Finlay Donovan nadchodzi - Cosimano Elle - ebook + książka

Finlay Donovan nadchodzi ebook

Cosimano Elle

4,3

Opis

Od kompletnej porażki do spektakularnego sukcesu

Finlay Donovan zainspiruje każdego, kto chciałby odmienić swoje życie

Macierzyństwo to MOR-DĘ-GA. Ale Finlay Donovan jest zabójczo skuteczna…

Życie Finn, samotnej matki dwójki dzieci i niespecjalnie poczytnej pisarki, pogrążone jest w chaosie. Książka nie chce się napisać, były mąż zwolnił opiekunkę do dzieci bez uprzedzenia, a dziś rano jej córeczka poszła do przedszkola z włosami przyklejonymi do głowy taśmą montażową. (Miał miejsce umiarkowanie krwawy incydent z udziałem nożyczek).

Kiedy Finlay omawia fabułę swojego nowego thrillera przy lunchu z agentką, omyłkowo zostaje uznana za płatną zabójczynię. Może udałoby się przynajmniej opłacić rachunki? Jednak zbrodnia w prawdziwym życiu i w fikcji literackiej to zupełnie coś innego...

"Finlay Donovan nadchodzi" to pierwsza część nowej błyskotliwej serii "Elle Cosimano"

Wciągająca, cudownie dowcipna i zaskakująca

"Finlay Donovan może dopiero nadchodzi, ale już zapowiada się na moją nową ulubioną bohaterkę."
Kellye Garrett, autorka cyklu "Detective by Day"

""Finlay Donovan nadchodzi" łączy świeży pomysł, wartką akcję i mroczny humor, a do tego ma pełną wad, lecz urzekająco sympatyczną bohaterkę. Czytelnicy zarwą nockę i nie odłożą tej książki!"
Katherine St.John, autorka "The Lion’s Den"

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (88 ocen)
39
34
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, pełna humoru i zaskakujących akcji. Polecam
00
83Inka

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
otiapostnegotia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, niesamowicie utkana fabuła
00
ritadomzal

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Momentami płakałam ze śmiechu. Mam nadzieję na kolejną część
00
bookloving

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna i bardzo wciągająca lektura . W historii pełno jest zwrotów akcji i dziwnych wydarzeń . Wyobraźcie sobie co się dzieje gdy samotna matka dwójki dzieci nagle wplątuje się w mafijne porachunki i wcale nie jest ofiarą 🫢 Oprócz zabójstw i śmiesznych scen znalazł się też wątek miłosny . Świetnie się czytało , polecam ❤️
00

Popularność




Tytuł oryginału: Finlay Donovan is Killing It

Projekt okładki: David Baldeosingh Rotstein

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lilianna Mieszczańska, Maria Śleszyńska

Ilustracja wykorzystana na okładce:

© Clash_Gene/Shutterstock

© 2021 by Elle Cosimano

All rights reserved

Published by arrangement with Rights People, London

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Anna Pochłódka-Wątorek

ISBN 978-83-287-2267-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

– fragment –

Dla Ashley i Megan, bo z każdą z Was poszłabym zakopywać zwłoki

Rozdział 1

Powszechnie wiadomo, że każdego ranka, w okolicach ósmej trzydzieści, większość matek pała żądzą mordu. Tego akurat dnia – we wtorek, ósmego października – ja byłam gotowa zabić już o siódmej czterdzieści pięć. Jeżeli nigdy wcześniej nie zdarzyło się wam wbijać umorusanego syropem klonowym dwulatka w pieluchę i ogarniać czterolatki, która właśnie na szybko przycina sobie fryzurkę przed wyjściem do przedszkola, to ja o tym opowiem. Dodam, że jednocześnie próbowałam namierzyć zaginioną nianię i wybrać fusy z przepełnionego ekspresu do kawy, bo przymulona bezsennością zapomniałam wsadzić filtr.

Tak czy owak, byłam gotowa kogoś ukatrupić. Wszystko jedno kogo.

Spóźniałam się.

Moja agentka siedziała już w pociągu z Grand Central do Union Station, gdzie – w restauracji za drogiej na moją kieszeń – umówiłyśmy się na brunch, by przedyskutować, jak bardzo zalegam z książką. Zaczęłam ją pisać już trzy razy, ale pewnie nigdy jej nie skończę, bo… Chryste, wystarczy się rozejrzeć. Mam tyle powodów.

Mieszkam w piętrowym domu w stylu kolonialnym w South Riding, a więc na tyle blisko Waszyngtonu, że pora spotkania wydawała się sensowna. Na tyle jednak daleko od miasta, że niektórzy – tak ogólnie zdrowi na umyśle – sadzali obok siebie dmuchane lale w skali jeden do jednego, by móc się wślizgnąć na pas dla pojazdów z pasażerami. W ten sposób nie narażali się na mandat ani na postrzał ze strony tej całej reszty, która jeszcze nie zaprzedała duszy i nie kupiła takiej dmuchanej lali.

Ale żeby nie było – lubiłam South Riding, przed rozwodem. Zanim się dowiedziałam, że mój mąż sypia z naszą agentką nieruchomości, która zasiada także w zarządzie wspólnoty mieszkaniowej. Domyślam się, że nie do końca to miała na myśli pośredniczka, która sprzedała nam dom, gdy przedstawiała naszą podmiejską mekkę jako miejsce prawdziwej wspólnoty. W broszurze widniały sielskie zdjęcia: szczęśliwe rodziny ściskały się na urokliwych werandach. Przy opisie dzielnicy stosowano takie słowa, jak „idylla” i „spokój”. Cóż, przeglądając błyszczące strony czasopisma o nieruchomościach, nie da się zajrzeć przez okno i zobaczyć wykończonej, wściekłej mamy gołego i lepkiego malucha ani włosów, krwi i kawy na podłodze.

– Mamo, napraw! – Delia stała w kuchni i pocierała paluszkami wystrzępione, mokre kłaczki w miejscu, gdzie podrapała się nożyczkami. Po czole ściekała jej strużka krwi, którą starłam starym śliniakiem, zanim kapnęła jej do oka.

– Nie dam rady, słonko. Po przedszkolu pojedziemy do fryzjera. – Przyciskałam materiał do wystrzyżonego placka, aż krwawienie ustało. Potem wsadziłam telefon między ramię a ucho, na czworakach weszłam pod stół i zbierałam obcięte kosmyki włosów, licząc sygnały.

– Nie mogę się tak pokazać w przedszkolu. Wszyscy się będą ze mnie śmiali! – Delia zaczęła szlochać i smarkać, a Zachary wcierał sobie we włosy gofry, gapiąc się na nią ze swojego krzesełka do karmienia. – Tatuś by wiedział, jak to naprawić.

Tak grzmotnęłam głową w spód stołu, że dwulatek wybuchł gwałtownym płaczem. Niezdarnie stanęłam na nogi, dzierżąc garść cienkich pukli córki. Reszta przyciętych kłaczków znalazła się na moim kolanie, przyklejona syropem. Ugryzłam się w język, żeby nie wypowiedzieć przekleństwa, które mój synek na sto procent powtarzałby tygodniami, siedząc w sklepowym wózku. W końcu cisnęłam do zlewu nożyce razem z kudłami.

Mniej więcej w okolicach czterdziestego siódmego sygnału włączyła się poczta głosowa.

– Hej, Veronico. Mówi Finlay. Mam nadzieję, że nic się nie stało – powiedziałam słodziutko, na wypadek gdyby się okazało, że zginęła zmiażdżona w kraksie albo spłonęła żywcem w nocnym pożarze domu. Nikt nie chce okazać się dzbanem, który odgraża się przez pocztę głosową, że kogoś zabije za spóźnienie, a potem się dowiaduje, że ten ktoś już został zamordowany. – Sądziłam, że przyjedziesz o wpół do ósmej. Miałam jechać na spotkanie do centrum. Pewnie zapomniałaś? – Końcówkę zdania zaintonowałam radośnie, żeby sprawić wrażenie, że to nie jest problem. Że w ogóle nic się nie stało. Ale to był problem. Ja miałam problem. – Jak odsłuchasz tę wiadomość, oddzwoń. Proszę – dodałam, zanim się rozłączyłam. Bo moje dzieci się temu przyglądały, a my zawsze mówimy „proszę” i „dziękuję”.

Rozłączyłam się, wybrałam numer do byłego, znów przytrzymałam telefon ramieniem i zaczęłam zmywać z rąk całą nadzieję, że z tego dnia jeszcze wyjdzie coś dobrego.

– Vero przyjdzie? – zapytała Delia. Poprawiła sobie przycięte własnoręcznie włosy i skrzywiła się na widok swoich lepkich, czerwonych palców.

– Nie wiem. – Vero zapewne posadziłaby sobie Delię na kolanach i wystylizowała całą tę tragiczną fryzurę na jakiś modny zaczes. Albo zamaskowała eksperyment fryzjerski wyrafinowanym francuskim warkoczem. Nie miałam wątpliwości, że jeśli ja podejmę podobną próbę, będzie jeszcze gorzej.

– Zadzwonisz do cioci Amy?

– Nie masz cioci Amy.

– Właśnie że mam. Na studiach była siostrą Theresy. Ona mi naprawi włosy. Uczyła się kometologii.

– Raczej kosmetologii. A to, że była siostrą Theresy w stowarzyszeniu studenckim, nie znaczy, że jest twoją ciocią.

– Dzwonisz do tatusia?

– Tak.

– On wie, jak naprawiać różne rzeczy.

Uśmiechnęłam się sztucznie. Steven wiedział też, jak psuć i niszczyć. Na przykład marzenia i przysięgi małżeńskie. Ale tego nie powiedziałam. Tylko zazgrzytałam zębami, bo zdaniem psychologów nie należy obwiniać byłego partnera przy dzieciach. Poza tym zdrowy rozsądek podpowiadał mi, żeby tego nie robić także wtedy, gdy się czeka, aż odbierze telefon, by można go było poprosić o opiekę nad dziećmi.

– On używa kleju taśmowego – upierała się Delia, snując się za mną po kuchni, gdy ja zbierałam talerze po śniadaniu i wyrzucałam niedokończone jedzenie do śmieci razem z resztkami zdrowia psychicznego.

– Chodzi ci o taśmę klejącą. Nie damy rady naprawić ci fryzury taśmą klejącą, słonko.

– Tatuś dałby radę.

– Chwileczkę, Delio. – Uciszyłam ją, gdy eks wreszcie odebrał. – Steven? – Jeszcze zanim się przywitał, już sprawiał wrażenie zirytowanego. Właściwie to chyba się nawet nie przywitał. – Potrzebuję pomocy. Vero się dziś nie stawiła, a ja już się spóźniam na spotkanie z Sylvią. Muszę podrzucić do ciebie Zacha na parę godzin. – Syn posłał mi ze swojego siedziska słodki od syropu uśmiech, a ja wilgotnym śliniakiem przetarłam kleistą plamę na nogawce. Były to moje jedyne przyzwoite spodnie. Pracuję w piżamie. – Poza tym przyda mu się kąpiel.

– Uhm… – odparł pomału. – Jeśli chodzi o Vero…

Dałam już sobie spokój z wycieraniem i wrzuciłam śliniaczek do wózkowego organizera stojącego tuż przy nodze. Znałam ten ton. Właśnie takim głosem oznajmił mi, że zaręczył się z Theresą. W zeszłym miesiącu również go użył, by mnie poinformować, że jego firma od architektury krajobrazu się rozkręca dzięki znajomościom Theresy z branży nieruchomości, ma więc w opór pieniędzy. A, no i przy okazji – rozmawiał z prawnikiem i zamierza wnieść wniosek o wspólną opiekę.

– Chciałem do ciebie wczoraj zadzwonić, ale wybraliśmy się z Theresą na mecz i cały dzień jakoś zleciał.

– Nie. – Złapałam się blatu kurczowo. Nie, nie, nie.

– Pracujesz z domu, Finn. Nie potrzebujesz dla Zacha opiekunki na pełen etat…

– Nie rób tego, Steven. – Ścisnęłam grzbiet nosa, by powstrzymać narastający ból głowy. Delia szarpała mnie za nogawkę i biadoliła o taśmie klejącej.

– Więc ją zwolniłem – dokończył.

Co za gnój.

– Nie stać mnie na to, by ciągle łożyć na ciebie…

– Łożyć na mnie? Jestem matką twoich dzieci! To się nazywa alimenty.

– Spóźniasz się z płatnością za vana…

– To się zmieni, jak dostanę zaliczkę na książkę.

– Finn. – Ilekroć wypowiadał moje imię, brzmiało to jak przekleństwo.

– Steven.

– Może pora się zastanowić nad porządną pracą.

– Na przykład hydrosiewem w okolicy? – Tak, wytknęłam mu. – Ja mam porządną pracę, Steven.

– Pisanie gównianych książek to nie jest praca z prawdziwego zdarzenia.

– To romanse sensacyjne! I dostałam już połowę pieniędzy z góry. Wiąże mnie umowa! Nie mogę tak po prostu jej zerwać. Musiałabym oddać kasę. – A ponieważ byłam w wyjątkowo napastliwym humorze, dodałam: – Chyba że w tym przypadku też masz ochotę na mnie łożyć?

Sarkał pod nosem, a ja uklękłam i zaczęłam wycierać mokre fusy z podłogi. Wyobrażałam sobie, jak on siedzi przy nieskazitelnym stole kuchennym w jej wypucowanej, ekskluzywnej szeregówce nad kubkiem kawy z francuskiej praski i wyrywa sobie resztki włosów z głowy.

– Trzy miesiące. – Ton głosu świadczył o tym, że cierpliwości zostało Stevenowi tyle, co włosów na czubku czaszki, ale zachowałam tę uwagę dla siebie, bo niańka była dla mnie ważniejsza niż satysfakcja z podkopania jego wrażliwej męskiej samooceny. – Masz trzy miesiące zaległości w spłacie kredytu hipotecznego, Finn.

– Chodzi ci o czynsz. Który bulę tobie. Daj spokój, Steven.

– A poza tym wspólnota mieszkaniowa będzie sobie rościć prawa do domu, jeśli nie uregulujesz tego doszacowania, które wysłali ci w czerwcu.

– A ty skąd o tym wiesz? – zapytałam, choć znałam odpowiedź. Posuwał naszą agentkę nieruchomości, a jego najlepszy kumpel był naszym doradcą kredytowym. Stąd wiedział.

– Moim zdaniem dzieci powinny zamieszkać ze mną i Theresą. Na stałe.

Niemal upuściłam telefon. Cisnęłam gdzie popadnie rolkę papierowych ręczników i wymaszerowałam z kuchni; głos zniżyłam do szorstkiego szeptu.

– Wykluczone! Nie ma mowy, żebym pozwoliła dzieciom mieszkać z tą babą.

– Z tantiem ledwie ci wystarcza na codzienne zakupy.

– Może dałabym radę dokończyć książkę, gdybyś nie zwolnił właśnie opiekunki!

– Masz trzydzieści dwa lata, Finn…

– Trzydzieści jeden – sprostowałam. Stevena po prostu wkurzało to, że jestem od niego o trzy lata młodsza.

– Nie możesz całe życie siedzieć zamknięta w tym domu i żyć fikcją. Istnieją realne rachunki i realne problemy, z którymi musisz się zmierzyć.

– Fiut – mruknęłam słabo. Bo prawda bolała. A Steven okazał się największą, najboleśniejszą prawdą.

– Słuchaj – ciągnął. – Staram się nie zachowywać jak ostatni złamas. Poprosiłem Guya, żeby się wstrzymał do końca roku, tak byś miała czas czegoś poszukać.

Guy. Kumpel ze studenckiego bractwa, a potem adwokat od rozwodów. Guy, który kiedyś żłopał piwsko prosto z beczki, stojąc na niej na rękach, i zarzygał mi całą kanapę w aucie. Teraz szacowny prawnik – w soboty grywał z sędzią w golfa, a mnie pozbawił weekendów z dziećmi. W dodatku doprowadził do tego, że połowę zaliczki za ostatnią książkę musiałam oddać Theresie w ramach zadośćuczynienia za to, że uszkodziłam jej samochód.

No dobra, niech będzie.

Przyznam, nie najlepiej zareagowałam na wiadomość o ich zaręczynach – nie powinnam na bani wpychać plasteliny Delii w rurę wydechową bmw Theresy. Ale gdy odeszła z połową mojej zaliczki, a w dodatku z moim mężem, czułam się tak, jakby mi solą posypano rany.

Z pustej jadalni przyglądałam się, jak Delia owija sobie resztki włosów wokół utytłanego paluszka. Zach kwilił i wiercił się na krzesełku. Jeśli w ciągu najbliższych trzech miesięcy nie dostanę wypłaty, Guy znajdzie sposób, by odebrać mi dzieci i je także oddać Theresie.

– Spieszę się. Nie dam rady teraz o tym z tobą rozmawiać. Mogę przywieźć ci Zacha czy nie? – Nie będę płakać. Nie…

– No dobra – zgodził się ze znużeniem. Chociaż Steven nie znał słowa „znużenie”. On wypił już dziś kawę, a co noc sypiał bite osiem godzin. – Finn, przeprasz…

Rozłączyłam się. Nie, to nie było tak satysfakcjonujące jak zasadzenie mu kopa kolanem w jaja, i tak – to pewnie należało uznać za infantylne i banalne, ale w głębi duszy poczułam się lepiej, że rzuciłam słuchawką. Bardzo w głębi (jeśli w ogóle istniało jeszcze takie miejsce), gdzie nie byłam umazana syropem i nie czułam się podle, spóźniona na spotkanie.

Mniejsza z tym. Kolejny problem. Same problemy.

Ktoś znów pociągnął mnie za nogawkę. Delia popatrzyła na mnie ze łzami w oczach. Zlepione krwią włosy sterczały jej na wszystkie strony.

Westchnęłam ciężko.

– Taśma klejąca. Wiem.

Gdy otworzyłam drzwi do garażu, do środka wtargnęło stęchłe jesienne powietrze. Włączyłam światło, ale obszerna przestrzeń nadal wyglądała mrocznie i przygnębiająco. Było tu pusto, jeśli nie liczyć plamy oleju po fordzie F-150 Stevena na betonie oraz mojego zakurzonego dodge’a caravana. Na brudnej tylnej szybie ktoś nabazgrał mi fallusa, a Delia nie pozwoliła go zmyć, bo jej zdaniem wyglądał jak kwiatuszek. W tej chwili postrzegałam to jako metaforę swojego życia. Wzdłuż przeciwległej ściany garażu ciągnął się roboczy blat, a nad nim wisiała wielgachna tablica do narzędzi. Tylko że bez narzędzi. Z wyjątkiem mojego zwykłego, różowego, taniego rydelka z hipermarketu – jednej z nielicznych rzeczy, których Steven nie zabrał, wynosząc z garażu swoje graty. Stwierdził, że wszystko inne stanowi własność jego firemki. Przegrzebałam resztki pozostawione na blacie – walały się tam pojedyncze śrubki, złamany młotek, prawie pusta butelka po preparacie do czyszczenia tapicerki – i znalazłam rolkę srebrnej taśmy montażowej. Kleiła się i miała małe włoski, więc pasowała do moich dzieci. Zaniosłam ją do środka.

W sarnich oczach Delii nie było już śladu łez. Popatrzyła na taśmę z wiarą dziewczynki, która nigdy jeszcze nie zaznała zawodu ze strony najważniejszego w jej życiu mężczyzny.

– Jesteś tego pewna? – zapytałam, trzymając w ręku jej płowe włoski.

Pokiwała głową. Wzięłam z wieszaka w przedpokoju dzierganą czapkę i wróciłam do kuchni. Zach się nam przyglądał. Siedział z kawałkiem gofra na głowie i zaciskał, a potem rozkładał lepkie paluszki. Miał wybałuszone oczka i niemal mistyczną minę. Zapewne właśnie robił kupę.

Świetnie. Steven go przewinie.

Nożyczki leżały zagrzebane pod stertą brudnych naczyń po śniadaniu, więc wyjęłam nóż z bloku na blacie. Taśma oderwała się od rolki z donośnym skrzypnięciem. Przyłożyłam obcięte kosmyki do boku głowy Delii, po czym owinęłam ją taśmą na kształt ohydnej korony, by z grubsza przymocować włosy. Nóż był tępy, ledwie odciął taśmę od rolki.

Chryste.

Uśmiechnęłam się nienaturalnie i założyłam córeczce czapkę – naciągnęłam ją możliwie nisko, żeby maskowała dowody zbrodni. Delia wyszczerzyła się promiennie i drobnymi palcami odgarnęła z oczu grzywę kudłów-frankensteinów.

– Zadowolona? – Starałam się nie skrzywić, a tym samym nie zwrócić jej uwagi na pukiel, który odpadł i właśnie spoczywał na jej ramieniu.

Przytaknęła.

Wsadziłam nóż i taśmę montażową do organizera razem z komórką, wyjęłam Zacha z krzesełka i uniosłam go, żeby powąchać jego opadające porcięta. Gdy już zaspokoiłam ciekawość, usadziłam go sobie na biodrze i zatrzasnęłam za nami drzwi.

Wszystko w porządku, wmawiałam sobie. Pacnęłam zdalny włącznik bramy garażowej na ścianie. Silnik zaczął otwierać bramę z potwornym zgrzytem, który zagłuszył paplaninę dzieci. Garaż zalało jesienne szarawe światło słońca. Wsadziłam dzieciaki do minivana, ostrożnie układając na foteliku osuwające się gatki Zacha. I znów – daleko temu było do satysfakcji z kopniaka w krocze byłego, ale czułam, że dzisiaj stać mnie jedynie na lepkiego dwulatka w obesranej pieluszce.

– Dokąd jedzie Zach? – zapytała Delia, gdy odpaliłam silnik i powoli wytoczyłam się z garażu.

– Zach jedzie do taty. Ty do przedszkola. A mama… – Nacisnęłam przycisk na pilocie przy osłonce przeciwsłonecznej i czekałam, aż brama się zamknie. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Zaciągnęłam ręczny i pochyliłam się, żeby zajrzeć do garażu. Lampka na silniczku zgasła. Podobnie jak oświetlenie przy schodach do domu i światło w pokoju Delii, które zawsze zapominała wyłączyć. Wyjęłam telefon z organizera i zerknęłam na datę.

Cholera. Spóźniałam się z opłatą za prąd o trzydzieści dni.

Walnęłam głową o kierownicę i już tak zostałam. Cóż, trzeba poprosić Stevena, żeby uregulował rachunek. Będzie musiał zadzwonić do elektrowni i błagać ich, żeby z powrotem włączyli prąd. Któryś raz. Ja z kolei będę musiała go przekonać, żeby przyjechał i ręcznie zamknął garaż. Guy natomiast pewnie wszystkiego się dowie, jeszcze zanim wrócę do domu.

– A ty, mamo? Co zrobisz? – zapytała Delia.

Uniosłam głowę i zagapiłam się na durny różowy rydelek na tablicy z narzędziami. Na ciemne okno gabinetu, do którego nie zajrzałam od kilku tygodni. Na chwasty zarastające chodnik przed domem i na stos rachunków przy progu – listonosz zostawiał je tam, gdy przestały się mieścić w skrzynce pocztowej. Wrzuciłam wsteczny. Gdy cofałam na podjeździe, kątem oka widziałam w lusterku zasmarkane, umorusane, anielskie twarzyczki moich dzieci. Serce mnie bolało na myśl o tym, że mogę je stracić na rzecz Stevena i Theresy.

– Mama wykombinuje, jak zarobić trochę pieniędzy.

Rozdział 2

Była dziesiąta trzydzieści sześć, gdy wreszcie dotarłam do Panery w Viennie. Niby dobra pora: już po śniadaniu, ale przed tłumem klientów wybierających się na lunch, Nic z tego. I tak nie miałam gdzie zaparkować. Gdy zadzwoniłam do Sylvii i wyjaśniłam, że nie zdążę na naszą rezerwację w eleganckiej knajpce z brunchami, zapytała, jaki lokal jest blisko stacji metra, wcześnie się otwiera i nie trzeba bukować stolika. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, denerwowałam się, tkwiąc w korku na płatnej autostradzie, więc palnęłam: Panera. Sylvia się rozłączyła, zanim zdążyłam to odszczekać.

Parking przy Panerze był pełen po brzegi lśniących audików, beemek i meroli. Co to za ludzie i dlaczego nie siedzą w biurach? Swoją drogą – dlaczego ja nie mam pracy biurowej?

Wjechałam minivanem na sąsiedni parking należący do pralni chemicznej, po czym zebrałam ze spodni ostatnie kosmyki włosów Delii. Nasunęłam wielgachne okulary przeciwsłoneczne, które zasłaniały mi pół twarzy, obwiązałam głowę jedwabną opaską ze sztucznymi włosami, lekko zmierzwiłam spływające z niej długie blond kędziory, a na koniec wysmarowałam sobie usta i ich okolice ciemnoczerwoną szminką. Westchnęłam, patrząc na swoje odbicie we wstecznym lusterku. Taka wersja mnie widniała na trzeciej stronie okładki moich książek, ale zarazem był to ktoś zupełnie inny. Na fotosach wydawałam się tajemnicza i zjawiskowa – niczym autorka romansów, która pragnie ukryć swoją tożsamość przed tabunami rozszalałych wielbicielek. Natomiast w ponurym świetle mojego zdezelowanego minivana sprawiałam po prostu wrażenie, jakbym za wszelką cenę starała się być kimś innym. Bo tu, powiedzmy, spektakularny look, a tam włochate plamy z syropu na spodniach, pod paznokciami maść przeciwko odparzeniom, a z tyłu luźno wystające pasmo własnych brązowych włosów, które uparcie wymykało się spod dolnej części opaski.

Spójrzmy prawdzie w oczy: założyłam opaskoperukę nie po to, by olśnić swoją agentkę. Sylvia wiedziała już, kim jestem, a kim nie. Dzisiaj korzystałam z tego fryzjerskiego dodatku, by nie wywalono mnie z tej konkretnie Panery. Wystarczy mi, że po prostu przetrwam ten lunch i nikt nie rozpozna we mnie ofiary losu, której osiem miesięcy temu zakazano wstępu do tego lokalu.

Zarzuciłam na ramię podróbę dizajnerskiego organizera, głęboko zaczerpnęłam tchu i wysiadłam z auta. W duchu zanosiłam modły, by Mindy Menedżerka odeszła z pracy albo na przykład wylali ją od mojej ostatniej wizyty tutaj, kiedy to Theresa zaprosiła mnie na lunch, żeby przegadać nasze niesnaski.

Weszłam do restauracji, wytężając wzrok przez okulary przeciwsłoneczne i długie blond loki peruki, które nasunęłam sobie na oczy, a przy okazji na okulary. Sylvia stała już w kolejce i analizowała menu na ścianie za kasami w takim skupieniu, jak gdyby napisano je w jakimś osobliwym i obcym języku. Stałam przy niej bite półtorej minuty – ona nic, dopiero gdy ją zagadnęłam, wreszcie spojrzała na mnie zaskoczona.

– Finlay, to ty? – spytała.

Uciszyłam ją i schowałam się za jej plecami, zerkając na pracowników za ladą. Nie zauważyłam wśród personelu Mindy Menedżerki ani żadnych znajomych twarzy, więc z ulgą zatknęłam sobie luźne pasma włosów za ucho.

– Przepraszam, że nie dałam rady spotkać się z tobą w centrum – powiedziałam. – Ranek mi się rozsypał na kawałki.

– Widzę. – Sylvia przeniosła badawcze spojrzenie z menu na mnie. Długim czerwonym paznokciem zsunęła nieco okulary z nosa. – Po co to założyłaś?

– Długa historia. – Z Panerą łączyły mnie skomplikowane relacje. Lubiłam ich zupę. Tyle że Panerze nie spodobało się to, że wylałam tę zupę innej klientce na głowę. Na swoją obronę mogłam powiedzieć, że to Theresa zaczęła, bo próbowała usprawiedliwić się z seksu z moim mężem.

– Masz coś na spodniach – zauważyła Sylvia, krzywiąc się na widok plamy z syropu, do której przylgnęły obcięte włosy.

Zacisnęłam wargi. Próbowałam się zdobyć na uśmiech. Sylvia była uosobieniem wyobrażeń na temat nowojorczanki, jakie mógłby mieć ktoś, kto ogląda za dużo telewizji. Pewnie dlatego że pochodziła z Jersey. Biuro miała na Manhattanie. Buty z Mediolanu. Makijaż sprawiał wrażenie, jakby wrócił do przyszłości z lat osiemdziesiątych razem z Martym McFlyem, a ubrania wyglądały jak żywcem zdarte z dzikiego kota w dżungli.

– Zapraszam tutaj – zawołał ekspedient zza wolnej kasy.

Sylvia podeszła do lady, przepytała młodzieńca z opcji bezglutenowych, a następnie zamówiła bagietkę z tuńczykiem i francuską zupę cebulową.

Gdy przyszła moja kolej, wyszukałam w menu najtańszą pozycję – zupę dnia. Sylvia wyjęła kartę kredytową i rzuciła, że stawia, więc dodałam jeszcze kanapkę z szynką i brie oraz kawałek sernika na wynos.

Wzięłyśmy tace do jadalni i rozejrzałyśmy się za stolikiem. Po drodze uraczyłam Sylvię makabrycznymi szczegółami z przebiegu mojego poranka. Miała kiedyś dzieci – dawno temu – więc nie była całkiem wyzuta z wyrozumiałości, lecz niespecjalnie ją wzruszyły wyzwania rodem z pierdolnika samotnej matki.

Wszystkie loże były zajęte, więc skierowałyśmy się ku ostatniemu wolnemu stolikowi dla dwóch osób na środku gwarnej sali. Po jednej stronie miałyśmy studentkę ze słuchawkami na uszach, zapatrzoną w swojego macbooka. Po drugiej – babkę w średnim wieku, która siedziała sama i dłubała w miseczce z makaronem i serem. Sylvia wcisnęła się pomiędzy stoliki i rozsiadła na twardym krześle ze zniecierpliwioną miną. Wrzuciłam portfel do torby i położyłam ją na podłodze przy swoich nogach. Sąsiadka przez chwilę patrzyła na organizer, potem na mnie, mrugając znacząco. Posłałam jej zdawkowy uśmiech i sączyłam mrożoną herbatę, aż w końcu się odwróciła i zajęła z powrotem swoim posiłkiem.

Sylvia skrzywiła się do kanapki.

– Przypomnij mi: dlaczego wybrałyśmy tę knajpę?

– Bo rany głowy długo się opatruje. Przepraszam za spóźnienie.

– Jak stoimy z twoim terminem? – zapytała z buzią pełną tuńczyka. – Powiedz, że wprawdzie przejechałam pociągiem taki kawał, ale przynajmniej usłyszę dobre nowiny.

– Nie całkiem.

Spiorunowała mnie wzrokiem, przeżuwając.

– No to przynajmniej zapewnij mnie, że masz plan.

Skuliłam się nad tacą i zaczęłam dłubać w talerzu.

– Poniekąd.

– Zapłacili ci za tę robotę połowę kwoty z góry. Więc koniec blisko, mam rację?

Pochyliłam się nad stołem i zniżyłam głos, wdzięczna losowi, że studentka obok ma na uszach słuchawki.

– Moje ostatnie morderstwa były strasznie schematyczne. Robię się przewidywalna. Mam wrażenie, jakbym popadała w rutynę, Syl.

– Zmień zatem metodę. – Zamachała łyżką, jakby powieści tworzyło się ot, tak, łatwo i przyjemnie, bez żadnego problemu. – Kontrakt nie doprecyzowuje, jak historia ma się rozegrać, bylebyś zdążyła do przyszłego miesiąca. Dasz radę, prawda?

Zapchałam się kawałkiem kanapki, żeby nie musieć od razu odpowiadać. Jeśli się naprawdę zawezmę, skończę pierwszy, roboczy szkic w osiem tygodni. No, może w sześć.

– Takie to trudne? Przecież już to robiłaś.

– Owszem, ale tym razem wszystko będzie bardziej zagmatwane. – Skosztowałam zupy. Smakowała jak tektura. Czyli tak samo jak wszystko od czasu rozwodu. – Zabiję, jeśli nie dostanę sosu chili – mruknęłam i popatrzyłam na sąsiedni stół. Sól, pieprz, cukier, serwetki. Sosu chili brak. Ale siedząca obok kobieta w ogóle nie zwróciła na to uwagi. Wpatrywała się w mój otwarty organizer na podłodze. Wcisnęłam portfel głębiej i przeplotłam ucha, żeby nie było widać, co jest w środku. Nadal się gapiła, więc obrzuciłam ją lodowatym spojrzeniem.

– Nie rozumiem, co w tym trudnego. Masz piękną, słodką babkę, którą trzeba uratować przed naprawdę parszywym gościem. Łajdaka się załatwi, sympatyczna kobitka okaże bezbrzeżną wdzięczność, wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, a ty dostaniesz czek na okrągłą sumkę.

Oderwałam piętkę bagietki.

– Jeśli chodzi o ten czek…

– Wykluczone. – Sylvia pogroziła mi łyżką. – Nie mogę ich prosić o kolejną zaliczkę.

– Wiem. Ale w tym wypadku muszę zrobić bardzo duże rozeznanie – odparłam cicho. – W grę wchodzą szemrane nocne kluby, narzędzia tortur, tajne hasła… To zupełnie wykracza poza moją niszę. Na ogół jestem bardzo porządna. Wiesz, konserwa. Żadnych ekstrawagancji. Ale teraz… – Odcięłam kawałeczek sernika. – Tym razem jest inaczej, Syl. Jeśli to mi się uda, mogę zyskać renomę w branży.

– Nieważne, co zrobisz, byle szybko. Załatwmy to zlecenie i bierzmy się do następnego.

Pokręciłam głową.

– Nie chcę się z tym spieszyć. To musi być strzał w dziesiątkę. Te zaliczki po dwa, trzy tysiące dolców nie są warte czasu i zachodu. Kolejny kontrakt musi rozkręcić mi karierę, inaczej odpadam – oświadczyłam z sernikiem w ustach. – Jeśli teraz dobrze pójdzie, następnym razem nie zejdę poniżej piętnastu kawałków.

– Niech ci będzie. Ukatrup teraz kogo trzeba, to porozmawiamy o następnym kontrakcie. – Leżący na stole telefon Sylvii zawibrował. Zmrużyła powieki, widząc numer na ekranie. – Przepraszam. Muszę odebrać – oznajmiła.

Wstała i zaczęła przeciskać się między stolikami. Gdy się obróciłam, by przepuścić Sylvię, zwróciłam uwagę na sąsiadkę. Zastygła z widelcem nad miską zimnego makaronu z serem, wpatrując się we mnie krępująco długo. Przemknęło mi przez myśl, że mnie rozpoznała pomimo makijażu i opaskoperuki. A może skojarzyła samą perukę. Nikt wcześniej nie życzył sobie ode mnie autografu. Gdyby poprosiła, żebym podpisała się na serwetce, pewnie bym się zadławiła. Kiedy przeniosła wzrok na swoją torbę i sięgnęła po portmonetkę, sama nie wiedziałam, czy czuję ulgę, czy rozczarowanie.

Znów skupiłam się na kanapce i sprawdziłam wiadomości na telefonie. Jedna od Stevena z pytaniem, ile mi się jeszcze zejdzie. Dwie kolejne z banków, przypominające o zaległej płatności za karty kredytowe. Był też mejl od mojej redaktorki z pytaniem, jak mi idzie z nową książką. Odnosiłam dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale sąsiadka, z długopisem w ręku, pochylała się nad kartką.

Po kilku minutach Sylvia wróciła na salę, stukając obcasami. Ścisnęło mi się serce, gdy już nie zechciała ponownie usiąść.

– Wybacz, złotko. Muszę lecieć – stwierdziła i sięgnęła po swoją listonoszkę. – Pędzę na pociąg z powrotem do miasta. Czekam na poważną ofertę dla innego klienta, a rzecz ma się rozstrzygnąć w czterdzieści osiem godzin. Muszę działać szybko, zanim okazja przepadnie. – Przerzuciła torebkę przez ramię. – Szkoda, że nie pogadamy dłużej.

– Nie ma problemu – zapewniłam zupełnie nieszczerze, bo był problem. Ja miałam problem. – To przecież moja wina.

– Owszem – przyznała, wsunęła na nos dizajnerskie okulary i zostawiła mi naczynia po swoim posiłku. – A teraz zabieraj się do tej mokrej roboty i daj znać, kiedy skończysz.

Wstałam, uśmiechnęłam się sztywno i niezręcznie cmoknęłyśmy powietrze w okolicy policzków, przez co wyglądałyśmy jak koleżanki, które się brzydzą siebie dotknąć. Jeszcze zanim wyszła, przycisnęła komórkę do ucha.

Osunęłam się z powrotem na krzesło. Kobieta siedząca obok mnie zniknęła. Spuściłam wzrok i z ulgą odkryłam, że mój organizer z portfelem nadal znajdują się na podłodze. Odniosłam tacę po Sylvii, po czym posegregowałam jej naczynia i sztućce do odpowiednich koszy przy pojemniku na odpady. Gdy wróciłam do stolika, pod talerzem zauważyłam złożoną karteczkę. Rozejrzałam się za babką, która gryzmoliła coś obok mnie, ale już nie było po niej śladu. Rozłożyłam liścik.

$ 50 000 gotówką

HARRIS MICKLER

49 NORTH LIVINGSTON STREET

ARLINGTON

A do tego numer telefonu.

Zgniotłam kartkę i wyciągnęłam rękę w stronę kosza na śmieci. Ale znak dolara oraz liczne towarzyszące mu zera podsyciły moją ciekawość. Kim jest Harris Mickler? Skąd ma tyle gotówki? I dlaczego sąsiadka zostawiła papierek na mojej tacy, skoro mogła bez trudu wyrzucić go sama?

Wetknęłam dziwny liścik do kieszeni i wzięłam torbę. Na zewnątrz ostre słońce odbijało się jaskrawo w przednich szybach morza aut. Macałam na ślepo w organizerze, poszukując kluczyków i próbując sobie przypomnieć, gdzie zaparkowałam. Gdy doszłam do pralni, jeszcze ich nie znalazłam. Stanęłam przy zamkniętym vanie, miotając przekleństwa w otchłań torby. Kilka zabłąkanych włosków Delii połaskotało mnie w nadgarstek, gdy natrafiłam palcami na lepką rolkę taśmy, którą przykleiłam córce włosy. Coś stawiało opór, gdy próbowałam to odepchnąć. Zaskowyczałam i wyrwałam dłoń z wnętrza organizera.

Na palcach wezbrała cienka strużka krwi. Ostrożnie odsunęłam poplamiony śliniak, którym dziś rano otarłam dziecku czoło. Pod nim znalazłam tępy nóż kuchenny, niechcący wrzucony do torby, oraz kluczyki do vana.

Przycisnęłam śliniaczek do płytkiego skaleczenia i włączyłam klimatyzację na maksa, czekając, aż krwawienie ustanie. Na zewnątrz było chłodno i po jesiennemu rześko, ale van prażył się w słońcu w zenicie, więc pod gryzącą opaskoperuką już zdążyły mi zwilgotnieć włosy. Zdjęłam ją i wrzuciłam do organizera razem z ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi. Ze wstecznego lusterka spoglądała na mnie mocno umalowana kobieta z niedbałym koczkiem. Starłam ciemnoczerwoną szminkę z uczuciem, że jestem pozerką. Kogo próbowałam oszukać? Nie ma mowy, żebym skończyła tę książkę w miesiąc. Każdy dzień, kiedy udawałam, że zarabiam na życie pisarstwem, zbliżał mnie jedynie do utraty dzieci. Powinnam z miejsca zadzwonić do Sylvii i jej to powiedzieć.

Wyciągnęłam komórkę z płaszcza, a razem z nią wysunął się dziwny liścik. Otworzyłam go.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Popatrzyłam na telefon. I znów na liścik. Przyjrzałam się numerowi podanemu na dole.

Zawsze mogę powiedzieć, że to pomyłka, i się rozłączyć, prawda? Telefon pikał, gdy wstukiwałam numer. Już po pierwszym sygnale odebrała jakaś kobieta.

– Halo? – odezwała się cichym, niepewnym głosem.

Otworzyłam buzię, lecz nie wydobyły się z niej żadne inteligentne słowa.

– Halo?

– Znalazłaś mój liścik.

Nie byłam pewna, co odpowiedzieć, więc zdecydowałam się na mgliste:

– Znalazłam?

Drżące westchnienie.

– Nigdy wcześniej nie robiłam niczego podobnego. Nie wiem nawet, czy właściwie się do tego zabieram.

– Do czego?

Zachichotała nerwowo, niemal histerycznie, a na koniec pociągnęła nosem. Jakość połączenia była znakomita, miałam wrażenie, że moja rozmówczyni siedzi tuż przede mną. Wodziłam wzrokiem po szybach sąsiednich samochodów, bo sądziłam, że za którąś z nich napotkam jej spojrzenie.

Palec mi zadrżał nad czerwonym przyciskiem na ekranie.

– Dobrze się czujesz? – zapytałam trochę bez sensu. – Potrzebujesz pomocy?

– Nie, wcale nie czuję się dobrze. – Wysmarkała nos; dźwięk stał się przytłumiony, jakby mówiła przez zwinięte chusteczki higieniczne. – Mój mąż… On… Jest złym człowiekiem. Robi dziwne rzeczy. Potworne. Gdyby to zdarzyło się raz, może udałoby mi się zrozumieć, ale tego było więcej. Dużo więcej.

– Czego? Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. – Powinnam się rozłączyć, pomyślałam sobie. Sprawa stawała się coraz bardziej kuriozalna.

– Nie mogę mu powiedzieć, że wiem. To by było… bardzo, ale to bardzo złe. Musisz mi pomóc. – Nabrała głęboko powietrza z takim napięciem, jak gdyby ona też trzymała palec nad czerwonym przyciskiem. Po chwili brzemiennej ciszy dodała: – Masz to zrobić.

– Co zrobić? – Zupełnie za nią nie nadążałam.

– To, czym się zajmujesz. Tak jak mówiłaś: porządnie. Chcę po prostu, żeby zniknął. Mam pięćdziesiąt tysięcy w gotówce. Planowałam je wykorzystać, żeby od niego odejść. Ale tak będzie lepiej.

– Jak?

– Dzisiaj weźmie udział w imprezie networkingowej w Lush. Nie chcę wiedzieć, jak to się stanie. Ani gdzie. Po prostu zadzwoń pod ten numer po fakcie.

Koniec połączenia.

Pokręciłam głową, oszołomiona osobliwym przebiegiem rozmowy. Popatrzyłam na zakrwawiony śliniak na moich kolanach. Na nóż w otwartym organizerze i na taśmę montażową z resztkami włosów Delii. Wróciłam pamięcią do bladej twarzy tej kobiety, gdy przysłuchiwała się naszej rozmowie, zerkając na moją torbę na podłodze.

„Łajdaka się załatwi, sympatyczna kobitka okaże bezbrzeżną wdzięczność, wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, a ty dostaniesz czek na okrągłą sumkę”.

Boże.

„Nie zejdę poniżej piętnastu kawałków”… „Załatwmy to zlecenie i bierzmy się do następnego”.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Przesłyszała się, myślała, że powiedziałam pięćdziesiąt kawałków.

O nie. Nie, nie, nie!

Wepchnęłam cały kram z powrotem do organizera. Kartka. Co zrobić z tą kartką? Wyrzucić? Spalić? Wrócić biegiem do Panery, podrzeć świstek na kawałki i spuścić w toalecie? Im szybciej się tego pozbędę, tym lepiej. Zmięłam kartkę i otworzyłam okno; przez chwilę trzymałam liścik w zaciśniętej pięści nad rozpalonym od słońca chodnikiem.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Zasunęłam szybę i wsadziłam skrawek papieru z powrotem do kieszeni. Wrzuciłam bieg. Z dziko łomoczącym sercem ostrożnie wyjechałam z parkingu; bardzo pilnowałam, by włączać kierunkowskazy i kontrolować prędkość. A jeśli każą mi się zatrzymać, policja mnie przeszuka i znajdzie kartkę? Pewnie mieli mnie pod stałą obserwacją za sprawą samej mojej historii wyszukiwania w internecie. Pisywałam thrillery właśnie o takich morderstwach. Szukałam informacji na temat każdej dostępnej metody zabójstwa. Dowolną bronią, jaka tylko może przyjść komuś do głowy. Dokumentowałam wszelkie realistyczne sposoby pozbycia się ciała.

Toż to absurd! Idiotka, martwię się głupim karteluszkiem. Nie mogę być podejrzana o przestępstwo, którego jeszcze nie popełniono. Ba, nawet jeszcze nie rozważałam takiej opcji. Jeśli babka chce się pozbyć typa, niech sobie znajdzie kogoś innego, kto to załatwi. A ja będę mogła dalej…

Och!

Zacisnęłam dłonie na kierownicy. Ta nieznajoma miała taki poważny głos. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to również poważna suma, prawda? A co by było, gdyby kobieta rzeczywiście znalazła kogoś, kto to zrobi? Czy wtedy będę podejrzana? Możliwe.

Chyba że…

Włączyłam się do ruchu, zerkając we wsteczne lusterko. A gdyby nikt nie znalazł zwłok? Gdyby nikt nie miał pewności, że ten cały Harris Mickler nie żyje? Wówczas może w ogóle nie byłoby podejrzanych, co nie?

W głowie dudnił mi głos Stevena, który powtarzał, że się wygłupiam, że wyobrażam sobie najgorszy scenariusz i zmyślam. To jego dyżurny argument. Użył go też wtedy, gdy zaczęłam podejrzewać, że przespał się z Theresą.

Tylko że tym razem miałby rację, a ja nie mogłam tego znieść.

Uderzyłam dłońmi w kierownicę, wymyślając sobie i uparcie jadąc prawym pasem na płatnej autostradzie. Dlaczego w ogóle to roztrząsałam? Musiałam się zmierzyć z realnymi problemami: nadciągającym terminem oddania tekstu, brakiem nianiek i zaliczek, zaległymi płatnościami za samochód, niestrudzonymi telefonami windykatorów… A ta cała historia z Harrisem Micklerem była chora. Porąbana.

Chodziło o pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Rozległ się za mną klakson; wzdrygnęłam się i nieco przyspieszyłam, żeby zrównać się z innymi samochodami. Powinnam wyrzucić liścik przez okno – przekonywałam siebie – i zapomnieć o całej sprawie.

Zabębniłam palcami w kierownicę. Włączyłam radio. Wyłączyłam je. Sprawdziłam prędkość, przejeżdżając przez automatyczne bramki. Nie mogłam wyrzucić z głowy tej rozmowy.

„Mój mąż… On… Jest złym człowiekiem”.

Ciekawe, czy chodziło o to, że typ zapomina o rocznicy? Czy może zdradza ją na prawo i lewo? Bo fakt, że mąż przeleciał agentkę nieruchomości, jeszcze nie uzasadnia tego, żeby życzyć mu śmierci. Można przyjąć, że takie zajście usprawiedliwia pragnienie, by doznał urazu jajek przy udziale podkaszarki albo dorobił się choroby wenerycznej, do której objawów zalicza się tak zwana piekąca wydzielina. Ale zabicie człowieka za zdradę? Przesada. Prawda?

„Gdyby to zdarzyło się raz, może udałoby mi się zrozumieć, ale tego było więcej. Dużo więcej”.

O ilu konkretnie razach mówiła? Pięciu? Dziesięciu? Pięćdziesięciu tysiącach?

I dlaczego to byłoby „bardzo, ale to bardzo złe”, gdyby mu powiedziała, że wie o innych przypadkach?

Skręciłam na swój podjazd i ostro zahamowałam przy zalegającej przed progiem stercie niezapłaconych rachunków. Kliknęłam przycisk na pilocie z ogromną nadzieją, że Steven uregulował należność za prąd. Co za ulga – brama garażowa rozchyliła się ze zgrzytem. Wjechałam do środka i zgasiłam silnik. W garażu było pusto i cicho. Wpatrywałam się w pustą tablicę na narzędzia, jeszcze chwilę rozmyślając. O swoich dzieciach. O rachunkach. O Stevenie i Theresie.

O wszystkich moich realnych problemach, które mogłoby rozwiązać pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Wyłowiłam z kieszeni pomięty liścik i rozwinęłam go, zastanawiając się, jak złym mężem jest tak naprawdę Harris Mickler.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz