Wielki zmierzch - Cezary Jellenta - ebook

Wielki zmierzch ebook

Cezary Jellenta

0,0

Opis

Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.

Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Cezary Jellenta
Wielki zmierzch
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cezary Jellenta

Wielki zmierzch

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-6449-8

Wielki zmierzch

Pamiętnik ten — wrażeń warszawskich — prowadzony był do pierwszych dni stycznia roku 1915, to jest do czasu, kiedy rosnący w postępie geometrycznym ogrom wypadków zaczynał nadto już umniejszać znaczenie wydarzeń zapisanych wczoraj i przedwczoraj.

Lecz właśnie dlatego że pierwsze przeżycia widza wielkomiejskiego poszły wobec olbrzymiejącej z dniem każdym wojny i przemiany w układzie świata w zapomnienie, warto je przypomnieć. Nie będą tedy może zapiski te pozbawione pewnej psychologicznej wartości.

Autor poda je tutaj uczciwie — jeśli tak wolno Czytelnika zapewnić — to znaczy bez ważniejszych odnowień i w ogóle według brzmienia pierwotnego rękopisu.

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

I

Pierwsza połowa sierpnia 1914 roku

Gorzko w ustach. Głowa niepowstrzymanie chyli się na dół. Muszę raz w raz przypominać sobie, że należy ją przecie mieć wyprostowaną. Prostuję też co chwilę ramiona, podaję szyję wstecz, wyprężam piersi.

Nadaremnie! Urwany na chwilę łańcuch posępnych myśli znowu brzęczy we mnie jak kajdany i głowę moją ciągnie w dół.

Dziwnie bezsilnym stał się błękit nieba. Taki przeczysty, taki promienny, powietrze tak rzeźwe, może nawet zbyt rzeźwe jak na pierwszą połowę sierpnia.

Nad stawem łazienkowskim podmuchuje chwilami ostry wiatr. Nawiewa myśli jesienne. Być może, iż gdyby był upał, człowiek czułby się raźniejszym, bliższym przeminionej, nie tak dawno przecie, wiosny. „Jeszcze i ta wczesna jesień!” — szemrze gdzieś wczołgująca się do duszy melancholia.

Łazienki to pieśń z Elegii rzymskiej1. Nie tylko dlatego, że tak niesłychanie piękne są, lecz że tyle się w nich przeżyło. I tyle dobrego się ongi2, ongi przeżyło. Tu nie było dla mnie żałoby, tylko triumf i upojenie. Noce — na śpiewaniu spędzane i uściskach, jeszcze wtedy, gdy parku na noc nie zamykano; trawy rosły dziko i wysoko jak na stepie, a pod wieczór wschodziły opary mleczne, w których skryć się można było jak w burzanach lub jak w obłokach. Tu się uczyłem i kochałem, tu czytałem najmilsze mi książki, tu zjawiały mi się pierwsze wizje literackich grzechów...

Nigdym3 tu nie był sam, zawsze w orszaku odświętnych myśli lub swawolnych konceptów, zawsze z kimś drogim lub sympatycznym.

A teraz jestem sam, straszliwie sam. Wszystkie późniejsze szkoły samotności, których nie szczędziło życie, na nic się nie zdały. Osaczony jestem przez złe upiory smętku4, tak gwałtownie, tak bezlitośnie, że walczyć z nimi nie umiem.

Wspomnienia, owe Mickiewiczowskie hydry pamiątek5, tak nagle mnie obskoczyły, żem się ugiął pod nimi i złamał. Zdało mi się, że to owe śnieżnobiałe łabędzie, na które patrzę teraz tępo, bezmyślnie, bez uradowania i bez żywszego zajęcia, rozmnożyły się w jakieś potworne, ciężkie stado i zwaliły się na mnie brzemieniem wszystkich wspomnień szczęścia.

Zaiste — nie chciałem, ale musiałem powtarzać sobie wielkie, pomimo że tak nazbyt często powtarzane, słowa: Nessun maggior dolore, che ricodarsi il tempo felice6 itd.

Uciekłem z Łazienek pośpiesznie — bo o przejściu do dalszych ich gajów i alej, tych najpiękniejszych i najromantyczniejszych, w tych warunkach i myśleć nie mogłem.

Wiem na pewno, że aż do końca wojny w Łazienkach nie będę.

Prawie bezwiednie skierowałem kroki ku domowi, w stronę Saskiego Ogrodu. Na Placu Saskim7 ogromny kopulasty spleen8 prawosławnej cerkwi na razie zdruzgotał mnie. Zawsze na jej widok odczuwałem tę samą duchową mdłość, o której że się zbudziła na widok bań9 moskiewskich, opowiada w Zawiszy Czarnym10 Słowacki.

W Ogrodzie Saskim było lepiej. Nie dzięki pięknym kwietnikom i sztamowym11 różom białym, i nie dzięki wspaniale szerokiemu oskrzydleniu okólnika12 z wodotryskiem przez sędziwe i rozrosłe kasztany, lecz dzięki gwarowi bawiących się dzieci. W majestacie alej — tłumy, jak zwykle tutaj, brzydkie, trywialne, ordynaryjne13, wrzask uczniaków w pobliżu cukierni — głupi i zgrzytliwy, bez lubości i uroku chłopięcych zabaw.

Ale tu przynajmniej wre życie; nastrój powszechnego zgnębienia rozbił się o pospolitość i natręctwo. Błogosławiona brzydota, w której pobliżu zamiera czerw smutku!

Lecz długo wśród tego szwargotu14 i podejrzanej elegancji panien z sąsiednich dzielnic wytrzymać nie mogłem. Poszedłem do dwóch anielskich sióstr.

Cisza tam była i błogość. Łagodne utworzyliśmy smętne trio, jak gdybyśmy mieli razem odchodzić do grobu. Ale i w ciszy takiej długo trwać nie można. Zaczęliśmy sztucznie podniecać się rozmową i udaną wesołością. Jedna z sióstr podeszła do telefonu, żeby kogoś z przyjaciół wciągnąć na chwilę do naszej rozmowy.

Telefon nie daje znaku życia. Siostra ponawia zabiegi podnoszenia słuchawki — ten sam skutek.

Wtedy dopiero miarkują15 obie, że z powodu nieopłacenia — telefon zamknięto.

A więc i w twarz im rzucono ich ubóstwo, i z światem rozłączono. W takiej chwili, kiedy pragnęłoby się rozmawiać z wszystkimi — zagasło światło łączności z ludźmi, do której każdy przyzwyczaił się tak mocno, jak do swego własnego słuchu lub do swojej mowy. Było to podobne do nagłej ciemności, ciemności dręczącej albo paraliżu.

Mieliśmy wrażenie, że wszystkie w mieście telefony zamilkły. Wtedy przypomniał mi się popłoch sprzed kilku dni na wieść, że Prusacy wodę w Wiśle zatruli (i rzekę cofnęli do źródeł), że wkrótce gazu zabraknie, że w elektrowni nie starczy węgla itd., itd.

Z nastaniem nocy wszystkie śmieszne groźby utraciły swą niedorzeczność i stały się szeregiem prawdopodobieństw, uwieńczonym straszliwą wiadomością, że od jutra kawiarnie, restauracje i wszelkie w ogóle jadłodajnie będą zamykane o godzinie jedenastej.

Wszystko można by znieść — nawet bombardowanie Warszawy — ale tego ciosu — nie. Człowiecze, co ty uczynisz sam, wieczorem, w oschłym pokoju, z mrowiem16 swych tęsknot i szałów, którym jak kamieniami krwawo strzaskano skrzydła?

W tej chwili już „wojna europejska” nie przedstawia mi się jak trzęsienie ziemi, które potrwa kilka wściekłych konwulsji, a potem się skończy. W jej koniec nie wierzę i wierzyć nie myślę. Trwać będzie wiecznie lub się skończy ogólnym zgonem świata, ziemi i słońca. Skąd więc wziąć siły, ażeby wyjść na drogę wiekuistej, bezkresnej agonii? Ratunku nie ma i nikt go nie da. Manfredowe17 czechło18 śmierci owija głowę i mnie całego — jak mistyczną klątwą.

Jedynie, co uczynić można, to na wypadek, gdy cierpienie stanie się ponad siły — przeciąć dobrowolnie dni.

Poczciwy, zacny mój rywal, który całe życie był o mnie zazdrosny, nie odmówił mi trucizny. Ze łzami w oczach dał mi ją. Zapomniał wszystkich uraz i na pożegnanie ściskał mi rękę z uczuciem braterstwa najtkliwszego.

Mam więc w kieszeni ratunek. Gdy zacznie nade mną bujać topór świadomości, że przez własną nierozwagę znalazłem się w matni i, jak owo żelazo z noweli Poego19, zbliżać się nieuchronnie do mojej szyi, by mi głowę odciąć — uprzedzę je.

Niby to fanfaronada20, ta myśl, że jestem panem swego życia, a jednak ona mi pewną ulgę przynosi.

Jestem spokojniejszy. Obraz moich ukochanych, przedzielonych ode mnie tysiącami armat i milionami żołnierzy, chwilowo mniej wyraziście wynurza się w mojej wyobraźni. Nawet zdolnym21 do szarpnięcia się rzutem energii i — idę do teatru na farsę.

Ludzi sporo. Bawią się ochoczo. Poddaję się ogólnemu usposobieniu i tak umiejętnie łechtam się w głębi swej duszy, tak całą bezwolą i bezmyślą zwracam się ku scenie, że często wybucham dziecinnym prawie śmiechem. Jakże się nie śmiać, nie głupieć serdecznie, gdy grają jednocześnie Fertner22 i Gasiński23?

Słowem, pozwoliłem na to, żeby dwóch komików z pomocą paruset komiczniejszych jeszcze widzów przeważyło tragedię świata. Zresztą czyż w ogóle śmiech i dowcip nie jest mocniejszy od losu, od przeznaczenia, od woli człowieka i całej ludzkości?

Co więcej: kochałem w tej chwili, to jest przez całe trzy akty, tę drużynę wesołków i miałem dla nich po prostu zainteresowanie i uwagę.

Gdy ostatnia zasłona spadła i wraz z tłumem wyszedłem na ulicę — od razu, z szybkością przerwanego obuchem w głowę snu, roztworzyła się przede mną krwawoczarna jama wojennej nocy. Wszystkie nieprawdopodobne zamęty tej chwili w życiu świata wysłały ku mnie swoje widma. Hurmem uderzyły we mnie refleksje i oprzytomnienia.

Jak to, więc naprawdę Europę pocięto rzekami krwi? Więc naprawdę walczą z sobą milionowe armie? Możliweż24 to, ażeby człowiek nawykły do obcowania z wolnością był od niej nagle oddzielony nieprzejrzanymi lasami bagnetów? Prawdaż to25, że nie ma już poczt, telegrafów, kolei żelaznych? Że jednym ciosem strącono nas w chaos? Otom26 osobiście wolny, cały i zdrów, swobodnie chodzę po pokoju i po całym mieście, ale nie wolno ani mnie, ani braciom moim wyruszyć w świat, widzieć jego niedawne piękno, bogactwa i życie. Runęła cywilizacja, pod ziemię zapadła się.

Powietrze, na pozór czyste, świeże i przezrocze, jest pełne grozy i nadbiegających straszydeł. Po raz pierwszy w życiu własnym i bodaj w życiu świata całego wstąpiliśmy w żywioł, który nie jest ani ziemią, ani morzem, którego nieznane nam są drogi i niespodzianki. Straszy on nieobjętym swym ogromem i bezwzględną, absolutną obcością. Nie wiemy, co będzie i czy jutro nie grozi nam powszechnym obłąkaniem, poprzedzonym niewysłowionymi katuszami widzenia i słyszenia.

Prawdaż to wszystko?

Czy nie lepszą jest dola wojownika, żołnierza, co idzie na pole bitwy, obarczony swymi dwoma pudami27 rynsztunku, ogłuszony zmęczeniem, stępiony na wszystko dookoła, a potem rzucony w piekło ognia działowego, które budzi w jego duszy nieznane moce i instynkta28, nieprawdopodobną wytrwałość i wytrzymałość? Jakże wielki i godny zazdrości jest ten prosty żołnierz, w którym bitwa rodzi nieznane ludziom energie, że może nie jeść, nie pić, dziennie przechodzić w marszu kilkadziesiąt wiorst29, pałać jak ogień, wyzbywać się wszelkich ograniczoności i wymierności normalnej natury! W nim odbywa się proces jakiś kolosalnego wytrysku instynktów i sił; z chamskiego poczciwego łba strzela nieskończoność; a we mnie cała nieskończoność myśli i porywów zwinęła się nagle jakoby w głowę kapusty. On cały staje się pod gradem kul jakimś stworzeniem irracjonalnym, przez które przemawia prawieczna tajemnica Walki, ja zaś — niepotrzebną komorą, pełną rupieci i złomków myślowych konstrukcji, które się nikomu nawet na opał nie zdadzą.

A przy tym to pragnienie życia! Ta małoduszność żalu, że zostało ono zatamowane i skurczone. O ileż wyższy jest ten prosty, ciężko stąpający wojak!

Prosiłem znajomego oficera, ażeby mi opowiedział wrażenie swoje z jednego z niezliczonych straszliwych bojów w Lubelskiem. Nie chciał opowiadać. Usprawiedliwiał się:

„Jeszcze nie dziś, jeszcze za świeżo. Krótko panu powiem. Wszystko jest niczym wobec tego strasznego huku pękających szrapneli30, tego piekielnego grania świateł i ogni. Tak są częste i ślepiące, że oddychać nie można. Marzysz wtedy o sekundzie wytchnienia lub pauzy. Ale na niebie, w powietrzu nie ma zlitowania. Potwory w ilości niesłychanej, nieobjętej, małe i wielkie, ryczą przez przestwór i sieją zniszczenie, znieruchomiają wzrok, denerwują, dech zapierają, kładą ludzi pokosami. Wszystkie uczucia zbiegają się wtedy w jednym pragnieniu: zostać zabitym. Wielu wówczas przyzywa śmierć, sami nie wiedząc, dlaczego. Pewnie dlatego, że jest tak blisko i że tak boleśnie jest nie umierać, gdy dookoła umierają towarzysze. Ach! Być zabitym!

Budzi się jakaś obłędna solidarność śmierci, stokroć silniejsza od solidarności życia... ”

Dajcież31 i mnie trochę tej solidarności śmierci! Niech życie we mnie nie rozpościera tysiąca swych gałęzi pragnienia, żeby stało się to, co się stać nie może. Po skrytkach mojej wzmożonej cerebracji błąka się francuskie irréparable32. Popęd do istnienia i szczęścia rozrasta się tak bujnie we mnie: to polip, który wypełnia całą moją istotę. To już nie polip, to hydra stugłowa! Rzeczywistość strąca łby jeden po drugim, a one odrastają i nawet mnożą się. Zdaje mi się, że pod naporem tej woli życia europejskiego, gdy zawisła nad ludźmi europejska śmierć, zdolny byłbym do wszelakiej podłości.

Z tego stanu leczy mnie upokarzająca własna myśl, że cała ta olbrzymia spotworniała praca moich żądz jest bezowocna, daremna, bezcelowa. Jeden z najtrwalszych dogmatów, dogmat celu, szepce mi, że szkoda tylu myśli i prężeń, tylu mózgowych procesów i przewalań się jaźni, z których nikomu nic nie przyjdzie i których nawet wypowiedzieć nikomu nie umiałbym i nie mógłbym.

Niewątpliwie jedną z najgłupszych na świecie rzeczy jest duch, gdy woła w chwili głuszy powszechnej, rozum, gdy przeżuwać chce światy, wtedy gdy te światy zamarły lub skamieniały. Świadomość tego upokarza albo i poprawia człowieka, uspakaja go. Układa go do większej drętwoty, tępi w nim najskuteczniej wszystkie paszcze smoczej żywotności.

Całą mocą uczucia pragnę więc wyszlachetnieć.

Dalsze dni sierpnia

Droga do pewnej szlachetności i racjonalności stanów wewnętrznych ściele się przede mną. Zawdzięczam ją oprawcom — Prusakom.

Wbijają Belgię na pal, rozdziają, jak ongi Tatarzy — jeńców, nawlekając na wyostrzony, jak dzisiejsza pikielhauba33, kół34. Widowisko straszliwe, które człowieka zabija albo też uzdrawia. Wszelki egoizm wobec niego zdycha; żądza wolności i szczęścia wstydzi się siebie samej na widok narodu bohatera, narodu który jest cały mózgiem i młotem, narodu nielicznego, który sprawia wrażenie wielkiego państwa przez swą wielkość duchową. Ojczyzna Ruysbroecka35 i wielkich mistyków, genialna szkoła malarstwa, kolebka Verhaerena36 i Maeterlincka37, czarna kuźnia i kopalnia węgla z mistycznym niebem poezji arcyludzkiej nad głowami, najprzedniejsze połączenie czarnoty czeluści ziemi z zorzami serafów, nadlatujących zza widnokręgu. Wspaniały, promienny socjalizm Vandervelda38, na którego łączność z rządem i narodem patrząc, wierzy się w jasne proroctwa Jutrzni Verhaerena.

I oto ten naród ćwiartują i łamią kołem.

Zdobyto fort Liège, łaskawej macierzy tylu naszych inżynierów; padły warownie Namuru, zajęto Leuven — oszczędziwszy, o dziwo, ratusz, bezcenny strzelisty filigran z kamienia. Nie pomogły nadludzkie wysiłki i bohaterstwa obrońców, przerwane przez nich tamy i groble, i zatopione sioła. Płaz niemiecki, nawykły do zimnej wody, i tę kąpiel wytrzymał, i jeszcze wścieklejszy, runął na Brukselę. Uszanował jej wielkość i świętość jej kultury nie z własnego popędu, lecz zniewolony przez posła Stanów Zjednoczonych. Za to kontrybucjami wycisnął tę resztę krwi, której nie wytoczył na szańcach twierdz i na polach bitew.

Belgowie chronią się do Antwerpii — ostatnia obrona; wróg grozi Gandawie, a może i wcielonej legendzie — Brugii.

Najazd Hunów dwudziestego stulecia zniszczył prawie całe szlachetne gniazdo Belgów. Groza i okropność, żałoba i spustoszenie, wobec których zamarłoby może pióro Wiktora Hugo39 i Flauberta40.

Żałoba — ale nie upadek. Jakieś niebiańskie siły zaśpiewały w tym narodzie groźbę odwetu. Coś się tam dzieje takiego, taki upór, zaciętość, taka klasyczna prostota i poświęcenie w królu Albercie41 — że w sercu naszym grać też zaczyna jakaś cudna muzyka — muzyka nadziei! Ten naród nie zginie. Król Albert będzie może drugim Janem Sobieskim!

Oczy świata patrzą, szeroko rozwarte, na dziw nad dziwami, mieszkańcy starożytnych grodów flamandzkich, boskich świątyń kapelani, kustosze najukochańszych muzeów świata, meunierowscy42 pracownicy i spokojni siewcy, robociarze i poeci, zdołali zamienić ojczyznę swą na nowoczesne Termopile43, a świetlany wzór Leonidasa44 zrodził Leonidasów tysiące.

Jakżeś daleko pierzchła od swoich krętych a jałowych labiryntów, myśli moja, na klęczkach modląca się do tych zwalonych ołtarzów, których Bóg zamiast uciec, zwielokrotnił się w panteon cały i przyjął pod swoją opiekę święte gruzy i strzępy obrazów — aż do lepszego jutra!

Sierpień — nazajutrz

Żyjemy wszyscy na ulicy. Warszawa przedstawia widok niesłychany. Pomimo wieści hiobowych45 z Zachodu — otucha i wiara napełnia wszystkich. Wspaniała odezwa do Polaków, dziejowy akt, jakiego szukać by trzeba było aż w deklaracjach praw i wielkich dokumentach rewolucji francuskiej, zelektryzowała wszystkich zapowiedzią rozświtu. Rozbłysła sama jak świt — taka promienna, z głębiny duszy wytchniona, szeroka jak gest46 miecza, i gorąca jak pocałunek przyjaciela. Ludzie, czytając ją, płaczą i czują to, co pewnie dziadowie czuli, gdy bóg wojny, Bonaparte, przysuwał swoje hufce do bijącego oczekiwaniem serca Polski i Litwy. Chciałoby się zawołać z Mickiewiczem:

O wiosno! kto Cię widział wtenczas w naszym kraju,  
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!47

Na ulicy wre życie, przypominające rok 190548, entuzjazm i zaciekawienie. Miasto dostało zawrotu głowy. Wielkość obietnic wszystkich nas odurzyła jak szampan. Nawet już puste gadaniny partii politycznych „macherów”49nie drażnią nas. Zresztą — taki bazar należy do pełni obrazu. Niech swój towar zachwalają. Cóż to komu szkodzi?

Charakterystyczne, jaka to potrzeba darzenia kwiatami! Nie tak dawno jeszcze dawano je rezerwistom, a teraz już rannym, wiezionym z pola walki. Warszawa stała się jak primavera50 toskańska. I słusznie — nowa to wiosna, powinny sypać się kwiaty...

Kiedy szli dniami i nocami „pospolitacy”, już naród odprowadzał ich z sympatią i czułym „Do widzenia”! Ale tam było jeszcze trochę żalu, przeczucia sieroctwa; ponuro kroczyły żony i siostry w szeregach lub obok szeregów. Gladiolusy, tuberozy, astry, georginie, róże były jakoby pachnące wieńce, kładzione na mogiłach. Okrzyki „Hurra!” wydawały wyrostki, starsi byli zadumani. Im raźniej stąpał taki zapasowiec, oderwany od domowego ogniska, tym rzęsiściej płynęły łzy idącej obok żony.

Wtedy rozumiałeś, że to naprawdę będzie wojna. Szli bezładnie, w rozsypkę, bez formalistyki szyku; bratali się z ludem, a lud z nimi. To nie rewia, nie parada i nie marsz z orkiestrą na czele, lecz pochód na serio, bez ceremonii i blasku.

A teraz już wojna jest w pobliżu. Ranni zbliżają się na furgonach strażackich, w starych wozach tramwajowych, ciągnionych przez konie, wreszcie w samochodach. Całe Krakowskie i Nowy Świat obstawione zbitymi szpalerami ludzi: „Ranni jadą!” — wielkie, poważne święto; jedni ciekawi, drudzy szukający swoich bliskich i drogich i trwogi pełni, czy aby ich znajdą wśród tych okaleczonych ale przecie żywych; inni chcą wzrok napaść tym choć tak dalekim odblaskiem wojny. Gdyby była bitwa w pobliżu, z pewnością wszyscy, ochłonąwszy z pierwszego strachu, wylegliby na dachy, żeby widzieć walczących — a tak to chociaż w ten sposób chcą zetknąć się z wielkimi wydarzeniami, otrzeć się o nie rękawem. Nie widzieć rannych — to prawdziwe nieszczęście. „Jakiś ty szczęśliwy, jakże ci zazdroszczę, żeś widział tylu rannych!”

A no, widziałem i jeszcze widzę. Przeważnie nie ciężko ranni; na łóżkach polowych, zapełniających platformy, leżą z twarzami dość pogodnymi, palą sobie papierosy i uśmiechają się do kwiatów, które im rzucono z balkonów. Czasem przesunie się samochód o wiele, wiele smutniejszy. Tylko jeden ranny, prawie czarny na twarzy i nieruchomy. Po obu stronach siostry miłosierdzia, jedna pokrapia go i cuci.

Po kilku chwilach, w innym samochodzie, oficer leży bezwładnie z wyciętą na piersiach odzieżą i widnymi w odsłonionym miejscu bandażami. Na nogach płaszcz, a na nim cały stos złocieni — kto wie, może ostatnich, jakie biedak ogląda — jeżeli je widzi jeszcze, jeżeli je zgaduje.

Dziwne, nieznane powietrze. Zanalizować je trudno. Wonieją w nim przede wszystkim kwiaty; a potem duma, że wracają w glorii chwały, że oto pośród nas — bohaterowie, ludzie od nas lepsi; a potem pachnie spokój, że oto przygotowania się skończyły, a z nimi i „trema” przedwojenna, że wojna się zaczęła i przestała być wojsku obcą. Straszne słowo: granat, kartaczownica, bagnet — stało się ciałem. Krew się już leje; czerwone krzyże na ramionach sanitariuszów nie są już czczą tylko ozdobą i symbolem pustym.

A potem — w tym powietrzu — dreszcz przenika. Na widok ciężko rannych, z szczelnie obandażowanymi głowami, w których widać tylko przygasłe źrenice, niepowstrzymana łza ciśnie się do oczów. Płacz i triumf, zgroza i litość wiążą się w sercu w bukiety o woni cierpkiej i mocnej.

A zwłaszcza gdy wzrok, ogarniając rannego, z przerażeniem spostrzega, że doliczyć się nie może ręki lub nogi, gdzieś podejrzanie ginących w zwojach płócien...

Do późna w noc trwa korowód rannych. Ludziska niechętnie rozchodzą się do domów. Szczególnie wytrwale stoją na swych miejscach przekupnie papierosów. Sprzedają ich dużo — publiczności, a zwłaszcza młodzieży, która wskakuje na wehikuły i całe naręcza paliwa rozdaje rannym żołnierzom.

Warszawo, co się z tobą stało? Znowu gorejesz51 szlachetnie! Znikł z twych ulic nożowiec, bandyta i alfons. Nie rachujesz się z groszem, i sama biedna i może nawet głodna, częstujesz i karmisz innych?

Błogosławiona wojno, co wskrzeszasz ze zmarłych entuzjazmy i uniesienia, co oczyszczasz dusze z błota egoizmu i nienawiści! Grodzie syreni, tragiczna twa i męczeńska dusza wydobyła się spod atlasowego brzemienia błazeństwa i prostuje się, ażeby na nowo czuć i myśleć — jak ongi, gdy synowie twoi walczyli o wolność, równość i braterstwo, jak ongi, przed laty ośmioma!

Dalsze dni sierpnia

Przemarsze wojsk dniami i nocami. Jakże tu usiedzieć w domu i w ogóle w jakimkolwiek miejscu, kiedy puls wojny bije wszędzie i wszędzie chciałoby się go wyczuwać? Czymże są wszystkie najwymyślniejsze warszawskie kinematografy wobec tej bezustannie zmiennej scenerii?

Przemarsze wojsk — to niby takie jednakowe i nawet monotonne, a przecież takie wiecznie nowe i ciekawe!

Oto wspaniałe pułki gwardzistów. Chłopy jak sosny, proste i strzeliste, twarze piękne, poważne i nawet szlachetne. Wysocy, smukli i prości siłą znakomitej budowy, a nie tresury. Pomimo woli porównuje się ich z piechotą niemiecką, w której każdy jest wycięty z blachy według figury schematycznej. Oczywiście, gwardia ta to dobór najlepszych okazów rasy, ale w Niemczech i dobór najtroskliwszy nie pomoże na wrodzoną śmieszność, sztywność i ciężkość. Narody bliższe natury nie zatraciły giętkości i proporcji pięknego mężczyzny — żołnierz niemiecki, nierozstający się z słodkim jak krem sucharem, zapasem kakao i piwa, ma w sobie coś z blaszanej puszki konserw, a landszturmista52 brzuchaty — i coś z pierzyny.

Oto znów pułk ułanów, a potem dywizjon dragonów. Znowu chłopy dobrane, z koniem doskonale zrośnięte. Snadź53, że to kawaleria od urodzenia i że lance w ich rękach mogą być orężem strasznym. Wierzę opowiadaniom, iż uciekających na drzewa Prusaków umieją oni tymi pikami „zdejmować”.

A za nimi całe obozy i karawany: wózki z prowiantem, beczki z wodą, z sianem, podwody54 z worami mąki, snadź naprędce zarekwirowane, gdyż woźnicą jest zwyczajny sobie cywilny Lejbuś, zapasy siana, kuchnie polowe, toboły; potem kilka zgoła55 niemilitarnie usposobionych krów człapie pokornie, poganianych przez paru starszych, brodatych żołnierzy. Jakieś wózki zielone, niewidzianego w Warszawie kształtu i koloru; nawet konie na zielono pomalowane, ponoć dla tym lepszego ukrycia się przed wzrokiem nieprzyjaciela i zlania się z otoczeniem lasów i pól; wolanty56 maleńkie z głębi Rosji, może nawet azjatyckiej.

Dal niesłychana przyszła do Warszawy z obliczami surowymi i zapylonymi od dróg, co biegły może od brzegów Oceanu Spokojnego, a co najmniej spod stóp Uralu.

Niewielkie, podobne do krótkich wózków mitraliezy57 budzą szczególne zaciekawienie; krótkie, wystające z tyłu paszcze są jak obcięte ogony jakiegoś przyswojonego zwierza. Ale wiemy, że ogony te są straszne i że się umieją obracać w prawo i w lewo i chlustem rozpalonego ołowiu kosić. Szczególnego rodzaju kosiarki tną od siebie półkręgiem. Gdy zaczną pracować, szeregi padają, jak kłosy, setkami, tysiącami. Niejedno już pole i swoje, i obce pokryło się takimi krwawymi pokosami. Skierowane na las, dziurawią wszystkie pnie na jednakowej wysokości. Skierowane na ukrytego w rowach lub za okopami nieprzyjaciela, kropią w ręce, trzymające karabin, lub miażdżą szczęki, przywarte do kolb. Wymierzone w piechotę nieosłonioną, podcinają nogi i kładą od jednego obrotu całe bataliony. Stąd w szpitalach tyle tysięcy rannych jednakowo.

Pod wieczór jednego z tych dni, kiedy całe miasto zdawało się drepcącym w takt powolnego marsza, kiedy nawet domy i ulice poruszać się zdawały — runęła w Aleje Jerozolimskie artyleria polowa.

Deszcz padał i słota się robiła. Nie pierwszy to raz dudniły po bruku działa, ale nigdy jeszcze w takiej liczbie, jak wówczas. We mgle wyglądały groźnie i fantastycznie. Szły od Mokotowa i wtaczały się w stronę „mostu Poniatowskiego”. Jednocześnie inne baterie waliły od strony rogatki Jerozolimskiej.

Widoczne było, że śpieszą. Jeszcze nigdy nie dążyły tak rączo58. Wspaniałym łukiem skręcały na szeroką ulicę wiodącą ku wiaduktowi, a potem pędziły, jak gdyby na odsiecz. W ciemnościach dżdżystego wieczoru ginęły i mogłeś myśleć, że już w pobliżu, ot zaraz za mostem, zawrze śmiertelna walka i rykną spiżowe gardziele. Cała gawiedź ulicy chętnie poddawała się temu wrażeniu. Zaczęło się gorączkowe rzucanie pudełek z papierosami żołnierzom siedzącym na jaszczykach59, na lawetach, na koniach; kobiety i mężczyźni, nie bacząc na błoto i rozpędzone koła, biegli za nimi. Było to piękne.

Kilka razy wskutek zbyt wielkiego rozpędu na zniżającym się nieco terenie, zdarzały się karambole. Wtedy najczęściej, ażeby konie nie wpadały na jadące przodem furgony i lawety, szybkim targnięciem lejc, skręcano i stawano na ukos, na co szerokość ulicy pozwalała. Czasem bywało gorzej, rumaki wpadały na siebie, jeździec, ten i ów, spadł, tworzył się zamęt, zamieszanie, widzom się zdało, że oto nieszczęśliwy wypadek, katastrofa. Nic podobnego — bez jednego krzyku, bez alarmu, ze skłębionej masy wozów, koni i ludzi wysnuwał się łatwo żelazny łańcuch uporządkowanych już baterii i znowu oto szedł szparko60 naprzód i dzwonił swą groźną, zgrzytliwą muzykę kopyt i kół.

Czułeś tutaj prawdziwych wojowników, gruntowne zżycie się z ruchem gwałtownym i niebezpiecznym, z pędem skomplikowanym; zazdrościłeś tego opanowania rzeczy potwornie trudnych, lekkości i wprawy w kierowaniu żywiołem ciężkich koni i jeszcze cięższego żelastwa. Szło to wszystko hartownie61 i spokojnie, w potoki dżdżu, na całonocną pewnie jazdę, pod wtór ogłuszającego szczęku i chrzęstu.

A nam wszystkim piecuchom62, którym nie sprzykrzyło63 się stać półtorej godziny w szarudze, jakoś rzewniej64 się zrobiło, że za artylerią śród65 wózków ciągnęło i kilka kuchen polowych z wesoło gorejącym paleniskiem, że żołnierze gdzieś tam na postoju trochę ciepłej strawy dostaną...

Pod koniec sierpnia

A tymczasem z „zachodniego frontu” krucze nadchodzą wieści. Niemcy z trzech stron, od północy, wschodu i południa żelaznym pierścieniem ściskają serce Francji, Paryż. Zbliża się 2 września, rocznica fatalna — Sedanu66, i dookoła Sedanu rozgrywają się groźne walki. Ale nad armią francuską czuwa spokojny, rozważny i nieugięty wódz żuraw — generał Joffre67. A nad sprzymierzonym wojskiem angielskim — jeszcze przezorniejszy i potężny French68. W myślach moich imiona te, dostojne i już sławne mistrzowskim odwetem, który tai w sobie niebezpieczne dla Niemców niespodzianki, zlewają się w jedno skrócone, jak telegram, imię „Joffrench”. — Nie dzielę powszechnej trwogi o Francję. Sama ona może jeszcze nie zdążyła strząsnąć z siebie skutków konkubinatu z Rosją, zmaterializowania i sobkostwa69 — ale skoro mocarz brytański70 wyjął miecz z pochwy — niebezpieczeństwa nie ma. Wierzę objaśnieniom, że odwrót ten wyszczerbi armię Rzeszy Niemieckiej i wyłamawszy jej kły, ocugli71.

Nie boję się i tego, że rząd Rzeczypospolitej przeniósł się do Bordeaux, a za nim wiele instytucji państwowego znaczenia. Wierzę głęboko okrzykowi Norwida: „Jeszcze Francja nie zginęła!”72

Natomiast trwoży mnie brawura generałów rosyjskich. Zajęli Gąbin, Ełk, Wystruć73, Ostródę, Olsztyn — posuwają się na północ aż w pobliże Królewca, na zachód aż w pobliże Torunia. Czyż znają dostatecznie szatańskie podstępy Krzyżaka, który na swoim gruncie nie cofnie się przed żadnym sposobem obrony? Nie ma dla niego prawa wojny, konwencji genewskiej ani haskiej. Każdy drapieżnik czy morderca, o ile nie jest zatruty alkoholem lub zwyrodnieniem dziedzicznym, jest do niektórych sposobów zabijania niezdolny. Wymyślność oprawcza zwierzęcia ludzkiego ma swoje granice, wzdryga się przed niektórymi obrazami dręczenia. Rakarz74 nie do wszystkiego jest zdolny. I to nie tylko w sferze bólu fizycznego, lecz i moralnego. Jest nawet w barbarzyńcy pewien instynkt solidarności dla ciała ludzkiego, który mu nie pozwala tak się z człowiekiem obchodzić, jak np. hiena lub szakal z trupem lub padliną.

Zdaje się jednak, że Niemcy, budując swoje pułapki i zasadzki, tak samo nie mają wstrętu do pewnych rodzajów śmierci ludzkiej, jak głodne drapieżne zwierzę, lub jak martwy odłam granatu, rozrywający wnętrzności. Ich wyobraźnia i nerwy są wyobraźnią i nerwami kartaczownicy.

W tym jest tajemnica ich złej potęgi i w tym jest klucz ich zguby. Ludzkość bowiem takiego spotwornienia znosić nie chce.

Prusy Wschodnie i Zachodnie uśmiechają się nam. Królewiec i Gdańsk — mogłożby75 to być polskie? Jeszcze żywo stoją mi w pamięci wspaniałe mury Elbląga, Malborga76, Frauenburga77, cały ów warowny czerwony gotyk nadbałtycki, tak masywny, krzepki, tak czysto swojski i charakterystyczny dla kraju z cegły, a nie z marmuru. Rozsiadła by się znowu Polska nad morzem, wiozłaby znów złotą pszenicę sandomierską do złocistego Gdańska, do własnego śpichrza78, jak ongi za czasów Klonowicza79. Rozszerzyłby się dech Polski na świat cały.

Zawrót ogarnia głowy, serca silniej biją. Do drzwi kołacze zmartwychwstanie nad brzegami Bałtyku; królewskie widma Jagiellonów, biorących pod swą tarczę Gdańsk półniemiecki na własną jego prośbę — niechaj się radują! Koronna, promienista przeszłość wraca!

Ale marzenie krótko trwało. Przebudzenie było okropne. — Brawura była przedwczesna; jeszcze nie zbadano dostatecznie diabelskich sztuk Teutona80. Armia Samsonowa81 srodze odpokutowała wspaniały swój zapęd. Biuletyn naczelnego wodza82 w słowach szczerych i smutnych obwieszcza światu klęskę dwu korpusów junaków. Ziemia mazurska wypiła ich wszystką krew.

Snadź jeszcze nie czas; w cierpliwość trzeba się uzbroić. Do złocistych gzymsów83, wolut84 i wieżyc Gdańska — jeszcze daleko.

Jeszcze stoją na drodze oryginalne twory geniuszu heglowców85 — podminowane pola, zatrute studnie, ukryte w trawach brony, żelazami do góry, od których konie, poszarpawszy kopyta, łamią nogi i walą się oszalałe; jeszcze zeppeliny86 zrzucają bomby w tłumy idące do kościoła, a feldfeble87 rozstrzeliwują dzieci.

Nim to wszystko ogarnie, przemoże i obezwładni nacierająca armia rosyjska, nim należycie odrętwieje i okamieni się dusza wojownika, niejednego zucha słowiańskiego ciało poniosą fale Wisły do Gdańska.

A tymczasem czym płacić może Europa za tę pedantycznie dokładną organizację okrucieństwa i srogości? Tym, że przypomina sobie coraz lepiej poprzedzającą organizację tępienia wolności, dręczenia sumień. Zawisły na wprost siebie dwa straszliwe pierścienie: jeden — żelazny, ogniem ziejący, niemiecki, drugi — pierścień nienawiści. Gdy ten pierwszy się spali na popiół niemocy — drugi, obejmujący ludy szlachetne i ludy nieznieprawione jeszcze — stanie się wyroczną obręczą zemsty i kary, która zdusi hydrę prędzej czy później. Ten pierścień nienawiści nie jest jak tamten, pijany krwią i zaślepiony butą, lecz mądry, przemądry ostatecznym nareszcie zrozumieniem, czym są Prusy — więcej jeszcze, czym jest pleniący się mikrob prusactwa i poza granicami Niemiec.

Obręcz nienawiści rozszerza się i zaczyna obejmować Azję, Afrykę, Amerykę. Dźwięk metaliczny tej obręczy wywołał oddźwięk w Kanadzie, Transwalu, wszędzie, gdzie jeszcze nienawidzić przemoc i złocone barbarzyństwo umieją.

Jakieś groźne pomruki dochodzą z całego globu. Wojna staje się wszechświatową. Wreszcie — o cudo Nemezydy88! — wojnę Niemcom wypowiedziała Japonia. To już fakt pewny i jarzący. Czytam i odczytuję manifest mikada89. Czyście coś podobnego widzieli w jakimś narodzie Europy? Nawet taki apel i w takiej chwili czaruje w tym kraju, jak wiśniowe drzewo: prostota śmierci, tchnienie dawno zamarłej patriarchalności, co nad ludem jakby kazimierzowe90 skrzydła roztacza. Gra jakby rapsod z Króla-Ducha91 o Bolesławie, co „nakrywa chatę, skąd miód ludzie biorą”. A ów kończący manifest pokłon serdeczny pietyzmu92 dla niedawno zmarłej matki mikada? Gdzie kto takie rzeczy czytał w tej części świata, co niby także zanurza się większą swą połową w morzu, ale przede wszystkim w morzu piwa bawarskiego lub okowity?

Rozigrała się fanfara agencji telegraficznych i co kilka godzin przynosi sensacyjne nowiny: sposobią się do wypowiedzenia wojny Chiny, zbroi się, nieolbrzymia ale doświadczona królewna wód, Portugalia. Oboje stanąć mają po stronie koalicji a przeciw Niemcom. Zawrót głowy rośnie, marzenie buja i roi się jakiś całkiem niebywały i nieprawdopodobny spisek całego świata przeciw ohydzie. Kto spróbuje poddać się fatamorganie tak czarodziejsko — krwawej, może za swą łatwowierność srodze odpokutować. Bo jakże tu przeżyć dzień następny, w którym wieści owe się nie potwierdzą?

Jakoż co do Chin i co do Portugalii nie potwierdziły się. Natomiast coraz bliższą wydaje się — wojna koalicji z Turcją. Na wierzbie muzułmańskiej Niemcy szczepią swoje protestanckie gruszki.

Biedna Turcja. Jak spita wódką kokosz prowadzić będzie kaczęta na wodę, aż ją zarżną. Może to i dobrze; będzie czym obdzielić strony waleczne, gdy chwila spokoju nadejdzie.

Bo, że ją zarżną i że pierwsze przyłożą nóż: do gardziołka opiekuńcze Niemcy, o tym chyba nikt nie wątpi.

Nabraliśmy wszyscy łatwości w kombinowaniu wszystkich ziem świata. Do niedawna jeszcze w głowie pomieścić się nie chciało pięć państw walczących, a teraz mamy w swej mózgownicy wygodne miejsce na szóste, siódme, ósme itd.. Geograficzna karta wojny powiększa się przed naszymi oczyma, a więcej jeszcze w naszych wyobrażeniach i pragnieniach, i jakoś temu dajemy radę.. Jak farys93, wyciągamy do światła ramiona uprzejme i obejmujemy go ze wschodu na zachód, ale — gdy farysa światem była pustynia Arabistanu, dla mnie — i dla nas — glob cały.

Potomni będą nam zazdrościć tego widoku. A my sami wspominać będziemy o nim, jak o jakiej kosmicznej podróży. I całkiem słusznie! Gdy nawet skromni w swym polocie spijacze wód karlsbadzkich, marienbadzkich, Vichy, kissingeńskich i tym podobnych, nauczyli się jeździć okrętem i wracać do „ojczyzny” przez Brindisi, Grecję, Konstantynopol, i okazywać dumną waleczność wobec choroby morskiej — to cóż dopiero my, konstruktorzy świata i budowniczowie jutra? Nie długo powiemy pysznie, żeśmy właśnie urodzeni dla tego widoku rozpętanego wszechżycia, że okres statyczny cywilizacji należy do zamierzchłej przeszłości...

Cywilizacja? Sztuka? Nauka? Uniwersytety? Handel i przemysł? Czyjeż to wymysły i fantazje?

Kiedy, gdzie to było?

Niedawno to, co się właśnie dzieje dookoła, wydawało mi się koszmarem, złą halucynacją, czymś, co się zrodzić może tylko w jaźni chorej. A teraz? A dziś? Przecież nigdy żadnych kultur nie było! Kolejami nie jeżdżono, narody nie obcowały z sobą przyjaźnie. Przecież babka moja jeździła do Frauzensbadu94 końmi, a Dumasowski doktór Balsamo95 — tak samo! Telegrafów nigdy nie było, w piecach nie palono, obiadów nie jadano. Czart to kiedyś wykoncypował na użytek owdowiałego króla. Twardowski to wymyślił, a my głupcy — dworzanie uwierzyliśmy. Alchemia. Szukanie kamienia filozoficznego.

Ciesz się, duchu prerafaelityczny Johna Ruskina96 — jesteśmy znowu w quattrocento97. Nie szpecą nam przyrody lokomotywy, nie kopcą niebios dymy z kominów fabrycznych.

Powoli mgła fantastyczna zaczyna spowijać rzeczywistość i rodzą się legendy i mity. O nadzwyczajnych czynach żołnierzy i o geniuszu dowódców. Zalatuje nas czasami coś jak gdyby echo z epopei napoleońskiej. Wstają gwardziści „Małego Kaprala”98 z martwych pobojowisk. Na piersiach generałów ktoś przypina legie honorowe; generałowie: Pau99, Castelnau100 salutują wielkiego cesarza. Złączone na ziemi francuskiej armie współzawodniczą w męstwie i wspaniałej zaciętości. Ney, Bernadette, Dąbrowski, Kozietulski101, różni marszałkowie odrzucają Prusaków od St. Quentin, od Maubeuge, od Reims. Co u Boga! Sen to znów czy jawa?

I dziwy opowiadają o wielkich czynach lotników, o mężnie ginących książętach krwi, o potomkach dynastii francuskich, walczących w szeregach Belgijczyków, gdy prawo nie pozwala przyjmować ich do ojczystych, o ochotnikach spośród poetów i artystów, sławnych na świat cały. Jaśnieją dusze rozchylone jak wspaniałe lotosy, co kwitną raz na sto lat, dojrzewają czyny, wielkie jak archanieli, krwawią się poświęcenia niezliczone, jak gdyby pas graniczny Francji i Belgii zamienił się na jedną wielką Golgotę.

Ale bóg wojny dzisiejszej to Krupp102, nie Napoleon, słynne dwadzieścia narodów w armii Bonapartego czymże dziś byłyby?

Powoli, powoli boje helleńskie lub nawet sam Grunwald stają się pięknymi fryzami, rzeźbionymi lub malowanymi, w których odnaleźć można — na dobrą sprawę — postacie wszystkich, co w nich udział brali. Anabasis103 Ksenofonta, odwrót jego dziesięciu tysięcy Greków, wielkiej naonczas siły, nie dostąpiłby dziś nawet zaszczytu figurowania w telegramach: to byłby tylko podjazd, przednia straż, dobra do zajęcia Włocławka lub Częstochowy.

Niedługo i cała napoleoniada stanie się takim zamierzchłym eposem o pewnej bohaterskiej armii, którą dziś nazwać wielką jakże byłoby naiwnym! Można by jedynie — dla wielkości ducha, dla tytanizmu wodza.

Ostatni to był Cezar. Dzisiejszą Korsyką imperatora są zakłady w Essen, naukowa wyprawa do Egiptu pod opieką konsula Rzeczypospolitej to zburzenie arcydzieł Leuven, Malines, obrócenie w perzynę104 Liége. Dzisiejszy kodeks Napoleona — to 40 centymetrowe działa pruskie, których pocisk jeden waży 60 pudów, a wystrzał sprowadza nie kanonier105, lecz inżynier, z odległości kilometra od zapału.

I gdy się o tym myśleć zaczyna, o tym, jak zastąpiła wspaniałe i genialne indywidualności inżynieria wojenna i technika dynamitu, prochu, szymozy106, ekrazytu107, samolotów itd., mgła fantastyczna prędko opada. Legenda i romantyczność rozdrabnia się na niezliczone mnóstwo poziomych precyzyjnych wynalazków. Może to i dobrze i pewnie tak być powinno.

Jedna tylko rzecz duchowa wzrosła o tyleż, co i cyfry wojny, to męczeństwo tych, co giną, i tych, co na to patrzą....

Słowem, wyolbrzymiała do rozmiarów wszechświatowych Śmierć. Czy z niej narodzi się nowe Życie, nowa Ludzkość?

Pierwsze dni września

Wszyscyśmy uczniami Moltkego108, „wielkiego milczka”.

Choćby nawet miała się narodzić nowa ludzkość, będzie ona wychowana w szkole niemieckiej — oto myśl uporczywa, która odbiera możność lepszych widoków na przyszłość.

Europa, raz nawiedzona panowaniem militaryzmu i groźnej milczkowej strategii, już się z nich nie wydobędzie. Prusy nadały kolor i ton stosunkom międzynarodowym — ton wiecznej obawy i mus bezustannej czujności. Zdołały one podporządkować wszelkie wielkie zagadnienia etyki, nauki, sztuki, filozofii — żelaznej, niezbłaganej organizacji wojskowej. Dokonały niesłychanego dzieła: umieją wbrew maksymie Talleyranda109 siedzieć na bagnetach. A ponieważ żaden inny naród tego szczególnego sitzfleischu110 nie posiada, więc Niemcy mają tymczasem zapewnioną hegemonię. Zgrubienie skóry na pośladku, jako najczystszy ideał garbarsko-patriotyczny — oto gwiazda betlejemska Hohenzollernów111. Przy takim siedzeniu wszystko, co jest, wydaje się rozumnym. Przymierze najbardziej fundamentalnej części ciała z bagnetami jest podwaliną niemieckiego optymizmu, niemieckiej dumy, u której szczytu mogą sobie pozwolić na hasło: „my, Niemcy nie boimy się nikogo «prócz Boga»”. Zaiste!

Prusy więc — pierwsze skrzypce w tej orkiestrze bagnetowej — mogą się słusznie uważać za naród najbardziej nowoczesny. To już nawet nie amerykanizm, to futuryzm. Na dyscyplinie siedemdziesięciu milionów oparty system zbrojny. Na dokładności przewodników elektrycznych, telegrafów i telefonów — oparta sprawność armii. Na tradycyjnym, Spielhagenowskim112In Reih und Glied zbudowane — wzorowe ambulanse i współudział wszystkich Małgoś w wyprawie na ludy wolne i twórcze. Naród ten nie chce legendy, on pierwszy potargał brutalnie przędziwo własnych novalisów113. Uczucie bohaterskiej i humanitarnej posągowości podeptał, zaś ubóstwił musztrę z podnoszeniem ciężkich jak stępory114 nóg do wysokości pępka.

Prusy potrafiły w ten sposób uregulować swój stosunek do kultury, żeby można było każdej chwili nić tę zerwać i natchnąć siedemdziesiąt milionów kłapiącą żądzą rabunku, chciwością, nienawiścią i pogardą dla całej reszty świata. Ich związek z ludzkością okazał się związkiem gigantycznego polipa z otoczeniem, ku któremu wyciąga swoje niezmordowane i niepoliczone macki.

Niewątpliwie społeczeństwo takie jest tak, niestety, przyszłościowe, i tak straszne — jak jego główne gniazdo — Berlin.

Filozof dzisiejszej wojny mógłby na ten temat wiele rozdziałów napisać — gdyby miał odwagę zadawalać się słuchaczami głuchymi. Ja — tej odwagi nie posiadam. Nie będę mówił wszystkiego, co wiem i co myślę o Niemcach, ludziom naszym; myślą oni, że zuchwała, jawna zdobywczość Niemiec, podpatrująca wszystkie, wynalazki cudze, przy zgodnej pomocy koszar, uniwersytetów i całego narodu — jest czymś jednoznacznym z słabością i głupotą, dającym się zbagatelizować.

Prusy zakademizowały wojnę, zachłanność i łupiestwo. A to wiele... to strasznie wiele...

Jeden z dalszych dni września

Dziwy nad dziwami...

Wtedy gdy obawa o Francję tłoczyła nam wszystkim piersi jak Alp115, gdy zaczynaliśmy tracić wiarę w celowość i umyślność odwetu Joffrencha — korpusy najezdnicze zatrzymały się. Telegramy, skromne i powściągliwe w tonie, wyraźnie opiewają, że wojska sprzymierzone zaczęły wypierać Niemców. Skończyła się dręcząca i niepokojąca defensywa i przyszła obliczona zawczasu kolej na kontrofensywę.

Nie chce się wierzyć, a jednak źródła urzędowe z Francji i Anglii potwierdzają tę błogą wiadomość. Odwrót zaczął się naprawdę! Co dzień przychodzą biuletyny pocieszające. Nieśmiało Francja patrzy w odchmurzone słońce, jak gdyby nie ufała — a jednak ono wyłania się naprawdę i płoszy długi, zabójczy mrok. To jak gdyby ozdrowienie po długiej, niszczącej chorobie, chwila, kiedy najbliżsi, stojący dookoła łoża, boją się, że to może tylko złuda, „chwilowe polepszenie”...

Nie ulega wątpliwości, że Niemcy rejterują116. Prawe skrzydło zwija się i całą swą mściwą siłę wyładowuje w nieszczęsnej Belgii. W centrum trzyma się mocno, na lewym skrzydle odwrót jest widoczny. Paryż ocalony — może już ostatecznie. Zwycięskie walki toczą się nad Marną. Niedaleki jest czas, kiedy się przeniosą jeszcze więcej na wschód, nad Mozę.

Oczywiście rakiety brukowe i dodatki nadzwyczajne, ten głos ludu i ulicy, wyparły Niemców już pod sam Metz i ponownie odebrały im Mülhousę. Niestety jednak, wiele jest odcinków niepewnych w tej długiej połamanej linii frontu. Pewnym jest, że Francuzi przeszli już Peronne. Niepewnym — czy odebrali St. Quentin, choć bardzo prawdopodobnym.

A żądne bajek gazety-kumoszki117 wymyślają cudowne zdarzenia. „Armia generała Klucka118 odcięta i oskrzydlona” — powtarza się co dzień, a Kluck najswobodniej się wymyka. „Armia niemieckiego Kronprinza119 w niebezpieczeństwie”, „Kronprinz ciężko ranny”, „Kronprinz umarł w szpitalu w Brukseli”, po czym następują daty biograficzne w odręcznym nekrologu. „Kronprinz dostał od Wilusia baserunek”120 — a więc żyje?!

Kronprinz nie myśli ginąć, chociaż mu wszyscy szczerze tego życzymy. Zawsze to pięknie zakończyć swoje junkierskie121 w klubach odyseje realną śmiercią na polu chwały.

A jednocześnie z ziem bliższych jeszcze naszemu sercu nadchodzą wieści o zwycięstwach Rosji. Po straszliwych, pokrytych głuszą sztabowej tajemnicy bitwach w Lubelskiem, na linii Opole-Chełm, pod Kraśnikiem, Trawnikami, Krasnymstawem, Tomaszowem i tak dalej, i tak dalej generałowie Iwanow122, Ruzski123 i Brusiłow124 przeszli granicę i są panami Galicji Wschodniej. Jak od uderzenia gromów padają Sokal, Tarnopol, Brody, Stryj i lada chwila zwycięskie armie ogarną Lwów.

Z uczuciem trwożnym i mieszanym czekamy. Piorun uderzył silniejszy od wszystkich poprzednich — Lwów, stolica Galicji — wzięty.

I znowu z szybkością metamorfoz sennych — odwróciła się wielka karta w historii — i w historii naszego narodu...

Około 20 września

Lwów wzięty.

Pod miażdżącymi ciosami armii rosyjskiej pada cała Galicja Wschodnia. Zwycięzcy czynią co dnia krok olbrzymi. Oto przeszli już San i Dniestr; obstawiwszy Przemyśl z jego niezdobytymi fortami, suną dalej — zajmują Przeworsk, Jarosław, Dębicę. Jednocześnie sadowią się na stokach północnych Karpat i podobno niebawem sforsują przesmyki górskie, ażeby wypłynąć po stronie węgierskiej.

Jaki obszar obejmą armie generałów rosyjskich, kto to wie? Przebąkują o marszu na Budapeszt, to znów o wyprawie na Wiedeń. Zarysowują się we mgle perspektywy nieogarnione, zuchwałe. Teraz już wierzyć można, iż armia austriacka, tak długo i troskliwie powstrzymywana w swym zapale bojowym, tak karmiona nadzieją triumfu w Rosji — została rozbita, a skołatana nawa monarchii Austro-Węgierskiej trzeszczy i lada dzień się rozpadnie. Co za straszliwy zmierzch! Jaki upadek z wysokości!

Porwany impetem wypadków i szybkością uderzeń, świat nie spostrzegł się nawet, że stanął na progu wiekopomnych faktów. Cały jeden wielki zrąb Europy wali się. Historia świata wykonała jakby „na poczekaniu” parę wielkich obrotów, a historia Polski już zaczęła się toczyć innymi niż dotąd tory.

Czy lepszymi, czy gorszymi?

Syrena warszawska, tak zdolna do heroizmu i rezygnacji, i tak płocha zarazem i bezmyślna, przyjęła radośnie zdobycie Lwowa. Wszystkim niemal — wydaje się, że to już rozgorzał świt zjednoczonej Polski pod jednym berłem; dla wszystkich dotychczasowe panowanie austriackie jest ściśle jednoznacznym z panowaniem Prus. A więc formuła: „Lwów wyswobodzony” — raduje wszystkie umysły i serca.

Gdy jednak nieproszony fagas, rosyjscy eulogiusze, marudery wszystkich bitew, burzyciele jej odrodzeń, ogłosili wszem wobec i każdemu z osobna, że Lwów nie został wzięty, lecz tylko odebrany i po prostu złączony na nowo z „rosyjską macierzą”, której był zbłąkanym synem — Warszawa zaczęła myśleć. Po raz pierwszy od początku wojny — na rozradowanej duszy wielkiego miasta ukazała się chmura obawy i wątpliwości, w chórze radosnym dały się słyszeć nuty dysharmonii.

Zwyciężyła jednak pierwotna apoteoza i — naiwność. Miastu naszemu daleko wygodniej z formułką, że Lwów to „dziura”, a cała Galicja to „nędza” — wtedy bowiem nie potrzeba się martwić ani obawiać. Błogosławione nieuctwo i nieznajomość własnej ziemi wprędce przygłuszyły szemrania, obawy. Tych zaś, co chcieliby wytłumaczyć ludziom, że Lwów był największą ostoją wolności polskiej i kultury polskiej — w najlepszym razie wyśmiano by.

Stosunkowo więcej zatroskano się o Kraków i o Wawel. Tutaj głównym obrońcą stał się Hawełka125. Jego handelek ze sławnymi kanapkami i zakąskami okazał się daleko lepszym orędownikiem niż np. Ossolineum lub Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. Przy tym przez Kraków wiedzie droga do Płonki i Dzikiewicza126 w Zakopanem.

Słowem, nie bierzemy już tak radośnie perspektywy zdobycia Krakowa. Obawiamy się, żeby się nie stała krzywda Wawelowi i Wawełce.

Zrodziły się nawet dość fantastyczne projekty na łamach pism codziennych. Żeby granaty rosyjskie, które będą bombardowały Kraków, były owinięte... w watę i żeby jednocześnie zwrócić się z prośbą do Wiednia o dobrowolne oddanie Krakowa. Zaś jedna z gazet w obszernym referacie jakiegoś sztabowca, Polaka, widocznie spod zaboru austriackiego, wskazuje sztabowi rosyjskiemu drogi i sposoby, jakimi najprędzej osaczyć można Kraków, aby uniknąć rozlewu krwi i zburzenia Kościoła Mariackiego.

Na ogół trwoga nasza co do Lwowa była przeważnie płonną. Na straży jego całości i bezpieczeństwa stoi bądź co bądź dobry geniusz armii. Dopóki ten panuje i stanowi prawa, możemy spać spokojnie. Wojownik w tej wielkiej, straszliwej wojnie dostał legię honorową idei; wskrzesło w nim zamarłe uczucie plemiennego braterstwa; to element szlachetny i litosny. Jest nadzieja, że tłuste brzuchy kleru prawosławnego po pierwszych debiutach natrętnych i zachłannych, ustąpić będą musiały wobec chudych oficerów, steranych nieprzerwanymi walkami, ale wyszlachetnionych w płomieniach bitew i twardym obowiązku.

Więc wieści ze Lwowa brzmią dość pomyślnie. Żyjemy otuchą, że dobroduszny, rozlewny i ambitny gród po krótkim bolesnym wstrząśnieniu wróci do zwykłego trybu: „Taż proszę pana dobrodzieja!...”

Po 20 września

Myśl moja coraz trwożniej owija się dookoła Krakowa. Zdaje mi się, że los jego przypieczętowany. Serce się ściska boleśnie.

Jeżeli kiedykolwiek wypadki czyniły wrażenie młota, to właśnie w tej chwili — spadają ciężko, druzgocąco i niespodzianie. Topnieją i pękają nity, spajające skorupę świata.

Kraków był zawsze za nawiasem. Każdy to czuł, że jest on absolutnie schowany i bezwarunkowo bezpieczny. Jest dla nas jak owa najdroższa córka ojca zadżumionych127, do której sam los, zdawałoby się, nie miał przystępu. „Córka? Ja myśleć nie śmiałem o córce”!

Przekonuję się, że z tą miłością dla Krakowa chodzę sam jeden po mieście, może ostatni z Mohikanów128. Śnię o nim na jawie. Słyszę jak ongi, gdym mieszkał na ulicy św. Marka, zaś okna mojej pracowni wychodziły na wieżę Mariackiego kościoła — ów jedyny na świecie hejnał o północy, nad miastem uciszonym, w powietrzu pełnym zapachu bzów i akacji, kiedy wszystko, domy i ludzie, wstrzymywało dech, by słyszeć lepiej cud zwiastującą trąbkę, kiedy natchniony plein air129 czerwcowej nocy rzeźwił jednocześnie i upajał.

Nie bój się, czytelniku, nie będę poetyzował na temat Krakowa. Jest to już niepotrzebne. Wszystkie jego głazy, jego Stones of Venice130