Zapiski na chusteczkach - Katarzyna Krzan - ebook

Zapiski na chusteczkach ebook

Katarzyna Krzan

1,0

Opis

Zbiór opowiadań powstających w ciągu kilku lat. Inspiracją dla tekstów stały się doświadczenia mistyczne, obserwacje kultury popularnej, sny, marzenia, fascynacje literaturą iberoamerykańską.

Opowiadania te ukazywały się w różnych pismach, między innymi Kurierze Literackim, SosnArcie, ArtAnonsie, a także w kilku magazynach i stronach internetowych.

Zapiski na chusteczkach są zbiorem najciekawszych opowiadań autorki, wśród których między innymi: Anioły, Zapiski na chusteczkach higienicznych, Mariposa, Święty spokój, Taniec u wód, Spacer po lodzie, Pokarm biogeniczny, Pociąg pociągiem i wiele innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KATARZYNA KRZAN

ZAPISKI NA CHUSTECZKACH

Copyright by Katarzyna Krzan & e-bookowo 2008

ISBN 978-83-61184-05-8

www.e-bookowo. plkontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2008www.e-bookowo.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

ANIOŁY

Widuję anioły sześcioskrzydłe. Ludzie mówią, że to z głodu. Ale ja nie jestem głodna. Moje ciało jest pokarmem samo w sobie i samo dla siebie. Słowo stało się ciałem, a ciało pokarmem. Czy ja bluźnię? Jeśli tak, to skąd się biorą te wszystkie anioły w mojej głowie, albo wokół mnie? A może to samo zło mami mnie obrazami trzepoczących skrzydeł? Nie wiem. Ale i tak widuję anioły sześcioskrzydłe.

Nic nie wiem. Czuję się taka słaba. Jestem za ciężka, by polecieć razem z nimi do nieba. Ciąży mi moje ciało. Boję się, że mogę nie być niczym więcej… Boże, czy ja bluźnię?

Przychodzą do mnie stare kobiety. Oczekują cudów. Tak mówią i odmawiają różańce. Głowa mnie od tego boli, ale nie mam siły im o tym powiedzieć. Jeszcze uznałyby, że diabeł mnie podkusił, a to nie diabeł, tylko te anioły. Jest ich coraz więcej. Słyszę szum ich skrzydeł.

Był jeden doktor. Dziwił się, że żyję. Nie ruszam się. Nie mam ochoty. A oni wciąż przychodzą, żeby się przede mną modlić, jakbym była jakimś świętym obrazkiem.

Przestałam jeść, bo pragnę odlecieć razem z aniołami. Znowu jest ich więcej. Wiem, że chciałyby mnie wziąć za ręce i pociągnąć za sobą do góry.

Chcę być taka jak one. Muszę stać się aniołem. Czystą miłością.

Ciągle nie mogę się wznieść. Nie wiem, jak długo już to trwa. Może muszę najpierw umrzeć. A jeśli wszystko wtedy się skończy? I przestanę widzieć anioły? Boże, czy ja bluźnię?

Coraz mniej widzę. To chyba dobry znak. Aniołów nadal przybywa.

Przyszedł dziś (a może rok temu?) także i on. Poznałam. Chyba błagał o coś, bo klęczał trochę inaczej niż stare kobiety. Nie wiem, o co mu chodziło. Nie rozumie, że anioły przylatywały już wcześniej i on nic na to nie mógł poradzić. Ja sama nie mogłam. Były ze mną zanim się narodziłam, ale oddały mnie światu. To chyba jakaś próba. Życie jest egzaminem. Tak bardzo chciałabym go zdać i dostać się na powrót do nich. Do moich aniołów.

O, aniołki kochane, pomóżcie. Wyciągnijcie mnie z tego ciała i zabierzcie ze sobą.

Przestałam krwawić. Nie pocę się. Nie mam zapachu. Aniołowie też nie pachną, bo nie mają ciał. To chyba znak, że zaczęłam znikać. Powoli wygrywam z ciałem.

Dziś po raz pierwszy słyszałam, jak śpiewają. Chyba otworzyło się moje ucho wewnętrzne, bo nie słyszę już zdrowasiek, tylko śpiew aniołów. To cudowne. Chcę tak śpiewać. Nigdy nie umiałam. Nie, Panie, wybacz moją ohydną pychę. Wybacz. Chcę Ci pokornie służyć. Oddaję się Tobie cała.

Anioły muskają mnie swoimi lekkimi skrzydłami po ciele. Są już wszędzie. Przesłoniły mi dawny świat. Czuję je, choć nie mogę ich dotknąć.

Jeszcze tylko troszkę…

KATARZYNA

Powiedział mi dziś, że będę patronką Europy. Uśmiechnęłam się, bo wyczułam pokusy Szatana. Często przychodzi do mnie pod Jego postacią i kusi, nęci, podpowiada. Czasem jest tak przekonujący, że nie wiem, czy aby to na pewno on czy nie on.

Coraz częściej nawiedzają mnie demony. Siostra przełożona twierdzi, że to goście, pielgrzymi przybyli do mnie z najdalszych zakątków Italii, by posłuchać moich „świętych słów”. Właśni e dlatego jej nie wierzę. Wmawiają mi, że jestem święta, a ja przecież wiem, że bluźnię.

Bluźnię przeciwko Kościołowi rodzonemu, przeciwko księżom, nawet przeciwko papieżowi. Wiem to ja, czemu więc oni tego nie dostrzegają i nie spalą mnie na stosie, jak to robią z lepszymi ode mnie?

ZAPISKI NA CHUSTECZKACH HIGIENICZNYCH

Nie ma tego złego…

Spadaniem zajęłam się dokładnie dwie sekundy temu. To jeszcze nie profesjonalizm, ale też nie amatorstwo.

W końcu spadam praktycznie i samodzielnie. Teorię znam z książek. Niektórym bohaterom udawało się nawet przeżyć takie spadanie z samolotu, choć definitywnie odmieniało to ich życie.

Moje też się zmieni. Jeśli przeżyję…

Spadam już dosyć długo. W końcu nadążam z robieniem notatek. Wysokość musi być duża. Może zdołam jakoś wytracić prędkość?

O, chyba nie. Widzę ziemię. Chmury się przerzedziły.

Rodzinie zapisuję wszystko, co mam. Siostrze, całą szafę. Zawsze coś z niej podbierała. Chcę być pochowana w sukni ślubnej. Takie marzenie. Mam prawo, choć nie mam męża, ale mogłabym mieć, gdyby nie ten samolot.

Wybaczam wszystkim i nie gniewam się na nikogo.

Chyba troszkę się załamałam. Ziemia coraz bliżej. Może będzie jakaś woda. Byle nie za głęboka i nie za płytka.

Mam chyba zbyt duże wymagania. Muszę kończyć, rozłożę ręce, to może się uda.

A jak nie

FALLEN

Krzyk noworodka jest wyrazem przeczucia bezmiaru tragedii wcielenia. Od momentu przedarcia się główki przez ciało matki zaczyna się ból materialnego istnienia.

Kropla ducha wszczepiona w ludzką tkankę jeszcze nie wie, co ją czeka, ale odczuwać zaczyna mękę różnicowania się komórek. Trwa to jakiś czas, aż ciało nabierze ludzkich kształtów. Można wtedy odpocząć, kołysząc się miękko w ciepłych wodach bezpieczeństwa. Ale nawet ten stan nie może być wieczny. Szybko okazuje się, że nadszedł czas na przeciśnięcie się przez otwór wielkości pomarańczy. Może to trwać chwilę. Może wiele godzin.

Zawsze jednak na końcu czeka chłód, ostre światło, czyjeś lepkie ręce i lodowate nożyczki oznaczające Odcięcie. Odtąd nie ma już powrotu. Chyba tylko poprzez wyschniętą rozsypkę gdzieś w wilgotnej ziemi. Stowarzyszenie umarłych poetów. Jednym ciałem z najbardziej pogardzanymi robakami świata. Ostateczna lekcja pokory. I, nieważne kim się było. Przez obie bramy trzeba przejść.

Takie myśli przychodzą do niego przed zaśnięciem. A przecież jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Każdego ranka wita życie z euforyczną radością, by po dwunastu godzinach żegnać się z nim na n owo. Jest przekonany, że umrze we śnie. Nie może być inaczej. Odkąd śnią mu się narodziny i śmierć. Razem. Wymieszane. Umierające noworodki i rodzący się starcy. Wszystko w jednym. Jak w jakiejś makabrycznej reklamie kremu odmładzającego.

Odkąd stał się człowiekiem, zaczął wierzyć w czas. Wcześniej nawet go nie zau ważał. Po prostu trwał. Teraz poznał znaczenie liczb i wagę swojego ciała, które sezonowo kurczy się lub rozrasta, gdy pochłania smaki, o których kiedyś nawet nie mógł marzyć. Fascynuje go zresztą cały magiczny system trawienny, zdolny marchewkę przerobić na krew. I niech ktoś powie, że na świecie nie ma cudów.

Widział już wiele. Wieczność daje darmowe bilety na nieskończoną ilość spektakli. Ale przemiana materii stanowi dla niego najprawdziwszy dowód świętości istnienia.

Gdyby to człowiek zajmował się stwarzaniem świata, pewnie kazałby ludzkości odżywiać się poprzez fotosyntezę. Tak byłoby łatwiej: trochę słońca dwa razy dziennie. Gdyby ktoś chciał schudnąć, siedziałby w domu, albo nosił parasol.

A tak: by żyć człowiek musi przerabiać w swoim ciele całe tony pokarmów i hektolitry płynów. A do tego: dbać o sprawy ducha. Jak pogodzić modlitwę z burczeniem w brzuchu? Gdy jest się aniołem, można bez zmrużenia okiem przez tysiąc lat śpiewać Hosanna.

Teraz rozumiał, dlaczego ludziom tak trudno trwać nieustannie w wierze. Teraz wszystko stało się jasne. I wygnanie z raju, i łzy, i uleganie pokusom pierwszego upadłego. To była najwyższa odwaga w historii wszechświata: stanąć przeciwko wszystkiemu. To musiał być straszliwy ciężar. Sam nie czuł się z nim związany, ale pewnie po części był. Przez sam fakt dokonania wyboru. Choć uczynił to z miłości.

W języku angielskim słowa: upaść i zakochać się określane są tym samym czasownikiem: fall.

Anioł upadły to anioł zakochany

TO GRZECH

Pośród strumieni wrzącego źródła wspięłam się na palce. Chłodna mgła unosząca się nad wodą otuliła moje ramiona drobnymi kropelkami zraszając moje skrzydła. Wzlecieć, wzlecieć jak najszybciej nim mgła opadnie, nim ktokolwiek zauważy.

Poruszyłam skrzydłami jak najciszej, by nie zbudzić wiatru. Wciąż drżały tamtym płomieniem. Nie mogę im ufać. Muszę uregulować oddech, ochłodzić czerwone policzki. Nie mogą przecież poznać, gdzie byłam.

Wdrapałam się na brzeg. Trawa była mokra zimnym porankiem i przyjemną wilgocią niewidzialnego deszczu. Odpocznę chwilę. Położyłam się na trawie, niedaleko wrzącego strumienia. Ciało miałam ciągle nabrzmiałe, zmęczone. Powieki ciężkie, same układały się do snu. Tak. Zasnąć. Tylko na chwilę. Odzyskać siły. Nabrać świeżości nowego dnia.

Ale nie mogłam pozwolić sobie na sen. Mgła zaczęła już opadać. Mogliby mnie tu znaleźć chłopcy z pobliskiej wioski i wziąć za rusałkę.

Poczułam lekki powiew chłodu. Dzienny wiatr już się obudził, zaraz rozgoni resztki nocy. Otuliłam ciało skrzydłami. Były już prawie suche. Gotowe do lo tu. Jeszcze chwilka i wrócę. Muszę wrócić. Choć tu jest tak cudownie. Ale tam jest przecież moje miejsce. Moja gwiazda, mój sen.

Nie poszłam na początku z nimi. Wybrałam wolność w błękicie. Ją tylko znałam. Więc teraz mogę bywać tu czasami, najlepiej nocą, gdy gwiazdy przesłonięte są chmurami, gdy nikt nie może nas zobaczyć, gdy wyją wilki, gdy strach nakazuje ludziom pozostanie w domu. Tylko wtedy mogę opaść na sam dół. Do niego.

To grzech. Gotowa byłabym się go wyrzec, gdyby nie wiązał się z miłością. Nie ma piękniejszego świata od niebieskich krain. Nie ma. Ale zdecydował się przed wszystkimi czasami zejść na dół. Szeptali o władzy i wolności. Chciał, żebym poszła z nimi. Nie mogłam. Nie chciałam. To było smutne pożegnanie. Nigdy więcej nie mieliśmy… ja ko wrogowie… I rzeczywiście: walczyliśmy ze sobą w milionach bitew. Spotykaliśmy się przy umierających, walcząc o ich dusze. Widywaliśmy się przy narodzinach pełnych szczęścia i rozpaczy. Wiele razy potykaliśmy się o siebie podczas szeptania do ludzkich uszu dobrych rad i pokus. Wypowiadaliśmy odwieczne formułki, patrząc sobie w oczy. Przyznaję, że niewiele nas obchodził los tych wszystkich dusz, choć staraliśmy się działać sprawiedliwie, ale tylko po to, by nas nie nakryto. To grzech.

Raz pokazał mi swoim przypalonym skrzydłem to przejście i zniknął bez słowa. Podwodną jaskinię, spod której wybuchają gorące źródła wprost z wnętrza ziemi. Przejście do jego świata. Bezpieczna strefa przygraniczna.

Bałam się. To był strach największy. Pokusa grzechu i obawa o utratę Łaski. Krążyłam nad tym miejscem latami, aż ludzie zaczęli opowiadać o bogini wód i składać mi ofiary z kwiatów. Nie mogłam na to pozwalać. Podjęłam decyzję. Nigdy więcej się tu nie pojawię. Ale tęsknota zmusiła mnie do zanurzenia się w gorących wodach którejś bezksiężycowej nocy. Bolało. Poczułam ciężar mokrych skrzydeł i jego dotyk, jakbyśmy nie byli duchami. To grzech, ale nie mogę go nie kochać.

SPACER PO LODZIE

Doskonale zakonserwowane ciało przedwcześnie zmarłej młodej kobiety wystawiono na widok publiczny przed kaplicą Najświętszej Panienki w miasteczku Santo Grosso. Nie miała jeszcze szesnastu lat, gdy zmarła nagle, a właściwie zasnęła w drodze do tejże kaplicy wczesnym rankiem w niedzielę. Zastygła nagle. W bezruchu.

Nie odpowiadała na pozdrowienia mijających ją innych kobiet. Więc te, zaniepokojone, wezwały proboszcza. Ksiądz obejrzał ją dokła dnie. Zajrzał w szeroko otwarte, jakby w wielkim zdziwieniu, oczy i oświadczył:

– Marita dostąpiła cudownego widzenia. Jej oczy ujrzały kryształowe schody do nieba i aniołów śpiewających wieczne Hosanna, a jej dusza z radości wyrwała się z ciała i pomknęła ku niebiańskim ist otom, zupełnie zapominając o ciele. Módlmy się, bo oto stał się cud! Powinniśmy się r adować, że to niewinne dziewczę spotkał tak cudowny zaszczyt i umarła mając przed oczami tak piękny w idok.

Zabrano jej zesztywniałe już lekko ciało do kaplicy, skropiono w odą święconą i wezwano lekarza, aby stwierdził zgon, gdyż takie prawo obowiązywało w miasteczku: każda śmierć powinna być odnotowana przez don Fernanda. Lekarz, zwany don Fernandem, był jeden na całą prowincję. Bywał w Santo Grosso w środy, więc należało się spodziewać, że nie pojawi się wcześniej. Mimo to, wysłano po niego dwunastoletniego ministranta. Pozostało jeszcze powiadomić rodzinę Marity, która chodziła na msze popołudniami, więc o niczym jej członkowie jeszcze nie wiedzieli.

Przyniesieniem złej, a zarazem dobrej wieści zajęły się kobiety, które całą gromadą udały się do domu Marity. Wszystkie chciały zobaczyć miny jej rodziców, kiedy dowiedzą się o cudzie. Idąc, omawiały precyzyjną strategię stopniowania napięcia tak, by finał wydał się możliwie jak najbardziej niesamowity. Wymyśliły więc, że na dziewczynę napadł po drodze wilkołak, przed którym obroniła się jednym spojrzeniem, co już świadczyć miało o jej świętości. Potem diabeł pod postacią pięknego młodzieńca kusił ją, by z nim poszła. Ten fragment był przygotowany dla narzeczonego Marity, Juana, najlepszego kawalera w miasteczku. Mieli się pobrać w przyszłym roku na wiosnę. Juan był bardzo zazdrosny o swoją ukochaną, więc ta historia powinna wywrzeć na nim silne wrażenie. Następnie miały opowiedzieć o niesamowitej wizji, którą miała Marita tuż przed wejściem do kapliczki. Tą wizję miała opowiedzieć wszystkim zgromadzonym na nabożeństwie i dopiero po skończeniu opowieści, zastygnąć na zawsze. Kobiety doszły do wniosku, że będzie to dobra historia i długo jeszcze będzie powtarzana.

Pozostała im jeszcze do omówienia kwestia przyszłego ożenku J uana. Doszły po wielu sporach do wniosku, że Juan po odpowiednim okresie żałoby będzie musiał wybrać sobie kogoś innego. Najlepsza dla niego będzie młodsza siostra Marity, trzynastoletnia Marina. Będzie to ładnie ze strony owdowiałego narzeczonego, no i posag zwiększy się o wiano drugiej siostry. I w ogóle będą same korzyści. Nie trzeba przecież będzie odwoływać uroczystości ślubnych. A to, że Marina jest ba rdzo młoda, to nawet dobrze. Juan będzie miał z niej dłużej pociechę.

Jak uradziły, tak postanowiły zrobić.

Tymczasem Marita stała przed wejściem do kaplicy, sztywna, opuszczona przez ludzi, czekająca już tylko na lekarskie potwierdzenie swojego zgonu. Wiatr wsypywał jej piasek do oczu, ale nie mogła zmr użyć powiek, by się przed nim uchronić. Słonce grzało coraz mocniej, zbliżało się południe. Trudno będzie wytrzymać w skwarze, przemknęła się przez jej głowę myśl. Ale, czy to nie wszystko jedno.

To, co zobaczyła w drodze do kościoła całkowicie odebrało jej zdolność ruchu i decydowania o sobie. Nie potrafiła nawet oddychać. A jednak żyła. Była pewna, że nie umarła. To nie mogła być śmierć. Śmierć dotyka ludzi starych, albo młodzieńców śmiertelnie zranionych, albo zwierzęta, ale nie ją. Nie była przygotowana na śmierć. Szła przecież tylko do kościoła. Jak co dzień. A za rok miała stać się panną młodą. To nie może być śmierć. Czuła przecież, że znajduje się nadal w swoim ciele, a przecież ksiądz nauczał, że po śmierci dusza opuszcza ciało… To nie może być śmierć.

A jednak coś ją przecież nagle zatrzymało, kazało znieruchomieć tuż przed kaplicą Najświętszej Panienki. Wiatr targał jej sukienkę i wł osy, a ona nie mogła się poruszyć. Całkowicie skostniała z zimna, którego nigdy nie czuła w tym zawsze gorącym kraju.

To, co zobaczyła było całkowicie lodowate i przerażająco białe. Ta biel zakłuła ją w oczy i wdarła się w głąb jej duszy.

Gdyby znała to określenie, mogłaby powiedzieć, że zwyczajnie zamarzła.

FILIP

„Twoje oczy zawsze widzą to, co chcą zobaczyć.” Umysł nadaje nazwy rzeczom zanim się pojawią. Powstaje z tego świat zbadany i z mierzony od początku do końca: góra, dół, lewy i prawy świat, miejsca święte i zwyczajne.

Zdarzają się jednak umysły niespokojne, które błądzą w tym świ ecie z pozoru tylko nadanych znaczeń. Umysły, które pytają o wszystko, każdemu zjawisku się dziwią i nie mogą uwierzyć w doskonałość świata. Właścicielem takiego nieuprzedzonego umysłu był Filip, od narodzin pacjent szpitali psychiatrycznych i zagadkowy przypadek dla całej rzeszy dyplomowanych lekarzy.

Życie Filipa składało się z zadawania pytań. Nie rozumiał niczego, nie nauczył się żadnej zasady, nie przyjął żadnego prawa. Nie pozwolił sobie wmówić, że dwa razy dwa to cztery. Pytał, dlaczego. A do tego odznaczał się przecież ponadprzeciętną, nienormalną wręcz inteligencją. Nie było dla niej skali w żadnych testach.

Filip nie potrafił się ubrać. Nie mówił „dzień dobry”, nie przepraszał, nie prosił. Na napomnienia reagował zawsze tym samym: „dlacz ego”. Dlaczego mam mieć zapięte spodnie, dlaczego nie mogę załatwić się akurat tutaj, dlaczego mam jeść łyżką, jeśli zupę mogę po prostu wypić. I tak dalej. Nie rozumiał podstaw dobrego zachowania.

Najdziwniejsze było jednak to, że Filip znał co najmniej osiemn aście języków, nigdy ich się nie ucząc. Ignorował przy tym zasady ortografii i gramatyki. Nie słuchał porad. Zawsze pytał: a dlaczego? Nie przemawiało do niego powoływanie się na tradycję, reguły, słowniki.

Gdyby nie ignorancja dla podstawowych zasad Filip dostałby pewnie nagrodę Nobla. I to w kilku różnych dziedzinach. Gdyby nauczył się czytać. Nie chciał tego robić, gdyż uznał znaki pisma, niezależnie od języka za abstrakcyjne symbole, które raz znaczą jedno, innym razem drugie. Nie można więc im ufać. To samo mówił o wzorach matematycznych. Zapytany potrafił wyjaśnić najbardziej skomplikowane zagadnienia. Ale tylko słowami. Naukowcy zaś potrzebowali dowodów, wyliczeń, których Filip nie chciał im dać. Filip odmawiał przekładania beztroskiego lotu piłki na język wykresu czy wzoru.

Z zachowania Filip przypominał zwykłego wariata, podcierającego się ręką, wycierającego nos o koszulę czy bekającego podczas spotkań z ważnymi lekarzami. Tylko jego inteligencja starczyłaby na doktoraty dla dwudziestu pracowników uniwersyteckich.

Filip znał przeszłość i przyszłość ludzkości. To właśnie najbardziej fascynowało naukowców. Wiedział wszystko, jakby jego pamięć gen etyczna znajdowała się w tym samym miejscu, co pamięć krótkoterminowa. Znał daty i wydarzenia. Potrafił powiedzieć, co Ludwik XIV jadł w czwartek danego dnia miesiąca i roku. Wiedział, kto wygra wybory w Senegalu za 15 lat, gdzie zmieni się ustrój, ile będzie kosztować benzyna, co astronauci odkryją na Uranie za kilkanaście lat, kto zginie w wypadku, komu wypadną włosy. Wszystko. Ale nie popisywał się swoją wiedzą, na której mógłby zrobić majątek. Każdą informację, szczególnie te o kursach walut i indeksie giełdowym, trzeba było wyciągać z niego podstępem, albo czekać na moment, gdy zechce mówić.

Lekarze nie wiedzieli, co z nim zrobić. Byli przekonani, że Filip nie poradzi sobie wśród normalnych ludzi, że będzie wyszydz any, nietolerowany, a może nawet ktoś go zastrzeli z zazdrości. Nie wiedzieli, czy ogłosić go Einsteinem XXI wieku, czy zamknąć „dla jego dobra” na stałe w szpitalu. Wybrali to drugie, by w celach naukowych poddać go testom, a może nawet sklonować… na przyszłość.

Filip miał już wtedy 26 lat. Potrafił rozmawiać na każdy temat. Miał wiele pomysłów, które naukowcy wykorzystywali jako swoje. Traktowali go jak własne źródełko wiedzy, z którego można czerpać pełnymi garściami, bo przecież i tak nigdy nie upomni się o swój wkład w rozwój nauki. Od biologii poprzez mechanikę do teologii. Dzięki umysłowi Filipa naukowcy wydali kilkadziesiąt książek i zebrali tyleż samo nagród. Dostanie się na swoistą audiencję do niego było wielkim przywilejem, otwierało przecież drogę do błyskotliwej kariery naukowej. Trzeba było jednak wszystko trzymać w tajemnicy przed dziennikarz ami, a nawet współmałżonkami. Za wizyty u Filipa trzeba było z czasem coraz więcej płacić. Rozległą wiedza oraz wrodzona niewinność pozwalały Filipowi zadawać pytania, które okazywały się przełomowymi. Notowano więc wszystkie jego słowa, by móc nimi potem handlować.

Interesy szpitala psychiatrycznego, w którym przebywał Filip szły wyśmienicie. Odczuł to sam bohater świata naukowego. Dostał większy pokój z wszystkimi wygodami, komputerem, którego i tak nie chciał używać, telewizorem. Zresztą mógł mieć wszystko. Wdzięczność naukowców nie znała granic.

Stopniowo też Filip przestał interesować się sp rawami ciała. Stawał się samym umysłem, który nie potrzebował już pokarmu dla ciała. Wystarczały mu rozmyślania. Powoli zmieniał się w inteligencję najczystszej postaci.

Naukowcy widzieli proces stopniowego odmaterializowywania się ich pacjenta, ale nie potrafili go wyjaśnić. Filip o tym nie wspominał.

Powoli znik ał. Jego skóra stawała się cienka i przezroczysta, a żyły nabierały barwy bladego błękitu.

Po roku obserwacji stwierdzono, że krew Filipa przestała krążyć, a on sam dobrowolnie zaprzestał oddychania. Aparatura, do której był podłączony przestała pokazywać jego czynności życiowe. Filip umarł dla świata materialnego, a przecież wciąż żył. Rozmawiał z badaczami, dawał im wskazówki, mówił jakiej płci będą ich nienarodzone jeszcze dzieci, wnuki i prawnuki.

Naukowcom również udzieliło się zdziwienie Filipa, gdy p ewnego dnia w jego łóżku zobaczyli jaśniejącą ciepłą smugę światła.

– Przeanielił się za życia! – wykrzyknęła na ten widok jedna z wierzących pielęgniarek i natychmiast padła na kolana.

Jeden z lekarzy wyprowadził ją na korytarz, tłumacząc, że to, co widziała było aurą, poświatą, jak zdjęcie rentgena i żeby tak się nie przejmowała, bo może stracić pracę.

Pielęgniarka wzięła wolne i pobiegła do kościoła.

WIECZÓR

– Nie rozumiem, dlaczego to ty zawsze trzymasz pilota…

– Ja? Pilota?

– Pilota. Czy ja już nie mam prawa niczego sobie obejrzeć?

– Kto ma pilota, ten ma władzę. To co byś niby chciała oglądać?

– Film na Drugim.

– Na Drugim?! – spojrzał na żonę niedowierzająco zza okularów. – A cóż takiego niby jest na Drugim?

– Już się zaczął. Daj tego pilota wr eszcie.

– Weź sobie. Przecież leży.

– Koło ciebie…

– Muszę go mieć pod ręką. Zaraz zobaczymy, co to za film ci się marzy… – Sięga po gazetę telewizyjną, jedyną prasę dostarczaną raz w tygodniu do domu. Uważnie czyta streszczenie filmu.

Żona tymczasem zdobyła dostęp do pilota i zaczęła skakać po kanałach.

– Przecież myśmy to już oglądali! – wykrzykuje nagle jej małżonek, wyraźnie poddenerowany jej poczynaniami. – To jest o tym, jak żona zabiła męża, bo miała kochanka, który…

– Zaraz ja ciebie zabiję, jak nie przestaniesz. Czy jest na świecie jakiś film, którego ty jeszcze nie oglądałeś?

– Jest, na Polsacie… Dlaczego zawsze musimy oglądać to, co ty chcesz? – Mąż przystąpił do kontrataku, wykorzystując jej własną broń.

– Zawsze? Chyba żartujesz?! Zresztą weź sobie tego pilota. I tak nie pozwolisz mi obejrzeć w spokoju.

– Na Polsacie jest taki fajny film o terrorystach…

– Pokaż tą gazetę… Przecież już to oglądałeś!

– Nie.

– Jak to nie. To o tym, jak wysadzają budynek, a potem w pościgu rozwalają pół miasta. Bardzo ambitne…

– Od kiedy to zostałaś krytykiem filmowym? Wszystko zawsze musisz zepsuć. Człowiekowi mija ochota na oglądanie. To może „Milionerów”? – zapytał po chwili ugodowo.

– Wolałabym jakiś mądry film. Zresztą, rób co chcesz. To ty masz pilota. Ja chyba coś poczytam.

– Wszędzie reklamy – wymruczał małżonek, zappingując po setce kanałów.

Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia zgasło światło. Nastała cisza. On zastygł z pilotem w ręku. Ona w pół drogi po książkę.

– Dranie wyłączyli prąd. Akurat teraz.

– I co teraz będzie? – zapytała z niepokojem.

POKARM BIOGENICZNY

– Witaj, kochanie. Już wróciłam. Zrobiłam zakupy.

– Cześć, kotku. A co dobrego kupiłaś?

– Była promocja. Wzięłam trzy klony. Dwa zamrożę, a z tego zrobię obiad na dziś i niedzielę. C o ty na to?

– Może być.

Mój mąż nigdy specjalnie się nie interesował kuchnią, a już na pewno nie moją. Jadł wszystko, co mu przyrządzałam, nie komentując zbytnio niczego. Czasem miałam mu to nawet za złe, że nie reagował, gdy „zupa była za słona”. Oglądał za to namiętnie programy kulinarne w telewizji, co mnie wkurzało, bo wolałabym, żeby sam zaczął gotować zamiast tylko podpatrywać i pewnie w myślach porównywać moje gotowanie z wyczynami jakiegoś pseudokucharzyka. Chcąc nie chcąc, oglądałam te marne produkcje razem z nim. I to z nich dowiedziałam się o coraz większej popularności potraw z klonów.

Odkąd udało się wreszcie dokonać sprawnego i w miarę taniego sklonowania ludzkiego embrionu i wynaleźć maszynę wzrostu, o której raelianie mogli tylko pomarzyć, stworzenie dorosłego osobnika, a raczej czyjejś dokładnej kopii stało się kwestią kilku tygodni. Każdy w zasadzie mógł sobie pozwolić na swojego sobowtóra chodzącego za niego do pracy. Technika tak się rozprzestrzeniła, że coraz więcej firm zaczęło ją z powodzeniem stosować. Bardzo szybko okazało się, że produkowanie klonów jest tańsze od produkcji tradycyjnej żywności. Zwykły kurczak stał się rarytasem. Za to identycznie wyglądające, pozbawione owłosienia klony można było kupić w każdym sklepie spożywczym. W barach szybkiej obsługi serwowano rączki i nóżki. W restauracjach zaś nadziewane brzuszki. Prawdziwym przysmakiem okazały się główki. Ich przygotowanie było szczególnie trudne, wymagało długotrwałego pieczenia w odpowiednio dobranych przyprawach i specjalnym sosie. Zwykłe gospodynie nawet się za to nie zabierały. Dlatego główki zwykle lądowały w koszach na śmieci, by potem stać się przysmakiem głodnych psów na wysypiskach, chyba że ktoś miał w domu własny utylizator odpadów biologicznych. My nie mieliśmy.

– Więc jak, kotku? – zaczęłam ponownie, chcąc przykuć jego uw agę. – Co dziś zjesz? Rączki czy nóżki?

– Wszystko jedno.

– Jak to ci wszystko jedno? Nie rozumiem. Ja na przykład wolę nóżki. Mają więcej mięska. No i lubię ogryzać te maleńkie paluszki, jeśli są dobrze przypieczone.

– Dobra, to daj mi te nóżki.

– No wiesz! Przecież mówię, że ja wolę nóżki. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?!

– O co ci tak naprawdę chodzi, co?

O co mi chodzi?! Też pytanie! On jak zwykle nie wie. Woli siedzieć przed tym swoim komputer em po całych dniach i udawać, że pracuje. Nic go nie interesuje, a cały dom na mojej głowie. A chciałam tylko z nim porozmawiać. A tu nawet o jedzeniu nie można spokojnie, bez nerwów.

Wyciągam więc te moje małe nieszczęsne kloniki z torby. I co tu z nimi najpierw zrobić? Wszystkie trzy są oczywiście identyczne. Nie wiem, czy zamrażać je w całości, czy najpierw podzielić. Hmm, wyglądają jakby spały. Tak słodko i niewinnie jak nasz synek, gdy był taki malutki jak one. Co ja mówię. Nasz synek to dziecko. Prawdziwe. Nasze. A to tylko klony. Produkt eksperymentów genetycznych i posunięć marketingowych. Nie mają nawet narządów płciowych. Żadnych cech charakterystycznych. Są idealnie bez wyrazu. Niczym się od siebie nie różnią. Są przygotowane jedynie po to, by stanowić pełnowartościowy, zdrowy pokarm. Zresztą nawet się nie poruszają, mimo że nie są martwe. Podobno podają im taki środek zwiotczający mięśnie i znieczulający układ nerwowy. Niczego nie czują. Nie cierpią. Nie mają myśli…

Dobra, podzielę je na części i włożę do woreczków. Przestaną mnie nachodzić nienormalne skojarzenia. Przecież to tylko jedzenie, mięso, skóra i kości.

Dobra, niech Roman je potnie. Ja chyba nie mogę.

Wychodzę z kuchni, zostawiam wszystko na stole. Romek jak zwykle przed komputerem.

– Romuś, mam prośbę – zaczynam pokornie.

– Jaką?

– Mógłbyś mi pomóc w kuchni? Z tymi klonami. Chciałam je pokawałkować, ale nie mam tyle sił. Kości mają jakoś takie twardawe. Te nożyce są dla mnie zbyt tępe.

– Dobra, zaraz tam przyjdę. Muszę tyko coś zrobić. Wstaw wodę na kawę.

– Dzięki.

Teraz sobie poczekam. Za dziesięć minut będę musiała mu o tym przypomnieć. Będzie zdziwiony i przekonany, że nic takiego mu nie mówiłam. Czy wszyscy faceci po ślubie tacy właśnie się stają?

Wchodzę do kuchni już lekko zniechęcona. Znowu i tak będę musiała wszystko zrobić sama. Znowu tylko ja, ja, ja.

Patrzę na stół.

– Romek! Romek! Chodź tu szybko, proszę cię!

Nie, to niemożliwe przecież.

– Co się stało? Już idę. Czemu tak krzyczysz?

– Klony się ruszają!

– To niemożliwe. Wydaje ci się.

– Proszę cię, chodź tutaj i zobacz sam. One, one chyba…, Boże, one chyba płaczą.

Roman wpada do kuchni. Jest zły. Myśli, ze zmyślam. Ale widzi to, co ja i staje jak wryty.

– Widzisz? – pytam nie wiem czemu szeptem. – I co teraz?

– No, zapomnij, że ja je będę zabijał. Nie jestem zabójcą. Gdzie je kupiłaś? Trzeba będzie je oddać, albo komuś to zgłosić. Tak nie może przecież być. Muszą być źle przygotowane, nieświeże, albo chore.

– To co robimy?

– Nie wiem, trzeba może kogoś wezwać.

– Kogo?

– Producenta? Nie mam pojęcia, kobieto.

– One coraz bardziej płaczą. Chyba im zimno. – Podchodzę bliżej stołu. Wyglądają jak zwykłe niemowlęta. Czemu dopiero teraz to widzę? Robi mi się ich żal. – Co robimy?

– Spróbuj je jakoś uspokoić. Przykryj je może czymś. Ja pójdę zadzwonić.

– Gdzie chcesz dzwonić?

– Nie wiem jeszcze. Ucisz je po prostu.

Trochę jestem przerażona. Biorę pierwszego z brzegu klona na ręce i przytulam jak dziecko. Po chwili się uspokaja. Otwiera oczy.

– Romek – szepczę. – On patrzy na mnie.

Odkładam go na stół i wyciągam ręce po drugiego. Ta sama sytuacja. Po chwili wszystkie trzy leżą sobie cichutko obok siebie i patrzą mi prosto w oczy. Mają takie niesamowite oczy. Takie dojrzałe. Jakby wszystko wiedziały. Czuję na plecach dreszcz, ale chyba już wiem.

– Romuś…

– Co?

– Nie dzwoń nigdzie. Popatrz tylko na nie.

– Co chcesz zrobić?

– A jak myślisz? – Wyciągam znowu ręce i zaczynam je głaskać. Roman trochę niechętnie, ale przyłącza się do mnie. Po chwili malce śmieją się do nas.

– Zostawiamy je. – Zapada jednoczesna decyzja.

KSIĄŻKA

– Widzisz, jednak na moje będzie: Niobe.

– Niobe? – zapytała niepewnie.

– Nike na pewno nie – odparł z przekonaniem.

– Chcesz wziąć koło ratunkowe? – Z telewizora popłynął profesjonalnie modulowany troskliwy głos prezen tera.

– Tak. Chyba wezmę… Może telefon do przyjaciela?

– Jesteś tego pewien? Że akurat to koło jest ci teraz najbardziej potrzebne? Może jednak zapytasz publiczności albo poprosisz komputero wykluczenie…

– No, nie wiem…

– Przecież mówię, że Nike! – zdenerwował się ten przed telewizorem. Jego ręka bezwiednie wyruszyła na poszukiwania pilota. – Zaraz dadzą reklamę i tyle z tego będzie, a na Drugim powinien być teraz jakiś film…

– Jaki? – zapytała od niechcenia, żeby widział, że się interesuje.

I tak wiedziała, że nie będzie oglądać. Nigdy niczego nie ogląda, choć pół dnia siedzi z nim przed telewizorem. Właśnie czytała porywający romans, którego bohater urządzał apartament swojej ukochanej orchideami przywiezionymi specjalnie z Tajlandii. Była ciekawa, jak ona na to zareaguje, i czy wreszcie pójdą razem do łóżka, bo jak dotąd udawało jej się ignorować jego roznamiętnione ogniem pożądania spojrzenia, którymi oplatał lubieżnie jej filigr anowe ciało pięknej blondynki. Gdyby tak ją choć raz ktoś tak omi atał pożądliwym wzrokiem…

Mąż tymczasem zdążył już zmienić kanał:

– A! James Bond! Chyba wykupili wszystkie części, nawet te, których jeszcze nie nakręcili – powiedział, wzdychając ciężko.

– Przecież już to oglądałeś. – Żona zerknęła znad książki na ekran telewizora.

– To nie znaczy, że nie mogę sobie obejrzeć. Czy mnie już w tym domu nic nie wolno?

– Przecież nic nie powiedziałam – rzekła i natychmiast pożałowała swoich słów. „Zaraz się zacznie”, pomyślała, spoglądając tęsknie na książkę, będzie musiała wysłuchać jego pretensji, wybrać coś dla siebie z bogatej oferty telewizyjnej, popatrzeć dziesięć minut i dać się przekonać, że na innym programie jest przecież coś lepszego.

– Nic sobie człowiek nie może obejrzeć. Za każdym razem ty dyktujesz warunki. Haruję po całych dniach, to chciałbym w spokoju sobie obejrzeć coś ciekawego, oderwać się trochę…

– Przecież jesteś na urlopie… Zresztą, oglądaj co chcesz – powiedziała ugodowym tonem i na znak tego wróciła szybko do książki.

– Dzięki za łaskę! – warknął, ale pilota nie wypuścił z ręki. Przeciwnie, zaczął dokonywać czynności, którą teoretycy nowych mediów nazywają zappingiem. Po czterdziestu przejrzanych kanałach, uspokoił wreszcie nerwy. Poczuł się znacznie lepiej. Znowu to on ma władzę w tym domu. Zatrzymał się na portugalskich wiadomo ściach, bo właśnie pokazywali jakiś wybuch czy może zamach…

– O, u nas tego nie pokazali – zauważył tryumfalnie. – Dobrze, że człowiek ma kablówkę. Przynajmniej wie, co się na świecie dzieje…

– Mhhhm… – zamruczała cichutko jego żona z sąsiedniego fotela. Dźwięk ten wydał mu się co najmniej niepokojący. Tak mruczą rozebr ane blondynki na filmach o północy. Spojrzał na nią podejr zliwie.

Żona poprawiła się wygodniej w fotelu, a jej ręka machinalnie przylgnęła do piersi i zaczęła ją delikatnie pieścić. Westchnęła. Miranda weszła właśnie do swojego mieszkania. Już na progu uderzył ją egzotyczny, porywający zapach jej ulubionych kwiatów. Nigdy jeszcze nie widziała ich w takiej ilości…

Całe łóżko Mirandy zasłane było kwiatami. Ale to jeszcze nie koniec. Pod grubą warstwą pachnących płatków coś się poruszyło. To on! Zupełnie nagi Roberto, szczelnie okryty kwiatami, uśmiechał się do niej niewinnie, jakby to była najnormalniejsza sytuacja na świecie, że leży tu, w jej łóżku zupełnie nagi.

– Pomyślałem, że chciałabyś mnie powąchać – powiedział poważnym tonem, jakby chodziło o flakonik perfum, a nie jego nagie, muskularne, opalone ciało, które ukazywało się jej oczom stopniowo, w miarę jak zrzucał z siebie poszczególne kwiaty. Miranda zamarła z wrażenia. Nie spodziewała się czegoś tak prowokującego, ale podobało jej się to. Nawet bardzo.

– Mój zapach jest najlepiej wyczuwalny po zdjęciu ubrania – powiedział znowu. Jego męski głos nie pozostawiał jej cienia szansy na jakikolwiek opór. Wpatrując się w oczy mężczyzny, Miranda zaczęła się powoli roz bierać.

– Teraz lepiej – powiedział, gdy stanęła przed nim zupełnie naga. – A teraz proszę tu podejść i powąchać…

– A co ty właściwie tam tak czytasz? – usłyszała nagle głos jakby z innego świata. Ocknęła się, popatrzyła na swoją rękę pod biustonoszem i zawstydziła się.

– Jak to, co? Książkę. Nie widzisz? – odpowiedziała po zbyt długim zastanawianiu się nad odpowiedzią. Nie chciała wdawać się w dyskusje. Chciała za wszelką cenę obrócić następną stronę.

– Pokaż – powiedział, odkładając pilota, ale nie za daleko od siebie i wyciągając w jej stronę rękę ponad dzielącym ich stolikiem.

– Co?

– Jak to, co? Książkę – powiedział, przedrzeźniając jej głos.

– Ja ci nie zabieram pilota. – Spróbowała ostatniej linii obrony przed wyciągniętą w jej stronę ręką męża.

– Nie mam żadnego pilota – odparł zaczepnie, chowając pilota pod fotel. Był wyraźnie zaintrygowany zachowaniem żony. Miała w rękach coś interesującego, a na wszystkich kanałach były akurat r eklamy. Mógł sobie pozwolić na chwilę kłótni. Bo niby, dlaczego ona sobie wzdycha erotycznie nad książką, gdy on się nudzi, oglądając czwarty raz „Człowieka ze złotym pistoletem”? To niespr awiedliwe. Musi mu powiedzieć, co tam czyta takiego. Przecież w końcu to tylko ciąg nudnych liter, które w dodatku się powtarzają. Nie ma obrazu, dźwięku. No i: trzeba czytać. Nie znosił filmów, gdzie trzeba było czytać napisy. A co dopiero: same napisy! Zgroza!

– Pokaż!

– Zapomnij! – Zbuntowała się. – Idę do drugiego pokoju! – rzekła bojowo. Nie mogła mu oddać ostatniej Prywatnej Wyspy, Ostatniego Zacisznego Kąta, Ostatniej Ostoi Wolności…

– Chcę tylko zobaczyć, co ty tam czytasz!

Wyciągnął jeszcze raz w jej kierunku rękę, ale jej już tam nie było. Uciekła do łazienki, gdzie zamknęła się na klucz. To go prawdziwie rozsierdziło. Własna żona przed nim ucieka! W jego własnym domu! Tak nie będzie! O nie!

– Wychodź stamtąd, bo wykręcę korki! – zagroził szantażem. Wiedział, że żona panicznie boi się ciemności.

– Spróbuj tylko, a ogolę sobie nogi twoją maszynką!

– Nie zrobisz tego!

– I pod pachami! – krzyknęła, a na potwierdzenie uruchomiła jego ulubioną maszynkę do golenia na baterie.

– Chciałem tylko wiedzieć, co czytasz – zaczął ugodowym tonem. Ona jednak nie odpowiedziała. Westchnął więc i mimochodem, jakby z przyzwyczajenia zerknął na telewizor, który był ustawiony tak, by był widoczny z prawie każdego miejsca w mieszkaniu. Właśnie bohaterowi zostało ostatnie osiem sekund do zdeton owania bomby w magazynie broni. Musiał to zobaczyć. Wrócił więc do pokoju, rozsiadł się w fotelu i zapalił papierosa.

Po kilku minutach okazało się, że bohater przeżył, zdążył też uratować swoją dziewczynę i rozbroić ładunki. Wybuch jednak nastąpił, bo w magazynie była jeszcze jedna bomba, ale, na szczęście, oboje byli już poza jej zasięgiem. Mogli więc spokojnie się pocałować i wymienić żartami na temat planowania rodziny. Darował sobie oczywiście napisy końcowe i przełączył na inny program. Nagle, przy okazji reklamy sztucznych obiadków, przypomniał sobie o żonie.

– Możesz już wyjść. Wybaczam ci.

Odpowiedziała mu jednak tylko cisza.

– No, dobrze już. Przepraszam. Chodź. Zaraz będzie twój serial. Chciałaś go przecież obejrzeć – kusił ją. – No, nie wygłupiaj się. Zaraz kończą się reklamy.