Okruchy lustra - Agnieszka Pyzel - ebook + książka

Okruchy lustra ebook

Agnieszka Pyzel

3,6

Opis

Lata osiemdziesiąte, PRL. Michalina kiepsko wypada w przedstawieniu dyplomowym na zakończenie szkoły aktorskiej. Jej myśli zajmuje bowiem Allan Wysocki, obiecujący pisarz. Po egzaminach nie może znaleźć pracy na warszawskich scenach, nie ma też pewności co do uczuć Wysockiego. Dlatego ucieka do małego miasta, gdzie otrzymuje angaż w prowincjonalnym teatrze. Tam poznaje Maćka, starszego od siebie aktora, który zostaje jej partnerem na scenie i w życiu. Jednak Michalina nie może zapomnieć o Allanie i od czasu do czasu wymyka się do Warszawy, by się z nim spotkać. Szybko staje się dla niej jasne, że nie jest jego jedyną kobietą, i po raz kolejny kończy ich znajomość. Postanawia, że skupi się na związku z kochającym Maćkiem. Tymczasem Maciek odkrywa, że Michalina go zdradza, opuszcza ją i wyjeżdża z miasta. Kobieta popada w depresję.

Po latach znowu w jej życiu pojawia się Allan. Czy tym razem odnajdą szczęście w miłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (21 ocen)
8
4
4
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Sławomira Gibka

Zdjęcia wykorzystane na okładce

© Olena Hromowa/Shutterstock

© for the text by Agnieszka Pyzel

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2019

ISBN 978-83-287-1196-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2019

FRAGMENT

A była śliczna! Jakby się o nią założyło całe piekło i teraz ten chór upadłych aniołów przegrywał, jeden po drugim, bo postanowił zagrać o nią sam Lucyfer z Bogiem. Nie o jej ciało, ale o jej cudną duszę, której tak naprawdę nigdy nie mogłem mieć.

Allan Wysocki, Ostatni w kolejce, lato 1985

Jeszcze przed chwilą był czuły i pełen miłości.

Gdyby nagle powiedział, że mnie kocha, uwierzyłabym.

A tak?

Przytulił mnie, po czym odsunął się na brzeg swojego wielkiego łóżka, zapalił papierosa i zapytał:

– Podasz mi wodę ze stołu?

Wstałam naga, boso podeszłam do krawędzi blatu, który był w zasięgu jego ręki, i naprawdę mógł wziąć tę wodę sam. Podałam mu butelkę.

Chwilę walczył z oporną zakrętką, po czym upił łapczywie kilka łyków.

– Chcesz? – zapytał, wysuwając w moją stronę rękę z wodą.

Jego twarz nie wyrażała nic poza uprzejmością, jakby to wszystko, co było już za nami, nigdy się nie wydarzyło, jakby nasze wielkie źrenice, wpatrzone w siebie we wspólnej rozkoszy, przyśniły się jedynie naiwnemu marzycielowi.

Pozbierałam ubrania rozrzucone wokół łóżka. Założyłam bieliznę i zaczęłam zapinać guziki swojej długiej sukienki.

Usiadł na łóżku, chwycił mnie za rękę i posadził obok. Rozpięte guziki bezwstydnie obnażały mój stanik i skryte w nim piersi, a on nadal siedział nago, tak blisko mnie, że poczułam się nagle zawstydzona, jak zawsze, gdy byłam z nim blisko, zbyt blisko.

Otoczył mnie ramieniem i odgarnął z mojej twarzy kosmyk włosów. Już nie było w tym czułości, robił to trochę tak, jakby powtarzał dawno wyuczoną czynność. W pierwszym odruchu chciałam się przytulić do niego ze wszystkich sił, ale nasze noce, poranki i wieczory nauczyły mnie, że chwile z nim nie trwają wiecznie, a jego nastroje są zmienne jak wiatr w najbardziej kapryśnym zakątku ziemi.

Nadal mnie obejmując, zaciągnął się papierosem, wypuścił smużkę dymu i patrząc mi obojętnie w oczy, zapytał:

– Czy ty cokolwiek z tego zapamiętasz? Czy wrócisz do siebie, a tam będzie czekał na ciebie drugi Allan i przeżyjesz z nim to, co przeżywałaś ze mną dzisiaj?

Chciałam mu wierzyć, cholernie chciałam wierzyć, że naprawdę jest zazdrosny, ale wpatrzone we mnie zielone oczy były teraz zimne; wąskie źrenice błądziły obojętnie po mojej twarzy. Jego ramię okalało mnie sztywno, czegoś nam było brak.

Zupełnie jakbyśmy zdążyli się już nasycić sobą przez lata i odgrywali teraz scenkę dla kolorowego pisma, która miała przekonać czytelnika o naszym rzekomo szczęśliwym życiu.

Wiele lat musiało upłynąć, zanim zrozumiałam, że byłam wtedy za młoda, straszliwie młoda i dziecinna, by go zrozumieć.

A on był już zbyt dojrzały i zbyt poraniony. Nie okazywał mi uczuć, tak jak tego oczekiwałam i jak to sobie wyobrażałam.

I miał zbyt skomplikowaną duszę, żeby otwarcie mówić o miłości.

Każde z nas niosło swoją opowieść i swoje wyobrażenia o tym, jak miałoby wyglądać to uczucie między nami.

Może nie spotkaliśmy się w odpowiednim dla nas czasie, może ktoś na górze zaplanował to wbrew naszej woli?

A jeśli sami wybraliśmy taki los?

Zdjęłam jego rękę ze swojej szyi, wstałam i zapięłam sukienkę.

Moja spakowana torba stała obok łóżka.

Przyjechałam tu zaledwie wczoraj, na jedną kradzioną noc. Kradzioną sobie, jemu i Maćkowi, który czekał na mnie w G.

I kochał mnie.

Tak prosto i zwyczajnie.

Ale musiałam przyjeżdżać do Allana; to było silniejsze ode mnie.

I nieważne, że dawno postanowiłam ułożyć sobie życie w innym mieście, bez niego.

Na tyle daleko, żeby już nie pozwolić naszym losom splatać się tak boleśnie, łączyć się tylko po to, żeby później uciekać, kiedy mijały chwile szalonej namiętności.

Bałam się tego, co nieuchronne – ryzyka, utraty, odrzucenia i pomyłki.

Każde z nas panicznie bało się miłości, a ona spadła na nas nieoczekiwanie i podstępnie. Obydwoje potrzebowaliśmy czasu, żeby ją nazwać, zdefiniować i spróbować oswoić.

Ale ja wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

Bez słowa wyszłam do łazienki, zabrałam z brzegu wanny swoją szczoteczkę do zębów i perfumy. Wróciłam do sypialni, wrzuciłam wszystko do stojącej obok łóżka torby i z przesadnym skupieniem zabrałam się za zamykanie jej błyskawicznego zamka.

– Za godzinę mam pociąg – wymamrotałam bardziej do siebie niż do niego.

Zerwał się na równe nogi, nadal nagi, choć ja już zdążyłam zapiąć sukienkę i uczesać włosy. Wydał mi się równie bezwstydny, co niedostępny.

Nasz czas się kończył, wracałam do siebie.

– Daj mi pięć minut! – krzyknął, znikając w drzwiach łazienki. – Odwiozę cię na dworzec.

Kamień spadł mi z serca, bo bywało i tak, że po naszych miłosnych uniesieniach odwracał się twarzą do ściany i oświadczał:

– Nigdzie nie pojedziesz.

Zamawiałam wtedy w pośpiechu taksówkę, a jeśli się nie udało, to biegłam na przystanek autobusowy z ciężką torbą, on zaś zostawał sam w łóżku, w którym jeszcze przed chwilą się kochaliśmy, i nawet nie próbowałam zrozumieć tego wszystkiego, co było w nas, poza nami, tego wszystkiego, co nas tak straszliwie do siebie przyciągało i jednocześnie czyniło nas najbardziej nieszczęś­liwymi ludźmi tego świata.

Nie ma chyba gorszego lęku niż ten przed miłością.

Teraz miał mnie odwieźć, ucieszyłam się. Zawsze to z nim parę chwil dłużej i nie będę czuła tej straszliwej pustki, jaka zawsze towarzyszyła mi w autobusie, ilekroć jechałam samotnie na dworzec.

Kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie, zawsze odwoził mnie do domu, ale potem to się zmieniło.

Był ze mną przez cały ostatni rok moich studiów aktorskich, czasem namiętny, czasem zimny i bezlitosny, bez żadnej deklaracji, na którą czekałam z ckliwym pseudoliterackim romantyzmem, z głową pełną dialogów ze sztuk o kochankach, które przyszło mi grać w szkole, i marzeniami każdej młodej dziewczyny o wymyślonym uczuciu Romea i Julii.

Ale zawsze był, odbierał każdy mój telefon gotów na najbardziej szaloną propozycję spotkania.

Do pewnego momentu.

Nie wypadłam najlepiej na przedstawieniu dyplomowym. Grałam w nim dużą rolę i miałam niezłe pole do popisu, ale wszystko zwyczajnie zawaliłam.

Byłam zakochana, bezgranicznie zakochana, i doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że jeśli on kiedyś zniknie, umrze, odejdzie, moje życie nigdy już nie będzie takie samo.

I że resztę lat spędzę na poszukiwaniu uczuć, które choć trochę będą mi przypominały to wszystko, co jednak nas łączyło.

Pamiętam, że w czasie, gdy bezskutecznie szukałam angażu w Warszawie, były straszne upały.

Moje koleżanki z roku dostały ciekawe propozycje w teatrach i gotowe role, a do mnie nie zgłosił się nikt.

Prawdopodobnie dlatego że zagrałam swoje dyplomowe przedstawienie, najgorzej jak umiałam. Bardziej niż to, czy dostrzeże mnie dyrektor teatru w stolicy, interesowało mnie, czy Allan będzie czekał na mnie po spektaklu.

I to było widać, kiedy stawałam na scenie.

Pod wpływem którejś z nieudanych chwil wykręciłam numer do teatru w G.

Do pierwszego teatru, jaki znalazłam w książce telefonicznej.

Łaskawie poinformowałam tamtejszego dyrektora, że jestem absolwentką warszawskiej szkoły teatralnej i chcę się u niego zatrudnić.

Dręczony kompleksem prowincjusza biedak z wrażenia nie wiedział, co wysapać, powiedział tylko, żebym przyjechała natychmiast, bo czeka na mnie umowa do podpisania.

Mimo wszystko byłam zarozumiała.

Nie, nie mimo wszystko. Ja byłam zarozumiała.

Cała procedura związana z moim angażem w prowincjonalnym teatrze trwała jeden dzień; raniutko pojechałam do G. pociągiem, wróciłam i jeszcze miałam czas na to, żeby spotkać się wieczorem z Allanem.

Leżeliśmy w jego wielkim łóżku, zmęczeni miłością i upałem.

To był taki niezwykły dzień, kiedy jeszcze nie zdążyłam niczego popsuć.

Allan przyciskał mnie do siebie, choć obydwoje byliśmy mokrzy od potu, pod sufitem szumiał wiatrak, który wcale nie przynosił ochłody. Niezdarnie głaszcząc mnie po wilgotnych spoconych włosach, nagle zapytał:

– Powiedz, jesteś w stanie wyobrazić sobie to, że w tym roku zostajesz moją żoną?

Jakże to było dalekie od mojej wizji wymarzonych oświadczyn!

Pomijam ten upał, brak obowiązkowych róż i pierścionka, bo to wszystko drobiazg.

Ale on nawet mi nie powiedział, że mnie kocha, że nie może beze mnie żyć, nie powiedział, że marzy o tym, żebym była jego żoną, tylko zapytał, czy w ogóle wyobrażam sobie taką sytuację!

A tak naprawdę to nie tylko to mnie blokowało, ale nie chciałam o tym mówić Allanowi otwarcie.

Marzyłam, żeby w końcu zacząć grać na własny rachunek. Jako dyplomowana aktorka w prawdziwym teatrze, nie jako studentka.

Co mogłam mu wtedy odpowiedzieć?

Co mogłam wybrać?

Czy istnieje wybór między dwoma równie silnymi miłościami?

Kochałam Allana i kochałam magię sceny.

Od jesieni miałam być obsadzona niemal we wszystkich głównych rolach prowincjonalnego teatru w G. I to nie było ważne, że teatr był daleko, że nie był doskonały, że wręcz ocierał się o amatorstwo. Dla mnie ważnie było tyko to, że będę grała. Że będę grała, i to dużo.

A to, co on mi proponował…

Nie, to nie była nawet propozycja. On pytał, czy wyobrażam sobie siebie jako jego żonę. Rolę mi jakąś chciał napisać, do cholery, czy co?

– Co zrobisz, jeśli nagle wyjadę do teatru na prowincji? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

Miał doskonałą intuicję.

– A wyjedziesz? Podpisałaś umowę z jakimś teatrem? – zapytał.

Nie musiałam odpowiadać. Znał mnie.

Usiadł na łóżku i zaczął się ubierać. Leżałam nadal naga, przeciągając się na poduszkach.

– Wstawaj – pociągnął mnie lekko za włosy. – Odwiozę cię do domu.

To był pierwszy raz, kiedy nie chciał, żebym została na noc. I choć spędziliśmy ze sobą jeszcze całe wakacje, nie nocowaliśmy razem.

I właśnie wtedy Allan przestał odwozić mnie do domu. Czasem kochaliśmy się u niego, ale on potem szybko zamawiał mi taksówkę.

I przestał mnie pytać. O mnie, o moje plany.

Wyrósł między nami jakiś niewidzialny mur i na próżno wypatrywałam w jego oczach tych niewielkich dawek czułości, jakimi wcześniej obdarzał mnie od czasu do czasu.

Nie było go przy mnie, kiedy załadowanym samochodem kochanka mojej matki opuszczałam stolicę, i nie było go ze mną, kiedy dostałam pierwszą rolę w teatrze w G.

To ja dzwoniłam i pisałam listy, na które zwykle nie odpowiadał.

Przeważnie wkładał do koperty garść marihuany i pisał na odwrocie: „Wszystko ci opowiem, jak się spotkamy, całuję. A.”.

Paliłam tę marihuanę w swoim teatralnym mieszkanku, w tamtych czasach w G. nikt nie wiedział, co to jest, a ja po udanych spektaklach, po gratulacjach i bukietach kwiatów mogłam jakoś się do niego zbliżyć i wyobrazić sobie, że palimy ją razem.

Cała nasza Warszawa paliła wtedy trawę, całe nasze studenckie towarzystwo. On, wówczas już uznany pisarz, też palił.

Uciekałam do niego, kiedy tylko miałam choć dwa dni wolne w teatrze. A później znów wracałam do G., rozbita, z poczuciem dziwnego rozdwojenia.

Podróżowałam nocami w zatłoczonych pociągach, drzemiąc na swojej wypchanej torbie na śmierdzącym korytarzu.

Nasze rozmowy telefoniczne były sztywne, oficjalne. Zawsze przysłuchiwała się im portierka teatralna. Wtedy nikt spoza stolicy nie marzył o własnym telefonie.

No i pojawił się Maciek, w tym moim G. i w moim skomplikowanym życiu.

Ale teraz nie było Maćka, a G. było ileś kilometrów stąd.

Allan wyszedł z łazienki, radośnie wycierając plecy ręcznikiem, szybko się ubrał, chwycił moją torbę podróżną i zapytał:

– Masz już bilet?

Zaprzeczyłam.

Przeważnie kupowałam go w ostatniej chwili albo u konduktora.

Podjechaliśmy pod wejście przy kasach na dworcu; Allan bez problemu znalazł miejsce na parkingu. Taszczył tę moją torbę i stanął pokornie w kolejce do okienka kasy. Kiedy przyszła nasza kolej, nie pozwolił mi zapłacić za bilet.

Staliśmy na peronie, mój pociąg już zapowiedziano.

W tym momencie poczułam się jak po najczarniejszej stypie. Zawsze kiedy się z nim żegnałam, bardzo trudno było mi wracać do życia, które ułożyłam sobie w teatrze w G., tak daleko od Allana.

– Tylko nie kochaj się z nim od razu, jak przyjedziesz – zdobył się na żartobliwy ton. – Nadal pachniesz moją wodą toaletową.

– Ale z kim mam się nie kochać, przestań… – wybąkałam, choć obydwoje wiedzieliśmy, że od pewnego czasu przestaliśmy silić się na szczerość między sobą.

On też nie był święty.

Kiedy bywałam u niego, odbierał tajemnicze telefony od kobiet, z którymi szybko kończył rozmowę.

Kilka razy zdarzyło się, że w środku nocy zadzwonił dzwonek u jego drzwi, a w progu stała dziewczyna, zdziwiona, że otwieram ja, owinięta jedynie w prześcieradło.

Te dziewczyny szybko uciekały, ja mu nie śmiałam robić wyrzutów; on nie wnikał w moje życie, niczego nie sprawdzał, bo pewnie gdybyśmy poznali prawdę o własnych zdradach, pozabijalibyśmy się w biały dzień.

Pociąg wjechał na peron i był wyjątkowo pusty. Allan otworzył drzwi, wstawił moją torbę na korytarz.

– To miłej podróży, szerokiej drogi, czy jak tam.

Nie pocałował mnie, nie powiedział nic miłego. Nic, kompletnie nic.

Wsiadłam do pociągu, podniosłam torbę z podłogi i konduktor zaczął dawać znaki, że odjeżdżamy.

Pociąg ruszył, wyglądałam jak szalona przez okno, ale Allan mi zniknął, zniknął peron, wjechaliśmy do tunelu i nie pozostało mi nic innego, jak tylko wtaszczyć torbę do przedziału i spróbować zasnąć.

Rano czekała mnie próba w teatrze.

W moim przedziale siedział mężczyzna w identycznej bluzie jak ta, którą miał Allan. Patrzyłam na tę bluzę jak zahipnotyzowana, z wielkim żalem, że należy do kogoś obcego.

W końcu zasnęłam, starając się nie myśleć, i kiedy się obudziłam, dojeżdżałam do G.

Mieszkałam przy tej samej ulicy, przy której były dworzec i teatr.

To miasto stwarzało wrażenie, jakby poza tą ulicą, zwieńczoną koślawym rynkiem, poza dworcem, teatrem i kamienicą ze straszliwie zrujnowanymi mieszkaniami dla aktorów nie było w nim nic więcej.

Gdzieś daleko, dużo dalej od starego centrum, wybudowano nowoczesne jak na tamte czasy osiedla, ale ja nigdy się tam nie zapuszczałam.

Moim życiem w G. był teatr.

I dworzec, kiedy uciekałam do Allana.

I mieszkanie z Maćkiem, które było tak cudowne na co dzień i na które nigdy nie zasłużyłam.

Skąd, pośród tych moich gwałtownych uczuć do Allana, znalazł się Maciek, jak w moim sercu znalazło się miejsce dla niego?

Nie wiem i nigdy nie odpowiedziałam sobie na to pytanie.

W tamtym czasie kochałam ich obydwu, może nie identycznie, ale tak samo mocno.

Byłam bardzo młoda i bardzo naiwna.

I szukałam miłości niczym porzucony przy drodze pies.

Możliwe, że gdyby Allan wyznał mi w końcu miłość, nie byłoby już w moim życiu innego mężczyzny.

A tak?

Przy Allanie wszystko wydawało mi się takie nie­realne.

Miałam wrażenie, że obydwoje krążymy w gęstej mgle, która zniknie, jeśli tylko zmieni się pogoda, i nie zostanie mi nic poza wspomnieniami.

Kiedy otwierałam drzwi swojego mieszkania na prowincji, była prawie szósta rano.

Maciej spał w najlepsze w fotelu, na stole stały kwiaty, dwa kieliszki, a kiedy zajrzałam do lodówki, zobaczyłam mrożącego się radzieckiego szampana i jakieś danie, które ugotował specjalnie dla mnie.

Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia.

Już nie było Allana, byłam z Maćkiem w teatrze w G.

Rozesłałam łóżko i pomogłam Maćkowi zdjąć dżinsy.

– Jesteś… – szeptał rozespany. – Co tam u mamy?

Te moje wyjazdy to były „wizyty u mamy”. Był grudzień, mamy nie widziałam od początku września, a wszystkie noce w Warszawie spędziłam u Allana.

Zgasiłam lampkę przy naszym łóżku i wyszeptałam Maćkowi do ucha: „Masz od niej pozdrowienia”.

Po chwili już chrapał.

A ja przytuliłam się do niego i poczułam się tak, jakbym zawinęła do przyjaznego portu, wtuliłam się w ten znajomy zapach, w jego obecność, i zasnęłam jak dziec­ko. Nie musiałam myśleć, zgadywać, kombinować.

Maciek mnie kochał, choć to wszystko, co między nami, było jeszcze bardzo świeże.

Poznaliśmy się zupełnie zwyczajnie, przecież mieliśmy razem pracować. I gdyby nie jego przebojowość, nic by z tego nie wyszło.

To były pierwsze dni września, właśnie znalazłam się w obcym G. i czułam się nieszczęśliwa, bo nie pożegnałam się z Allanem, i nawet nie wiedziałam, czy jest mu choć trochę żal, że wyjechałam.

Przyszłam na spotkanie z całym zespołem teatralnym. Dyrektor przedstawił mnie z dumą, jak jakiś delikatesowy rarytas z Warszawy. Wszyscy spoglądali na mnie z ciekawością, choć nie wzbudziłam chyba sympatii nowych koleżanek.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem odbyła się próba sztuki. Dostałam w niej rolę po aktorce, która odeszła w poprzednim sezonie, a Maciek grał mojego kochanka.

Kiedy stał na scenie, obserwowałam go zza kulis i od razu zrozumiałam, że będę grać z kimś niezwykłym.

Maciek mnie wzruszał, doprowadzał niemal do łez.

Słuchałam, jak wygłasza miłosne monologi, słuchałam jego niezwykłego głosu i łapałam się na tym, że na całym ciele mam gęsią skórkę i boję się stanąć razem z nim na deskach sceny.

Nie czułam się na tyle dobra, by być jego partnerką.

Był dojrzałym aktorem, a ja smarkulą tuż po dyplomie.

Wtedy cała moja wiedza o mężczyznach zaczynała się i kończyła na roli u boku Allana, którego nie rozumiałam i z którym wolałam się zwyczajnie pieprzyć, niż przyznać, że w końcu kogoś kocham.

A teraz miałam grać wyrafinowaną kochankę, partnerując w dodatku wyrafinowanemu aktorowi. Bałam się, że tego wszystkiego nie udźwignę, że nie dam rady wybrnąć z roli, tak jak tego ode mnie oczekiwano.

Czytałam scenariusz, próbowałam coś zagrać i byłam załamana. Nie miałam żadnej wizji, nie wiedziałam, co mogłabym zaproponować Maćkowi na scenie w zamian za jego talent i narkotyczną charyzmę.

Podeszłam do niego po próbie z egzemplarzem naszej sztuki w dłoni.

– Hej, przepraszam, że zawracam ci głowę, ale czy nie moglibyśmy, oprócz tych wszystkich prób, poćwiczyć gdzieś sami? – zapytałam nieśmiało.

Wydawał mi się wtedy bardzo poważny i chyba jeszcze bardziej niedostępny niż Allan.

– Wpadniemy do ciebie za pół godziny, poznasz ludzi i pogadamy. Może być? – zaproponował.

Trochę już znałam życie w teatrze, przynajmniej z opowieści, i wiedziałam, że dużo się pije, że będzie z Maćkiem u mnie co najmniej połowa zespołu i że jako nowa muszę się wkupić w ich łaski.

Skąd miałam wódkę, skąd miałam zakąski w tamtych trudnych czasach, nie pamiętam. Jeszcze nie znałam tamtejszych układów i na razie nikt mi niczego nie sprzedawał spod lady.

Ale zdobyłam gdzieś kilka kawałków kiełbasy i parówki. I miałam słoik kiszonych ogórków przywieziony z domu.

Jakim cudem pomieściłam tylu ludzi w swoim maleńkim mieszkanku, też nie pamiętam. Wszyscy byli mnie bardzo ciekawi, więc pojawił się u mnie niezły tłumek gości.

Pamiętam jedynie, że chodziliśmy na pobliski dworzec po sałatkę jarzynową i fajki, bo w środku nocy zabrakło nam żarcia i papierosów, jak to często u nas bywało w czasach PRL-u.

Ale wódki wtedy nie brakowało, choć teoretycznie była na kartki.

Okazało się, że w naszej kamienicy, na trzecim piętrze, mieliśmy tak zwaną metę. Interesem rządziła gruba pani Bronka i wpuszczała jedynie tych, którzy pukali ustalonym szyfrem. Miejscowym pijaczkom sprzedawała wódkę na kieliszki, bo przeważnie nie mieli pieniędzy na całą flaszkę.

Oczywiście wypiłam za dużo i wyznałam Maćkowi, że boję się z nim grać.

Kiedy wychodził ode mnie nad ranem, lekko się zataczając na progu, rzucił mi od niechcenia:

– O dwunastej w foyer teatru.

Nie wierzyłam, że wstanie, że będzie mu się chciało iść na próbę z siksą, zamiast odsypiać noc.

Czekał na mnie ogolony, pachnący, bez oznak kaca i zarwanej nocy.

Zaczęliśmy nasze próby tylko we dwoje, ale czułam się rozczarowana.

Liczyłam na to, że da mi jakieś konkretne wskazówki, że powie mi coś takiego, co pomoże mi jakoś ugryźć tę moją rolę, ale on mnie tylko słuchał.

Nie potrafiłam wyczytać z jego twarzy, czy to, co próbuję grać, jest dobre, czy jest złe, czy obrałam właściwy kierunek.

A kiedy go pytałam, przymykał oczy i prosił:

– Powiedz coś jeszcze.

Spotykaliśmy się codziennie rano przed próbami z reżyserem. W końcu te nasze spotkania stały się swojego rodzaju misterium. Maciek siadał w fotelu, przymykał oczy, a ja recytowałam mu wiersze o miłości.

Słowami poetów przekonywałam go, że kocham.

– Masz piękny głos – mówił. – Powinnaś kiedyś zagrać w Teatrze Polskiego Radia.

Jakby zupełnie nie pamiętał o tym, że poprosiłam go, by uczył mnie aktorstwa.

W teatrze o tej porze było zwykle cicho i pusto, jedynie na piętrze pracowały panie, które zajmowały się administracją i nie schodziły na dół.

Nasze garderobiane były przeważnie zajęte prasowaniem kostiumów i nikt nam nie przeszkadzał.

Tam, gdzie się spotykaliśmy, stał fortepian. Szybko dogadaliśmy się, że obydwoje uwielbiamy stare romanse Wertyńskiego. Grałam na tym fortepianie i śpiewaliśmy razem Żółtego Anioła.

Wyobrażaliśmy sobie, jak zmęczeni po nocnym łamaniu palców nad klawiaturą ku uciesze gości wracamy pijani szampanem z płatkami róż w kieliszkach. Jak uciekają od nas przestraszone dzieci, a my, obolali artyści, topimy talent w odmętach jazzu.

Pora roku była jeszcze nie taka i brakowało nam jedynie anioła, który skacząc z dogasającej choinki, doceniłby naszą wielkość i marność jednocześnie.

– Moja babka kochała się w Wertyńskim. Bywała nawet na jego koncertach, kiedy przyjechał do Polski, uciekając przed rewolucją – powiedział mi kiedyś Maciek.

Śmiałam się.

– Wszystkie nasze babki w nim się kochały.

Wyśpiewywaliśmy wszystko po rosyjsku.

– Masz doskonały akcent – pochwalił mnie kiedyś.

– Moja babcia urodziła się w Rostowie nad Donem, jestem półkrwi Rosjanką – przyznałam się.

A później prosił mnie, żebym zaśpiewała mu przedwojenny żydowski szlagier, Rebekę.

To był taki nasz zaklęty czas.

I ani ja, ani on nie chcieliśmy, żeby się skończył.

Wreszcie doszłam już do takiego momentu, kiedy całkiem nieźle radziłam sobie z tą swoją rolą kochanki Maćka, ale udawaliśmy, że nadal potrzebuję prób. I spotykaliśmy się nawet wtedy, kiedy zaczęliśmy już grać przed publicznością.

Rozmawialiśmy o książkach, które i ja, i on czytaliśmy namiętnie, i okazało się, że obydwoje lubimy to samo.

Maciek się we mnie zakochiwał, to było jasne.

Mieszkał wtedy z naszą inspicjentką, z którą próbował sklecić coś na podobieństwo domu.

W pobliskim dużym mieście miał żonę i dwójkę dzieci. Czekał na sprawę rozwodową i nie ukrywał, że bardzo to przeżywa.

Na scenie musieliśmy się przytulać i Maciek miał mnie całować w ostatnim akcie. Na początku markowaliśmy te nasze pocałunki, jak to zwykle bywa w teatrze, ale kiedyś objął mnie mocno i zaczął całować naprawdę. Zaskoczył mnie. Patrzyła na nas widownia i nie mogłam w żaden sposób zareagować. Myślałam jedynie o tym, czy zdąży mnie wypuścić z objęć w odpowiednim momencie i czy da mi powiedzieć moją kwestię.

W końcu mnie puścił i wszystko dalej potoczyło się według scenariusza, ale ja nie umiałam zapomnieć jego ust i zachłanności, z jaką mnie całował. Później mnie przepraszał, stał pod moją garderobą z taką smutną miną, że aż zrobiło mi się go żal.

Poszliśmy na długi spacer do parku. Maciek mnie przekonywał, że będzie lepiej, jeżeli na następnym przedstawieniu też pocałuje mnie naprawdę, że to niby lepiej będzie wyglądało, że warto poświęcić się dla sztuki i już nie pamiętam, co jeszcze wtedy wymyślił. Gadał trochę od rzeczy, a ja marzyłam jedynie o tym, by mnie pocałował, tak jak całował mnie przed widownią. Ale nie na scenie, tylko teraz, w tym parku, gdzie urzekała nas jesień, gdzie rdzawe liście przyklejały się do naszych butów i gdzie zza chmur zerkało na nas jeszcze słońce, które za chwilę miała wygonić nieprzebłagana, lodowata zima.

Ale nie miałam odwagi mu tego powiedzieć, czekałam na nasz następny spektakl i na jakąś inicjatywę z jego strony.

W końcu kiedyś mnie zapytał:

– Wiesz, dlaczego tak fantastycznie nam się razem gra?

Nie wiedziałam, a może wtedy jeszcze nie chciałam wiedzieć, nie pamiętam.

Bawił się moimi włosami i śmiało głaskał mnie po policzku. Chciałam przytulić tę jego dłoń, błądzącą wokół moich ust, przycisnąć ją mocno i pocałować, ale zamiast tego stałam przed nim sztywna i słuchałam.

– Bo kiedy cię całuję – mówił – to całuję cię naprawdę i kiedy mówię ci na scenie, że cię kocham, niczego nie wymyślam i nie ubrałbym lepiej w słowa wszystkiego tego, co do ciebie czuję.

Roześmiałam się wtedy i zamknęłam w swojej garderobie, choć Maciek dawno już przestał być mi obojętny.

Ale pomyślałam, że ten wrażliwy aktor za bardzo wczuł się w swoją postać i że kiedy skończą się te nasze przedstawienia, zapomni o wszystkim.

Kiedyś po spektaklu, gdy zmywałam makijaż i odklejałam sztuczne rzęsy, pochyliła się nade mną nasza suflerka i wysyczała mi prosto do ucha:

– Odwal się od Maćka – warknęła złowieszczo. – On jest z Hanką, a do tego ma jeszcze żonę. Nie rozumiesz, że wszystko mu psujesz?

Kawałek zastygłego kleju dostał mi się pod powiekę; szczypało i byłam bardziej zainteresowana tym, co będzie dalej z moim okiem, niż tym, co powiedziała suflerka. W końcu zawołałam o pomoc, nasza charakteryzatorka pomogła mi zdjąć rzęsy, przepłukała mi oko nad umywalką, a suflerka zniknęła, zawiedziona, że nie udało jej się mnie sprowokować.

Wtedy zrozumiałam, że bycie z Maćkiem tak blisko, jak ja z nim byłam, stanowiło pewnego rodzaju awans w tym zespole. Kochała się w nim platonicznie niemal cała żeńska część teatru i tych kilku panów, którzy również kochali panów, ale i tak wszyscy musieli pozostać z nieziszczonymi marzeniami.

Maciek był tylko mój.

Bardzo wyraźnie widziałam, że Hanka jest mocno zaniepokojona naszą relacją, ale nigdy nie powiedziała mi tego otwarcie. Na początku próbowała się ze mną zaprzyjaźnić i nawet kilka razy zaprosiła mnie na obiad do domu, w którym jeszcze mieszkała z Maćkiem. Później jednak skapitulowała i jedynie patrzyła na mnie wrogo, kiedy widziała nas razem.

Nie wiem, co czuła, kiedy patrzyła na nas na scenie w miłosnym uścisku, ale podejrzewam, że szczerze nienawidziła tej sztuki. Myślę, że obserwując nas zza kulis, doskonale wiedziała, że nie udajemy pocałunków.

Później, kiedy już Maciek u mnie zamieszkał, traktowała mnie trochę jak zwyciężczynię i w jakiś taki masochistyczny sposób podziwiała mnie.

Byłam smarkulą i nie zdawałam sobie sprawy z tego, że właśnie grzebię jej marzenia o ciepłym domu z Maćkiem.

Prawdopodobnie, gdyby spróbowała ze mną o tym porozmawiać, opamiętałabym się, ale ona nigdy nie powiedziała nawet słowa na ten temat. A Maciek kiedyś przyznał, że jemu też nic nie mówiła. Jedynie chodziła smutna i paliła papierosa za papierosem.

W teatrze w G. spotkałam wiele fascynujących postaci. Byli to przeważnie doskonali, ale z jakichś powodów zagubieni aktorzy, zaszyci na tej prowincji na zawsze.

Jedną z takich osób była Danka Zabulewicz. Nie wiem, ile mogła mieć lat, byłam wtedy za młoda, żeby umieć oceniać wiek, ale pewnie dobiegała pięćdziesiątki.

W młodości musiała być bardzo ładna, widać było jeszcze ślady jej urody. Ubierała się nadal jak nastolatka, w obcisłe bluzki, choć zawsze miała źle dobrane staniki i wisiał jej biust. Chodziła w obcisłych spodniach, z których wylewał się jej tłusty brzuch. Miała długie i bardzo zniszczone włosy, które farbowała kiepskimi farbami na rudo.

Kiedy rano wchodziła do teatru, straszliwie klęła, nienawidziła wszystkich i lepiej było jej wtedy zejść z drogi. Później przynosiła kawę z bufetu, siadała przed lustrem toaletki i wyciągała z torebki kosmetyczkę pełną wszystkich możliwych leków na uspokojenie. Łykała całą garść, mijał jakiś czas i robiła się dla wszystkich niezwykle słodka.

Nazywała mnie wtedy „najdroższą Michasią”.

Była wyśmienitą aktorką, później spotkałam niewiele tak dobrych aktorek jak ona i nie rozumiem, dlaczego w swoim czasie nie zrobiła kariery, dlaczego nigdzie nie wyjechała i ugrzęzła na zawsze w G.

W jednej ze sztuk grała moją babcię, odpowiednio ucharakteryzowana i postarzona, w siwej peruce. Nie mogłam się pozbyć poczucia winy, kiedy na mnie patrzyła w scenie, w której musiałam zrobić jej awanturę, i czasem łapałam się na tym, że zaciera mi się granica między fikcyjną kreacją a rzeczywistością.

Ale poza sceną nie było z nią kontaktu, bo albo była wściekła, albo zaćpana lekami.

Mówiło się, że odleciała tak, kiedy się okazało, iż nie może mieć dzieci, ale jaka była prawda, nikt tego nie wiedział.

Podziwiałam ją, że tak genialnie gra pomimo tych wszystkich proszków, które łykała, a może właśnie dzięki nim.

Kto to wie?

Jej mąż, Józek Zabulewicz, był znanym w mieście protetykiem, a przy okazji również alkoholikiem. Miał ogromną słabość do ludzi z naszego teatru, a że dobrze mu się powodziło, to stawiał wszystkim wódkę. Przy okazji wstawiał aktorom brakujące zęby prawie za darmo. I wszyscy bratali się z nim z czystego wyrachowania.

Często siadał za kulisami, tuż przy wejściu na scenę, kompletnie pijany, i mówił:

– Co się stało z tą moją Danką, co się stało… Przecież była taka śliczna…

Tajemnicą poliszynela był fakt, że wstawiał zęby naszemu dyrektorowi, który miał wcześniej duże ubytki.

Pewnego dnia cały nasz zespół miał spotkanie w bufecie z władzami miasta. Już nie pamiętam, co omawialiśmy, czy występ na czyjąś cześć, czy jakąś państwową rocznicę, którą musieliśmy uczcić na scenie, bo takie były wtedy czasy.

Wszyscy siedzieli sztywno, były obecne najwyższe szychy PZPR-u w mieście i każdy chciał wypaść jak najlepiej, a przynajmniej – niczym nie podpaść. Najbardziej starał się nasz dyrektor.

To była prowincja PRL-u. Wystarczył jeden ruch partyjnego sekretarza, by któraś z naszych sztuk zniknęła z afisza, na naszych próbach siadywali cenzorzy i ciąg­le byliśmy obciążeni graniem dla władz, od czego każdy chciał się zawsze dyskretnie wymigać, choć było to trudne.

Siedzieliśmy wtedy na tym spotkaniu, jakby nam ktoś powbijał kołki w kręgosłupy, i nagle w progu naszego bufetu stanął Józek Zabulewicz.

Nie dość, że kompletnie pijany o dwunastej w południe, to jeszcze prywaciarz, a na takich wtedy nasze władze patrzyły podejrzliwie.

Każdy z nas był winien Józkowi co najmniej po jednym zębie, a przynajmniej wódkę lejącą się strumieniami. Nie mówiąc już o naszym dyrektorze, który był mu chyba winien cały garnitur uzębienia.

Każdy w bufecie odwrócił się od progu, byleby tylko go Józek nie zaczepił, i wszyscy udawali zgodnie, że w zasadzie to prawie go nie znają.

Józek popatrzył na to całe nasze towarzystwo i nagle posmutniał.

W pewnym momencie wyciągnął przed siebie dłoń, złożył ją w kaczy dziób i zaczął nią poruszać, jak kaczka, która chce coś powiedzieć. I zawołał głośno, tak że słyszał go cały bufet, a wszyscy oczywiście wiedzieli, o co chodzi:

– Dyrektorku, kłapu, kłapu…

Nie było wyjścia, dyrektor musiał go zaprosić do stołu, przy którym siedział z władzami miasta. Na szczęście władze też nie były jakoś specjalnie trzeźwe i natychmiast umówiły się z Józkiem na półdarmowe wstawianie zębów, więc wszystko rozeszło się po kościach.

Niezwykłą postacią w naszym teatrze był dyrektor muzyczny, wtedy jeszcze dość młody; miał trzydzieści, może trzydzieści kilka lat.

Choć nikt nie mówił o tym głośno, wszyscy doskonale wiedzieli, że nie skończył nawet szkoły średniej, i do dzisiaj nie wiem, jakim cudem piastował to stanowisko. Ale cóż, nikt nie chciał pracować w tym teatrze, więc teatr podpierał się, kim mógł i jak mógł.

Nasz bohater nazywał się Bodzio Barszczyk, miał ciemne włosy, ciemny zarost, żonę aktorkę po egzaminie eksternistycznym i mieszkał ze mną drzwi w drzwi, w jednym korytarzu.

Miał dużego fiata 125p. Czerwonego.

I choć jego droga od domu do teatru piechotą trwała dosłownie trzy minuty, manewrował co rano tym swoim fiatem po naszym podwórku, przeciskał się przez wąską bramę tylko po to, żeby przejechać dwieście metrów ulicą i zaparkować samochód równiutko przed teatralnym wejściem.

Za tylną szybą samochodu miał zawsze rozrzucone anglojęzyczne kolorowe czasopisma i choć nie znał angielskiego, chciał sprawiać wrażenie, że chwilę wcześniej je czytał.

Zawsze wchodził do teatralnego bufetu takim krokiem, jakby miał go właśnie witać tłum stęsknionych wielbicieli bijących mu brawo.

Zdejmował swój kożuszek, atrybut zamożności tamtych czasów, wieszał go na kołku w bufetowej wnęce, ze skóropodobnej saszetki wyjmował grzebień, przeczesywał lekko tłuste włosy i uśmiechał się do wszystkich promiennie.

Niewątpliwie znał nuty, dobrze grał na pianinie i prawdopodobnie chodził wcześniej do jakiejś szkoły muzycznej.

A to, że brakowało mu świadectwa dojrzałości, cóż…

Zdarzały się tam nawet adeptki bez matury, bo w wirze artystycznych uniesień czasami przytrafiało się komuś nie dokończyć o czasie ogólnie wymaganej edukacji.

Nasz dyrektor nie przywiązywał wagi do takich drobiazgów i cieszył się, że ten nasz teatr w ogóle hula.

Bodzio komponował swoją muzykę i chyba miał talent, bo fajnie się słuchało tej Bodziowej muzyki. Jeszcze zanim przyjechałam do G., jego poetycki spektakl muzyczny, do którego skomponował wszystko, od a do zet, zdobył pierwszą nagrodę na najważniejszym festiwalu w naszym kraju.

Pamiętam, że w środku nocy słuchałam relacji z tego festiwalu na małym radiu, które trzymałam przy poduszce, i nawet mi nie przyszło do głowy, że kiedyś będę pracowała właśnie z Bodziem. Wtedy nie wiedziałam, że w G. jest w ogóle jakiś teatr.

Ale pamiętam, że muzyka Bodzia zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. I dziewczyny, które wtedy tę muzykę wyśpiewywały. Bodzio doskonale dobrał ich głosy i wiedział, jak każdą wyreżyserować.

Ale czasami spektakl Bodzia przerastał i wtedy Bodzio robił plagiaty. Był sprytny i doskonale wiedział, jak to zrobić, żeby się nikt o nic do niego nie przyczepił.

Kiedyś zaczęliśmy próby bajki dla dzieci, do której Bodzio miał pisać muzykę. Dużo tego było, wszystkie scenki były krótkie, a każda kończyła się piosenką. Biedny Bodzio nie poradził sobie z tym nadmiarem muzyki i przerabiał popularne szlagiery.

Słuchaliśmy go, uczyliśmy się tych jego piosenek i ogłosiliśmy konkurs. Ten, kto odgadnie najwięcej utworów, z których Bodzio robił plagiaty, miał do końca miesiąca nie płacić za kawę w bufecie, bo na jego kawę mieli się zrzucać przegrani.

Wygrałam ten konkurs, ale nie dlatego że miałam jakieś niezwykłe zdolności. Wygrałam, bo nie sposób było nie rozszyfrować tych wszystkich piosenek, które puszczano w radiu i w których Bodzio pracowicie poprzestawiał nutki.

Kiedy tylko na początku września pojawiłam się w teatrze, pan dyrektor muzyczny tego przedsięwzięcia zabrał mnie do sali w foyer, gdzie później recytowałam Maćkowi wiersze i gdzie był fortepian, i koniecznie chciał ćwiczyć mój głos, choć nie było takiej potrzeby. Ale on się upierał, że jeszcze coś poprawimy, i pod pretekstem nauki oddychania ściskał mnie w talii i pytał, czy to jest możliwe, żeby mieć prawie taki sam obwód szyi jak talii. Byłam wtedy chuda jak zapałka i bawiły mnie te pytania.

Kiedyś zabrał mnie tym swoim fiatem do największej restauracji w miasteczku. Była przestronna i bardzo droga i choć nie oferowała zbyt wiele, podawano w niej colę, taką samą jak w pewexie, w puszkach. Kupił mi tę colę, bo na więcej go nie było stać, i zapytał mnie poważnie:

– Ale dlaczego pani mnie nie chce? Przecież jestem dyrektorem muzycznym teatru i mam samochód.

Nie lubiłam go i nie podobał mi się, nie przepadałam za śniadolicymi brunetami. Dałam mu to wyraźnie do zrozumienia i przestał się mną interesować, przynajmniej pozornie, bo cały czas śledził mój romans z Maćkiem i wiernie kibicował mi za kulisami.

Kiedyś pan Bodzio, przy okazji próby do bajki, zapytał nas tajemniczo:

– Czy wiecie państwo, że Boy-Żeleński był lekarzem?

Wtedy skojarzyłam, że Bodzio właśnie przerabia trzecią klasę liceum, bo tam są takie informacje.

Niezwykłą postacią była też dla mnie Edyta Milczyk, i nie rozumiałam, jakim cudem znalazła się w teatrze.

To była młoda dziewczyna, ale straszliwie zapasiona i niezdolna. Nie obsadzano jej w żadnej roli, poza pszczółką w bajce.

I kiedy tylko przyjeżdżaliśmy autokarem naszego teatru do miasteczka, w którym mieliśmy grać, a dużo czasu spędzaliśmy w objazdach, Edyta natychmiast pędziła, żeby znaleźć sklep, gdzie można by wykupić kartki na mięso i w ogóle zdobyć coś, co akurat „rzucili”.

Dziś ją rozumiem. Miała troje dzieci i męża aktora, który był tak samo nieatrakcyjny na scenie jak i ona, więc prawie nie grali, mieli tylko same gaże, a z czegoś musieli wyżywić trójkę potomstwa w tamtych ciężkich czasach.

W Polsce był wtedy stan wojenny i żyło się naprawdę trudno.

Edyta zwykle wpadała do garderoby na dwie minuty przed rozpoczęciem bajki, rzucała na swoją toaletkę siatki z krwistym mięsem i kazała wszystkim podziwiać, jakie udało się jej zrobić doskonałe zakupy.

Tuż przed końcem bajki też się wymykała chyłkiem, nie wychodziła razem z nami do ukłonów i dalej biegała po sklepach, aż wybiła godzina odjazdu naszego autokaru. Nikt jej nie miał tego za złe, wszyscy ją rozumieli, tylko nie ja.

Był z nami też pan Zdzisio, nałogowy alkoholik ze zdeklarowanymi skłonnościami do mężczyzn. Doskonały aktor, po mojej szkole, był na jednym roku ze sławami, od których uczyłam się aktorstwa.

Jeśli tylko był trzeźwy, grał tak, że wszystkich przechodziły ciarki, a nawet kiedy nie był za bardzo pijany, też potrafił z siebie wiele wykrzesać. Ale nikt nie zatrudniał go do poważnych ról; przez cały sezon zagrał jedynie nic nieznaczący epizod w naszej bajce.

Na szczęście dla pana Zdzisia i kilku jemu podobnych każdy z nas miał w teatrze zapewniony etat, comiesięczną gażę i służbowe mieszkanie.

Komuniści kochali artystów – na swój sposób.

Do pana Zdzisia przychodzili miejscowi pijaczkowie, którzy tak jak on lubili mężczyzn. Czasami gubili się i pukali do moich drzwi.

Zawsze im otwierałam i kierowałam pod właściwy adres.

Ale kiedyś siedziałam w domu sama, paląc trawę i myśląc o Allanie. A trawa bardzo wyostrza zmysły. I zapukał do mnie straszliwy typ z koszmarnymi bliznami na twarzy. Wyglądał jak zawodowy morderca.

Ja jak zwykle otworzyłam drzwi i kiedy zobaczyłam jego twarz, przeraziłam się.

Typ stanął jedną nogą w moim mieszkaniu, a drugą na korytarzu. Nie wiedząc, co robić, przygniotłam typa drzwiami i gdybym miała więcej siły, prawdopodobnie przecięłabym go na pół. Zaczął się szamotać, taki przyduszony w progu, a ja dociskałam drzwi ze wszystkich sił. Wyjąkał jedynie:

– Pani kochana…

A ja zawzięcie napierałam. W końcu jakoś wyzwolił się z tego mojego uścisku drzwiami i uciekł, gdzie pieprz rośnie, i chyba już więcej nie pokazał się u pana Zdzisia.

Tak, było tam wiele niezwykłych postaci, widziałam w nich upadłe anioły.

Oni wszyscy byli kiedyś piękni, młodzi, niezwykle zdolni i nauczyli mnie wiele, ale nikt z nich nie miał w sobie tyle sił, by wyjechać z G., z jednego z najgorszych teatrów w Polsce, i zacząć życie na nowo gdzieś daleko, w lepszym świecie.

Główne role w G. grali adepci nieposiadający wiedzy o tym, czym rządzi się scena. Ich jedyną siłą były miłość do teatru i instynkt.

A dlaczego tkwił tam Maciek?

Nie wiem, może dobijał go trwający właśnie rozwód i trzymała go Hanka, która miała w G. własne mieszkanie, a może nie wierzył w swój talent i w to, że czeka go coś lepszego poza krzywymi domami miasteczka, a może zwyczajnie skapitulował, dopadła go depresja i już o siebie nie walczył, nie wiem, naprawdę nie wiem.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz