i ów zawtórował władcy, nawet nie wiedząc, skąd ta nagła wesołość. Tak było bezpieczniej.

– Gdybyś, wielki thegenie, poniechał tego uczynku w pełnym pędzie, to znaczy uwolnienia mojego człowieka, i ja byłbym wdzięczny za zwrócenie całej i zdrowej własności. – Erik dopiero teraz odważył się odezwać. Nie znał tych ich świętych ksiąg, a nawet gdyby otrzymał je w darze, nie umiał czytać. Szanował wielkiego konunga, przy którym ci skandynawscy byli malutcy, ale tym bardziej nie zamierzał okazywać przepełniającego go strachu. Ojciec często napominał, żeby nie pokazywał przeciwnikowi podgardla, bo ten wcześniej czy później zatopi w nim swój saks.

– Zna słowa Koranu, zapewne Biblii Franków i z tego, co wiem, twoją wiarę, synu władcy. Masz zatem przy sobie większy skarb, niż sądzisz. W jednym z hadisów Mahomet nakazał: „Wiedzy szukaj nawet w Chinach”. W innym zapisano pełne mądrości słowa Proroka: „Atrament uczonych mężów jest cenniejszy od krwimęczenników”. Sam widzisz, że nie mógłbym go skrzywdzić. Powiem więcej, ja go chcę. – Oblizał usta, jakby w oczekiwaniu na wspaniały deser. – W Kordobie mam wielu uczonych mężów i siedemnaście uniwersytetów, ale nikogo, kto tak dobrze poznał północne krainy.

Po tych słowach zapadła cisza przerywana jedynie odgłosami podróży.

– Wraz z uchem straciłeś i język, chłopcze?

– Nie sprawa to słuchu, ale pomyślunku, wielki królu – powiedział, cedząc słowa Erik. – To niewolnik, ale jest dla mnie jak brat. Oddałbyś, panie, brata? – Od dobrych kilku chwil młodzieniec głowił się, jak tu odmówić człowiekowi, który może jednym rozkazem nakazać oddzielną wędrówkę głowie i reszcie ciała konungowego wyskrobka.

– Dla chwały Allaha oddałbym i własnego syna, przybyszu zza morza.

– A z obawy o własną skórę? U nas mówią, że:

Niemądry myśli, że żyć będzie wiecznie,

Gdy się przed bojem ustrzeże,

Lecz starość nie da mu pokoju,

Choć mu oszczepy go dadzą[17].