Bogactwo i nędza narodów [2] - David S. Landes - ebook

Bogactwo i nędza narodów [2] ebook

David S. Landes

4,3
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest to zapierająca dech w piersiach swoim rozmachem panorama dziejów świata.

Autor, historyk i ekonomista, emerytowany profesor Uniwersytetu Harvarda, postawił sobie za zadanie wyśledzić i pojąć, jak przebiegał główny nurt postępu ekonomicznego i modernizacji: jak doszliśmy do tego, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy. Landes mistrzowsko operuje anegdotą, szczegółem, zaskakującym porównaniem, sam zaś sprawia wrażenie demona erudycji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1235

Oceny
4,3 (29 ocen)
12
13
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Wealth and Poverty of Nations

Why Some Are So Rich and Some So Poor

Konsultacja: Tadeusz Kowalik

Projekt okładki: Karolina Michałowska-Filipowicz

Redakcja: Barbara Gruszka

Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski

Mapa wykorzystana na okładce

© Bettmann/Corbis/FotoChannels

© 1998 by David S. Landes. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015, 2020

© for the Polish translation by Hanna Jankowska

ISBN 978-83-287-1501-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2020

Wydanie II

FRAGMENT

Moim dzieciom i wnukom – z wyrazami miłości

„Przyczyny bogactwa i nędzy narodów – przedmiot wszystkich dociekań ekonomii politycznej”

Malthus do Ricarda, list z 26 stycznia 1817 roku[1]

Wstęp i podziękowania

Mam zamiar przedstawić w tej książce historię świata. Nie będzie to jednak wielokulturowe, antropologiczne ujęcie, wychodzące z założenia, że wszystkie ludy są równe, a historyk stara się każdemu poświęcić tyle samo uwagi. Wymyśliłem sobie, iż prześledzę i spróbuję zrozumieć główny nurt gospodarczego rozwoju i modernizacji: jak to się stało, że znaleźliśmy się w miejscu, w którym jesteśmy, i co osiągnęliśmy. Takie zakreślenie celu pozwala się bardziej skupić na niektórych sprawach bez próby objęcia całości. Ale i tak jest to ogromne zadanie, wymagające długich przygotowań i w najlepszym wypadku stanowi pierwsze przybliżenie tematu. Nie dokonałbym tego bez wkładu i rad innych osób – kolegów po fachu, przyjaciół, studentów, dziennikarzy, zmarłych i żywych świadków wydarzeń historycznych.

Bardzo wiele zawdzięczam przede wszystkim kolegom i studentom z Columbia University, University of California w Berkeley, Harvard University oraz innych uczelni, gdzie krócej przebywałem. Wiele się zwłaszcza nauczyłem, prowadząc zajęcia i wykłady w ramach programu studiów społecznych oraz Core Curriculum na Harvard University. Była to dla wykładowców okazja do kontaktów ze studentami i asystentami o wielostronnych zainteresowaniach, z różnych wydziałów. Musieliśmy stawiać czoło błyskotliwym, zadziornym, niezależnie myślącym ludziom, których nie onieśmielała różnica wieku, statusu i doświadczenia.

Także, dzięki wyjątkowemu zrozumieniu, jakie okazała dr Alberta Arthurs, wsparcia niniejszej książce udzieliła od samego początku Fundacja Rockefellera, finansując prace badawcze, kwerendę i pisanie, a także organizując spotkanie grupy naukowców, którzy mogli się nawzajem inspirować i wymieniać myśli w przepięknej Villa Serbelloni w Bellagio we Włoszech, tam gdzie Pliniusz Młodszy łączył niegdyś pracę z kontemplacją piękna i odpoczynkiem nad brzegami jeziora Como. Łatwo ulec takiej pokusie. Owocem spotkania była książka Favorites of Fortune (pod redakcją Patrice’a Higonneta, Henry’ego Rosovsky’ego i moją), napisałem tam również pierwszy esej na temat współczesnej historiografii ekonometrycznej rozwoju Europy. Do osób, które pomogły wtedy i przy innych okazjach, należą obaj współredaktorzy – Higonnet i Rosovsky, a także Robert Fogel, Paul David, Rudolf Braun, Wolfram Fischer, Paul Bairoch, Joel Mokyr, Robert Allen, François Crouzet, William Lazonick, Jonathan Hughes, François Jequier, Peter Temin, Jeff Williamson, Walt Rostow, Al Chandler, Anne Krueger, Irma Adelman i Claudia Goldin.

Fundacja Rockefellera wspomogła również dwie konferencje tematyczne – jedną, w 1988 roku, dotyczącą Ameryki Łacińskiej, drugą, poświęconą problematyce płci kulturowej (gender) w aspekcie działalności gospodarczej i rozwoju, w roku następnym. Wśród osób, które wiele wniosły do inspirującej wymiany myśli, chciałbym wymienić Davida Rocka, Jacka Womacka, Johna Coatswortha, Davida Felixa, Steve’a Harbera, Wilsona Sizugana, Juana Domingueza, Wernera Baera, Claudię Goldin, Albertę Arthurs i Judith Vichniac.

Bardzo wiele zawdzięczam również Armandowi Clesse’owi i Luksemburskiemu Instytutowi Studiów Europejskich i Międzynarodowych. Pan Clesse wielce się przyczynił do zmobilizowania naukowców i intelektualistów do dyskusji i analizy współczesnych problemów politycznych, społecznych i gospodarczych. Główny interesujący go temat to „witalność” narodów, w szerokiej interpretacji oznacza to wszystko, co ma związek z narodowymi dokonaniami (performance). Dzięki jego inicjatywie odbyła się seria konferencji, których owocem były nie tylko zbiory opublikowanych prac, ale rozszerzająca się, bezcenna sieć kontaktów osobistych między uczonymi i specjalistami. Konferencja organizowana przez Clesse’a łączy w sobie wspaniałe cechy akademickiej debaty oraz wydarzenia towarzyskiego – jest to ćwiczenie w wyrażaniu zgodnych i niezgodnych poglądów, przebiegające przeważnie w przyjaznej atmosferze. W 1996 roku pan Clesse zorganizował spotkanie poświęcone nieukończonemu jeszcze maszynopisowi tej książki. Przybyli na nie między innymi: William McNeill, historyk globalny i pod względem wszechwiedzy godny następca Arnolda J. Toynbeego; Stanley Engerman, wspaniały znawca i krytyk prac z zakresu historii gospodarczej Ameryki; Walt Rostow, jedyny chyba uczony, który powrócił do pracy badawczej po długim stażu w służbie państwowej; Rondo Cameron, samotny rycerz prowadzący krucjatę przeciw koncepcji i pojęciu rewolucji przemysłowej; Paul Bairoch i Angus Maddison, skrzętni zbieracze i rachmistrze liczb dotyczących wzrostu i produktywności.

Podobne spotkanie, poświęcone wyjątkowości cywilizacji europejskiej, odbyło się w czerwcu 1996 roku w Izraelu. Sponsorem była Fundacja Rotszylda – Yad Ha-Nadiv (koordynator – Guy Stroumsa). Oprócz uczestników poprzedniej konferencji przybył nań zespół specjalistów od historii średniowiecznej oraz innych dziedzin: Patricia Crone, Ron Bartlett, Emanuel Sivan, Esther Cohen, Yaacov Metzer, Miriam Eliav-Feldon, Richard Landes, Gadi Algazi i inni.

Miałem także okazję do skonfrontowania części zebranego tutaj materiału na innych forach, takich jak spotkania w Ferrarze i Mediolanie (Bocconi University) w 1991 roku, III Curso de Historia de la Técnica na Uniwersytecie w Salamance w 1992 roku (organizatorzy: Julio Sánchez Gómez i Guillermo Mira), konwencja Włoskiego Stowarzyszenia Historyków Gospodarki w 1993 roku (sekretarz: Vera Zamagni) poświęcona tematowi: „Innovazione e Sviluppo”, kolejne sesje Economic History Workshop (warsztatu nt. historii gospodarczej) na Harvard University, „Jornadas Bancarias” argentyńskiego Asociacion de Bancos de la Republica Argentina w Buenos Aires w 1993 roku (temat: „Las Estrategias del Desarrollo”), kongres w Hull w Anglii w 1993 roku (Economic History Society, Tawney Lecture), konferencja na Cambridge University – „Zmiana technologiczna a rozwój gospodarczy” (organizator: Emma Rothschild) w 1993 roku, kolokwium Jacques’a Marseille’a i Maurice’a Lévy-Leboyera (Institut d’Histoire économique, Paryż 1993) – „Les performances des enterprises françaises au XX siècle”, konferencja „Konwergencja czy upadek historii gospodarczej w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych” na Notre Dame University w 1994 roku (organizatorzy: Edward Lorenz i Philip Mirowski, sponsor: Donald McCloskey), sesja poświęcona rewolucji przemysłowej (organizator: John Komlos) na XI Międzynarodowym Kongresie Historii Gospodarczej w Mediolanie w 1994 roku oraz sesja Social Science History Association w Atlancie w 1994 roku.

Wymienię także wykłady na uniwersytetach w Oslo i Bergen w 1995 roku (organizatorzy: Kristine Bruland i Fritz Hodne), sympozjum w Paryżu w 1995 roku poświęcone dziełu Alaina Peyrefitte’a („Valeurs, Comportements, Développement, Modernité”, organizator: Raymond Boudon), na którym omawiano między innymi regionalne różnice w rozwoju gospodarczym krajów Europy, oraz sympozja na temat „The Wealth and Poverty of Nations” w Reggio Emilia i na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie (organizator: Franco Amatori).

Przypomnę też konferencję na Uniwersytecie w Oslo w 1996 roku poświęconą „Technologicznym rewolucjom w Europie, w latach 1760–1860”, pod przewodnictwem Kristine Bruland i Maxine Berg. W tym samym roku w Fondazione Eni Enrico w Mediolanie odbyła się konferencja na temat „Technologia, środowisko, ekonomia i społeczeństwo” (organizatorzy: Michele Salvati i Domenico Siniscalco). W 1997 roku odbyło się w Madrycie spotkanie przygotowawcze przed przyszłym XII Międzynarodowym Kongresem Historii Gospodarczej na temat: „Gospodarcze konsekwencje imperium w latach 1492–1989” (organizatorzy: Leandro Prados de la Escosura i Patrick K. O’Brien).

Nie trzeba dodawać, że każde z tych spotkań, poświęconych określonej tematyce, pozwoliło mi lepiej zrozumieć zarówno temat w szerokim ujęciu, jak i jego szczególne aspekty.

Spotkań tych, a także rozmów i konsultacji z różnymi osobami było tak wiele, że niełatwo zestawić pełną listę osób, które okazały mi pomoc przy tych i innych okazjach. Wymienię najpierw swoich nauczycieli, których wykłady i przykład pozostały w mojej pamięci. Są to: A.P. Usher, M.M. Postan, Donald C. McKay, Arthur H. Cole. A oto moi koledzy z wydziałów ekonomii i historii na Columbia University: Carter Goodrich, Fritz Stern, Albert Hart, a zwłaszcza George Stigler, na University of California w Berkeley: Kenneth Stampp, Hans Rosenberg, Richard Herr, Carlo Cipolla, Henry Rosovsky, a zwłaszcza Albert Fishlow, i na Harvardzie: Simon Kuznets, C. Crane Brinton, Alexander Gerschenkron, Richard Pipes, David i Aida Donald, Benjamin Schwartz, Harvey Leibenstein, Robert Fogel, Zvi Griliches, Dale Jorgensen, Amartya Sen, Ray Vernon, Robert Barro, Jeff Sachs, Jess Williamson, Claudia Goldin, Daniel Bell, Nathan Glazer, Talcott Parsons, Brad DeLong, Patrice Higonnet, Martin Peretz, Judith Vichniac, Stephen Marglin, Winnie Rothenberg.

Nie wolno mi też zapomnieć o nadzwyczajnych bodźcach, jakich dostarczył mi rok spędzony w Center of Advanced Study in the Behavioral Sciences w Palo Alto. Był to rok akademicki 1957/58, a miałem możliwość kształcenia się u czołowych ekonomistów, jak Kenneth Arrow, Milton Friedman, George Stigler, Robert Solow (wszyscy zostali później laureatami Nagrody Nobla!). Gdy przyjęli człowiekowi pracę zaliczeniową, mógł już stanąć przed każdym audytorium.

Poza wymienionymi już kolegami, wyrazy wdzięczności należą się i wielu innym, w kraju i za granicą. Oto oni. W Stanach Zjednoczonych: William Parker, Roberto Lopez, Charles Kindleberger, Liah Greenfield, Bernard Lewis, Leila Fawaz, Alfred Chandler, Peter Temin, Mancur Olson, William Lazonick, Richard Sylla, Ivan Berend, D.N. McCloskey, Robert Brenner, Patricia Seed, Margaret Jacob, William H. McNeill, Andrew Kamarck, Tibor Scitovsky, Bob Summers, Morton i Phyllis Kellerowie, John Kautsky, Richard Landes, Tosun Aricanh. W Wielkiej Brytanii: M.M. Postan, Lance Beales, Hrothgar John Habakkuk, Peter Mathias, Barry Supple, Berrick Saul, Charles Feinstein, Maxine Berg, Patrick K. O’Brien, P.C. Barker, Partha Dasguppa, Emma Rothschild, Andrew Shonfield. We Francji: François Crouzet, Maurice Lévy-Leboyer, Claude Fohlen, Bertrand Gille, Emmanuel Leroy-Ladurie, François Furet, Jacques LeGoff, Joseph Goy, Rémy Leveau, François Caron, Albert Broder, Pierre Nora, Pierre Chaunu, Rémy Prudhomme, Riva Kastoryano, Jean-Pierre Dormois. W Niemczech: Wolfram Fischer, Hans Ulrich Wehler, Jürgen Kocka, John Komlos. W Szwajcarii: Paul Bairoch, Rudolf Braun, J.F. Bergier, Jean Batou, François Jequier. We Włoszech: Franco Amatori, Aldo de Madalena, Ester Fano, Roby Davico, Vera Zamagni, Stefano Fenoaltea, Carlo Poni, Gianni Toniolo, Peter Hertner. W Japonii: Akira Hayami, Akio Ishizaka, Heita Kawakatsu, Isao Sutō Eisuke Daitō. W Izraelu: Shmuel Eisenstadt, Don Patinkin, Yehoshua Arieli, Eytan Shishinsky, Jacob Metzer, Nahum Gross, Elise Brezis. I jeszcze w innych krajach: Herman van der Wee, Francis Sejersted, Erik Reinert, H. Floris Cohen, Dharma Kumar, Gabriel Tortella, Leandro Prados de la Escosura, Kristof Glamann. Wszystkim tym osobom zawdzięczam sugestie, krytyczne uwagi, dane, wnikliwe spostrzeżenia. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale tym lepiej.

Szczególnie chciałbym podziękować mojemu wspaniałemu redaktorowi Edwinowi Barberowi, który nie tylko kwestionował i poprawiał tekst, ale i nauczył mnie tego i owego o pisaniu. Na naukę nigdy nie jest za późno.

I w końcu pragnę podziękować mojej żonie Soni, która przez całe lata cierpliwie znosiła piętrzące się góry książek, wydruków, papierów, listów i innego śmiecia. Nawet kilka gabinetów nie zdołało tego pomieścić i tylko komputer uratował sytuację. A teraz pora zabrać się do sprzątania.

Przedmowa

Nadal właściwie nie wiadomo, dlaczego ubogie kraje są biedne, a zamożne – bogate.

Paul Samuelson, 1976 rok[1]

W czerwcu 1836 roku Nathan Rothschild udał się z Londynu do Frankfurtu na ślub swego syna Lionela ze swoją siostrzenicą (kuzynką Lionela, Charlotte). Miał też omówić z braćmi sprawę wprowadzenia dzieci Nathana do rodzinnego biznesu. Był wtedy najbogatszym chyba człowiekiem na świecie, przynajmniej jeśli chodzi o posiadane aktywa płynne. Nie musimy dodawać, że mógł sobie pozwolić na wszystko, czego tylko zechciał.

Pięćdziesięciodziewięcioletni Nathan mimo tuszy cieszył się dobrym zdrowiem. Rozsadzała go energia, niezmordowanie pracował, a i temperamentu można mu było pozazdrościć. Kiedy opuszczał Londyn, zrobił mu się wrzód w dolnej części pleców, u podstawy kręgosłupa. (Niemiecki lekarz rozpoznał czyrak, ale mógł to być ropień)[2]. Leczenie nie pomagało, wrzód jątrzył się i sprawiał ból. Nathan wstał jednak z łoża boleści i zjawił się na ślubie. Gdyby pozostał w łóżku, ślub musiałby się odbyć w hotelu. Pomimo nasilających się dolegliwości Rothschild nie zaprzestał prowadzenia interesów, dyktując pisma żonie. Z Londynu wezwano sławnego doktora Traversa. Kiedy nie pomógł, sprowadzono najznakomitszego niemieckiego chirurga, który prawdopodobnie miał przeciąć wrzód i oczyścić ranę. Wszystko na nic. Jad zatruwał ciało i 28 lipca 1836 roku Nathan Rothschild rozstał się z życiem. Podobno należący doń gołąb pocztowy zaniósł do Londynu krótki list: Il est mort.

Przypuszcza się, że przyczyną śmierci Rothschilda była posocznica wywołana przez gronkowce lub paciorkowce, zwana potocznie zatruciem krwi. Ponieważ nie rozporządzamy bardziej szczegółowymi informacjami, trudno stwierdzić, czy zabił go sam czyrak lub ropień, czy też wtórne zakażenie wywołane narzędziami chirurgicznymi. Nikt jeszcze wtedy nie znał teorii o bakteriach, nie przykładano zatem wagi do czystości. Tak więc człowiek, który mógł kupić wszystko, zmarł z powodu pospolitego zakażenia, jakie dzisiaj łatwo się wyleczy u każdego, kto trafi do lekarza, szpitala czy nawet do apteki.

Od czasów Nathana Rothschilda medycyna poczyniła ogromne postępy. Ale lepsza, skuteczniejsza medycyna – leczenie chorób i ran – to tylko część naszej historii. Dzisiejszą długość życia zawdzięczamy w większym stopniu lepszej prewencji i czystszemu środowisku, w jakim żyjemy, niż rozwojowi medycyny. Czysta woda i szybkie usuwanie nieczystości oraz poprawa higieny osobistej – oto co do tego doprowadziło. Bardzo, bardzo długo wielkim zabójcą były zakażenia żołądkowo-jelitowe. Ręce często stykały się z odchodami, a następnie z jedzeniem. Temu niewidzialnemu, lecz morderczemu wrogowi od czasu do czasu przychodziły w sukurs mikroby wywołujące epidemie, jak na przykład przecinkowiec cholery. Głównym źródłem zakażenia był wspólny ustęp, a bezpośredniemu kontaktowi z odchodami sprzyjał brak papieru toaletowego i bielizny nadającej się do wielokrotnego prania. Ludzie odziewający się w prawie nigdy niepraną wełnę – a wełna źle się dopiera – czuli świąd i drapali się. Ręce mieli więc brudne, a przed jedzeniem ich nie myto. Wielki błąd. Odsetek chorób i zgonów był mniejszy wśród wyznawców religii nakazujących ablucje, czyli muzułmanów i żydów, co nie zawsze wychodziło im na korzyść. Pogłoska, iż mniej Żydów umiera dlatego, że zatruli chrześcijanom studnie, łatwo znajdowała posłuch.

Rozwiązanie przyniosła nie zmiana wyznania czy doktryny religijnej, ale przemysłowy wynalazek. Jednym z głównych produktów nowej technologii, którą nazywamy rewolucją przemysłową, była tania, nadająca się do prania bawełna, a także wytwarzane w masowej skali mydło z olejów roślinnych. Po raz pierwszy zwykły człowiek mógł sobie pozwolić na bieliznę, której angielska nazwa – body linen – wywodzi się od lnu, bo to właśnie lniane tkaniny, nadające się do prania, nosili ludzie zamożni pod wierzchnim ubraniem. Mógł myć się mydłem, a nawet kąpać, choć uważano, że często kąpią się tylko brudasy. Dlaczego czysty człowiek miałby się ciągle myć? Ale to nic. Higiena osobista tak bardzo się zmieniła, że pod koniec XIX i na początku XX wieku ludzie prości żyli często w higieniczniejszych warunkach niż królowie i królowe sto lat przedtem.

Lepsze odżywianie to trzeci czynnik, który odegrał rolę w zmniejszeniu się zachorowalności i śmiertelności. Przyczyniła się do tego nie tylko większa podaż żywności, ale i lepszy, szybszy transport. Rzadziej zdarzały się klęski głodu, będące często skutkiem lokalnych braków żywności, dieta stała się bardziej urozmaicona i bogatsza w białko zwierzęce. Wpłynęło to między innymi na budowę fizyczną. Proces ten przebiegał o wiele wolniej niż wprowadzanie zdobyczy medycyny i higieny, które można było zadekretować z góry, zależał bowiem w dużej mierze od zwyczajów i gustów, a także od dochodu. Jeszcze podczas I wojny światowej Turków, walczących z brytyjskim korpusem ekspedycyjnym na półwyspie Gallipoli, zdumiewały różnice w budowie ciała między wykarmionymi baraniną i stekami żołnierzami z Australii i Nowej Zelandii, a cherlawą młodzieżą z brytyjskich miast fabrycznych. Każdy, kto obserwuje społeczność imigrantów przybywających z ubogich krajów, zauważy, że dzieci są wyższe i lepiej zbudowane od rodziców.

Dzięki wszystkim tym udogodnieniom przeciętna długość życia znacznie wzrosła, zmniejszyły się też różnice między biednymi a bogatymi. Główną przyczyną śmierci dorosłych nie są już zakażenia, zwłaszcza żołądkowo-jelitowe, ale wyniszczające schorzenia wieku starczego. Najwięcej osiągnięto w bogatych państwach uprzemysłowionych, zapewniających powszechną opiekę zdrowotną, ale nawet część biedniejszych krajów odnotowała godne podziwu rezultaty.

Postęp medycyny i higieny to przykład o wiele szerszego zjawiska: pożytku, jaki przynosi praktyczne zastosowanie odkryć naukowych. Pozwala to nam zachować optymizm co do rozwiązania problemów rzucających cień na teraźniejszość i przyszłość. Zachęca nawet do snucia fantazji o wiecznym życiu, a raczej wiecznej młodości.

Fantazje te, gdy mają oparcie w nauce, czyli w rzeczywistości, to przywilej bogatych i szczęśliwych. Korzyści płynące z postępu wiedzy nie są równo rozdzielone, nawet w zamożnych państwach. Żyjemy w świecie, w którym panuje nierówność i zróżnicowanie. Można go z grubsza podzielić na trzy kategorie państw: takie, w których wydaje się mnóstwo pieniędzy na odchudzanie; takie, w których ludzie jedzą, żeby żyć, i takie, gdzie ludzie nie wiedzą, skąd zdobyć następny posiłek. Różnicom tym towarzyszą ogromne kontrasty dotyczące wskaźników zachorowań i średniej długości życia. Mieszkańcy państw bogatych martwią się o swoją starość, która coraz bardziej się wydłuża. Gimnastykują się, by zachować sprawność fizyczną, mierzą poziom cholesterolu i walczą z nim, a gdy nie spędzają czasu przy telewizji, telefonie i grach, pocieszają się takimi eufemizmami, jak „złote lata” czy „trzeci wiek”. Młode jest dobre, stare – przysparza problemów i traktowane jest z pogardą. Mieszkańcy krajów ubogich starają się tymczasem przeżyć. Nie muszą się martwić o cholesterol czy obrośnięte tłuszczem arterie – żywią się skromnie, a poza tym wcześnie umierają. Bezpieczną starość, jeśli jej dożyją, zapewniają sobie przez posiadanie wielu dzieci, które wychowuje się we właściwym poczuciu obowiązku wobec rodziców.

Zniknął już dawny podział świata na dwa bloki, Wschód i Zachód. Teraz wielkim wyzwaniem i zagrożeniem jest przepaść dzieląca biednych i bogatych, nierówny dostęp do zasobów i ochrony zdrowia. Często mówi się o podziale na Północ i Południe, granica ma bowiem charakter geograficzny, ale precyzyjniej byłoby to określić jako podział na Zachód i resztę, wynika on bowiem również z przesłanek historycznych. To najpoważniejszy problem i największe niebezpieczeństwo, przed jakim stoi świat wkraczający w trzecie milenium. Jedynym zagrożeniem o podobnej wadze jest pogarszanie się stanu środowiska. Oba problemy mają ze sobą ścisły związek, w gruncie rzeczy stanowią jeden. Jest tak dlatego, że z bogactwem łączy się nie tylko konsumpcja, ale i marnotrawstwo, nie tylko produkcja, lecz także zniszczenie. To właśnie marnotrawstwo i zniszczenie, tak bardzo powiększające się wraz z produkcją i dochodem, zagrażają przestrzeni, w której żyjemy i poruszamy się.

Jak wielka przepaść dzieli biednych i bogatych i co się z nią dzieje? W największym skrócie: różnica w dochodzie na jednego mieszkańca między najbogatszym państwem przemysłowym, powiedzmy Szwajcarią, a najuboższym nieuprzemysłowionym, dajmy na to Mozambikiem, kształtuje się jak 400 do 1. Dwieście pięćdziesiąt lat temu stosunek ten wynosił prawdopodobnie pięć do jednego, różnica zaś między Europą a na przykład Azją Wschodnią czy Południową (Chinami albo Indiami) to było mniej więcej półtora albo dwa do jednego[3].

Czy przepaść ta nadal się powiększa? Z pewnością tak jest w skrajnych przypadkach. Część krajów nie tylko nie poprawia swej sytuacji, ale staje się coraz uboższa, względnie, a niekiedy absolutnie. Inne z największą trudnością zachowują osiągnięty poziom. Jeszcze inne szybko pną się w górę. Nasze (bogatych krajów) zadanie polega na tym, by we własnym i cudzym interesie pomóc biednym stać się bogatszymi i zdrowszymi. Jeśli tego nie zrobimy, będą chcieli sobie wziąć to, czego nie są w stanie wyprodukować. Nie mogąc zarobić na eksporcie towarów, będą eksportować ludzi. Krótko mówiąc, bogactwo działa jak magnes, bieda zatruwa i może wywoływać gniew. Podziału wprowadzić się nie da, nasz pokój i dobrobyt zależą w dłuższej perspektywie od dobrego samopoczucia innych.

Jak ci inni dadzą sobie radę? Jak im pomóc? Spróbuję w tej książce przyczynić się do znalezienia odpowiedzi. Podkreślam zwrot: przyczynić się. Nikt nie zna prostej odpowiedzi, a wszelkie pomysły cudownych rozwiązań można zaliczyć do kategorii marzeń snutych pod koniec wieku.

Przyjmuję w tej książce podejście historyczne, jestem bowiem historykiem z wykształcenia i temperamentu, a gdy człowiek się zabiera do tak trudnych kwestii, najlepiej robić to, na czym się zna. Wychodzę jednak także i z innego założenia – otóż najlepszym sposobem na zrozumienie problemu jest zadanie pytania: jak i dlaczego znaleźliśmy się w takiej, a nie innej sytuacji? W jaki sposób bogate kraje stały się aż tak bogate? Dlaczego biedne są aż tak biedne? Dlaczego Europa (Zachód) stanęła na czele tych, którzy zmieniają świat?

Historyczne podejście nie gwarantuje odpowiedzi. Inni przemyśleli te sprawy i znaleźli różnorodne wyjaśnienia. Większość można zaliczyć do jednej z dwóch szkół. Pierwsza utrzymuje, że bogactwo i dominacja Zachodu oznaczają triumf dobra nad złem. Europejczycy byli, zdaniem przedstawicieli tej szkoły, inteligentniejsi, lepiej zorganizowani, ciężej pracowali, inni byli ciemni, aroganccy, leniwi, zacofani, hołdowali przesądom i zabobonom. Druga szkoła odwraca kategorie: Europejczycy byli agresywni, bezwzględni, chciwi, pozbawieni skrupułów, cechowała ich hipokryzja. Ich ofiary były szczęśliwe, niewinne, słabe – czekały tylko, by zostać ofiarą. Przekonamy się, że każda z tych manichejskich wizji zawiera pewne elementy prawdy, a także ideologicznego fantazjowania. Wszystko jest zawsze bardziej skomplikowane, niżbyśmy chcieli.

Zdaniem trzeciej szkoły, dychotomiczny podział na Zachód i resztę nie odpowiada rzeczywistości. W wielkim potoku historii świata Europa pojawiła się późno i wykorzystała wcześniejsze osiągnięcia innych. Pogląd taki jest ewidentnie nieprawdziwy. Kroniki historyczne wykazują, że przez ostatnie tysiąc lat Europa (Zachód) przodowała w dziedzinie rozwoju i modernizacji.

Nadal pozostaje otwarta kwestia moralna. Niektórzy powiedzą, że eurocentryzm szkodzi nam i światu, trzeba go więc unikać. Niech go sobie unikają. Co do mnie, przedkładam prawdę nad poprawne myślenie. Czuję się pewniej na własnym gruncie.

1 Nierówności, jakie stwarza natura

Dla geografii nadeszły ciężkie czasy. Jeszcze w szkole podstawowej musiałem odczytywać mapy, a nawet rysować je z pamięci. Na długo przed wynalezieniem terminu „wielokulturowość” uczyliśmy się o egzotycznych miejscach, ludach i obyczajach. Na uniwersytetach rozkwitały w owych czasach szkoły geografii ekonomicznej i kulturowej. We Francji było wprost nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek podejmował badania nad historią regionu bez uprzedniego przedstawienia materialnych warunków życia oraz obyczajów ludności[1]. W Stanach Zjednoczonych Ellsworth Huntington wraz ze swymi uczniami badał wpływ czynników geograficznych, zwłaszcza klimatu, na rozwój cywilizacji.

Choć Huntington poczynił wiele pożytecznych spostrzeżeń i dokonał ciekawych odkryć, za jego sprawą geografia zaczęła się źle kojarzyć[2]. Posunął się bowiem za daleko. Był pod takim wrażeniem związków zachodzących między środowiskiem geograficznym a działalnością człowieka, że przypisywał geografii coraz większe znaczenie, od wpływów fizycznych po kulturowe. Pod koniec szeregował już cywilizacje w porządku hierarchicznym i najlepsze ich cechy – te, które sam definiował jako najlepsze – wiązał z oddziaływaniem klimatu. Wykładał na Uniwersytecie Yale i nie jest kwestią przypadku, że uważał, iż New Haven w stanie Connecticut ma najbardziej ożywczy klimat na świecie. Szczęściarz. Reszta świata znajdowała się na niższych szczeblach drabiny kulturowej, a ludy kolorowe na samym jej dole.

Ale głosząc takie poglądy, Huntington nawiązywał tylko do tradycji geografii moralnej. Filozofom łatwo przychodziło kojarzenie środowiska z temperamentem (stąd odwieczne przeciwstawienie zimnego gorącemu, trzeźwej rozwagi namiętnemu poszukiwaniu przyjemności). Dziewiętnastowieczna antropologia, znajdująca się jeszcze w powijakach, wykazywała wpływ czynników geograficznych na rozmieszczenie mądrości i cnót, które nieodmiennie występowały najliczniej w grupie, do której należał autor[3]. Za naszych czasów odpłaca się niekiedy pięknym za nadobne i afroamerykańscy mitotwórcy przeciwstawiają szczęśliwych, twórczych „ludzi słońca” zimnym, odczłowieczonym „ludziom lodu”.

Ten rodzaj analizy mógł jeszcze być przyjęty w świecie mającym skłonność do definiowania osiągnięć i charakteru w kategoriach rasowych, ale utracił wiarygodność i przestał być akceptowany, w miarę jak ludzie wyczulili się na takie ubliżające porównania i zajęli wobec nich wrogą postawę. Geografia na tym straciła. Kiedy po II wojnie światowej na Harwardzie zlikwidowano po prostu wydział geografii, mało kto protestował – z wyjątkiem tych, którzy stracili pracę[4]. W ślady Harwardu poszły kolejne przodujące uczelnie – Michigan, Northwestern, Chicago, Columbia, co również się obyło bez większych sprzeciwów.

Działania te nie mają precedensu w dziejach amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Bez wątpienia odzwierciedlały intelektualną słabość danej dyscypliny: brak zaplecza teoretycznego, wszechobecny oportunizm (mówiąc bardziej eufemistycznie, uniwersalną otwartość), szczególnego rodzaju „łatwiznę”, jaka cechowała geografię człowieka. Krytyka ta miała jednak źródło w rozczarowaniu wynikami. Geografia została skażona rasizmem, a nikt nie chciał się zbrukać.

Jeżeli jednak przez „rasizm” rozumiemy kojarzenie (wszystko jedno, w dobrym czy złym sensie) osiągnięć i zachowania jednostki z jej przynależnością do jakiejś grupy, zwłaszcza określonej w biologicznych kategoriach, żaden przedmiot czy dyscyplina nie okażą się mniej rasistowskie od geografii. Zajmując się wpływami środowiska, geografia nie wypowiada się przecież na temat cech, jakie się wytworzyły w danej grupie. Nikogo nie można pochwalić ani też żywić doń pretensji za temperaturę otoczenia, wielkość i roczny rozkład opadów czy ukształtowanie powierzchni terenu, na którym żyje.

Mimo wszystko geografia roztacza siarczany odór herezji. Dlaczego? Inne dyscypliny naukowe też propagowały różne nonsensy albo były nadużywane, ale żadnej aż tak nie potępiano i nie dyskredytowano, choćby przez zaniechanie. Moim zdaniem, geografię kompromituje sam charakter spraw, jakimi się zajmuje. Dyscyplina ta ujawnia nieprzyjemną prawdę – tę mianowicie, że przyroda, tak jak życie, jest niesprawiedliwa, nierówno obdarza swymi względami. Co więcej, tę niesprawiedliwość nie tak łatwo naprawić. Cywilizacje takie jak nasza, ze swoim dążeniem do perfekcji, nie lubią być zniechęcane. Odtrącają z oburzeniem zniechęcające słowa, w które obfitują geograficzne porównania[5].

Jednym słowem, geografia przynosi złe wiadomości, a wszyscy wiemy, co się robi z tego rodzaju posłańcami. Jeden z adeptów tej dyscypliny stwierdził: „W odróżnieniu od historyka […] geograf może zostać uznany za winnego skutków, tak jak synoptykowi przypisuje się odpowiedzialność za złą pogodę, kiedy mamy ochotę wybrać się na plażę”[6].

Ale zaprzeczanie nic nam nie da. Gdy spojrzymy na mapę świata, gdzie zaznaczono produkcję lub dochód na mieszkańca, okaże się, że bogate kraje leżą w strefach umiarkowanych, zwłaszcza na półkuli północnej, ubogie zaś w tropikach i strefach podzwrotnikowych. John Kenneth Galbraith, kiedy jeszcze zajmował się ekonomiką rolnictwa, napisał: „Gdyby zaznaczyć pas o szerokości kilku tysięcy mil okrążający ziemię wzdłuż równika, okaże się, że nie ma w tej strefie żadnych krajów rozwiniętych. Poziom życia jest wszędzie niski, a długość życia – krótka”[7]. Paul Streeten, zauważając mimochodem instynktowny opór wobec złych wiadomości, stwierdza:

Najbardziej chyba rzuca się w oczy fakt, że większość krajów słabo rozwiniętych leży w strefie zwrotnikowej i podzwrotnikowej, między Zwrotnikiem Raka a Zwrotnikiem Koziorożca. Współcześni autorzy zbyt łatwo przechodzą nad tym do porządku dziennego, uznając to za kwestię przypadku. Tak się przejawia głęboko zakorzeniona tendencja do optymizmu, z jaką traktujemy problemy rozwoju. Niechętnie przyznajemy, że dzisiejsze ubogie kraje żyją w zupełnie innych warunkach naturalnych, niż żyły kraje bardziej rozwinięte w przedindustrialnej fazie rozwoju[8].

Geografia nie jest co prawda jedynym czynnikiem, jaki odgrywa tu rolę. Część naukowców obarcza winą technologię oraz bogate kraje, które ją stworzyły: wynalazły mianowicie metody odpowiednie dla klimatu umiarkowanego, potencjalnie żyzne ziemie w tropikach leżą więc odłogiem. Jeszcze inni oskarżają mocarstwa kolonialne o destrukcyjny wpływ na zamieszkujące okolice równika ludy, które straciły przez to kontrolę nad własnym środowiskiem. Handel niewolnikami, doprowadzając do wyludnienia znacznych obszarów, które z powrotem zamieniły się w busz, miał się przyczynić, ich zdaniem, do rozpowszechnienia się muchy tse-tse i śpiączki afrykańskiej. Większość autorów woli się w ogóle nie wypowiadać.

Nie można jednak iść na taką łatwiznę. Historykowi nie wolno upiększać przeszłości przez wymazywanie faktów czy pisanie jej na nowo. Ekonomista, któremu z łatwością przychodzi założenie, że każdy kraj prędzej czy później się rozwinie, musi być przygotowany na konfrontację z porażką swej teorii[9]. Cokolwiek by się powiedziało o osłabieniu wpływu czynników geograficznych dzisiaj, w epoce medycyny tropikalnej i wysoko rozwiniętej technologii, nie zniknęły one całkowicie, a przedtem o wiele silniej oddziaływały. Świat nigdy nie był równym boiskiem. Wszystko ma swoją cenę.

Omówimy na początku proste, bezpośrednie oddziaływania środowiska, potem przejdziemy do bardziej złożonych, pośrednich zależności.

Zacznijmy od klimatu. W różnych częściach świata występują bardzo zróżnicowane temperatury i rozmaity ich rozkład. Zależy to od miejsca, wysokości nad poziomem morza, kąta padania promieni słonecznych. Różnice, o których mowa, mają bezpośredni wpływ na rytm aktywności wszystkich gatunków: w czasie mroźnej, północnej zimy niektóre zwierzęta zwijają się w kłębek i zapadają w sen. Na pustyni pozbawionej skrawka cienia jaszczurki i węże szukają ochłody pod skałami albo wręcz pod ziemią (to dlatego tak wiele przedstawicieli pustynnej fauny stanowią gady, które pełzają). Ludzie unikają na ogół warunków ekstremalnych. Przechodzą, lecz nie zostają na stałe, stąd takie nazwy jak „Pusty czworobok” na pustynnym Półwyspie Arabskim. Tylko chciwość – pogoń za złotem lub ropą naftową – albo obowiązkowość naukowca potrafią przemóc racjonalną niechęć do ponoszenia takich trudów i usprawiedliwić koszty. Na ogół trudniej się znosi gorąco niż zimno[2]. Wszyscy znamy bajkę o słońcu i wietrze. Z zimnem można sobie poradzić, ubierając się ciepło, budując albo znajdując sobie schronienie, rozpalając ogień. Techniki te wynaleziono wiele dziesiątków lat temu i dzięki nim ludzie dość wcześnie wyemigrowali ze swej afrykańskiej kolebki, by zamieszkać w zimniejszych strefach geograficznych. Gorąco to jeszcze inna historia. Trzy czwarte energii wydzielanej przez pracujące mięśnie przybiera formę ciepła, które organizm (jak każda maszyna albo silnik) musi uwolnić lub wyeliminować, by utrzymać odpowiednią temperaturę. Niestety, biologia wyposażyła zwierzę ludzkie w niewiele urządzeń służących temu celowi. Do najważniejszych należy pocenie się, zwłaszcza gdy towarzyszy mu szybkie parowanie. Wilgotny, parny klimat ogranicza chłodzące działanie pocenia – chyba że się ma służącego albo niewolnika, który człowieka wachluje. Samodzielne wachlowanie się może mieć efekt psychologiczny, ale tak naprawdę nie chłodzi, bo przy ruchu wytwarza się ciepło. Takie jest prawo natury: coś za coś. Albo, używając terminologii technicznej, prawo zachowania energii i masy.

Najprostszym sposobem na rozwiązanie tego dylematu jest niewytwarzanie ciepła, innymi słowy: nie ruszaj się i nie pracuj. Stąd wywodzą się takie rodzaje społecznych przystosowań jak sjesta – podczas największego upału w środku dnia ludzie powstrzymują się od wszelkiej aktywności. W Indiach Brytyjskich powiadało się, że tylko wściekłe psy i Anglików można spotkać na dworze w południowym słońcu. Tubylcy wiedzieli lepiej.

Niewolnictwo polega na tym, że to inni wykonują ciężką pracę. Nie jest kwestią przypadku, że system ten kojarzono historycznie z klimatem zwrotnikowym i podzwrotnikowym[3]. To samo dotyczy podziału pracy według płci: w ciepłych krajach głównie kobiety tyrają w polu i wykonują prace domowe, mężczyźni zaś zajmują się wojną i polowaniem, albo, we współczesnych społeczeństwach, przesiadują w kawiarniach, grają w karty i rozmawiają o samochodach. Chodzi o to, by pracę i niewygody przerzucić na tych, którzy nie mogą się sprzeciwić.

Klimatyzacja przyniosła ostatecznie rozwiązanie problemu upału. Ale stało się to bardzo późno, właściwie dopiero po II wojnie światowej, choć w Stanach Zjednoczonych była w użyciu już przedtem – w kinach, gabinetach lekarskich i dentystycznych oraz tam, gdzie pracowali ważni ludzie, na przykład w Pentagonie. To dzięki klimatyzacji nastąpił gospodarczy rozwój amerykańskiego Południa. Takie metropolie jak Atlanta, Houston i Nowy Orlean byłyby bez niej sennymi, zapyziałymi mieścinami.

Chłodzenie powietrza jednak drogo kosztuje. Większość biedoty na świecie nie może sobie na to pozwolić. Ponadto klimatyzacja sprowadza się do redystrybucji ciepła, przekazując je od szczęśliwców do pechowców. Potrzebuje energii i zużywa ją, a w tym procesie wytwarza się ciepło (coś za coś), w związku z czym temperatura i wilgotność nieklimatyzowanego otoczenia jeszcze wzrastają – przekonał się o tym każdy, komu zdarzyło się przejść koło wylotu klimatyzatora. No i oczywiście przez większą część dziejów ludzkości klimatyzacji nie znano. Odpowiednio niższa była więc wydajność pracy w krajach tropikalnych[4].

Tyle o skutkach bezpośrednich. Gorąco, zwłaszcza gdy utrzymuje się przez okrągły rok, ma jeszcze bardziej zgubne konsekwencje: sprzyja mnożeniu się form życia wrogich człowiekowi. W wysokiej temperaturze roją się owady, a żyjące w nich pasożyty szybciej dojrzewają i rozmnażają się. W rezultacie choroby łatwiej się przenoszą, a chorobotwórcze drobnoustroje szybciej uodparniają się na lek. Ten wskaźnik reprodukcji stanowi podstawowe kryterium zagrożenia epidemią. Gdy wynosi jeden, oznacza to, że choroba wykazuje stabilizację: mamy jedno nowe zachorowanie na jedno już zaistniałe. Przy chorobach zakaźnych, jak świnka czy dyfteryt, wskaźnik ten wynosi najwyżej 8. W wypadku malarii osiąga 90. Choroby przenoszone przez owady w gorącym klimacie potrafią się szerzyć w sposób niezwykle gwałtowny[10]. Bez względu na to, co o zimie mówią poeci, jest ona wielkim przyjacielem człowieka: to biały, cichy zabójca, który unicestwia owady i pasożyty, eliminując zarazy.

W krajach tropikalnych nie ma mrozów, jeśli nie liczyć obszarów położonych na dużych wysokościach. Przeciętna temperatura najzimniejszego miesiąca przekracza 18°C. Wszelkie żywe organizmy roją się tam jak w ulu, większość z nich działa niszczycielsko na organizm człowieka. Afryka na południe od Sahary zagraża wszystkim, którzy tam mieszkają lub podróżują. Zaczynamy sobie dopiero zdawać sprawę z rozmiarów tego problemu, niedawno bowiem powstały nowe państwa, które mają swoje armie, przeprowadzają więc badania poborowych. Wiemy na przykład, że wielu ludzi zarażonych jest kilkoma pasożytami, są więc zbyt słabi, by pracować, a ich stan nieuchronnie się pogarsza.

Jeden czy dwa przykłady ukażą ten ponury obraz w całej okazałości.

W ciepłych wodach Afryki i Azji, czy będą to kanały i stawy, czy strumienie, żyje ślimak, który jest żywicielem przywry z rodzaju Schistosoma. Rozmnaża się ona, wydalając do wody tysiące ogoniastych larw (cerkarii), które szukają żywiciela-ssaka i wnikają do jego ciała przez zadrapania czy inne uszkodzenia skóry. Ulokowawszy się wygodnie w naczyniach żylnych, cerkarie przechodzą dalszy rozwój. Samice składają tysiące jajeczek zakończonych kolcami – kolce te mają uniemożliwić żywicielowi pozbycie się pasożyta. Larwy przedostają się do wątroby lub jelit, rozrywając po drodze tkanki. Nietrudno sobie wyobrazić, co się dzieje z organami wewnętrznymi: pasożyty uszkadzają wątrobę, powodują krwotoki wewnętrzne i zmiany, które mogą ulec zrakowaceniu, zakłócają proces trawienia i wydalania. Człowiek zaatakowany przez pasożyta gorączkuje, wstrząsają nim dreszcze, cierpi, nie jest w stanie pracować i tak łatwo ulega innym chorobom i pasożytom, że trudno stwierdzić, co go w końcu zabija.

Plaga ta zwana jest gorączką ślimaczą lub, w naukowym żargonie, schistosomatozą albo bilharcjozą, od nazwiska lekarza, który w 1852 roku pierwszy odkrył związek pasożyta z chorobą. Rozpowszechniona jest zwłaszcza w tropikalnej Afryce, ale nie są od niej wolne i inne kraje tego kontynentu, a także podzwrotnikowe rejony Azji i część Ameryki Południowej. Stanowi zwłaszcza problem wszędzie tam, gdzie ludzie pracują w wodzie – na przykład na polach ryżowych[11].

Medycyna opracowała niedawno szereg częściowych rozwiązań, choć niszczycielskie działanie środków zabijających pasożyty jest tak silne, że terapia bywa prawie równie groźna jak choroba. To samo dotyczy zwalczania ślimaków za pomocą środków chemicznych, od których giną również ryby. Zyski jednego roku zostają przekreślone przez straty poniesione w roku następnym, a choroba nie znika. W przeszłości zbierała nawet większe śmiertelne żniwo.

Lepiej znana jest trypanosomatoza – rodzina chorób, do których zaliczają się nagana (choroba zwierzęca), śpiączka oraz występująca w Ameryce Południowej choroba Chagasa. Choroby te wywoływane są przez pierwotniaki zwane od kształtu ciała świdrowcami. Trypanosoma brucei to „przebiegła bestia, obdarzona jedyną w swoim rodzaju zdolnością zmieniania swych antygenów”[12]. Dziś znamy ich mniej więcej setkę, niewykluczone, że są ich tysiące. Raz je widać, raz nie. System odpornościowy organizmu jest bezsilny, bo nie może ich zlokalizować. Jedyną nadzieją pozostają lekarstwa – wciąż w stadium eksperymentów – oraz eliminowanie nosiciela.

Nosicielem śpiączki afrykańskiej jest mucha tse-tse, wstrętny mały owad, który umarłby z głodu, gdyby nie opijał się nieustannie krwią ssaków. Nawet w dzisiejszych czasach, kiedy dysponujemy potężnymi środkami chemicznymi, owady te występują tak licznie na całych wielkich obszarach tropikalnej Afryki, że nie można tam hodować bydła, a i dla ludzi okolice te są bardzo nieprzyjazne. Dawniej, zanim rozwinęła się medycyna tropikalna i farmakologia, plaga muchy tse-tse przesądzała o całej gospodarce: uniemożliwiała hodowlę bydła i transport przez zwierzęta. Tylko bardzo wartościowe towary o niewielkich wymiarach przenoszono na grzbietach tragarzy. Rzecz jasna, nie było nadmiaru ochotników do tej pracy. Rozwiązaniem okazało się niewolnictwo, które też stało się plagą, bo z jego powodu znaczna część kontynentu została narażona na niekończące się napaści łowców niewolników. Wszystkie te czynniki utrudniały handel i komunikację między plemionami. Miasta, zależne przecież od dostaw żywności z zewnątrz, prawie nie miały szans na przeżycie. Wymiana, będąca motorem rozwoju kulturalnego i technologicznego, została znacznie spowolniona[5].

Tabela 1.1. przedstawia dane o chorobach tropikalnych.

Medycyna poczyniła, co prawda, ogromne postępy w zwalczaniu tych chorób. Wkroczyła właściwie wraz z przybyciem Europejczyków: nieodporni na szczególne warunki i niebezpieczeństwa klimatu tropikalnego, przywieźli ze sobą lekarzy. W pierwszym okresie lekarze niewiele znający się na rzeczy, choć powodowani dobrymi intencjami, wyrządzili, rzecz jasna, więcej szkody niż pożytku, ale pomagali nieszczęśliwym. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku teoria bakteryjnego pochodzenia chorób stworzyła podstawy ukierunkowanych badań naukowych oraz skutecznej prewencji i leczenia. Przedtem polegano na przypuszczeniach potwierdzanych doświadczeniem oraz na wyobraźni. Na szczęście nie było to działanie na chybił trafił. Dokładna obserwacja i przestrzeganie zasady rzeczywistości – możesz uwierzyć w to, co widzisz, dopóki widzisz to, co ja – niezmiernie się opłaciły.

Weźmy największego na świecie zabójcę – malarię. Przed odkryciem zarazków chorobotwórczych lekarze przypuszczali, że „febrę” powodują miazmaty wydobywające się z bagien – przyczyna była inna, ale wniosek zawierał w sobie ziarno prawdy. Francuzi w Algierii, przerażeni liczbą ofiar tej choroby, przystąpili do osuszania bagien, by pozbyć się złego powietrza (z łac. malaria). Nie wiadomo, czy dzięki temu oczyszczono powietrze, czy też nie, ale na pewno zlikwidowano komary. W okresie od 1846–1848 do 1862–1866 roku śmiertelność w wojsku z powodu malarii spadła o 61 procent, zachorowalność zaś zmniejszyła się jeszcze radykalniej od lat trzydziestych do sześćdziesiątych ubiegłego wieku[13]. Przedsięwzięcia te miały ponadto dobroczynne skutki uboczne. Nie dysponujemy statystykami dotyczącymi ludności cywilnej, ale stan jej zdrowia także musiał się poprawić, i to zarówno tubylców, jak i francuskich kolonistów. Można wiele złego powiedzieć o polityce i poczynaniach Francji w Algierii, ale dzięki Francuzom miliony Algierczyków zaczęły żyć dłużej i cieszyć się lepszym zdrowiem (muzułmanin z Algierii odpowie zapewne, że osuszanie bagien powiększyło też areał ziemi dostępnej dla europejskich kolonistów).

Doświadczenie algierskie ukazuje, jak korzystna bywa poprawa stanu środowiska: lepiej chronić ludzi przed zachorowaniem, niż leczyć ich, gdy już zachorują. W ciągu minionych stu lat dzięki medycynie, która połączyła wysiłki z higieną publiczną, niezmiernie wzrosła przeciętna długość życia – w krajach tropikalnych i w ubogich społeczeństwach zbliżyła się do osiąganej w krajach bogatych, o bardziej sprzyjającym człowiekowi klimacie. W 1992 roku dziecko urodzone w kraju o niskim dochodzie (liczba mieszkańców takich krajów przekracza miliard, nie licząc Chin i Indii) mogło się spodziewać, że przeżyje 56 lat. Urodzone w kraju bogatym (łączna liczba ich ludności wynosi 828 milionów) osiągnie prawdopodobnie 77. rok życia. Różnica ta (37,5 procent) nie jest mała, ale mniejsza niż kiedyś, i będzie nadal malała, w miarę jak kraje ubogie będą się bogacić, a przyrost długości życia w krajach bogatych osiągnie granicę biologiczną i zostanie przyhamowany przez choroby wynikające ze skażenia środowiska, jakie nieuchronnie towarzyszy wzrostowi dobrobytu[14]. Najbardziej poprawiła się sytuacja w dziedzinie opieki nad niemowlętami (do roku życia): ich śmiertelność spadła w krajach najbiedniejszych ze 146 na tysiąc żywych urodzeń w 1965 roku do 91 w 1991 roku (w Chinach i Indiach ze 114 do 79 w Indiach i 31 w Chinach). Kontrast w porównaniu z krajami najbogatszymi nadal się utrzymuje: tam bowiem w tym samym okresie wskaźnik ten spadł z 25 do 7[15]. O wiele już się zmniejszyć nie może.

Nie jest to jednak powód do popadania w samozadowolenie. Współczesna medycyna może ratować dzieci i przedłużać życie, ale to niekoniecznie oznacza, że ludzie żyjący dłużej będą zdrowsi. Śmiertelność i zachorowalność są ze sobą sprzeczne ze statystycznego punktu widzenia. Umarli nie liczą się jako chorzy, co zasugerował naukowiec prowadzący badania dla amerykańskich firm tytoniowych, dowodząc z całą powagą, że wysokie koszty opieki zdrowotnej wynikające z palenia powinny się pomniejszyć, jako że palacze żyją krócej. Odwrotnie wygląda sprawa w tropikach: antybiotyki i szczepionki ratują ludzi, ale często chorują oni przez całe życie. Samo wyodrębnienie medycyny tropikalnej jako odrębnej dyscypliny wiele mówi o charakterze tego problemu. Niemało w tej dziedzinie dokonano, ale zarówno naukowcy, jak i tubylcy oraz wszelkiej maści imperialiści zapłacili wysoką cenę[16].

Prewencja drogo kosztuje, a terapia bywa często długa i skomplikowana. Lokalne ośrodki nie mogą sobie na nią pozwolić, a i pacjentom niełatwo ją stosować. W roku 1990 większość ludzi cierpiących na choroby tropikalne żyła w krajach o przeciętnym rocznym dochodzie na jednego mieszkańca nieprzewyższającym 400 dolarów. Ich rządy wydawały na opiekę zdrowotną niespełna cztery dolary na osobę. Nic więc dziwnego, że firmy farmaceutyczne, według których opracowanie i wprowadzenie na rynek lekarstwa lub szczepionki kosztuje około 100 milionów dolarów, niezbyt entuzjastycznie odnoszą się do tej kategorii klientów[17]. Nawet w bogatych krajach koszty leczenia mogą się okazać o wiele wyższe od dochodów pacjenta i tolerancji ubezpieczenia zdrowotnego. Na przykład najnowsze terapie AIDS kosztują 10 do 15 tysięcy dolarów rocznie przez całe życie chorego – dla ofiar tej choroby w Trzecim Świecie jest to suma wprost niewyobrażalna[18].

Obyczaje i instytucje społeczne mogą sprzyjać szerzeniu się chorób i przeszkadzać w leczeniu. Wzorce ludzkiego zachowania prawie zawsze mają wpływ na przebieg chorób, a na skuteczną terapię składają się nie tylko leki, ale i zmiana postępowania. W tym właśnie sęk: łatwiej wziąć zastrzyk, niż zmienić sposób życia. Weźmy AIDS w Afryce. Inaczej niż na innych kontynentach, choroba dotyka tam po równo kobiety i mężczyzn, szerząc się głównie drogą kontaktów heteroseksualnych. Epidemiolodzy wciąż szukają odpowiedzi, ale wśród sprzyjających jej czynników wymienia się: rozpowszechniony wśród mężczyzn promiskuityzm, stosowanie seksu analnego jako metody kontroli urodzeń oraz niegojące się rany po zabiegach obrzezania kobiet (klitoridektomii), mających na celu pozbawienie ich przyjemności seksualnej i pohamowanie seksualnych apetytów. Żaden z tych czynników nie ma ściśle medycznego charakteru, lekarze mogą więc tylko łagodzić cierpienia ofiar i opóźniać wystąpienie pełnoobjawowego AIDS. Gdy weźmiemy pod uwagę ubóstwo tych społeczeństw, nie jest to zbyt wiele.

Poza ograniczeniami materialnymi współczesna medycyna musi się również liczyć z przeszkodami natury ideologicznej i religijnej. Istnieją one wszędzie, ale w biedniejszych, zacofanych pod względem technicznym społeczeństwach występują w większym nasileniu. Często przedkłada się tradycyjne mikstury i magiczne zaklęcia nad zagraniczne, bezbożne lekarstwa. Człowiek Zachodu wierzący w potęgę nauki uzna takie praktyki za przesąd i wyraz ignorancji, mogą one jednak przynosić ulgę dzięki psychosomatycznemu działaniu, a i lokalne mikstury, choć nie są czyste chemicznie ani skoncentrowane, czasami skutkują. Dlatego współcześni naukowcy i firmy farmaceutyczne wydają pieniądze na badania egzotycznej medycyny.

Przypadkowe sukcesy empiryków, w połączeniu z antykolonialnym resentymentem oraz sentymentalnym przywiązaniem do kultury tubylczej (nie mówiąc już o interesach przedstawicieli medycyny tradycyjnej), zrodziły polityczną i antropologiczną krytykę nowoczesnej medycyny tropikalnej oraz obronę, choć z zastrzeżeniami, praktyk „alternatywnych”[19]. Literatura wychodząca z tych założeń utrzymuje, że w odniesieniu do Afryki medycyna tropikalna, tak arogancka i gardząca tubylczymi metodami leczenia, zrobiła mniej, niż mogłaby zrobić. Ponadto granice sztucznie wytyczone przez Europejczyków oraz rolnictwo na modłę europejską zniosły tradycyjne bariery, które niegdyś przeszkadzały nosicielom chorób (owadom, pasożytom itp.). Nawet „całkiem sensowne” przedsięwzięcia podejmowane przez publiczną służbę zdrowia mogą urażać uczucia tubylców, a badania i środki zapobiegawcze bywają uznawane za przejaw paternalizmu i wyzysku[20].

Inny problem stanowi woda. Obszary tropikalne otrzymują na ogół wystarczającą ilość opadów, ale często nieregularnie i w porach niedających się przewidzieć. I nie ma tam bynajmniej łagodnych deszczy. Krople są ogromne, ulewa spada z potężną siłą. Wartości średnie nic nie znaczą, gdy mamy do czynienia z ekstremami, kiedy jeden dzień skrajnie się różni od drugiego, a rok lub pora od następnej[21]. W północnej Nigerii 90 procent deszczu przynoszą gwałtowne burze, podczas których z nieba leje się ponad 25 mm wody na godzinę, co się równa połowie miesięcznych opadów w Kew Gardens pod Londynem. Na Jawie ulewy są jeszcze gwałtowniejsze: jedna czwarta rocznych opadów osiąga 60 mm na godzinę.

W takim klimacie uprawie roli trudno konkurować z dżunglą: ten biologiczny skarbiec sprzyja wszystkim gatunkom z wyjątkiem człowieka i uprawianych przezeń roślin, których liczba jest przecież ograniczona. Wywiązuje się wojna, w której przegrywa zarówno przyroda, jak i człowiek. Wycinanie cennych roślin i gatunków drzew przybiera formę bezwzględnych łowów, w których wiele się marnuje. Bujna roślinność dżungli wcale nie świadczy o warunkach sprzyjających uprawie roli. Gdy oczyści się i zasieje kawałek gruntu, słońce bezlitośnie wypala uprawy, a gwałtowne ulewy, nieosłabiane przez liście i gałęzie, wypłukują z gleby składniki odżywcze. Jeśli gleba jest gliniasta i zawiera dużo żelaza i tlenków glinu, pod wpływem słońca i deszczu zmienia się w twardy pancerz. Po dwóch, trzech latach zbiorów ziemia zamienia się w ugór. Nowo oczyszczone tereny zostają szybko opuszczone, liany i pnącza błyskawicznie obejmują w posiadanie zbyt śmiałe ludzkie siedziby i świątynie. Miasta nie mogą się rozwijać, bo potrzebują nadwyżek żywności z najbliższych terenów. Urbanizacja dzisiejszej Afryki, odbywająca się często w sposób chaotyczny, opiera się w znacznej mierze na dostawach żywności z zagranicy.

Gdzie indziej obszary suche zamieniają się w pustynie, a piaski nieubłaganie zasypują żyzne niegdyś ziemie na ich skraju. Około 1970 roku Sahara posuwała się w głąb Sahelu z prędkością ponad 5 metrów na godzinę, co w kategoriach geologii oznacza galopujące tempo[22]. To poszerzanie się obszarów jałowej ziemi stanowi problem wszędzie w klimacie stepowym: na wielkich równinach Stanów Zjednoczonych (przypomnijcie sobie Oklaków z Gron gniewu Steinbecka), w izraelskim Negewie i na terenach na wschód od Jordanu, na zachodniej Syberii. Gdy opadów jest mniej, uprawy giną z braku wody, a wierzchnia warstwa gleby zostaje porwana przez wiatr. W umiarkowanych szerokościach geograficznych można jednak znów uprawiać rolę, gdy deszcz na powrót spadnie; pustynie obszarów tropikalnych i podzwrotnikowych są bardziej bezwzględne.

Rozwiązaniem bywa gromadzenie wody i irygacja, ale na obszarach, o których mowa, przeciwdziała temu bardzo silne parowanie. Na przykład w Indiach, w rejonie Agry, opady deszczu pokrywają z nadwyżką potrzeby rolnictwa tylko przez dwa miesiące w roku, a niewykorzystana woda zgromadzona w ziemi podczas tej wilgotnej pory wysycha już po trzech tygodniach.

Nie jest więc rzeczą przypadku, że osiedla ludzkie i cywilizacje rozwinęły się nad rzekami niosącymi wodę ze zlewni, a wraz z nią żyzne osady – tak jest w wypadku Nilu, Indusu, Tygrysu i Eufratu. Te ośrodki starożytnej cywilizacji przede wszystkim zapewniały wyżywienie, choć Biblia przypomina nam, że nawet Egipcjanom widmo głodu spędzało sen z powiek. Nie wszystkie rzeki są takie szczodre. Dorzecze Wolty stanowi obszar ponad 100 tysięcy km2 – połowa powierzchni Wielkiej Brytanii – ale przy niskim poziomie wody rzeka niesie u ujścia zaledwie średnio 28 m3 na sekundę, w porównaniu z 3500–9800 m3 przy poziomie najwyższym. Susza w basenie Wolty przypada na najgorętszą i najbardziej wietrzną porę roku, wyparowuje wtedy niesamowicie dużo wody[23].

Są jeszcze klęski żywiołowe – te wszystkie powodzie, huragany i susze stulecia, które w rzeczywistości zdarzają się raz lub dwa w ciągu dekady. W latach 1961–1970 dwadzieścia dwa kraje położone w „klimatycznie nieprzyjaznych obszarach” (gdzie często występują powodzie, susze, gdzie znajdują się pustynie) poniosły w wyniku cyklonów, tajfunów, klęsk suszy i innych tego typu nieszczęść straty w wysokości prawie 10 miliardów dolarów – prawie tyle, ile dostały w formie pożyczek od Banku Światowego. Na rozwój nic właściwie nie zostało. Cyklon, który w 1970 roku spustoszył Bangladesz, kraj położony na poziomie morza i łatwy do zalania, zabił prawie pół miliona ludzi, a dwa razy tyle pozbawił dachu nad głową. W Indiach, które starają się osiągnąć roczny przyrost produkcji roślin spożywczych rzędu 2–3 procent, jeden niepomyślny sezon potrafi obniżyć produkcję o ponad 15 procent[24]. Bogatym społeczeństwom też zdarza się bardzo ucierpieć od takich niestanowiących wcale wyjątku „wyjątkowych” wydarzeń, o czym świadczą straty, jakie przyniósł huragan Andrew w 1992 roku oraz wielkie powodzie 1993 i 1997 roku w rejonach środkowego zachodu w Stanach Zjednoczonych. Dla ludzi ubogich, ledwo wegetujących, skutki klęsk żywiołowych bywają mordercze. Dowiadujemy się o tym, jeśli są na miejscu kamery telewizyjne; jeśli ich nie ma, nikt nie zobaczy ani nie usłyszy milionów tonących i konających z głodu. A gdy ich nie widać i nie słychać, kogo to obchodzi?

Życie w ubogich strefach świata jest więc niepewne, ponure, brutalne. Błędy człowieka, choć zrodzone z dobrych intencji, dokładają się jeszcze do okrucieństw natury. Nawet dobre pomysły bywają ukarane. Nic dziwnego, że obszary te pozostają ubogie, a wiele z nich jeszcze zubożało. Liczne projekty rozwoju, o których tak głośno trąbiono, poniosły sromotną klęskę (więcej się o nich słyszy przedtem niż potem). Osiągnięcia opieki zdrowotnej są przekreślane przez pojawianie się nowych chorób i kontrataki starych.

Szczególnie ciężką walkę z tymi przeciwnościami losu toczy Afryka. Choć poczyniono spore postępy, o czym świadczą wskaźniki umieralności oraz średnia długość życia, zachorowalność nadal jest wysoka, jedna klęska głodu goni drugą, a produktywność utrzymuje się na niskim poziomie. Kontynent, który był kiedyś w stanie wyżywić swą ludność, teraz już tego nie potrafi. Zagraniczna pomoc sprowadza się głównie do dostaw żywności. Ludzie wykorzystują zaledwie ułamek swego potencjału. Rządy sobie nie radzą. Aż dziw bierze, że przy takich obciążeniach Afrykanie całkiem nieźle funkcjonują.

Błędem byłoby jednak zakładać, że czynniki geograficzne nieuchronnie przesądzają o ludzkim losie. Ich wpływ można ograniczyć, można je obejść, choć zawsze płaci się za to jakąś cenę. Kluczem jest nauka i technika: im więcej wiemy, tym więcej można zrobić, by zapobiec chorobom i stworzyć lepsze warunki do życia i pracy. Z pewnością możemy dziś zrobić więcej niż wczoraj, a prognozy dla obszarów tropikalnych są lepsze niż kiedyś. Na razie polepszenie sytuacji w tych rejonach świata wymaga czujności i uwagi. Musimy zdjąć różowe okulary. Uznanie problemu za nieistniejący lub ignorowanie go nie sprawi, że on zniknie, ani nie pomoże nam w jego rozwiązaniu.

„W klimacie umiarkowanym zawsze miałem więcej sił i wigoru”

Osobiste doświadczenia mogą wprowadzać w błąd, choćby dlatego, że ludzie tak się od siebie różnią. To, co jeden uważa za niewygodę, może drugiemu sprawiać przyjemność. Znużenie cieplne dotyczy jednak wszystkich. Mało kto potrafi pracować pełną parą w upale i wilgoci. Oto co powiedział pewien dyplomata z Bangladeszu na temat doświadczeń swoich i jego rodaków w klimacie umiarkowanym:

„W takich krajach jak Indie, Pakistan, Indonezja, Nigeria i Ghana osłabiał mnie najmniejszy wysiłek fizyczny czy psychiczny, podczas gdy w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych klimat umiarkowany dodawał mi zawsze sił i wigoru, i to nie tylko podczas dłuższych pobytów, ale i krótkich podróży. Wiem, że podobne doznania mają wszyscy ludzie z tropików przyjeżdżający do krajów o umiarkowanym klimacie. Widziałem też setki mieszkańców stref umiarkowanych, którzy w tropikach opadali z sił i czuli znużenie, jeśli nie znajdowali się w klimatyzowanym pomieszczeniu.

W Indiach i innych krajach tropikalnych rolnicy, robotnicy przemysłowi i w ogóle wszyscy pracownicy fizyczni i umysłowi pracują w wolnym tempie, robiąc częste i długie przerwy na odpoczynek. W strefach umiarkowanych obserwowałem, że te same grupy ludzi pracują żwawo, z wigorem i energią, rzadko odpoczywając. Wiem z własnego doświadczenia oraz z doświadczeń innych mieszkańców tropików przybywających do umiarkowanego klimatu, że te tak widoczne różnice w energii do pracy oraz w wydajności nie mogą wynikać wyłącznie albo przynajmniej w znacznym stopniu z odmiennego sposobu odżywiania”[25].

2 Jak sobie radzono z uwarunkowaniami geograficznymi: Europa i Chiny

Nierówności, jakie stwarza natura, widać najlepiej, gdy porównamy godny pożałowania obraz przedstawiony w poprzednim rozdziale z o wiele bardziej sprzyjającymi warunkami panującymi w strefach klimatu umiarkowanego, a zwłaszcza w Europie, na obszarze zaś Europy – przede wszystkim w Europie Zachodniej.

Weźmy na przykład klimat. Europejskie zimy są na tyle mroźne, by trzymać w szachu czynniki chorobotwórcze i zarazy. Im dalej na wschód, w strefę klimatu kontynentalnego, tym surowsze zimy, ale nawet te łagodne stanowią zaporę ograniczającą szerzenie się chorób. Choroby endemiczne istnieją, daleko im jednak do morderczych i okaleczających schorzeń typowych dla stref gorących. Choroby pasożytnicze zdarzają się rzadko. Można się spotkać z poglądem, że z tych właśnie powodów Europejczycy są tak wrażliwi na zarazy: za mało mają styczności z czynnikami chorobotwórczymi, by ich organizmy mogły się uodpornić.

Nawet zimą temperatury w Europie Zachodniej są łagodne. Gdy spojrzeć na linie łączące punkty o jednakowej temperaturze (izotermy) otaczające ziemski glob, okaże się, że nigdzie nie odchylają się tak daleko na północ jak wzdłuż europejskiego wybrzeża Atlantyku. Średnia temperatura zimy na wybrzeżu Norwegii, między 58 a 71 stopniem szerokości geograficznej północnej, jest wyższa niż w Vermoncie czy Ohio położonych o 20 stopni bliżej równika. Dzięki temu Europejczycy mogli siać zboże przez okrągły rok.

Na ich korzyść działało też stosunkowo równomierne rozmieszczenie opadów, występujących przez cały rok i rzadko przybierających postać gwałtownej ulewy: „ kropla niebieskiego deszczu spływa na ziemię” [Szekspir, Kupiec wenecki, akt IV, scena 1, przekład Leona Ulricha]. W niewielu miejscach kuli ziemskiej spotyka się taki model opadów. Letni deszcz spada obficie na kontynent euroazjatycki, zimą sytuacja jest inna. Deszczowe chmury sunące zimą znad Atlantyku nie docierają nad równiny Europy Środkowej i Wschodniej. Położone w głębi lądu stepy Azji cierpią na niedostatek wody; stąd takie miejsca jak pustynia Gobi. Południowe i wschodnie rejony Chin ratuje deszcz nadchodzący znad mórz oblewających Indochiny; południowo-wschodnie obszary Stanów Zjednoczonych zawdzięczają wilgoć Zatoce Meksykańskiej.

Ta stała podaż wody, na którą zawsze można było liczyć, stworzyła odmienny model organizacji społecznej i politycznej niż w cywilizacjach nadrzecznych. Nad rzekami ci, którzy panowali nad głównym nurtem i zasilanymi przezeń kanałami, mieli pod kontrolą zasoby żywności. Wcześnie pojawiły się tam scentralizowane formy rządu, ten, kto władał żywnością, władał bowiem ludźmi. Ujmuje to w formie alegorycznej biblijna opowieść o Józefie i faraonie. Głodni Egipcjanie w zamian za żywność ofiarowali faraonowi najpierw pieniądze, następnie bydło, potem ziemię, a w końcu samych siebie [Księga Rodzaju, 47,13–22]. W Europie było to nie do pomyślenia.

Europa zawdzięcza te sprzyjające warunki klimatyczne wielkiemu ciepłemu prądowi znanemu pod nazwą Prądu Zatokowego (Golfsztrom), który bierze początek w wodach tropikalnych u wybrzeży Afryki, kieruje się na zachód przez Atlantyk i Morze Karaibskie, następnie znów przemierza Atlantyk w kierunku północno-wschodnim. Ukierunkowanie zgodne z ruchem wskazówek zegara powstaje dzięki ruchowi wirowemu Ziemi oraz wznoszeniu się wody w miarę, jak się ociepla; na półkuli południowej prądy równikowe płyną przeciwnie do ruchu wskazówek zegara (patrz mapa 1). Na obu półkulach prądy równikowe kierują się ze wschodu na zachód, niosąc ze sobą ciepło i bogactwo morskich form życia.

Północne i południowe prądy równikowe powinny być mniej więcej jednakowej wielkości, ale na Atlantyku za sprawą geologicznego przypadku prąd północnorównikowy zmienia się w największy oceaniczny nurt na kuli ziemskiej. Ten przypadek to kształt, jaki przybrała Ameryka Południowa po rozdzieleniu się tektonicznych płyt kontynentalnych i oderwaniu obu Ameryk od Afryki; chodzi zwłaszcza o wielkie wybrzuszenie Brazylii wystające na wschód (odpowiada ono z grubsza wgłębieniu atlantyckiego wybrzeża Afryki). Klin utworzony przez Brazylię rozdziela prąd południoworównikowy i kieruje jego połowę na północ, gdzie łączy się on ze swym północnym odpowiednikiem, tworząc ogromną masę ciepłej wody dopływającą do wybrzeży Irlandii i Norwegii (patrz mapa 1). Temu korzystnemu ukształtowaniu geologicznemu zachodnia Europa zawdzięcza ciepłe wiatry i łagodne deszcze, wodę podczas wszystkich pór roku, małe parowanie – wszystko, co zapewnia dobre zbiory, liczne stada i gęste lasy o twardym drewnie.

Europa ma co prawda kilka klimatów. Największe i najbardziej wyrównane opady występują wzdłuż Atlantyku, gdzie nasycone wilgocią wiatry zachodnie wieją znad morza w stronę lądu. W miarę jak posuwamy się dalej na wschód, ku równinom Polski i stepom Rosji, klimat staje się bardziej kontynentalny, występują większe różnice między skrajnymi wartościami wilgotności i temperatur. To samo dotyczy krajów śródziemnomorskich: temperatury są łagodne, ale deszcze rzadsze, bardziej nieregularne. W Hiszpanii, Portugalii, na południu Włoch i w Grecji ziemia mniej rodzi, oliwki i winorośl udają się lepiej niż zboża, a pasterstwo opłaca się bardziej od rolnictwa. Niektórzy wyrażają pogląd, że te niesprzyjające czynniki geograficzne doprowadziły do ubóstwa, a nawet zacofania przemysłowego Europy Południowej w porównaniu z Północną[1]. (Przekonamy się jeszcze, że inne czynniki, kulturowej natury, mogły odegrać co najmniej tak samo ważną rolę).

Jeśli tak się sprawy mają, to dlaczego Europa rozwinęła się tak późno, tysiące lat po Egipcie i Sumerze? I znowu geografia daje odpowiedź: lasy o twardym drewnie. Edmund Burke dobrze to wyraził, przeciwstawiając mieszkańców Indii Anglikom: „lud, który od wieków miał już cywilizację i kulturę […] podczas gdy my żyliśmy jeszcze w lasach”[2]. Dopiero gdy w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą ludzie zaczęli wytwarzać żelazne narzędzia, mogli karczować żyzne równinne tereny na północ od Alp. Nic dziwnego, że pierwsze osady ludzkie w Europie powstały nad brzegami jezior (często na palach) i na łąkach. Nie zawsze były to ziemie najżyźniejsze, ale poddawały się prymitywnej technologii nieznającej jeszcze żelaza. Dopiero później nauczono się w Europie produkować dostateczną ilość żywności, by wykarmić liczniejszą populację, oraz nadwyżki, dzięki którym mogły powstać miasta – ośrodki wymiany kulturalnej i rozwoju. Większość lasów jednak pozostała, ich powierzchnia nawet się zwiększyła, gdy liczba ludności zmalała w okresie po upadku Rzymu. Pamięć ludu przechowała wspomnienia z tamtych czasów w postaci legend i baśni o Czerwonym Kapturku, Jasiu i Małgosi, Tomciu Paluchu i innych opowieści o lasach, wilkach, czarownicach i czyhających w pobliżu niebezpieczeństwach.

Jak wynika z tych opowieści, niesłuszne było przedstawienie środowiska geograficznego Europy jako idyllicznego. Europa znała klęski głodu i chorób, długie okresy ochłodzenia i ocieplenia, epidemie i pandemie. Rolnicy wiedzieli, że przetrwają jeden, może dwa sezony nieurodzaju, potem jednak przyjdzie głód. I tutaj znowu las odgrywał znaczącą rolę – dostarczał jagód, orzechów, nawet żołędzi i kasztanów. Dzięki stałym zasobom wody uprawa roli zawsze miała duże znaczenie, wiedziano, że po suszy przyjdzie kiedyś deszcz i pola znów obrodzą. Trzeba przyjrzeć się obszarom suchym, gdzie uprawa jest hazardem, a ziemia zawsze może obrócić się w pustynię – a nie są to wyłącznie ziemie na południe od zachłannej Sahary czy po wschodniej stronie Jordanu, na północnym krańcu pustyni arabskiej, ale amerykańskie równiny na zachód od setnego południka, stepy syberyjskie, gdzie Chruszczow próbował siać pszenicę, czy tereny upraw bawełny wokół Bajkału – by uświadomić sobie, jak wąski jest obszar, poza którym deszcze padają nieregularnie i rzadko.

Dzięki sprzyjającemu środowisku Europejczycy mogli pozostawić większe obszary lasów i ugorów i nie musieli daleko szukać pastwisk. Hodowane przez nich zwierzęta rosły większe i silniejsze niż w innych częściach świata. Mongolskie koniki, postrach stepów, a także arabskie wierzchowce, prezentowały się niepozornie przy europejskich koniach bojowych. Na większej części obszaru Indii klimat w ogóle uniemożliwiał hodowlę koni. Ale i małe, i duże zwierzęta miały swoje zalety. Mongołowie i Tatarzy mogli z łatwością przemierzać swoje bezludne lądowe morza, zadając szybkie i bolesne ciosy skupiskom ludności osiadłej na ich obrzeżach. Koń europejski, dźwigający rycerza w zbroi, był jak żywy czołg – straszliwy podczas szarży, niepokonany w bitwie.

Te dwa rodzaje zwierząt stanęły naprzeciw siebie w jednych z największych bitew w dziejach ludzkości. W roku 732 Karol Młot, dziadek Karola Wielkiego i majordom frankijski, poprowadził armię konnych rycerzy przeciw arabskim najeźdźcom i starł się z nimi pod Tours, ustanawiając zachodnią granicę niepokonanej, jak się wówczas wydawało, ekspansji muzułmańskiej[6]. Mniej więcej czterysta pięćdziesiąt lat później, w 1187 roku, oddziały Saladyna pozwoliły europejskim rycerzom dokonać szarży pod Hittin, rozstępując się w ostatniej chwili, by przepuścić nacierających. Konie krzyżowców, które przez cały upalny dzień dźwigały jeźdźców, były już wyczerpane, Saracenom pozostało tylko zamknąć pierścień i uderzyć na Europejczyków od tyłu. Tak nastał koniec królestwa krzyżowców w Jerozolimie i chrześcijańskiego feudalizmu w Ziemi Świętej.

Jednakże w dalszej perspektywie Europejczycy zwyciężyli. Większe zwierzęta mogły ciężej pracować i więcej unieść na grzbiecie. Mocno zbudowane konie dawały radę orać gliniaste gleby wielkiej północnej równiny (koń jest wydajniejszy od wołu – porusza się szybciej i wykonuje więcej pracy w tym samym czasie), a także dowozić świeże zbiory na rynki miast. Później miały ciągnąć armaty na bitewne pola. Stada hodowane przez Europejczyków były przeważnie większe i dostarczały mnóstwa zwierzęcego nawozu (w porównaniu z ludzkim nawozem używanym w Azji Wschodniej). Umożliwiało to intensywniejszą uprawę i większe zbiory, a tym samym zapewniało więcej żywności, i tak spirala szła w górę. Dieta Europejczyków obfitowała w produkty mleczne, mięso i białko zwierzęce. Ludzie byli wyżsi i silniejsi fizycznie, nie trapiły ich w zasadzie pasożyty typowe dla Chin i Indii[7]. (Zaledwie kilka lat temu jedna piąta Chińczyków, którym przetaczano krew, chorowała na hepatitis, dawcy mieli bowiem wątroby zniszczone przez pasożyty, a odpowiednich badań krwi nie przeprowadzano)[3]. Zdrowsi Europejczycy dłużej żyli i pracowali, wykorzystując prawie cały swój potencjał[4][8].

Nie oznacza to jednak, że w Europie zbiory na danym obszarze czy w odniesieniu do gęstości zaludnienia były większe niż w tych ciepłych krajach, gdzie stosowano system irygacji. Nawóz zwierzęcy, orka (wydobywająca na wierzch składniki odżywcze zawarte w glebie) i pozostawianie ziem odłogiem nie mogły dorównać żyznym namułom Nilu, Eufratu i Indusu, a tym bardziej aluwialnym osadom Żółtej Rzeki i Jangcy, a także wielokrotnym plonom w ciągu roku zbieranym w ciepłym klimacie[9]. Z drugiej strony nieregularne zakłócenia, spowodowane brakiem lub nadmiarem wody albo zniszczeniem systemu irygacyjnego przez wroga, mogły wyrządzić szkody o wiele większe niż okresy suszy lub nadmiernej wilgoci w deszczowym klimacie[10]. Uśrednione dane są mylące. Deszcze monsunowe, tak, wydawałoby się, hojne w długim okresie, bardzo się różnią w poszczególnych porach i latach. Normę stanowią powodzie i susze. W Chinach i Indiach tym ważniejsze były prace naprawcze i uzupełnianie zasobów. Nawet w okresach wolnych od klęsk żywiołowych zapotrzebowanie na siłę roboczą w porze deszczowej oraz przy zbiorze ogromnych plonów osiąganych przy uprawie w wodzie doprowadziło do ogromnego zagęszczenia ludności – 30 razy więcej niż w Afryce na jednostkę powierzchni upraw, 40 razy więcej niż w Europie i 100 razy więcej niż w Ameryce[5]. Stąd zwyczaj wczesnego i powszechnego zawierania małżeństw, bez liczenia się z możliwościami materialnymi[11].

Dla odmiany chrześcijańska, a zwłaszcza zachodnia Europa akceptowała celibat, późne zawieranie małżeństw (dopiero wtedy, gdy można sobie było pozwolić na założenie rodziny) i dłuższe przerwy między narodzinami dzieci. W pojęciu średniowiecznych Europejczyków dzieci w ciężkich czasach stanowiły obciążenie. Przypomnijmy sobie bajki o Jasiu i Małgosi oraz Tomciu Paluchu – dzieciach pozostawionych w lesie, żeby zmarły, a rodzice nie musieli oglądać ich śmierci. Cywilizacje nadrzeczne starały się o możliwie największy przyrost ludności, Europejczycy woleli małe gospodarstwa domowe, przyjęli strategię niedzielenia spadku i zawiązywania sojuszu w ramach rodziny.

Same liczby wszystkiego więc nie mówią. Niektórzy stwierdziliby wręcz, że gdy uwzględnić czynnik zdrowia oraz pracy zwierząt, Europa wniosła prawdopodobnie do rolnictwa więcej energii (na jednostkę uprawianego obszaru) niż o wiele liczniejsze społeczeństwa Azji. Ponadto azjatyccy władcy, mając do dyspozycji tak wielkie rzesze chłopstwa, ulegali pokusie podejmowania ogromnych przedsięwzięć opartych na pracy przymusowej. Po latach miały się one stać wielką atrakcją turystyczną, obiektem podziwu europejskich gości i powodem do zgorszenia, niesamowity był bowiem kontrast między ostentacyjnym bogactwem a straszliwą nędzą. „Przepych azjatyckich pałaców, wspaniałe świątynie i grobowce, cuda hydrotechniki, luksusowe wyroby i sztuka rzemieślnicza świadczyły, jak się zdaje, wyłącznie o tym, że organizacja polityczna potrafi wycisnąć krew z kamieni, jeśli tych kamieni jest wystarczająco dużo”[12].

Europejczycy nie musieli budować piramid[13]. Europa, zwłaszcza zachodnia, miała dużo szczęścia.

Przyjrzyjmy się teraz Chinom, gdzie „plony się mnożą… a od ludzi aż się roi”[6].

Ktoś, kto chce zrozumieć gospodarczą historię świata, musi poznać Chiny, które najwcześniej zaczęły się rozwijać i bardzo długo rozwój ten przebiegał jak najpomyślniej. Kraj ten zajmuje 7 procent powierzchni lądów całej Ziemi, a utrzymuje 21 procent ludności świata. Stare chińskie przysłowie zwięźle to wyraża: „Ziemi mało, ludzi – wielu”[7].

Mniej więcej dwa tysiące lat temu około 60 milionów ludzi tłoczyło się na obszarze, który miał się stać północnym skrajem późniejszych Chin – wielka liczba jak na tak małe terytorium. Nie zmieniała się przez następne tysiąclecie, ale w okresie od X do początku XIII wieku naszej ery wzrosła do niemal 120 milionów. Potem nastąpiło załamanie, głównie z powodu pandemii, które pustoszyły również Europę i Bliski Wschód, następnie zaś, z jakichś 65–80 milionów około 1400 roku liczba Chińczyków wzrosła do 100–150 milionów w 1650 roku, 200–250 milionów w roku 1750, ponad 300 milionów pod koniec XVIII wieku, 400 milionów w 1850 roku, 650 milionów w 1950 roku i 1,2 miliarda dzisiaj[14]