Statek śmierci - Dean Ing - ebook

Statek śmierci ebook

Dean Ing

3,0

Opis

Harvey Rackham to były glina, a obecnie prywatny detektyw i miłośnik rajdów samochodów terenowych. Jego przyjaciel ze szkoły Quentin Kim, również detektyw, prosi go o pomoc w odnalezieniu niejakiego Parka Soona. mechanika pracujacego na statku „Ras Omara”, który właśnie przypłynął do San Francisco. Zszedł on na ląd i ślad po nim zaginał. Interesuje się nim FBI, straż przybrzeżna i policja San Francisco. Co takiego wiedział Park Soon, że tyle ludzi go szuka? Co przypłynęło w ładowni statku „Ras Omara”? Czas ucieka, a pytań coraz więcej... Po lekturze "Statku śmierci" powinno się właściwie bez wahania przenieść w bardziej bezpieczny rejon USA niż Zachodnie Wybrzeże.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
1
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dean Ing

Statek śmierci

Przekład Andrzej Zieliński

ESPADON PUBLISHING

W  A  R  S  Z  A  W  A  2 0 2 0

..

Tytuł originału: Loose Cannon

Copyright © 2005 by Dean Ing

Redakcja: Andrzej Woźniak

Skład i łamanie: Espadon Publishing Sp. z o.o

Książka powstała przy współpracy z wydawnictwem AiB

ISBN 978-83-60786-27-7

Wydawnictwo Espadon Publishing Sp. z o.o

Warszawa

Rozdział 1

„Im dłużej żyję, tym wyraźniej zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem”. To słowa mojego przyjaciela Quentina Kima; wypowiadał je ściszonym głosem do mnie i do kształtnej Dany Martin na zajęciach z bezpieczeństwa publicznego na Wydziale Policyjnym Uniwersytetu Stanowego w San Jose. Dana marszczyła brwi, ponieważ była zwolenniczką tradycyjnie pojmowanego zdrowego rozsądku. Ja zawsze chichotałem, bo myślałem, że Quentin stroi sobie żarty. Ale to było wiele lat temu i byłem wtedy młodszy.

To znaczy, wydawało mi się wtedy, że wiem już wszystko. Terminem „bezpieczeństwo publiczne” określało się w szacownym języku akademickim kursy dla gliniarzy i chociaż Quentin zdobył już sobie godną pozazdroszczenia reputację jako licencjonowany detektyw prywatny w rejonie Zatoki San Francisco, nie był jednak wielkomiejskim gliną. Ja nim zostałem, ale w końcu zbrzydła mi zimna wojna między skorumpowanymi gliniarzami a facetami z wydziału spraw wewnętrznych, w której obie strony zabiegały o rekrutów. Bardzo się starałem, żeby nie upaprać sobie rąk tym ich gównem. Straciłem kontakt z Daną, a Quentina widywałem sporadycznie. Służyłem w Oakland jako funkcjonariusz w cywilu, strzegąc bezpieczeństwa publicznego.

I to by było na tyle w kwestii ostrożnego wdepnięcia w to bagno. No, przynajmniej wydostałem się stamtąd z honorem po kilku latach i wciąż mam kontakty w Oakland, po obu stronach wymiaru sprawiedliwości. Tych stron jest nawet więcej; dla detektywa taka wiedza jest na wagę złota. Facet w rodzaju Harveya Rackhama nigdy nie pozwoliłby sobie na zmarnowanie takich kontaktów i właśnie dlatego zostałem prywatnym detektywem, wąchaczem, szperaczem; oficjalnie po prostu: Rackham, prywatny detektyw.

Sukces na samym początku potrafi człowieka załatwić szybciej niż ostrze noża między żebrami, zwłaszcza jeśli ktoś myśli, że to pierwsze stało się dzięki jego umiejętności, podczas gdy w rzeczywistości chodzi tylko o łut szczęścia. Moja nowa kariera trwała mniej więcej rok, kiedy wpakowałem się w paskudne zlecenie – porwanie w rozbitej rodzinie. Ojciec porwanego chłopca, geniusz komputerowy z Sunnyvale, tak bardzo chciał odzyskać dzieciaka, że gotów był zapłacić za to spore pieniądze. Po kilku dniach frustracji, nie potrafiąc trzymać gęby na kłódkę, opowiedziałem o tym Ernie’emu, mężowi mojej siostry.

Okazało się, że trafiłem w dziesiątkę. Ernie pracował w NASA1 w Moffett Field i zupełnie przypadkiem znał pewnego kanadyjskiego fizyka. Krążyły plotki, że ten fizyk zabawiał się z mamusią porwanego chłopca.

Dowiedziałem się od Erniego, że wspomniany fizyk mówił z akcentem z Quebecu i interesował się karierą nauczyciela akademickiego. Złożył już wymówienie w NASA i nie zostawił adresu do korespondencji. Był katolikiem. Trochę poszperałem i doszedłem do wniosku, że za facetem warto by się rozejrzeć na Uniwersytecie Montrealskim, katolickiej uczelni z francuskim jako językiem wykładowym. Złapałem Boeinga 787 i dostałem się tam jeszcze przed fizykiem. I zgadnijcie, kto czekał z pięcioletnim synkiem w mieszkaniu, które fizyk wynajął w Montrealu.

Ani myślałem zgłębiać powody, dla których mamusia zabrała synka i zostawiła tatusia. Wystarczało, że nielegalnie wyjechała z synem z kraju, wbrew nakazowi sądowemu. Moje honorarium wystarczyło aż nadto, żeby kupić zrujnowany dom na wsi, trzydzieści kilometrów i sto lat od Oakland.

Tak naprawdę o zakupie przesądziła kuźnia. „Kowal, potężne, mocne chłopisko” i tak dalej. Romantyczne bzdury, pewnie, ale, jak już mówiłem, wszystko wiedziałem wtedy najlepiej. I chciałem zbudować wyścigowy pojazd terenowy, jeden z tych z hybrydowym napędem dieslowsko-elektrycznym, które właśnie zdobywały sobie popularność. Nie potrafiłem sobie wyobrazić lepszego życia niż węszenie w okolicach portu w Oakland dla zarobku i chowanie się na moich akrach, kiedy tylko będę miał trochę wolnego czasu, który chciałem poświęcić na majstrowanie przy mojej zabawce, tej wielkiej błyskawicy na kołach.

A Bóg mi świadkiem, że miałem potem mnóstwo wolnego czasu! Nie rozeszła się wieść, że jestem dobry? Kolejni bogaci faceci nie reflektowali na moje kosztowne usługi? Nie była mi pisana wielka kariera?

W trzech słowach: nie, nie i nie. Nie zainwestowałem nawet w szykowną stronę internetową, kiedy jeszcze miałem pieniądze; miałem tylko swoją linijkę w branżowej książce telefonicznej, więc nie dzwoniono do mnie zbyt często.

Pewnego kwietniowego popołudnia, kiedy męczyłem się pod moją starą, benzynową półciężarówką Toyoty, usiłując ustalić, skąd wycieka olej, bo nie było mnie stać na zlecenie tego komuś innemu, zaćwierkał mój telefon komórkowy.

Quentin Kim; natychmiast poweselałem.

– Myślałem, że jestem dobry w swoim fachu, a tymczasem przeżywam upokorzenie, nie potrafiąc znaleźć czegoś tak wielkiego jak ty – zakpił.

Z niejakim trudem wysunąłem swoje sto kilo spod Toyoty. – Chcesz powiedzieć, że nie możesz trafić do mojego domu?

– Harvey, trzy razy przejeżdżałem tą wiejską drogą. Mój program nawigacji satelitarnej na nic się nie zdał. Gdzie ty, u diabła, się chowasz?

Nawet kiedy klął, zachowywał maniery godne lorda. Skoro użył pełnej wersji mojego imienia, musiał być bardzo zniecierpliwiony. Powiedziałem mu, żeby jeszcze raz pojechał tą drogą i że będę przy niej czekał. Po dwudziestu minutach jego Volvo Electrabout skręciło w dróżkę prowadzącą do mojej posiadłości.

Wysiadł z samochodu. Wyglądał dobrze; trochę siwych włosów, ale spojrzenie skośnych, kruczoczarnych oczu wciąż bystre i ten sam nieśmiały uśmiech. Utykał trochę, ale zignorowałem to; może uwierały go buty. Przez grzeczność, właściwą ludziom koreańskiego pochodzenia, Quent unikał bezceremonialnego rozglądania się dookoła, ale wiedziałem, że niewiele ujdzie jego uwagi, kiedy wprowadzałem go przez stare, skrzypiące drzwi do mojej oryginalnej kuchni z 1910 roku, z piecem opalanym drewnem. Odprężył się dopiero, kiedy zaczęliśmy schodzić do piwnicy schodami, wzdłuż których posłusznie migotały jarzeniówki.

– Przez chwilę się o ciebie martwiłem – powiedział, spoglądając, tym razem już z wyraźną aprobatą, na moje biuro. Od fundamentów w górę dom był w stylu fin de siecle, ale piwnice urządziłem już w stylu Franka Gehry’ego,2 który wybrał się na lot statkiem kosmicznym „Enterprise”. Quent ostrożnie przysiadł na stołku przy moim biurku, przesunął ręką po krawędzi wielkiego, płaskiego monitora.

– Nieźle ci się powodzi, Harve. Niektóre z tych przedmiotów musiały sporo kosztować.

Wzruszyłem ramionami. – Większość sam zrobiłem w pocie czoła. Znam się na klejeniu, trochę na spawaniu i na stolarce; prace ręczne były moim ulubionym przedmiotem w szkole.

– Tylko nie próbuj mi wmówić, że minąłeś się z powołaniem. Zauważyłem, że od roku pracujesz jako prywatny detektyw na własny rachunek. Czy ludzi o ograniczonych możliwościach finansowych stać jeszcze na twoje usługi?

– Będę z tobą szczery, Quent, ale nie rozgłaszaj tego. W obecnym stanie rzeczy każdego stać na moje usługi.

Minął już ponad rok, od kiedy oglądaliśmy razem mecze o Puchar Świata. Zająłem się zaparzeniem mu herbaty w nowoczesnym ekspresie, kiedy informowaliśmy się nawzajem o ostatnich wydarzeniach.

Nie musiałem go pytać, dlaczego utyka. – Sam wiesz, jak niestabilne robią się te schody przeciwpożarowe po jakichś sześćdziesięciu latach – powiedział, zmieniając pozycję nogi. – Kilka miesięcy temu ścigałem faceta, który zwiał po zapłaceniu kaucji. Mieszkał na poddaszu w Alameda i schody zarwały się pod nami. – Uśmiechnął się nieśmiało, żeby uniknąć wyrazów współczucia. – On spadł na chodnik, a ja odbiłem się od pojemnika na śmieci. – Wzruszył ramionami.

– Odstawiłeś faceta?

– Sanitariusze odwieźli nas obu, ale honorarium dostałem – powiedział. – Nie muszę ci mówić, jak służba zdrowia patrzy na naszą pracę, a ja nie należę do najbiedniejszych. Operacja biodra kosztowała mnie o wiele więcej, niż wtedy zarobiłem, a i tak obawiam się, że bieganie już nigdy nie będzie moją mocną stroną.

Splotłem ręce, czekając na dzwonek ekspresu do herbaty.

– Chcesz mi powiedzieć, że pracowałeś jako łowca nagród? – spytałem.

Nie było w tym wyraźnego wyrzutu, ale większość prywatnych detektywów nie pracuje dla facetów, zajmujących się udzielaniem kredytów na kaucje. To ciężka harówka, chociaż można nieźle zarobić, jeśli wynegocjuje się piętnaście procent i doprowadzi potem jakiegoś zabijakę, wartego pięćdziesiąt kawałków.

Popijaliśmy herbatę i opowiadaliśmy sobie rzewne historie, z pewną nonszalancją, bo przecież żadnego z nas nikt nie zmuszał do zostania prywatnym niuchaczem. Rozpowszechnione jest przekonanie, że prywatni detektywi zachowują się wobec siebie grubiańsko. Ale najczęściej to tylko mit; chodzi raczej o zdrową konkurencję.

– Chyba nie potrafiłem się oprzeć wyzwaniu – powiedział Quent. – Znasz mnie, zawsze próbuję poszerzyć moje horyzonty. Jako łowca nagród człowiek wiele się uczy, i to bardzo szybko.

– Na przykład tego, że nie można ufać starym schodom przeciwpożarowym – powiedziałem.

– Na przykład – zgodził się ze mną. – Ale zwracasz też na siebie uwagę innego rodzaju klientów. Może nawet dla ciebie będzie zaskoczeniem, że w szczególnych okolicznościach niektóre agencje federalne zlecają śledztwo komuś z zewnątrz.

Moje zaskoczenie nie było tak wielkie, kiedy powiedział mi, że tym razem okoliczności wymagają kogoś, kto mówi po koreańsku i zna portowy światek wokół Oakland. I jeszcze taki ktoś musi się cieszyć zaufaniem Federalnego Biura Śledczego.

– Skóra mi cierpnie na myśl o tych facetach – powiedziałem. – Z moich doświadczeń wynika, że pozwalają miejscowym gliniarzom ponosić całe ryzyko, a potem sobie przypisują zasługi.

– Zasługi możesz sobie wsadzić w kieszeń, Harve. Co nas to obchodzi, jeśli federalni znów będą korzystać z naszych usług?

– Dobrze usłyszałem? Nas? Czyli ciebie i mnie?

– Jeśli się zgodzisz. Potrzebuję dodatkowej pary nóg, może być bioder, jeśli wolisz. A to, że wyglądasz na gliniarza w cywilu, na pewno nam nie zaszkodzi. No i jesteś kawał chłopa, potrafisz o siebie zadbać i może mi to być potrzebne.

Wspomniał o honorarium, łącznie z dniówką i udało mi się nie zagwizdać. – Muszę wiedzieć więcej. Powiedz mi, Quent, chodzi o zapewnienie komuś ochrony? Nie znam koreańskiego, z wyjątkiem tych paru zwrotów, których mnie nauczyłeś.

– To tylko jeden z aspektów tej sprawy. Większość ludzi, z którymi będziemy rozmawiać, mówi po angielsku. Chodzi na przykład o dostęp do kartotek. W tej sprawie chodzi między innymi o zaginionego mechanika ze statku „Ras Ormara”, trampa, który przechodzi właśnie remont w stoczni Richmond. Ten mechanik jest Koreańczykiem. Straż Przybrzeżna i FBI chciałyby go znaleźć, ale nie ujawniając, że im na tym zależy.

O Richmond w Kalifornii gliniarze od dawna mówią, że to miejsce wymarzone dla wampirów. W dzień jest tam w miarę bezpiecznie, ale w nocy trzeba się mieć na baczności.

– Zajrzałeś już do policyjnej kartoteki osób zaginionych?

Quent posłał mi spojrzenie, w którym wyraźnie zawarte było pytanie: „Za kogo ty mnie masz?”.

– Nie muszę ci mówić, Harve, że budżet policji stanowej jest więcej niż skromny. Są przeciążeni lokalnymi sprawami. Federalni o tym wiedzą i w tym momencie my wchodzimy do gry; oczywiście, jeśli się zgodzisz.

– Wygląda na to, że nie mam wyjścia. Prawda jest taka, że jestem praktycznie bez grosza. Jak sądzisz, ile czasu ta sprawa może zająć?

Quent wiedział, że tak naprawdę spytałem go, na ile dniówek mogę liczyć.

– Wszystko się skończy w dniu, kiedy „Ras Ormara” wyjdzie z portu; może tydzień. Wolałbym mieć trochę więcej czasu, ale cóż, każda sprawa ma swoje własne tempo.

Była to kolejna stara maksyma Quentina, o której słuszności miałem się wkrótce przekonać. Zapowiadało się ostre tempo i nic dziwnego, że utykający Quentin Kim proponował podzielenie się pracą. Uznałem jednak, że zamiast dociekać jego ukrytych motywów, powinienem mu raczej podziękować, więc zrobiłem to i dodałem: – Nie wiesz o tym, ale proponujesz mi chromowaną ramę do mojego wozu terenowego i kilka rolek siatki na ogrodzenie. Propozycja nie do odrzucenia, ale chciałbym od razu dostać teczkę tego koreańskiego mechanika.

– Stać mnie nawet na więcej – powiedział Quent. – Dorzucę zaproszenie na kolację dziś wieczorem, na koszt federalnych.

– Oni stawiają? Ho, ho, jestem pod wrażeniem.

– No to zaraz będziesz pod jeszcze większym – powiedział Quent z tym swoim nieśmiałym uśmiechem. – Porucznik Reuben Medler ze Straży Przybrzeżnej sprawia całkiem niezłe wrażenie, ale dopiero na widok oficera łącznikowego zaczniesz przecierać oczy.

– Nie sądzę – powiedziałem pełnym powątpiewania głosem. – Wszyscy ci goście wyglądają jak sprzedawcy z IBM.

– W tym wypadku jest inaczej. Możesz mi wierzyć. – Quent powiedział to, uśmiechając się szeroko.

– Mylisz się – nie ustępowałem.

– Jak myślisz, Harve, co stało się z trzecim z naszych klasowych muszkieterów i jak sądzisz, dlaczego do mnie zwrócono się z tą sprawą? Tym oficerem łącznikowym FBI jest Dana Martin.

Musiałem wziąć się w garść, żeby mi szczęka nie opadła. – Miałeś rację – powiedziałem.

1 Urząd państwowy zarządzający programami badań lotniczych i kosmicznych [przyp. tłum.].

2 Frank Owen Gehry – słynny współczesny architekt amerykański, m. in. zaprojektował Muzeum Guggenheima w Bilbao [przyp. tłum.]

Rozdział 2

Początkowo myślałem, że Quent wybrał knajpę „Original Joe’s” w San Jose, ponieważ przed laty nie raz delektowaliśmy się tam – my i Dana – przepysznymi abalone.3

Jeśli nawet część klienteli miała reputację Ustosunkowanych Facetów (przez bardzo duże U), to ta reputacja sprawiała jedynie, że reszta gości zachowywała się grzecznie. Spotkaliśmy się tam z Quentem i zajęliśmy stolik usytuowany w niszy, choć w przeszłości siadaliśmy zwykle przy kontuarze, skąd mogliśmy obserwować kucharzy, żonglujących wielkimi patelniami nad płomieniami, buchającymi z gazowych palników. Byłem w połowie butelki piwa Anchor Steam, kiedy dobrze zbudowany osobnik w marynarskim swetrze, eleganckich spodniach i mokasynach wprowadził do środka dziewczynę. Trzymał się prosto, jakby kij połknął. Odwróciłem wzrok, tłumiąc uczucie zazdrości. Jak to jest, że na niektórych facetach nie ma ani grama tłuszczu, a tacy jak ja ciągle muszą popuszczać pasa?

Nagle mnie olśniło. Tym facetem musiał być porucznik Medler, ponieważ drobna, opalona, bystrooka laska na średnio wysokich obcasach i w bardzo obcisłym kostiumie była Daną Martin. Zmieniła się, nie była już tamtym przesadnie pewnym siebie dzieciakiem. Chyba mruknąłem pod nosem „ho, ho”, kiedy wstawaliśmy.

Kiedy już zostaliśmy sobie przedstawieni, Medler pozwolił nam pogadać o tym, ile to już czasu i tak dalej. Dla mnie miarą upływu czasu było to, że mała panna Martin stała się jakby powściągliwa. Potem, kiedy ustalaliśmy, co mamy ochotę zjeść, Medler opowiedział nam, jak przez kłusowników z menu w „Original Joe’s” musiano wykreślić ślimaki abalone. Wiedząc, kto płaci rachunek, zamówiłem sobie danie, które było tu ostatnio w modzie: wielki stek z wołowiny, pochodzącej z długorogiego bydła, hodowanego w Nebrasce, chudej jak mięso strusia i równie drogiej. Dana zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała, serdeczna, bezosobowa. Doszedłem do wniosku, że wkupiła się w czyjeś łaski dla kariery i ani trochę mi się to nie podobało.

Przy sałatkach Medler przedstawił sprawę, rzeczowo, ograniczając się do samych faktów, przez wzgląd na nas, a jeszcze bardziej na Danę. Jego łagodny baryton był bardzo męski, tym bardziej, że marynarz wód przybrzeżnych zdawał się o to wcale nie dbać.

– „Ras Ormara” jest statkiem motorowym typu C-1 pod liberyjską banderą – powiedział – wyczarterowanym przez Sonmiani Tramp Service z Karaczi w Pakistanie. – Mówił precyzyjnie, jakby wiedział, że jest nagrywany. I był, ale zapomniałem mu o tym powiedzieć. Do diabła, nie można przecież o wszystkim pamiętać. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację międzynarodową, niektóre z tych statków aż się proszą o wnikliwą inspekcję – ciągnął Medler. Nie musiał wspominać o walizkowej bombie atomowej, którą w zeszłym miesiącu ochrona francuskiego lotniska Charlesa de Gaulle’a znalazła na pokładzie Learjeta jakiegoś arabskiego księcia. – Przyjrzeliśmy się temu statkowi uważniej. Wyszedł z Limy do Richmond z ładunkiem pni balsa i pulpy z jakimś nietoksycznym wyciągiem z roślin. Załoga, to jak zwykle międzynarodowa zbieranina, w tym przypadku głównie Pakistańczycy i Koreańczycy. Nie schodzą na ląd, jeśli w ich papierach jest coś nie w porządku.

W tym momencie Medler ni stąd ni zowąd zaczął wyjaśniać, jak działają kłusownicy abalone; chwilę później do stolika podeszła kelnerka z głównymi daniami. Quent z uznaniem skinął głową, a ja pogratulowałem Medlerowi refleksu, unosząc w jego stronę szklankę z piwem.

Kiedy zabraliśmy się za jedzenie, Medler zaczął mówić dalej. – Wiecie jak to jest z kontaktem wzrokowym wśród Azjatów z klasy robotniczej; pan wybaczy, panie Kim. Otóż jeden z Koreańczyków z załogi przewiercał mnie wzrokiem na wylot. Postanowiłem przepytać trzech ludzi, po kolei, w kubryku. Oczywiście trzech dobranych przypadkowo ludzi.

– Jasne, przypadkowo. – Puściłem do niego oko.

– W obecności kapitana? Oczywiście, że przypadkowo. Zacząłem od lekarza okrętowego. Kiedy prowadziłem do kubryku tego młodego trzeciego mechanika, Parka Soona, biedak trząsł się cały. Nie mówił płynnie po angielsku, w ogóle niewiele mówił, nawet w odpowiedzi na bezpośrednie pytania, ale jednak powiedział, że musimy porozmawiać na lądzie. „Musieć rozmawiać”, tak to brzmiało w jego wydaniu. Papiery miał w porządku, więc mógł zejść na ląd. – Przerwał na chwilę, żeby nałożyć sobie porcję małży. – Podałem mu czas i miejsce, mieliśmy się spotkać jeszcze tego samego dnia w kawiarni w Berkeley, którą zna każdy taksówkarz. Myślałem, że kamień spadnie mu z serca, ale wracał na mostek „Ras Ormara” z taką miną, jakby prowadził go pluton egzekucyjny. Ja zszedłem pod pokład.

Nastąpiła kolejna przerwa wypełniona chrupaniem otwieranych małży.

– Wiele trampów rzeczywiście wygląda niechlujnie, ale tak naprawdę nazwa ta oznacza statek, który nie kursuje regularnie na wyznaczonych trasach. „Ras Ormara” był tak czysty, że aż lśnił, nie miałem żadnego powodu podejrzewać, że coś jest nie w porządku z wykazem ładunków, stan ładowni też był bez zastrzeżeń.

Porucznik odczekał, aż Quent skończy nakładać sobie kolejną kiełbaskę.

– Przeskoczmy teraz do godziny szesnastej tamtego dnia. Park zjawia się w kawiarni, cały spięty, ale tym razem wyrzuca z siebie masę niejasnych podejrzeń. Nie wie dokładnie, co jest nie w porządku z „Ras Ormara”, ale wie, że on sam jest na pokładzie tylko dla pozorów. Zaokrętował się w Limie, bo spotkał tam w portowym barze poprzedniego trzeciego mechanika, jakiegoś Chińczyka, który znał angielski na tyle, żeby powiedzieć, że boi się wracać na pokład. Park szukał właśnie zajęcia, więc skorzystał z okazji i załatwił sobie miejsce na „Ras Ormara”.

Quent odwrócił uwagę od kiełbaski i spytał: – Wiemy czego bał się Chińczyk?

– Według Parka, facet użył zwrotu „statek śmierci”. Początkowo Park pomyślał, że źle zrozumiał i złożył obawy Chińczyka na karb przesądów. Ale już po pierwszym dniu na pokładzie sam zaczął się bać.

– Każda kultura ma swoje przesądy – powiedział Quent. – A załogi przekazują je nowo zamustrowanym. Słyszałem, że stare statki mają taki bagaż niesamowitych opowieści i mitów, że mogą pod nim zatonąć. – Kiedy Medler zmarszczył brwi, Quent dodał: – Pamiętacie opowiadanie Josepha Conrada „Bestia”? „Rodzina Apse” była statkiem śmierci. Cóż, to tylko opowiadanie – powiedział, widząc, że Dana zaczyna tracić cierpliwość.

– Klasyka – odezwał się znów Medler. – Któżby tego nie czytał? – Dana skinęła twierdząco głową. Wkurzyło mnie to; ja nie czytałem. – Ale wątpię, żeby ktoś z załogi raczył Parka morskimi opowieściami. Dał do zrozumienia, że wszyscy byli uwikłani w jakąś dziwną, tajemniczą sprawę. W ogóle nikt z nim nie rozmawiał, chyba że na temat jego obowiązków. A nie miał zbyt wiele do roboty, bo, jak powiedział, statek był jak marzenie. Został przebudowany na jednostkę towarową z jakiegoś szybkiego statku pasażerskiego, więc pomieszczenia dla załogi były w doskonałym stanie. Wyporność „Ras Ormara” to jakieś dwa tysiące ton, prędkość – dwadzieścia cztery węzły. Szybka jednostka – powtórzył. – Prawodopobnie pierwotnie był planowany jako niszczyciel. Nie jest to typowa dla trampów zardzewiała balia.

Quent bawił się jedzeniem na talerzu. – Czy to prawda, że każdy statek przechodzi z reguły niejedną przebudowę?

Medler skinął głową. – Takie już są wymogi tego biznesu – powiedział. – Trudno powiedzieć, gdzie przebudowano „Ras Ormara”, ale na pewno można to było zrobić w stoczniach w Karaczi. – Pokręcił głową i uśmiechnął się. – Myślę, że potrafiliby sklecić nowy statek z tych starych jednostek, które tam złomują. Niektórym starym łajbom zabroniliśmy wchodzenia do Zatoki; są tak przerdzewiałe, że stopa postawiona w nieodpowiednim miejscu może zrobić dziurę w pokładzie. Ale nie „Ras Ormara”; sam mógłbym na nim służyć, jeśli pod pokładem jest w takim samym stanie jak na górze.

– Myślałam, że przeprowadziłeś, hm, inspekcję – wtrąciła się Dana.

– Tylko obchód. Gdybyśmy znaleźli cokolwiek co byłoby nie w porządku na pokładzie, sprawdzilibyśmy całą jednostkę uważniej. Ten statek jest tak czysty, że rozumiem nerwowość Parka. Z wyjątkiem Marynarki, przykładem może być choćby któryś z naszych kutrów, na morzu nie spotyka się tak sterylnie czystych jednostek. Nawet na przebudowanych eskortowcach.

– Nie, nie – powiedziała Dana i delikatnie machnęła widelcem. – Miałam na myśli to, co było potem.

Medler zmrużył oczy. – Jeśli chcesz o tym mówić, to proszę. Wiesz, że mnie nie wolno.

Dana, którą traktowałem jak maskotkę, kiedy była nastolatką, protekcjonalnie poklepała go po ramieniu. Nie mogłem się zdecydować, które z nich bardziej miałem ochotę kopnąć pod stołem. – Z tymi dwoma znam się od bardzo dawna, Reuben, i obecni tu chłopcy są związani kontraktem, co obliguje ich do zachowania tajemnicy. Ale może to nie jest odpowiednie miejsce.

A więc byłem już związany kontraktem? Cóż, tylko pod warunkiem, że pracowałbym dla Quenta i gdyby on ją o tym poinformował. Tak, czy inaczej, zaczynałem mieć dość tego, jak niewiele wiedziałem.

– Na Boga – jęknąłem – przedstaw to choćby w skrócie, dobrze?

– Od dwudziestu lat mamy urządzenia, umożliwiające odnajdywanie czarnych skrzynek samolotów na dnie morskim – powiedziała Dana. – Nie sądzisz, że Straż Przybrzeżna może mieć podobne zabawki, umożliwiające przyjrzenie się kadłubowi statku?

– Ale po co?

– Nieważne – odpowiedział Medler, czując się wyraźnie nieswojo. – Zamówiłem „podobą zabawkę” po rozmowie z Parkiem. Jeśli się wie, jak Hughes zbudował dla CIA jednostkę „Glomar Explorer”, wie się też, że statek może służyć do wielu różnych celów, chociaż nie jest to widoczne nad linią wodną. Reszty proszę się domyślić.

Tamten szpiegowski statek, zbudowany przez Hughesa można było zanurzyć tak, że z wody wystawał mu tylko dziób, jak spławik wędkarza. Pisała o tym nawet prasa brukowa. Pomyślałem o ukrytych śluzach dla płetwonurków, o wyrzutniach torped...

– Rozumiem – powiedziałem. – Mogę sobie wyobrazić całą gamę nieprzyjaznych celów. Wolno spytać, co znaleźliście?

– Absolutnie nic – odpowiedział Reuben Medler. – Gdyby nie Da… gdyby nie obecna tu agent Martin, musiałbym pisać raporty, tłumacząc się, dlaczego na to nalegałem.

– Nalegał, bo nalegało Federalne Biuro Śledcze – wtrąciła Dana. – Mieliśmy trochę ogólnikowych informacji na temat jakiegoś wielkiego wydarzenia, planowanego przez pewnych miłych ludzi z tymi samymi tradycjami, co ci, którzy, hm, zarazili Tel Awiw.

W Tel Awiwie użyto wąglika. Gdyby kobieta, która przeszmuglowała go do Izraela nie zaniedbała jakoś podstawowych zasad higieny i sama nie zaraziła się tym przeklętym bakcylem, ofiar śmiertelnych byłoby znacznie więcej.

– Więc nie znaleźliście niczego, ale chcecie jeszcze raz pogadać z tym Parkiem. Pewnie gdzieś się zachlał i pojawi się na kacu, kiedy statek będzie gotowy do wyjścia z portu – powiedziałem. – Myślałem, że członkowie załóg muszą być w kontakcie z przedstawicielem armatora.

– Zgadza się – potwierdziła Dana. – Z całej ponaddwudziestoosobowej załogi tylko kilku zeszło na ląd. Ale Park zniknął. Sonmiani zapewnia, że załatwią innego trzeciego mechanika, zanim rozpocznie się opróżnianie zbiorników z pulpą i przepompowywanie nowego ładunku.

– A nam zależałoby, żeby nie odpłynęli, zanim jeszcze raz nie porozmawiamy z Parkiem – powiedział Medler. – O ile wiem, FBI dysponuje czymś w rodzaju wykrywacza kłamstw, który nie wymaga podłączania do delikwenta przewodów.

– Analizator głosu, wykrywający stres – uściśliła Dana. – Stary sprzęt, z paroma nowinkami technicznymi. Przede wszystkim jednak niepokoi nas, że Park jakby zapadł się pod ziemię.

– Wydawało mi się, że powiedział wam, dlaczego – zauważył Quent.

– Powiedział mi, dlaczego się niepokoił – zgodził się Medler. – Ale powiedział też, że „Ras Ormara” wyruszy do Pusanu w Korei Południowej z kalifornijskimi chemikaliami. To niekłopotliwy ładunek, a Pusan jest rodzinnym miastem Parka. Był zdecydowany pozostać na statku, bez względu na swoje obawy. Oczywiście mógł zmienić zdanie.

– Ale chcielibyśmy wiedzieć – powiedziała Dana. – Chcielibyśmy mieć wystarczającą pewność, że... hm… – Wpatrzyła się w sufit, jakby nagle jakaś myśl przyszła jej do głowy. Zrobiła to tak dobrze, że omal jej nie uwierzyłem. – Czasem dzieją się różne rzeczy. Dokerzy strajkują… – Zorientowała się, jak na nią patrzę, a zawsze była wyczulona na niuanse. – Nie, niczego nie zmontowaliśmy, ale różne nieprzewidziane problemy i tak się pojawiają. Sonmiani boryka się już z kilkoma. Zakładając, że nie są wystarczająco ustosunkowani, żeby włączyć do akcji kogoś na szczeblu ambasadora, mogłoby się pojawić jeszcze parę problemów, jeśli znajdziemy dobry powód. Albo jeśli wy znajdziecie.

– Rozumiem, że ja i Harve możemy w tej sprawie występować otwarcie – powiedział Quent – pod warunkiem, że nie będzie się nas wiązać z agencją rządową.

Medler spojrzał na Danę, która powiedziała: – Doskonale to ująłeś. Bez rozgłosu, pokazując licencje prywatnych detektywów – jeśli będzie trzeba. Jesteście na tyle znani, że każdy, kto chciałby was sprawdzić, byłby przekonany, że nie współpracujecie z nami. Oczywiście musicie mieć zlecenie od jakiegoś klienta, więc go wam podstawimy.