Naznaczona krwią - Tracy Deonn - ebook

Naznaczona krwią ebook

Deonn Tracy

4,3

Opis

Druga część znakomitej serii Zrodzeni z legendy - retellingu mitu o królu Arturze. Bestseller z list „New York Timesa”. Książka nominowana w plebiscycie Goodreads Choice Awards 2022 w kategorii najlepsza powieść Young Adult fantasy i science-fiction.

Bree Matthews chciała jedynie poznać prawdę o śmierci matki. Dlatego dołączyła do tajnego stowarzyszenia Legendarian, którego członkowie są potomkami rycerzy Okrągłego Stołu.

Dziewczyna trafia w sam środek wojny między Cieniogonami a Zakonem, która toczy się na kampusie uniwersytetu Chapel Hill. Odkrywa też znacznie więcej niż pragnęła: swoją moc, prawdziwe pochodzenie, miłość do Nicka i… pełnego mroku, fascynującego Sela.

Kiedy wychodzi na jaw, że przodkiem Bree jest sam król Artur, a zagrażający przyszłości konflikt z demonami wywołał ojciec jej ukochanego, sprawy się komplikują. Nick zostaje porwany, a regenci rządzący Legendarianami nie zamierzają go szukać.

Na ratunek Nickowi rusza więc Bree z Selem. To niebezpieczna wyprawa: wrogowie czają się wszędzie, moce dziewczyny bywają nieprzewidywalne, a ona sama coraz bardziej ulega urokowi Sela.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 798

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (36 ocen)
19
10
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Całkiem niezła

Przy pierwszym tomie świetnie się bawiłam, ale ten mi się dłużył
10
sylwiadobosz19790

Nie polecam

masakra
00
iCate0

Całkiem niezła

Pierwszy tom bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, więc wiedziałam, że nie wytrzymam niewiadomo ile zanim się nie zabiorę za drugi i.. o wow, to było zdecydowanie dobre, ale stanowczo za długie. Miałam momenty, kiedy akcja siadała totalnie i książka niemiłosiernie się wlekła, a ja wzdychałam i kręciłam się, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, aby zaraz potem siedzieć jak zaczarowana i wciągać treść. Mega nierówno wyszło, trochę jakby autorka chciała tu wepchnąć wszytko, co nie wyszło tej książce na dobre. Czekam na trzeci tom, bo chcę wiedzieć, co będzie dalej, ale liczę na to, że będzie tom finałowy i nie popełni błędów kontynuacji.
00
Carlaxoxo

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam!!!! nie mogę doczekać się następnej części
00
zosiasamosiasamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam w oryginale i stanowczo polecam. Suiper rozwinięcie części pierwszej. Teraz tylko trzeba czekać na końcówkę
00

Popularność




Tytuł oryginału: Bloodmarked

Projekt okładki: @Laura Eckes

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Marta Stochmiałek

Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko!

Ta książka porusza tematy i opisuje zachowania, które mogą urazić odbiorców lub wywołać niepokój, dlatego zalecamy ostrożność podczas czytania.

Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.

Ostrzeżenie dotyczące treści: śmierć, utrata rodziców, żałoba, trauma pokoleniowa, rasizm, przemoc, mizoginia, narkotyki, alkohol.

© by Tracy Deonn Walker, 2022

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Grzegorz Komerski

ISBN 978-83-287-2727-4

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Wszystkim czarnym dziewczynom, które były „tymi pierwszymi”

PROLOG

W moich żyłach krążą rozgorączkowane duchy przodków.

Dwadzieścia cztery godziny temu wyciągnęłam Excalibur z kamienia. W tej chwili płacę za to cenę.

Starożytny miecz po prostu mnie zniszczył. Roztrzaskał dawną mnie. Tę, którą mogłam się stać. I tę, którą nie będę już nigdy.

Rozpadłam się na okruchy.

Tamta Briana Matthews, dziewczyna, która wzięła Excalibur do ręki, rozleciała się w drobny mak. A z tych niewielkich odłamków powstało coś nowego.

„Coś nowego. Coś potężnego”. Dokładnie tymi słowami opisał mnie William.

Zeszłej nocy, kiedy uniosłam nad głowę zaciśniętą na rękojeści miecza dłoń, poczułam w sobie pulsujący rytm dwojga dusz: ducha Very, pramatki mojego rodu, i ducha samego Artura Pendragona. Mimo że epoki, w jakich przyszło im żyć, dzieliły całe stulecia, oboje za pomocą magii przekazali moc swoim potomkom, czyli także mnie. Vera uczyniła to, zanosząc prośbę do swoich przodków, Artur – za pomocą zaklęcia, jakim obłożeni zostali jego rycerze. Ostatecznie, gdy bitwa dobiegła już końca, a ja padłam na łóżko, pomyślałam, że duchy zniknęły. Że udały się tam, dokąd odchodzą duchy, kiedy uznają za stosowne zostawić medium w spokoju.

Artur umilkł. Vera wygłosiła dwa zdania, które wydały mi się pożegnaniem: „Bycie legendą ma swoją cenę, córko. Ale nie obawiaj się, nie będziesz musiała jej zapłacić sama”. Te słowa wcale nie były jednak pożegnaniem; usłyszałam rodowe powitanie.

Teraz, w ostatnich godzinach przed świtem, leżę w łóżku w historycznej siedzibie Legendarian. Nie odpoczywam jednak, nie śpię. Jestem boleśnie wręcz rozbudzona. Czuwam spięta na ciele i w duchu, ze wszystkimi zmysłami w pogotowiu. Zrzucona kołdra spoczywa na podłodze. Wilgotne włosy kleją mi się do karku. Obracam się z jękiem na bok i zaciskam oczy. Powoli, na czworakach, gramolę się z łóżka. Czuję i słyszę drapanie paznokci o podłogę, w nocy ten dźwięk brzmi bardzo przejmująco.

Kiedy otwieram na powrót oczy, nie znajduję się już w tym pokoju co przed momentem. A ja nie jestem Bree. Zamiast tego…

Nazywam się Selah: jestem córką Very, w tej chwili dorosłą już i brzemienną. Jest noc. Dawno, dawno temu. Wchodzę do jakiegoś budynku, ponaglana przez czarną kobietę o przenikliwych brązowych oczach, które raz po raz zerkają ponad moim ramieniem. Spogląda w stronę, z której nadeszłam. Jej ciepłe, mocne palce ściskają mi ramię.

– Prędzej, dziewczyno. Pospiesz się! – szepce. Nie znam jej, lecz w tonie, jakim wypowiedziała słowo „dziewczyno”, poza niepokojem słychać wyraźną nutę bliskości.

Nieznajoma prowadzi mnie w głąb domu i zatrzymujemy się nad otwierającą się w podłodze klapą. Kiedy ją unosi, ukazuje mi się ciasna skrytka, klepisko i ściany z butwiejących desek.

Zatrzymam się tu na krótką chwilę, lecz jutro wyruszę dalej. Muszę uciekać.

Mrugam, a kiedy unoszę powieki, jestem z powrotem w rezydencji zakonu. Mroczne, znajome wnętrze. Leżę na lśniącym parkiecie z szerokich dębowych desek.

Wdech. Wydech.

Zamykam oczy. Otwieram je.

Stoję w taniej knajpce. Nazywam się Jessie. Mam dwadzieścia lat.

– E, ty! Dziewczyno! – dolatuje mnie nieuprzejmy, szorstki głos. Ostatnie słowo ocieka tak potężną dawką pogardy, że nietrudno się domyślić, jakim wolałby je zastąpić wołający mnie mężczyzna. Ma to zresztą wypisane na twarzy. Biały facet siedzi blisko wejścia, z pewnym siebie uśmieszkiem człowieka, który wie, że nikt mu nie podskoczy. – Może mnie wreszcie obsłużysz, proszę? – Teraz poza pogardą słyszę też ostry sarkazm. Szyderstwo i przynęta w jednym. Prowokuje mnie. Chce, żebym odpyskowała.

Płomień gniewu. Żar korzenia w mojej piersi zaognia się, rozpala – lecz przywołuję na usta uśmiech i ruszam w kierunku klienta.

Korci mnie, by go zignorować. Chciałabym go zwymyślać, lecz nie mogę.

Nie tutaj, nie dzisiaj. Z pewnością jednak gdzie indziej, kiedy indziej.

Siedząca na jednej z mijanych przeze mnie czerwonych kanap biała kobieta w czarno-srebrnej sukience gwałtownie się odwraca. Jej dłoń wysuwa się raptownie w moim kierunku, chwyta mnie za łokieć. Kobieta podejrzliwie mruży piwne oczy, przygląda mi się i wyraźnie czuję skrzące się na mojej twarzy iskierki. Smużka korzennego dymu uderza mnie w nozdrza, zupełnie jak tuż po rozpaleniu zapałki, na mgnienie zanim zapłonie ogień.

Nagle dociera do mnie, kim ona jest. Jedną z nich. Magiem z zakonu. Jedną z ludzi, przed którymi w dzieciństwie ostrzegała mnie matka. „Nie pozwól, by dopadli cię merlini. Uważaj, by nie zaskoczyli cię samotnej. Gdy tylko zobaczysz ich błękitne płomienie, uciekaj jak najszybciej”.

Z rozkołatanym sercem dławię w sobie skwierczący ogień. Gaszę płomienie. Ukrywam je.

– Tak, proszę pani? – odzywam się wyraźnie, pewnym głosem.

Nieznajoma mierzy mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów. Przez jej twarz przemyka cień zwątpienia. Nie odpowiada od razu. Czy słyszy łoskot mojego serca? Czy czuje mój strach?

– Nie, już nic. Przepraszam – rzuca wreszcie, rozluźnia chwyt i uwalnia moje ramię. Wraca do przerwanego posiłku. Woń jej magii rozpływa się w powietrzu, znika niczym wsunięte do pochwy ostrze miecza.

Oddycham z ulgą. Naprawdę niewiele brakowało.

Nie tylko siedzący przy wejściu facet zasługuje na mój gniew. Mam nadzieję, że pewnego dnia policzę się także z merlinami.

Nie tutaj, nie dzisiaj. Gdzie indziej, kiedy indziej.

Kiedy tym razem powracam do znajomej sypialni, gdy po raz kolejny staję się Bree, na parkiecie widać odciski moich spoconych dłoni.

Wdech. Wydech.

Zamknąć oczy. Otworzyć.

Nazywam się Leanne. Mam piętnaście lat. Idziemy z przyjaciółką przez park. Chichocemy. Głupiutkie. Nad nami ciemnieje wieczorne niebo.

Wtem, tam w cieniu, kilkanaście metrów od nas, niewyraźny zarys. Niemal przezroczysta sylwetka ogara – a w dłoniach towarzyszącej mu postaci pojawiają się świetliste miecze. Ruchy uzbrojonej postaci są szybkie, nienaturalnie szybkie. Powietrze w parku przesiąka zapachem ozonu. Wonią palonego miodu.

Zastygam. Bezgłośnie nabieram powietrza. Nieruchomieję niczym posąg, dokładnie tak, jak uczyła mnie matka.

– Leanne, co…? – Przyjaciółka przystaje w pół kroku. W jej roześmianych orzechowych oczach pojawia się zdziwienie.

Nie słyszę, co mówi. W uszach mam wyłącznie mantrę, którą pozostawiła mi w spadku matka. „Nie pozwól, by znalazł cię merlin” – rozbrzmiewa we mnie jej cichy, stanowczy głos. „Jeśli zobaczysz choć jednego, natychmiast bierz nogi za pas. Rozumiesz? Uciekaj od razu”.

Zsuwam buty i staję w samych tylko pończochach. Tak będzie ciszej. Rzucam przyjaciółce niewyraźne przeprosiny. I biorę nogi za pas.

Miota mną tam i z powrotem. Szamocę się, pokonując czas i przestrzeń.

Selah. Mary. Regina. Corinne. Emmeline. Jessie. Leanne. Przelotnie widzę także Faye, swoją matkę.

Osiem wizji. Osiem wspomnień, które nie należą do mnie. Wcielam się w ciała ośmiu kobiet, wsysana w cudze życie. Osiem wypełnionych nieustanną ucieczką losów.

Od dwustu lat każda córka wywodząca się z rodu Very bez przerwy umykała przed zakonem. I każda matka przekazywała identyczną przestrogę. A tymczasem ja trafiłam do siedziby tego właśnie zakonu.

Ostatecznie osuwam się w cienistą przestrzeń bez ścian. Przed sobą mam dwie bose ciemnoskóre stopy, wokół których trzaskają płomienie.

– Córko córek.

Podpieram się dłońmi, prostuję się z trudem i wstaję. Vera. Wygląda podobnie jak wcześniej: kobieca postać w pustym, mrocznym świecie. Wokół jej ciemnych ramion pląsają języki ognia i strugi krwi. Włosy rozciągają się na wszystkie strony, jakby próbowały pochwycić sam wszechświat.

– Gdzie ja…?

– W wymiarze istnienia zawartym między życiem a śmiercią.

W wymiarze is…. Omiatam wzrokiem otaczającą mnie ciemność i doznaję naraz wrażenia oczekiwania i spełnienia. Czuję się jak dym, gotów lada chwila się zestalić, zmaterializować bądź rozwiać bez śladu. Jak dźwięk, czekający, by ktoś go usłyszał lub wyciszył. To dziedzina, w której „prawie” zlewa się z „już”.

– Już… już raz mnie tu sprowadziłaś – odzywam się, próbując wyrównać oddech. – Kiedy uwolniłam miecz.

Potakujące skinienie.

– Życie ich wszystkich… Ta bezustanna ucieczka… – podejmuję, tłumiąc łzy, głusząc rozdzierające mi serce wspomnienia.

– Musiałaś je ujrzeć, ponieważ musisz zrozumieć, kim sama jesteś.

– A kim ja jestem…?

– Jesteś grotem strzały. Ostrą końcówką włóczni. – Głos Very narasta z każdym słowem. – Dziobem okrętu. Płomieniem z dawna rozniecanego ognia. Żywym ucieleśnieniem oporu. Objawieniem po setkach lat ukrycia. Wykutym z bólu ostrzem. Raną, która stała się bronią.

– Wiem… – rzucam. – Wiem…

– Nie. Nie wiesz. – Przemykające po ciele Very czerwone języki rozbłyskują jaśniej. – Nasz ogień wzmagał się z każdą kolejną córką, od pierwszej po ostatnią. Każde życie płonęło goręcej niż poprzednie. Ty jesteś krwią z mojej krwi, tą, która stała się najostrzejszą i najpotężniejszą. Moc krążąca w twoich żyłach pozwoli ochronić to, co inaczej padłoby ofiarą zła. Ty możesz zmierzyć się z tym, z czym zmierzyć się trzeba. – Słowa wnikają mi prosto do serca, otaczają mnie ze wszystkich stron niczym parzące płomyki. – Uciekałyśmy z tak licznych powodów. Po to, by ratować siebie. By nie zginąć, by przekazać życie swym córkom. – Vera zbliża się do mnie o krok, a jej głos opływa mnie niczym wzbierająca z wolna, pulsująca fala lawy. – Jeden powód jednak, jedno marzenie, jeden cel króluje nad wszystkimi innymi. Czy potrafisz go nazwać, Bree?

– Nie. – Kręcę głową, oddech mi przyspiesza.

Płomienie na jej skórze strzelają ku górze, a końcówki włosów wyciągają się tak daleko, że znikają mi z oczu. Znowu mrugam… I staję się roztrzęsioną, zlaną zimnym potem nastolatką, leżącą na podłodze w starym budynku. Wypełniam piekące płuca powietrzem. Ronię łzy, nie tylko swoje.

Przed momentem głos Very przypominał wypływającą z wulkanu rzekę płynnej skały, teraz jest lodowato zimnym kawałkiem obsydianu. Ostrym jak brzytwa odłamkiem.

– Uciekałyśmy po to… byś ty nie musiała.

CZĘŚĆ PIERWSZASIŁA

1

W tym momencie zaczynam się wahać.

Logika podpowiada, że nic mi nie grozi. Koniec końców uciekałam już przecież kilka razy, i to bez żadnego problemu. Siedzibę zakonu chronią wprawdzie odpowiednie zaklęcia, lecz to, którym obłożono okno mojego pokoju, zostało pomyślane tak, by strzegło przed intruzami próbującymi się dostać do środka, nie po to, aby więzić kogokolwiek wewnątrz.

Mimo wszystko… Chyba rozsądnie będzie sprawdzić, jak działa ta mieniąca się bezgłośnie osłona, zanim spróbuję się przez nią przebić. Tak na wszelki wypadek.

Unoszę dłoń ku otwartemu oknu i ostrożnie ją wysuwam, aż wreszcie natrafiam na warstwę eteru. Zaklęcie reaguje na dotyk srebrnobłękitnym rozbłyskiem, lecz nie stawia oporu. Magiczna błona faluje wokół moich palców i nadgarstka. Czuję lekkie drapanie i ciepło, ale żadna krzywda mi się nie dzieje. Koniuszki palców przedzierają się przez opalizującą barierę i po chwili wyczuwam na nich powiew rześkiego powietrza nocy. Cofam rękę i zaklęcie natychmiast się uspokaja.

Świetnie.

Wzmagający się wiatr przynosi ze sobą falę wyrazistych zapachów: jasna, korzenna woń cynamonu. Ciepły aromat whiskey. Dym długo płonącego drewna.

Sel zazwyczaj wzmacnia zaklęcia wczesnym wieczorem, przed porą największej aktywności Cieniogonów, więc zapach jego magii wciąż jest silny. Tego rodzaju osłonami można otaczać jedynie konkretne, wyraźnie oznaczone miejsca. Budynki, wytyczone na ziemi kręgi, pokoje. Do siedziby zakonu trafiłam – wbrew swej woli – właśnie dlatego, że budynek ten jest prawdziwą magiczną fortecą. Zaklęcie, którym chroni go Sel, jest znacznie mocniejsze od tych, jakimi posługiwał się dawniej. Do środka mógłby się dostać jedynie ktoś, komu pomogliby Legendarianin bądź merlin.

Spadkobierczynią Artura zostałam zaledwie przed miesiącem, ale już teraz mogę sobie całkiem nieźle wyobrazić, jak Nick musiał się czuć przez całe życie. Zduszony. Zamknięty w potrzasku. Potężny i bezsilny zarazem. Niespokojny.

– Fu! – Kolejny podmuch wiatru omiata mój wrażliwy nos. Krzywię się i odwracam. Rzucam okiem na stojący przy łóżku budzik. Dwudziesta druga trzydzieści.

Już prawie pora.

Z ciężkim westchnieniem rzucam się z powrotem na łóżko. Sel i Legendarianie powinni w tej chwili docierać właśnie do pierwszego przystanku na trasie patrolu, do niewielkiego lasku rosnącego na południowym skraju terenu uniwersytetu. Choć naprawdę usilnie staram się wyciszyć, moje ciało nadal przypomina napiętą sprężynę. Nie potrafię rozluźnić nawet zaciśniętej szczęki.

Przez otwarte okno wpada do pokoju kąśliwy wiatr, wczesnojesienny ziąb szczypie mnie w policzki. Zwiastun nadciągającej zimy i upływającego dla nas wszystkich czasu.

Nie powinnam tu być.

To zdanie rozbrzmiewa mi w myślach dzień w dzień. Bez względu na to, gdzie akurat jestem czy co robię, słowa te wypływają z moich trzewi, przedostają się przez gardło i jakby… tłuką mi się pod czaszką. Nie powinnam siedzieć na wykładzie z anglistyki. Nie powinnam spożywać czterodaniowego posiłku w jadalni zakonu. Nie powinnam sypiać w miękkiej pościeli, bezpieczna za chronionymi magicznie murami.

Jestem pewna, że moi przyjaciele domyślają się, co czuję. W sumie żadna zagadka. Greer siedzi obok mnie na zajęciach. Musi widzieć moje podskakujące nerwowo kolano. Widzi zapewne, że jestem gotowa w dowolnym momencie wystrzelić z krzesła jak z procy. Kiedy zasiadam do tych czterodaniowych uczt i zobojętniała przeganiam widelcem jedzenie po talerzu, zawsze towarzyszy mi Pete. A kiedy o drugiej w nocy wracają z kolejnego nocnego patrolu, nigdy nie zastają mnie we śnie, zawsze witam ich w drzwiach.

Legendarianie przybrali postawę wyczekującą. Ja też czekam. Wszyscy czekamy, czekamy od wypadków, jakie miały miejsce w ogof y ddraig, jaskini smoka. Od dnia, kiedy w moje – nasze – życie wkradły się morderstwo i zdrada, odkąd wyszły na jaw pewne gorzkie fakty.

Od kiedy odebrano mi Nicka, odkąd uprowadził go Isaac Sorenson, potężny królewski mag, związany przysięgą z ojcem chłopaka. Od tamtej pory po całej trójce zaginął wszelki ślad.

Ostatnimi dniami frustracja pali mnie w trzewiach niczym rozgrzany węgielek – każda myśl o losie Nicka roznieca jej parzący płomień, jaskrawy i tak świetnie mi znany.

Miesiąc temu głęboko pod college’em ocknął się i powrócił na świat duch króla Artura Pendragona – powrócił na świat i pojawił się we mnie, jego prawdziwej spadkobierczyni. Przebudzenie Artura było znakiem, iż Camlann, odwieczna wojna między siłami Legendarian i Cieniogonów, rozgorzeje wkrótce na nowo. A już następnego dnia regenci, grono kierujące obecnie zakonem Okrągłego Stołu, polecili nam, byśmy… powstrzymali się od wszelkich działań. Kazano nam chodzić na zajęcia, pisać kolokwia, a nawet, jeżeli ktoś nas zaprosi, pokazywać się na imprezach. Nie wolno nam ściągać niepotrzebnej uwagi na kapitułę – ani na mnie. Wywiadowcy regentów muszą mieć czas, by zebrać rzetelne wiadomości na temat naszych wrogów i porwania Nicka, którego dokonał przecież znany lojalny sługa. W skrócie: Legendarianie mają do odwołania siedzieć na tyłkach i czekać.

Dla nas to długie tygodnie nerwowego wstrzymywania oddechu i niespokojnego wypatrywania wojny. Dla mnie samej jednak oznacza to samotne przesiadywanie w pokoju, podczas gdy Legendarianie mogą aktywnie tropić przeciwników.

Mój ojciec poznał zakon jako stare, tradycyjne stowarzyszenie studenckie. Wiedział też, że Nick poprosił, bym do zakonu wstąpiła. Kiedy jednak usłyszał, że nagle i niespodziewanie przeprowadziłam się poza college i zamieszkałam z nimi, zaczął się domagać wyjaśnień. O tym, że w siedzibie zakonu będę bezpieczna i nie wplączę się w żadną nielegalną działalność, przekonały ojca dopiero wspólne wysiłki dziekana do spraw studenckich, mojej najlepszej przyjaciółki Alice i Patricii, mojej byłej terapeutki. Naturalnie nie mogłam wyjawić mu całej prawdy, lecz dałam jasno do zrozumienia, że nigdzie nie byłabym bardziej bezpieczna. To wcale nie kłamstwo, to tylko takie…

Nie powinnam tu być. Nie powinnam i nie chcę tu być.

Dlatego też niedawno postanowiłam, że… zniknę.

Przynajmniej na kilka godzin.

Kolejny rzut oka na budzik. Dwudziesta druga czterdzieści pięć. Chyba już można.

Kiedy wdrapuję się na parapet, wyrywa mi się mimowolny chichot. Nawet dysponując siłą Artura, za żadne skarby nie próbowałabym wyskoczyć z okna na pierwszym piętrze, gdybym wcześniej nie widziała na własne oczy, jak Sel skacze z drugiego piętra – ze mną na plecach.

– Dzięki za natchnienie, królewski magu – szepcę z uśmiechem na twarzy, balansując na wąskiej deszczułce za oknem.

Co różni skok od upadku? Zdecydowane, mocne wybicie się od kamiennej ściany.

– Raz. – Nabieram powietrza. – Dwa. – Zaciskam zęby. – Trzy. – Skaczę.

Lądując, słyszę w głowie głos Gillian, swojej trenerki, napominającej, że z ziemią należy się spotykać na własnych warunkach, świadomie uginając nogi w kolanach, a nie usztywniając je. W tamtych czasach, kiedy Gill zaczynała mnie szkolić, zanim odziedziczyłam nadprzyrodzoną siłę Artura, moje ciało nie zdołałoby zaabsorbować energii upadku nawet z połowy wysokości parteru. Po skoku jak ten siła zderzenia zagroziłaby nie tylko moim kostkom, lecz także kolanom i biodrom. Dzisiaj moc Artura zapobiegła złamaniom, ale nawet ona nie pozwoliła mi ustać. Podnoszę się z ziemi i lekko się chwieję, zachowuję jednak równowagę i nie padam ponownie. Zawsze to jakiś postęp. Ledwie udaje mi się odejść na dwa kroki od budynku, gdy zatrzymuje mnie czyjś głos:

– Wiesz, że on cię którejś nocy nakryje, prawda?

Odwracam się i widzę wyłaniającą się z cienia postać. William, w zielonej dżinsowej kurtce i niebieskich spodniach, z zawadiackim uśmiechem na twarzy.

– I co mi niby zrobi? – pytam, splatając ręce na piersi. – Znów na mnie nawrzeszczy?

– Owszem. – Wargi Williama lekko drgają. – I to bardzo głośno. – Chłopak zadziera głowę i spogląda na zaciemnione okno mojego pokoju. – Niezły skok. Lądowanie też nie najgorsze. Widzę, że powoli oswajasz się z siłą Artura.

– Tak, cóż… Siła to jeszcze nie wszystko. – Kręcę głową.

– Święte słowa. – William dobrze wie, na co siła pozwala, a na co nie. Przez dwie godziny dziennie jest najsilniejszy spośród nas wszystkich. Jest wtedy silniejszy nawet ode mnie. Silniejszy niż Sel. Silniejszy nawet od Felicity, spadkobierczyni Lamoraka.

Milczenie.

– Co, chcesz mnie zatrzymać? – Przygryzam wargę. Gdyby chciał, zdołałby to zrobić. Prawdopodobnie nawet powinien, ale…

William wzdycha i wciska dłonie do tylnych kieszeni spodni.

– Nie. Myślę, że nawet gdybym powstrzymał cię dzisiaj, potem wymykałabyś się i tak. Tylko z większą inwencją.

Po raz pierwszy zetknęliśmy się ze sobą, kiedy byłam ranna i ledwie przytomna po starciu z piekielnym ogarem. William uleczył mnie, nie wiedząc, jak się nazywam. Nawet o to nie zapytał. Niedługo potem – gdy wiedział już dostatecznie wiele, by nabrać podejrzeń, że nie w pełni ujawniłam powody wstąpienia do zakonu – uzdrowił mnie ponownie. William rozumie, ile warte są tajemnice, i dlatego nie ocenia tych, którzy je mają. To wielki dar. Zwłaszcza dzisiejszej nocy.

Zamiast więc osądzać, przygląda mi się łagodnie, czekając, aż sama wyznam swe zbrodnie.

– Jak długo? – pytam z westchnieniem.

– Odkąd wiem, że się wymykasz? Od poniedziałkowego śniadania, kiedy zauważyłem ten amatorski opatrunek – wyjaśnia, wskazując ruchem głowy mój prawy przegub.

Czyli od czterech dni; oparzenie już się prawie wygoiło.

– Byłam przekonana, że zasłoniłam go rękawem. – Odruchowo chowam rękę za plecami.

– Zasłoniłaś. Przed wszystkimi, ale nie przede mną.

Cieszę się, że William tak wiele rozumie. Nie chcę jednak rozmawiać z nim o oparzeniach, którym nie nauczyłam się jeszcze zapobiegać.

– Sel też by zauważył, gdybyście się wtedy spotkali.

– Dobrze zatem, że się nie spotkaliśmy.

William nie komentuje.

– Myślałam, że jesteś z pozostałymi na patrolu. Chyba że dzisiaj to ciebie wyznaczyli na mojego strażnika…

– Bree. – Chłopak przygląda mi się dłuższą chwilę, sprawiając, iż łagodne napomnienie opada mi na ramiona miękkim ciężarem. – Chyba nie masz nam tego za złe?

– Nie. – Odwracam wzrok i powtarzam prawdę, której od pamiętnej nocy w jaskini nikt nie pozwala mi zapomnieć: – „Jeśli przebudzony Artur zostanie pokonany przez krew zrodzonych z cienia, linie krwi zrodzonych z legendy również zostaną na zawsze przerwane”. Łapię.

Nie zamierzałam się wymykać. W każdym razie nie od początku. Pewnego dnia jednak, w zeszłym tygodniu, dowiedziałam się od Greer, że Sel rozkazał giermkom i spadkobiercom chronić mnie w czasie zajęć. Mieli chodzić za mną od budynku do budynku. Dyskretnie, bym nie zauważyła, że czuwają na wypadek ewentualnego zamachu. W tajemnicy, żebym nie poczuła się dotknięta ich troskliwością.

No więc i tak poczułam się dotknięta.

Gorąca frustracja wzbiera we mnie jeszcze w tej chwili. Zaciskam pięść tak mocno, że paznokieć kaleczy skórę. Syczę i natychmiast rozluźniam palce. Ponieważ nie potrafię z niej korzystać właściwie, siła Artura przynosi mi więcej szkody niż pożytku. Wzdycham, a kiedy podnoszę wzrok, widzę, że William wpatruje się w moją dłoń. Boże, on naprawdę wszystko widzi.

– Skoro rozumiesz, to dlaczego się wściekasz?

– Powinnam móc sama o siebie zadbać i sama się obronić. Powinnam walczyć w tej wojnie na równi ze wszystkimi

– I tak będzie. Po prostu musisz jeszcze trochę poczekać. – William przenosi spojrzenie poza mnie, spogląda w stronę, w którą zamierzałam pójść. – Wybierasz się na arenę?

Potwierdzam skinieniem. Nie ma sensu kłamać.

W oczach chłopaka pojawia się wahanie. Potajemne ucieczki z pokoju to jedno; samotne wypady na arenę to coś zupełnie innego.

– Późno już – mówi – a rano mamy tę uroczystość.

William ma na myśli oficjalne pożegnanie Russa, Whitty’ego, Fitza i Evana. Dla mnie będzie to będzie pierwszy pogrzeb, odkąd pochowałam matkę.

– Niedługo wrócę. Obiecuję.

– Bree…

– No proszę cię… – rzucam błagalnie, podkreślając słowa smutną minką.

– Okej. – William wzdycha i teatralnie wznosi oczy ku niebu. Ustąpił, z tym że zaraz potem staje u mojego boku. – Ale skoro tak, to pójdę z tobą.

– Pójdziesz? – Mrugam zdziwiona.

– Panie przodem – rzuca chłopak.

Drogę przez las oboje znamy na tyle dobrze, że pokonujemy ją sprawnie nawet bez latarki. Gdyby był z nami Sel, mógłby oświetlić ścieżkę eterem. Lecz gdyby był z nami Sel, prowadziłby mnie właśnie z powrotem, chociaż obecnie siedzibę zakonu otacza potrójny pierścień magicznych zapór. Ta chroniąca moje okno jest zaledwie elementem systemu.

Gdy przenikamy przez drugą magiczną tarczę, William zwraca uwagę na reakcję mojego ciała. Zmarszczony nos, łzawiące oczy.

– Magia krwi jest naprawdę fascynująca.

– Chodzi ci o to, że wyczuwam węchem zapach eteru? – Jedyną dostępną mi w tej chwili w pełni mocą krwi jest uwrażliwienie zmysłów na obecność magicznej energii. Mój wzrok pozwala widzieć eter, czuję go też dotykiem. A nos podpowiada mi, że ktoś w pobliżu posłużył się niedawno zaklęciem.

– Nie tylko. Legendarianie też wyczuwają eter oraz to, czy został wykorzystany w charakterze broni. Ale to, że potrafisz rozpoznawać, kto konkretnie się nim posłużył, a nawet w jakim był nastroju… – Zadziwiony chłopak kręci głową.

Magia krwi Very powstała przede wszystkim po to, by pomóc jej spadkobierczyniom wyczuwać osoby korzystające z eteru, które mogłyby się okazać naszymi wrogami – narzędzie to miało nas chronić głównie przed merlinami.

– A powiedz, co właściwie poczułaś? – William wskazuje ruchem głowy pokonaną przed chwilą osłonę. – Z ciekawości pytam.

– Trochę parzyło. – Biorę kolejny oddech. – Co oznacza, że kiedy Sel rzucał to zaklęcie, musiał być wkurzony.

Chłopak parska cichym śmiechem. Milknie. Analizuje odpowiedź swoim logicznym, medycznym umysłem.

– Mówisz przez nos. Czyżby jakaś alergia?

– Nie – odpowiadam po krótkim namyśle. – To trochę tak, jak kiedy… przejdziesz obok kogoś, kto spryskał się naprawdę intensywną wodą po goleniu.

– No tak. – William schyla głowę pod nisko zwieszającą się gałęzią. – Sel nie daje o sobie zapomnieć.

– Nawet gdy nie ma go w pobliżu – rzucam z westchnieniem. Zaklęcia obronne, legendariańska obstawa, wszystkie te reguły. Mam wrażenie, że się duszę.

William znowu chichoce, w jego szarych oczach tańczą iskierki.

– Co znowu? – pytam.

– Mówisz zupełnie jak Nicholas – wyjaśnia z ciepłym uśmiechem.

I nagle, po raz drugi dzisiejszej nocy, uderza mnie fala bólu. Ta jest znacznie dotkliwsza, ponieważ już wcześniej ją w sobie stłamsiłam, a teraz powraca. Głęboki żal po stracie Nicka nie przypomina unicestwiającego doznania żałoby, które nadal opada mnie, gdy wracam myślami do matki. Jest ostrzejszy. Rozcina mi ciało między żebrami niczym chirurgiczny skalpel. Nie mogę tego w żaden sposób powstrzymać. Zachłystuję się. Drzewa rozmywają mi się przed oczami, które natychmiast zaczynają piec. Zatrzymuję się.

Nicka porwano praktycznie spod mojego nosa. Był tuż obok. Dopiero co stracił tytuł i został zdradzony przez własnego ojca, a mimo to zdecydował się zostać przy mnie, kiedy dochodziłam do siebie w jego łóżku. Czasami wydaje mi się, że wciąż czuję na obojczyku muśnięcia jego ciepłych oddechów, że wciąż obejmuje mnie krzepiąco ciężkim ramieniem. Że słyszę, jak szepce tuż ponad moim ramieniem: „Ty i ja, B”.

– Bree. – William staje tuż przede mną. Mówi cicho, kojąco. – Naprawdę nie mamy powodu podejrzewać, że ojciec chce go skrzywdzić.

– Jak tak dalej pójdzie – odpowiadam zaczerwieniona od łez – i tak spotka go coś złego. A my nawet nie zdążymy go znaleźć.

– Ostatnim razem spadkobierca Artura został wezwany dwieście czterdzieści pięć lat temu. – William dobiera słowa bardzo uważnie. – Nie ma wśród żywych człowieka, który doświadczyłby czegoś choćby zbliżonego do tego, co przeżywamy my. Wszystko, co wiem na temat Wysokiej Rady Regentów, wskazuje, że ich działania zawsze są… wyważone. Że w obliczu majaczącej na horyzoncie wojny i śmiertelnego niebezpieczeństwa grożącego Jednostronnym…

– Nie tylko życie Jednostronnych wisi na włosku – przypominam z naciskiem. – Nick został uprowadzony przez mordercę. Jego życie także jest zagrożone.

– Podobnie jak twoje – zauważa cierpliwie William.

Zazwyczaj nie dyskutuję z tym chłopakiem, nie na poważnie. W tej jednak kwestii już od pewnego czasu toczymy słowny pojedynek. Argument, kontrargument.

– Nie zapominaj, że wszyscy świadomi istnienia zakonu nadal uważają, że to Nick jest spadkobiercą Artura – rzucam i biorę głębszy oddech. – A jego ojciec z Isaakiem porwali go nie wiadomo dokąd w sytuacji, gdy na jego życie dybie cholera wie ile Cieniogonów. Z tego wszystkiego jasno wynika, że Nickowi grozi znacznie więcej niż mnie.

Tego rozumowania nie da się podważyć, więc William nawet nie próbuje. Zalecenie utrzymania mojej tożsamości w sekrecie, ze względu na moje własne dobro, było pierwszym rozkazem, jaki wydali nam regenci. Aż do momentu, gdy Artur wezwał mnie w ogof y ddraig, spadkobiercą króla był Nicholas Davis. I z punktu widzenia całego legendariańskiego świata Nicholas Davis nadal nim pozostaje. W rzeczywistości jednak to nie on, a ja jestem spadkobierczynią Artura. Nick nie przebywa też na urlopie dziekańskim i nie przygotowuje się do objęcia tronu; został porwany, a do roli króla szykuję się ja. W tej chwili na całym świecie wie o tym wszystkim niecałe dwadzieścia osób – i od tego, czy ten krąg zaufanych pozostanie tak mały, jak to tylko możliwe, zależy moje życie.

Jako przebudzona spadkobierczyni Artura, objęta siłą czaru wieczności, jestem żywym ucieleśnieniem mocy zrodzonych z legendy. Moje krew i życie są energią podtrzymującą magię wiążącą duchy i moce trzynastu pierwotnych rycerzy razem z ich potomkami. Gdybym zginęła z ręki demona, istoty zrodzonej z cienia, umarłaby również ta magia, a wraz z nią gromadzona przez piętnaście stuleci potęga Legendarian. Nigdy już żaden spadkobierca nie zostałby wezwany, a ludzkość dostałaby się we władanie Cieniogonów. Demony bez przeszkód żerowałyby na ludzkich uczuciach, a także bezkarnie szerzyły chaos, waśnie i śmierć. Nikt na świecie nie znałby dnia ani godziny. Tak że tego, rozumiecie, zero ciśnienia.

William wzdycha.

– Będziesz miała więcej do powiedzenia, i to we wszystkich kwestiach, ale dopiero po rytuale.

– Po tym rytuale, w którego ramach ponownie będę musiała wyciągnąć miecz z kamienia? Tym razem ku uciesze publiczności? – upewniam się, przewracając oczyma.

– W trakcie bitwy uwolnienie Excalibura było czynem spontanicznym i absolutnie koniecznym… – Chłopak marszczy czoło.

„W dodatku nie wyciągnęłam tego miecza sama” – przyznaję w duchu. „Miałam w sobie Verę i Artura. Zrobiliśmy to we troje”.

– Rzecz w tym, że zanim regenci rozpoczną procedurę przekazania władzy, musisz oficjalnie i w pełni świadomie dowieść prawa do tytułu. Tym bardziej że mamy wojnę.

– William – prycham pod nosem. – Przecież Artur wzywa spadkobierców wyłącznie w czasie wojny.

– Tak, ale tamte wojny były toczone przeciwko znanym wrogom. Jeśli ten goruchel, Rha… – Chłopak raptownie urywa w pół słowa. Zaciska wargi i ponownie nabiera powietrza, jakby chciał zmusić własne usta, by zechciały wypowiedzieć pełne imię demona, który zamordował Evana Coopera, a następnie przybrał jego postać i uczynił to tak doskonale, że wywiódł w pole całą kapitułę. – Jeżeli Rhaz mówił prawdę, po terenie college’u mogą się kręcić inne demony podszywające się pod ludzi. A gdyby nawet kłamał, i tak nie wolno nam zwracać niepotrzebnej uwagi ani na ciebie, ani na zniknięcie Nicka. To zbyt ryzykowne. Zwłaszcza że noc w noc otwierają się Bramy, Camlann zbliża się wielkimi krokami, a my nie dysponujemy wszystkimi siłami.

To prawda. W pełni obsadzony Okrągły Stół składa się z dwudziestu sześciu Legendarian: trzynastu spadkobierców i takiej samej liczby wspierających ich w walce giermków. Po wezwaniu Artura Stół zyskał wprawdzie mnie, lecz Rhaz zgładził czwórkę innych: Fitza, Evana, Russa, Whitty’ego. Widzę te imiona wypisane w oczach Williama. Polegli członkowie zakonu, nieobecni wojownicy, straceni przyjaciele.

Fitza, dzięki wezwaniu sir Borsa, natychmiast zastąpił młodszy brat zabitego. Evan jednak, Russ i Whitty byli giermkami, a spadkobiercy, którym służyli, nie spieszą się z wyborem następców. Choć przyznać trzeba, że niespecjalnie mają w kim przebierać. Kiedy rozeszła się wieść, że Whitty został zamordowany przez demona dosłownie w kilka godzin po tym, jak został giermkiem Williama, większość paziów rywalizujących o pozycję giermka w tegorocznym turnieju wycofała swoje kandydatury. Naturalnie jesteśmy też my, Nick i ja. Nick nie jest już, co prawda, spadkobiercą Artura, ale jest spadkobiercą Lancelota. A ponieważ oboje jesteśmy spadkobiercami, na mocy praw zakonu oboje musimy wybrać sobie giermków.

Magia Merlina stworzyła pierwotny Okrągły Stół dla dwudziestu sześciu osób; pełnię mocy osiągniemy tylko w takiej liczbie – a obecnie brakuje nam pięciorga członków.

Wkrótce wybuchnie wojna, a my nie jesteśmy gotowi.

– Bree, gdyby zaszły bardzo poważne okoliczności, regenci przekażą władzę w twoje ręce. Nie podsuną ci jednak współpracowników i towarzyszy, którym nie mogłabyś ufać. I z tego akurat bardzo się cieszę. – Brwi Williama zbiegają się nad nosem. Rzadkie u tego chłopaka świadectwo bólu. – Ponieśliśmy zbyt duże straty, by pochopnie zaprzysięgać kogokolwiek.

Moja dłoń znajduje w mroku jego przedramię. Ściskam je przelotnie i ruszamy w dalszą drogę.

– A skoro mowa o przysięgach… Sel…?

– Na pewno dałby nam znać, gdyby wyczuł, że Nickowi coś grozi – odpowiada William z przekonaniem. – Nick to cenny atut. Lord Davis będzie chciał wykorzystać go właściwie.

– Nadal nie mieści mi się w głowie, że Merlin nie zawarł w tej przysiędze jakiegoś zaklęcia lokalizującego czy czegoś w tym rodzaju. Co komu po tym, że strażnik wie, iż jego podopieczny jest w niebezpieczeństwie, skoro nie ma pojęcia, gdzie go szukać?

– W dawnych czasach królewscy magowie nigdy nie odstępowali boku swych panów. – Brew chłopaka lekko się unosi. – Nowoczesność okazała się w tej kwestii poważnym wyzwaniem.

Kiedy docieramy do areny, zastajemy na miejscu pustkę i niemal niezmąconą ciszę. Nocny chłód przegnał precz zwierzęta, milczą nawet owady. Gdy schodzimy po wykutych w urwisku stopniach, w powietrzu roznosi się echo naszych kroków. Z dołu wzywa nas lepka, słodko-kwaśna woń gnijących liści i wilgotnego drewna.

W wieczór pierwszej próby schodziłam tymi samymi schodami. Szłam z oczyma zaślepionymi mesmerem Sela i Nickiem w roli przewodnika. Jeszcze w tej chwili niemal czuję jego dłonie na ramionach, duże i ciepłe. Prawie też słyszę jego głos – cichy, wesoły śmiech z zapomnianego wspomnienia: „Spokojnie, B. Uważaj. Widzisz, sęk w tym, że jeśli spadniesz, według rycerskiego kodeksu honorowego nie będę mieć innego wyboru, jak za tobą skoczyć”.

– Wciąż nosisz ten wisiorek od niego? – Pytanie Williama sprowadza mnie do teraźniejszości. Dotarliśmy już do podnóża schodów, a stojący za mną chłopak patrzy na moją dłoń, którą w zamyśleniu pocieram wiszącą na łańcuszku monetę Pendragona.

– Tak – odpowiadam, czując falę gorąca w uszach.

Rzeczywiście dostałam ten naszyjnik w prezencie od Nicka, ale w tej chwili mam takie wrażenie, jakby moneta była naszą wspólną własnością. Po jednej stronie widnieje na niej herb linii krwi Artura i symbol króla – stojący na tylnych łapach smok; po drugiej znak Legendarian, okrąg z wpisanym w środek diamentem. Doskonale pamiętam, jak oburzona się poczułam, kiedy Nick podarował mi ten wisiorek. Wytrąciło mnie z równowagi, iż uznał mnie za „swoją” w sposób, w jaki nie powinien. Potem dopuściłam do siebie myśl, że może w sumie mogłabym zostać „jego”, choć w bardziej właściwy sposób. A później tak właśnie się stało.

Potrząsam głową, by oczyścić myśli, i wyprowadzam nas na trawiasty plac.

– Ostatnia bariera Sela… – William zatrzymuje się w pół kroku pośrodku areny.

– Biegnie tamtędy, wzdłuż linii drzew. Sprawdziłam. – Wskazuję ruchem głowy. Trzecia, zewnętrzna linia magicznych umocnień rozpoczyna się kilka stóp od rowu, w którym w czasie turnieju ukryłam się z jednym z paziów, Sydney. Stamtąd ciągnie się szerokim łukiem i obejmuje cały las Battle Park okręgiem, w którego centrum znajduje się siedziba zakonu.

– To świetnie. – Zadowolony William kiwa głową. – No dobra, pokaż, co potrafisz, żółtodziobie.

Wiem, o co mu chodzi. Przypomina mi, że chociaż pomyślnie przeszłam – ja, nie Artur – próbę walki dzięki własnym, z trudem wypracowanym umiejętnościom, to w dziedzinie posługiwania się eterem nadal pozostaję lata w tyle za innymi spadkobiercami. Tamci zaczęli się szykować na przejęcie mocy, gdy mieli po sześć lat. Rok później rozpoczęli treningi z wykorzystaniem gumowych i drewnianych modeli ulubionej broni swych panów. Ja mam szesnaście lat – zaczynam dziesięć lat później niż wszyscy. I to właściwie od zera. Wydaje mi się, że William stara się zasugerować, bym była dla siebie wyrozumiała. Bym nie zapominała, że choć on jest już mocno doświadczony, jest też, jak ja, człowiekiem. A każdy człowiek panowania nad eterem musiał się kiedyś nauczyć. Stopniowo, krok po kroku.

Medium nie mają władzy nad umarłymi. Nawet gdybym jednak potrafiła się kontaktować z Arturem w dowolnie wybranym momencie, nie mogę – i nie chcę – korzystać z jego zdolności jedynie przy jego pomocy. Skoro mam zostać królem, muszę kontrolować eter samodzielnie, jak wszyscy pozostali.

Uszy wypełnia mi głośny chrapliwy oddech. Mój własny. Czuję, jak serce uderza mi o żebra. Raz. Dwa. Przymykam oczy, staram się uspokoić tętno. Jeszcze jeden oddech. Otwieram dłonie i kieruję je ku niebu.

– Eter otacza cię zewsząd – dolatuje mnie cichy głos Williama. – Masz go na wyciągnięcie ręki.

„Eter jest wszędzie. Jest tutaj” – myślę.

– Szept. Wystarczy ci szept.

– Sel nie zdobywa mocy szeptem. On ją przyciąga.

– Kiepski wzór do naśladowania – prycha pod nosem chłopak. – Przynajmniej na razie.

Biorę głęboki haust powietrza i w bezruchu zaczynam sięgać, zagarniać, aż wreszcie ciepłe powietrze – eter – zaczyna mi tańczyć na skórze. Chwilę później otwieram oczy i przyzywam ten eter. Zachęcam, by przeobraził się z niewidzialnego gazu w energię, którą mogłabym zobaczyć i wykorzystać… i nagle dłonie i przedramiona pokrywają mi błękitne płomyki.

– Nieźle – chwali William półgłosem. – Stworzenie magicznego ognia jest wyzwaniem numer jeden. A teraz przekuj ten ogień w…

Płomienie rozgrzewają się z każdą chwilą coraz bardziej. Syczę, lecz wytrzymuję w bezruchu i wyobrażam sobie, że wszystkie te wirujące języki zbijają się ze sobą, tworząc konkretną masę w kształcie Excalibura. Za pomocą umysłu formuję rękojeść i wpycham ogień w ramy swej wizji. Wyobrażam sobie wir eteru zapadający się, wypełniający szerokość i długość ostrza, układający się warstwa po warstwie, aż wreszcie cieniutkie płatki magicznego płomienia stają się niebezpieczną bronią.

Nie starcza mi jednak woli, by ostudzić magiczny ogień na tyle, aby się zestalił. Jestem zbyt słaba. Moje wyobrażenia nie działają.

Czuję tylko parzące płomienie.

Zamiast zlać się w stałą masę, gorące błękitne języki strzelają coraz wyżej. Delikatne włoski na moich ramionach czernieją i się kurczą; wyczuwam charakterystyczny zapach spalenizny.

– No dalej… – mruczę.

– Bree, przestań. Daj spokój. – William podchodzi krok bliżej. – Spróbujemy kiedy indziej.

– Nie. – Nie chcę kiedy indziej, muszę spróbować teraz. Dopóki są ze mną te płomienie. „Ostrze jest ostrzem… długiego miecza” – myślę. „Jest grube i srebrne, przez jego środek biegnie rowek do odprowadzania krwi…”

– Bree….

– Uda mi się. – Zaciskam zęby. Głowica ma kształt kuli. W jej centrum wprawiony jest czerwony brylant…

Posykuję coraz głośniej, aż w końcu zaczynam cicho zawodzić. W tej chwili to już nie eter mnie pali, parzy mnie własny upór, niechęć do kapitulacji.

– Bree, uwolnij eter!

– Nie! Muszę tylko…

– Zgaś go!

Magia kąsa moje ciało, oparzenia wgryzają się głębiej i głębiej. Krzyczę i ostatecznie uwalniam ogień.

Energia eksplozji rozchodzi się falą. Piach i poderwane z ziemi suche liście zasypują mi oczy. Chwilę później eter migoce po raz ostatni i znika.

– Jasna cholera! – wołam i biję pięścią o ziemię. W której pozostaje spore wgłębienie.

– Aha, teraz w dodatku napakowałaś sobie brudu do ran. – William kaszle i szybkimi machnięciami odgania sprzed twarzy chmurę pyłu.

Jęczę. Chłopak ma rację. Poza tym mam też zapiaszczone całe włosy. Będę musiała znowu umyć głowę. Tak przecież nie mogę się jutro pokazać.

– Jasna cholera! – powtarzam.

William klęka u mego boku, jego pokryta płynnym srebrem dłoń spoczywa na moim przedramieniu. Przyzwał eter, by rzucić uzdrawiające zaklęcie, tak szybko, że nawet tego nie zarejestrowałam. Nozdrza wypełnia mi jasny, cytrusowy zapach jego magii.

– Wszystko w porządku. Już dobrze.

– Właśnie że nie! Tym razem myślałam o mieczu Artura. Przedtem próbowałam stworzyć jego tarczę. Boże, wystarczyłaby mi nawet zwykła rękawica. William, nie potrafię wyczarować nawet kawałka zbroi Artura. Jak mogę marzyć o czymś na tyle materialnym i konkretnym, by nadawało się do walki?

William delikatnie ujmuje moją prawą rękę, ogląda ją i cmoka pod nosem. Oparzenia pieką jak diabli, najbardziej w miejscach, gdzie do wilgotnych, lśniących czerwonych śladów przywarły grudki ziemi.

– Tworzenie z eteru materialnych konstruktów i mnie sprawiało potężny problem. A naprawdę się przykładałem…

– Przecież ja nie mogę się uczyć latami! Nie mam czasu! – wydzieram się.

William, nawykły do znacznie gniewniejszych i głośniejszych wybuchów Sela, nie wzdraga się, nie podnosi nawet wzroku. Po prostu mówi spokojnie swoje:

– Choć naprawdę sporo się uczyłem, wizualizacja i stworzenie sztyletów Gawaina zabierały mi długie godziny. Często oglądałem przechowywane w zbrojowni repliki. Starałem się zapamiętać ich wagę, wrażenia, jakie towarzyszą trzymaniu ich w dłoni. Żeby stworzyć z eteru broń, trzeba naprawdę dobrze ją poznać. Myślę, że powinnaś po prostu spędzić więcej czasu z Excaliburem. Nie zapominaj, że to jedyny taki miecz w naszym świecie. Eterowa broń, której moc zwiększali wszyscy kolejni spadkobiercy Artura, zmieniająca charakter z każdą dłonią, która ją dzierżyła.

Eter Williama działa niczym kojący balsam. Chłodzi, uśmierza ból.

– Twoje konstrukty ani trochę nie parzą. Potrafisz ostudzić eter z tego poziomu – wskazuję lewą dłonią w powietrze – do tego. – Kieruję palec na swój nadgarstek, owinięty warstwą lśniącego srebrnobłękitnego płynu.

– Po pierwsze, eter, który przyzywam ja, nie jest tak gorący jak twój. A po drugie, nigdy w życiu nie korzystam z takich ilości jak ty.

– I co to niby znaczy? – Moje czoło przecina zmarszczka.

– Znaczy to, co już wiemy. Że jesteś niezwykła. Że posiadasz moc zupełnie nowego rodzaju. A raczej, że dysponujesz nieznaną dotąd kombinacją zdolności. Niewidzialna energia, którą nazywamy eterem, jest podatnym na zmiany żywiołem, na który możemy wpływać siłą woli. O specyfice tego wpływu decyduje jednak indywidualny użytkownik. Spadkobierców i giermków ogranicza dziedzictwo oryginalnych rycerzy. Ja mogę korzystać z zaklęć Gawaina i wykuwać z eteru jego zbroję. Może nie dokładnie taką, jaką posługiwali się w szóstym wieku, bo wtedy nie było płytowych, ale nieodbiegającą zanadto od pancerza Gawaina. Każdy z nas może tworzyć jedynie tę broń, jaką upatrzył sobie nasz rycerz. Merlini, dzięki demonicznemu rodowodowi, mogą tworzyć, co tylko zapragną: laskę, ogara, barierę ochronną. Sama zresztą posłużyłaś się eterem w postaci magicznego ognia. Paliłaś za jego pomocą demony. Legendarianie tego nie potrafią. – William zawiesza na chwilę głos. – A jak wygląda sprawa z twoją magią krwi? Czy możesz wezwać ete… korzeń z wnętrza siebie, a potem przeobrazić go w solidną materię?

– Nie. – Kręcę głową. – Korzeń nie działa w ten sposób. To magia obronna, nie ofensywna.

To, co zrodzeni z legendy ochrzcili mianem „eteru”, ludzie parający się korzeniarstwem nazywają „korzeniem”. Zamiast tworzyć broń, korzeniarze zazwyczaj korzystają z więzi z przodkami i proszą ich o dostęp do korzenia tła – potem zakres jego zastosowania wydaje się nieograniczony. Można go używać do uzdrawiania, odbywania spacerów w pamięci i w wielu innych celach.

Magia krwi rodu Very jest jednak jeszcze bardziej zaawansowana. Wtedy, w jaskini, czerwony korzeń zapłonął głęboko we mnie i wytrysnął, zalewając moje ramiona i dłonie. Ziałam szkarłatnymi płomieniami, które parzyły isele i popieliły ich demoniczne ciała. Z tym że to one zaatakowały mnie.

William nuci coś w zadumie i przenosi ociekające eterem palce na moją lewą rękę. Pieczenie oparzeń prawej osłabło i przeszło w koszmarne swędzenie.

– To, czego dokonałaś w ogof… To był wyczyn większy niż stworzenie jakiejkolwiek legendariańskiej broni. Bo tobie broń nie jest wcale potrzebna. Sama jesteś bronią.

Słowa chłopaka przypominają mi coś, co usłyszałam od Very: „Ty jesteś krwią z mojej krwi, tą, która stała się najostrzejszą i najpotężniejszą”. Oddycham wspomnieniem jej głosu, każda sylaba zadaje mi ból innego rodzaju.

– Cała ta moc, eterowa zbroja Artura, magia krwi Very… Ja nad tym nie panowałam. Podobnie jak nie zapanowałam nad eterem teraz. – Patrzę Williamowi prosto w oczy i mówię ostrzej: – A muszę się tego nauczyć, zanim regenci się zorientują, że niczego nie umiem.

– Tylko po co? Jesteś przecież przebudzoną spadkobierczynią Artura. Poziom panowania nad jego mocami, a nawet jego zupełny brak niczego tu nie zmienia. Możesz zgłosić roszczenie do tytułu i dowieść go w czasie rytuału. Możesz zostać koronowana, nie tworząc wcześniej nawet jednej płytki eterowej zbroi. To ty uwolniłaś miecz z kamienia. – William rzuca mi szeroki uśmiech. – Ty jesteś jego dziedziczką, choć trochę poparzoną.

– Ale jeżeli mam stanąć na czele poszukiwań Nicka, muszę zdobyć szacunek regentów i pozostałych spadkobierców. Muszę być w tym równie dobra jak Nick.

– Cóż. – W głosie chłopaka pobrzmiewa współczucie. – Chcesz usłyszeć moją diagnozę? To tylko kwestia czasu. A zanim opanujesz zdolności Artura, możesz przynajmniej korzystać z magii krwi.

Fukam i kopię wściekle w piach.

– Jej też nie znam tak dobrze, jak bym chciała. Początkowo się przed nią wzbraniałam. Nie do końca rozumiałam nawet, co to jest, ponieważ nie chciałam myśleć o niczym, co ma związek ze śmiercią matki. Gdybym zmierzyła się z nią od razu z podniesionym czołem, zyskałabym dostęp do korzenia już kilka miesięcy temu.

– I to właśnie robisz w tej chwili? – William przygląda mi się badawczo. – Mierzysz się z problemem z podniesionym czołem?

Zastanawiam się przez chwilę i ponownie słyszę ostatnie słowa Very: „Uciekałyśmy po to, byś ty nie musiała”. A potem jeszcze wracają słowa matki z pozostawionego przez nią ukrytego wspomnienia: „Gdy nadejdzie czas, jeśli kiedyś nadejdzie, nie bój się. Walcz”. Mama nie wiedziała o magii krwi połowy tego, co wiem ja, a i tak czyniła dzięki niej dobro. Ratowała ludzi.

– Tak – odpowiadam chłopakowi. – Koniec uciekania.

– Co wy tu, do diabła, robicie? – Głos Selwyna rozcina powietrze nad areną, trzaska niczym karcący nas oboje pejcz.

Wzdycham ciężko i podnoszę wzrok. William wydaje z siebie podobnie zniechęcony odgłos i kręci głową.

Sel. Wysoka czarna sylwetka na szczycie urwiska. Zbyt daleko, by odczytać wyraz jego twarzy, lecz nie potrzebuję wzroku, aby czuć emanujący z niego gniew. Spojrzenie chłopaka parzy mój policzek nawet z tej odległości.

Selwyn zstępuje w przepaść. Poły płaszcza rozwiewają się za nim, ciemny, łopocący na tle skały cień. Ląduje i błyskawicznie rusza naprzód. Rozmywa się w pędzie i w okamgnieniu pojawia się wściekły przy moim boku.

Stoi bardzo blisko, a jego oczy lśnią jaskrawym złotem. Wygląda, jakby dopiero co wrócił z patrolu; zarumienione policzki, zmierzwione przez wiatr kruczoczarne włosy, smugi brudu pokrywające czarny płaszcz i otaczająca go woń magii, świeża, rozpalona. Zapach płonącej whiskey.

– Co macie na swoje usprawiedliwienie? – grzmi Sel, miażdżąc Williama wzrokiem.

– Cześć, Selwyn. – William raz jeszcze ciężko wzdycha i wraca do przerwanej pracy. – Już po polowaniu?

– Kampus jest czysty – warczy Sel. – Wyobraźcie sobie, co pomyślałem, kiedy wróciłem do domu i okazało się, że zniknęliście oboje. Chcę, żebyście mi to wytłumaczyli. Macie dwie minuty. Nie, minutę. Zaraz potem zaprowadzę Br… – Chmurne spojrzenie Sela zatrzymuje się na mojej ręce, mag zauważa, co robi William.

To zapewne ta słynna ślepa furia. Zwykle Sel orientuje się w sytuacji znacznie szybciej. Teraz potrzebuje kolejnej chwili, lecz widzi już uzdrawiający eter, pokrywający moje przedramię od łokcia do przegubu. Widzę, jak poruszają się nozdrza chłopaka. Węszy, wyczuwa snujący się jeszcze w powietrzu zapach ozonu.

– Poparzyłaś się. – Podnosi wzrok i czuję, jak świdrują mnie jego przenikliwe oczy. – Znowu.

Po raz pierwszy od przybycia patrzy prosto na mnie. To nasze pierwsze spotkanie od tygodnia. I pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałam od wielu dni.

A mimo to z miejsca wracamy do tematu, który nas poróżnił.

Przygryzam wargę, żeby się na niego nie wydrzeć.

– Tłumaczyłam ci, że nie mogę tkwić bezczynnie w pokoju, kiedy wy wszyscy polujecie i walczycie. Powinnam…

– Powinnaś siedzieć w domu, Briano! – warczy Sel. – Bezpieczna za trzema liniami magicznych osłon! Naprawdę potrzebujesz kolejnych dowodów? To ci nie wystarcza? – Wymownie wskazuje moje oparzenia.

Policzki zalewa mi fala wstydu i zażenowania. Co gorsza, karcąc mnie, Selwyn z premedytacją posłużył się moim pełnym imieniem.

– Kiedy opanuję moc Artura, żadne osłony nie będą mi potrzebne. Zresztą nie ty będziesz mi rozkazywać, królewski magu!

– Będę ci rozkazywać, dopóki nie przejdziesz rytuału królów. – Sel nawet na moment nie odrywa ode mnie ostrego jak stal spojrzenia. – I ani minuty krócej.

Tym razem się wydzieram – niemym, pełnym frustracji wrzaskiem, gasnącym za zaciśniętymi zębami.

– A co z pozostałymi?

– Zechcesz może sprecyzować? – Sel unosi ciemną brew.

– Rozkazałeś… – Próbuję się podnieść, lecz William pociąga mnie z powrotem w dół. Nie ma jeszcze północy; mogłabym się wyrwać, korzystając z siły Artura, ale to przecież William. Nie ma ochoty wtrącać się w sprzeczkę, lecz nawet na chwilę nie przestaje być medykiem z prawdziwego zdarzenia, nie ma mowy, by pozwolił mi odejść ze świeżymi obrażeniami. – Rozkazałeś im, żeby mnie śledzili nawet w czasie zajęć!

– Owszem. – Usta Sela zmieniają się w wąską kreskę.

– Nie potrzebuję ochrony…

– Wprost przeciwnie, jak widać. – Kręci głową. – Masz jakiekolwiek pojęcie…

Nie kończy zdania, gdyż powietrze przecina krótkie przeraźliwe wycie, dobiegające spoza okalającego arenę rowu. Natychmiast przerywamy dyskusję. Moje serce przyśpiesza i kołace o żebra tak mocno, że aż boli. Znam ten skowyt… Pamiętam go.

– Sel…

Malujące się na twarzy chłopaka zaskoczenie w okamgnieniu przechodzi w wyraz morderczej koncentracji.

– Osłaniamy ją – rozkazuje Sel i błyskawicznie staje po mojej prawej. Jego dłonie skupiają w sobie wstęgi eteru. William również już stoi przy moim lewym boku. Eterowa zbroja materializuje się na nim z brzękiem płyt i kolczugi. Tłumię wzbierającą w sercu falę zazdrości.

Przenikliwy, wysoki wrzask ponownie rozdziera noc. Uderza w ścianę urwiska i wraca echem między drzewa, mamiąc nasze uszy.

– Ile ich jest? – pytam.

– Zbyt wiele. Może cała wataha. – Sel zerka za plecy i ponad klif, tam gdzie ciemnieje ciągnący się aż po siedzibę zakonu las. Wiem, o czym myśli. Chce mnie odesłać, rozkazać mi wracać biegiem do domu, gdzie znalazłabym schronienie za magicznymi osłonami. – Uciekaj.

– Nie. – Zaciskam zęby. – Mam siłę Artura.

– Ale nie jego mądrość – odgryza się z błyskiem w oku Sel. Nie jestem pewna, jakie plany w tej chwili snuje, jakie układa w głowie scenariusze. Jasne jest za to, że ja nie odgrywam w nich żadnej roli. – William, potrzebujemy siły Gawaina. Długo trzeba czekać?

William rzuca okiem na księżyc. Patrząc na niebo, upewnia się, kiedy w jego żyłach popłynie moc.

– Jeszcze parę minut…

Sel przeklina pod nosem.

– Za długo.

– Zabierz Bree z powrotem – proponuje William. – Poradzę sobie sam.

Sel mruży oczy i wpatruje się w ciemność, widzi znacznie więcej niż my… Nagle blednie.

– Nie, William, nie poradzisz sobie.

– Selwyn! – W spojrzeniu chłopaka pojawia się błysk oburzenia. – Powiedziałem, że dam radę. Przestań wreszcie…

– O nie… – W tej chwili i ja widzę, co znalazło nas w tym lesie.

– Dobry Boże… – William spogląda za moim wyciągniętym palcem i robi się biały jak ściana.

Spomiędzy drzew wyłania się tuzin olbrzymich, pokrytych pancerzami, w pełni zmaterializowanych piekielnych lisów. Potwory te są, co prawda, zaledwie pomniejszymi demonami, lecz wysokością i tak dorównują ciężarówce. Ich szereg rozciąga się na trzydzieści stóp w obu kierunkach. Zielony eter unosi się z cielsk niczym smugi dymu i zbiera w niewielkie chmury, kłębiące się przy każdym machnięciu chronionych łuskami ogonów.

William obraca dłonie, podrywa je raptownie ku górze i na jego przedramionach pojawiają się dwie lśniące rękawice.

– To nie jest wataha…

– Nie – cedzi Sel przez zęby. – To cały legion. – Zdążył już zgromadzić dość eteru, by stworzyć wirujący wokół naszych kostek obłok. Chłodny w dotyku i bez reszty posłuszny jego woli. Nie jestem jednak pewna, czy to pomoże. Wspólnie z Selem z najwyższym trudem pokonaliśmy zaledwie trzy lisy, w dodatku połowę mniejsze od tych i tylko częściowo cielesne. Tak wielu w pełni zmaterializowanych Cieniogonów jednocześnie nie widziałam nigdy przedtem. Ile eteru musiały pochłonąć, by stać się widzialne dla Jednostronnych?

Lisy próbują kąsać magiczną barierę Sela. Atakują ją uderzeniami łbów. Sprawdzają jej wytrzymałość. Przy każdym ciosie w powietrzu błyskają jasne, rozchodzące się koncentrycznie na zewnątrz koła fale eteru.

– Zaklęcie wytrzyma, prawda? – pytam.

Na odpowiedź nie muszę czekać długo. Lis stojący dokładnie naprzeciwko nas cofa się o kilka kroków i przywiera do ziemi. Rozdziawia paszczę, z której dobywa się rozdzierający uszy zew. Tworzący osłonę Sela eter zaczyna wpływać strumieniem srebrnego dymu prosto do pyska potwora.

– Oż kur… – Sel nie kończy, gdyż dolatuje nas kolejny skowyt i jeszcze jeden. Po chwili cała dwunastka lisów wchłania konstrukt we własne ciała… Zapora słabnie na naszych oczach.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz