Holocaust F - Cezary Zbierzchowski - ebook + książka

Holocaust F ebook

Cezary Zbierzchowski

5,0

Opis

Cezary Zbierzchowski

Holocaust F

Końce świata mają w fantastyce malowniczą tradycję. Co jednak, kiedy rozpadają się nie tylko światy, ale też sensy, społeczeństwa, systemy metafizyczne i ontologie?

Holocaust F” Cezarego Zbierzchowskiego to ambitna hard sf w nowoczesnym stylu, kreśląca kształt nieubłaganej przyszłości, opowiadająca o wojnie, w której akcje militarne same w sobie są dziełami sztuki. Jakie tajemnice kryją się w kołysce cradlera? Co w bezmiarze kosmosu odkrył tunelowiec „Heart of Darkness”, który – zapętlony w czasie i przestrzeni – po raz kolejny zbliża się do ziemskiej orbity? Czym jest plazmat, który opuścił Ziemię, a czym freny, które na niej pozostały? Jak walczyć z Szarańczą, zmodyfikowanymi „wampirami” czy zmieniającym rozkład prawdopodobieństwa „morożenoje”? Czy warto ocalić świat, jeśli przeminęło w nim wszystko, o co warto było walczyć?

Holocaust F” to dynamiczna mieszanka energii Strossa, rozmachu wizji Stephensona, pesymizmu Wattsa i więcej niż szczypty szaleństwa Dicka. Takie książki zdarzają się niezwykle rzadko, ale kiedy już się ukazują, niezmiennie stają się wielkim czytelniczym świętem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cezary Zbierzchowski

Holocaust F

Warszawa 2013
Cezary Zbierzchowski Holocaust F ISBN: 978-83-61187-93-6 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2013 by Cezary Zbierzchowski Copyright ©2013 by Powergraph Copyright © 2013 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik ZDJĘCIE NA OKŁADCE: NWphotoguy REDAKCJA: Michał Cetnarowski, Kasia Sienkiewicz Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszystko zaczęło się 14 marca 1980 roku.

Ta książka jest dla Cie­bie.

I

W dro­dze

1. Fran­ci­szek Elias III

Zamiesz­ka­łem w lesie, albo­wiem chcia­łem żyć świa­do­mie, sta­wiać czoło wyłącz­nie naj­bar­dziej waż­kim kwe­stiom, abym w godzi­nie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. Nie chcia­łem pro­wa­dzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chcia­łem też rezy­gno­wać z niczego, chyba że było to abso­lut­nie konieczne.

Więk­szość ludzi jest dziw­nie nie­pewna, czy życie pocho­dzi od dia­bła, czy od Boga, i nie­jako pochop­nie wycią­gnęła wnio­ski, że głów­nym celem czło­wieka na tym świe­cie jest chwa­lić i wiel­bić Pana oraz wier­nie mu słu­żyć. Pro­wa­dzimy jed­nak marne życie mró­wek, acz­kol­wiek bajka utrzy­muje, że dawno temu zamie­niono nas w ludzi; jak Pig­meje wal­czymy z żura­wiami; jeden błąd po dru­gim, jeden sztur­cha­niec po dru­gim, a naj­wyż­szą z naszych cnót nie­po­trzeb­nie prze­paja wielka nik­czem­ność. Tra­wimy życie na dro­bia­zgach.

Luiza łapie mnie za ramię.

Czuję prąd nagłego stra­chu, który bie­gnie przez napięte ciało. Tak jest zawsze, kiedy wmy­ślam się w swoje notatki i ktoś dotknie mnie bez ostrze­że­nia. Nad­po­bu­dli­wość ner­wowa; zaraz zacznę robić idio­tyczne miny, nie­kon­tro­lo­wane świń­skie gry­masy.

Jak ja tego syfu nie­na­wi­dzę.

— Możesz spoj­rzeć na wewnętrzny ekran? — pyta pode­ner­wo­wana. — Facet od pię­ciu minut czeka na połą­cze­nie.

— Mówi­łem, Lu, że teraz z nikim nie roz­ma­wiam.

— Ale tu cho­dzi o naszą lot­nię. Szef ochrony Elias Elec­tro­nics chce, żeby­śmy natych­miast lądo­wali, bo na wieży kon­tro­l­nej padł ostatni ser­wer. Pod­sta­wili już samo­chody.

— To lądujmy. Wydaj dys­po­zy­cje Dawi­dowi.

— Zadzwo­nić do two­jego ojca?

— Tak, i nie zawra­caj­cie mi głowy.

Pro­wa­dzimy marne życie mró­wek – pie­prze­nie! – jak Pig­meje wal­czymy z żura­wiami – nie mogę usta­wić połą­cze­nia z SII-5L – jeden błąd po dru­gim, jeden sztur­cha­niec po dru­gim – ożeż, kurrrr­rwa mmać! – tra­wimy życie na dro­bia­zgach – smark­ną­łem we wła­sny pamięt­nik, w samym środku pisa­nia – życie to taki skarb.

Gme­ram przy tym połą­cze­niu, aż wresz­cie udaje mi się je usta­wić. Komendy kon­fi­gu­ra­cyjne są bar­dziej enig­ma­tyczne od tek­stu, który wcina się z pamięci dłu­go­ter­mi­no­wej. Tho­reau nie jest wcale zły, to naprawdę świetny gość, ale nie teraz, nie w tym miej­scu, teraz wypro­wa­dza mnie z rów­no­wagi. To ma być pamięt­nik, a nie S-rzyg z mózgu; i bez podob­nych prze­bić może się oka­zać trudny do ogar­nię­cia, a ja chciał­bym stwo­rzyć doku­ment cza­sów, w któ­rych przy­szło nam żyć.

Dener­wuje mnie wiele rze­czy, na przy­kład nad­uży­wa­nie wul­ga­ry­zmów w notat­niku, ale wła­ści­wie nie mam wyboru. Kiedy byłem dziec­kiem, leka­rze spie­rali się, czy wystę­pu­jąca u mnie kopro­la­lia to objaw cho­roby psy­chicz­nej, czy uszko­dze­nie neu­ro­lo­giczne. Ponie­waż doszło do tego cią­głe krę­ce­nie głową, tiki, trud­no­ści z kon­cen­tra­cją i nade­kspre­sywną mimiką twa­rzy, uznali, że to naj­praw­do­po­dob­niej zespół Tourette’a, i było poza­mia­tane.

A ja potem pięć razy wymie­nia­łem ciało (jedno syn­te­tyczne, cztery od zre­se­to­wa­nych), ale ni­gdy nie pozby­łem się tej przy­krej przy­pa­dło­ści.

Zasra­nej przy­pa­dło­ści.

— Raczej zabaw­nej — mówi Luiza, wyska­ku­jąc z lotni. Wła­śnie wylą­do­wa­li­śmy na beto­no­wym skwerku i bie­gniemy do gra­na­to­wego ben­tleya (chiń­sko-nie­miecki sze­ścio­oso­bowy Phan­tom Town Car).

— Zabaw­nej? A pamię­tasz, jak na pierw­szym spo­tka­niu plu­łem na pod­łogę jak kre­tyn?

— Pamię­tam. No i co z tego? Jesteś prze­cież eks­cen­trycz­nym miliar­de­rem.

Aha.

Sia­damy na bia­łej kana­pie samo­chodu, ukła­damy dzie­ciaki do snu. Nie jestem, kurwa, żad­nym eks­cen­trycz­nym miliar­de­rem (nie z tego powodu prze­kli­nam). Myślę, że to kom­pul­sja, podob­nie jak bez­sen­sowne krą­że­nie po domu, kiedy jestem sam. W każ­dym razie to gówno nie sie­dzi w rdze­niu krę­go­wym ani w obwo­do­wym ukła­dzie ner­wo­wym, tylko w moim mózgu, i nikt go stam­tąd nie wycią­gnie. Musiał­bym się prze­ła­do­wać do innej koły­ski, ale to nic pew­nego, za duże ryzyko w tych cza­sach i nie opłaca się przed koń­cem świata robić takich fikoł­ków. Tak już musi zostać; prze­ży­łem, obda­rzony wąt­pli­wym uro­kiem żula, ponad sto dwa­dzie­ścia lat. Mogę prze­żyć jesz­cze kilka, a stara dobra Lore­lei na pewno mi w tym pomoże.

Wjeż­dżamy na obwod­nicę. Wła­śnie zda­łem sobie sprawę, że zosta­łem cra­dle­rem nie­mal równo sto lat temu. Od tam­tego czasu umie­ra­łem kilka razy – na wła­sne życze­nie lub przy­pad­kiem – i zawsze jakoś uda­wało mi się wró­cić. Wiem, że choć ist­nieją inne światy, nie ist­nieje „tam­ten świat”. Kiedy więc ktoś zaczyna snuć wywody o życiu po śmierci, mam ochotę zadu­sić go gołymi rękami. Niech się sam prze­kona (cho­ciaż prze­konać się nie może, jeśli nie jest jed­nym z nas). Czło­wiek pier­wotny niczego nie zoba­czy, a nie sły­sza­łem, żeby cra­dler opo­wia­dał podobne bzdury. No i to jest wła­śnie jeden z absur­dów naszego życia.

— Ale i tak je kochasz, prawda? — dopy­tuje Lu.

— Nie­ład­nie tak pod­glą­dać. — Szczy­pię ją w udo.

Luiza ma pod­gląd on-line wszyst­kiego, rów­nież oso­bi­stego schowka, pozwo­li­łem jej na to w przy­pły­wie sła­bo­ści. Sie­dzimy na ser­we­rze SII-5L, nale­żą­cym do VoidWorks i zabez­pie­czo­nym jak skar­biec Banku Cen­tral­nego; nikt nie­po­wo­łany do niego nie wej­dzie. Po usu­nię­ciu wszyst­kich tajem­nic han­dlo­wych i rodzin­nych, po grun­tow­nym prze­re­da­go­wa­niu tek­stu, kiedy nic już nie zosta­nie z moich wspo­mnień, może zde­cy­duję się je upu­blicz­nić. Oby tylko wtedy miał je kto czy­tać.

Jedziemy z Luizą i dziećmi do Zamku. Opu­ści­li­śmy Rammę około dwu­dzie­stej, pół godziny po tym, jak ojciec dostał cynk od Blum­felda o zbli­ża­ją­cym się zagro­że­niu. Wła­ści­wie o dwóch zagro­że­niach: wra­ca­ją­cym po raz szó­sty H.O.D. i nowej ofen­sy­wie Sza­rań­czy, któ­rej armia może nie powstrzy­mać. Za dużo wam­pi­rów kręci się po oko­licy, za dużo ścierwa. Dla mnie śmierć to nic nowego, Luiza w ogóle nie umrze, ale boję się o dzieci. Nie zasłu­żyły na to, żeby tra­fić w ręce zawi­ru­so­wa­nych spa­me­rów Syner­gii. Oni potra­fią ata­ko­wać nawet ludzi bez gniazd i tylko po to, żeby znisz­czyć życie.

SI kie­ru­jące oddzia­łami Death Angel rzu­ciły do walki wszyst­kie siły, ale Sza­rań­cza infe­kuje codzien­nie tylu nowych, że nasze super­kom­pu­tery rów­nie dobrze mogłyby robić sza­lik na dru­tach. Efekt będzie iden­tyczny. Coś stało się w Szta­bie Gene­ral­nym – nie bar­dzo wia­domo co. Pew­nie część woj­sko­wych prze­szła znowu na stronę par­ty­zan­tów.

Lecie­li­śmy wcze­śniej trau­mo­lo­tem (nie­na­wi­dzę pie­przo­nych lotni i anty­pola), ale padł Sys­tem Kon­troli Lotów i prze­sie­dli­śmy się do limu­zyny. Trzy opan­ce­rzone samo­chody ruszyły auto­stradą do Seegardu. Czarny wóz Secu­rity Corps jedzie przed ben­tleyem, drugi ubez­pie­cza tyły. Chło­paki z Oddzia­łów Spe­cjal­nych Elias Elec­tro­nics Ltd. od początku wojny prze­wieźli tyle cen­nych ładun­ków, że chyba dotrzemy w jed­nym kawałku. To około czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów, rzut bere­tem od Seegardu, nasza rodowa posia­dłość. Zamek wznosi się na wzgó­rzu Radec, skąd roz­ta­cza się widok na rezer­wat i stu­hek­ta­rowe ran­czo. Teren jest ogro­dzony dru­tem pod napię­ciem, wyso­kim na trzy metry, a pod­zam­cze i dzie­dzi­niec umoc­nione są jak woj­skowy bun­kier; obsa­dza je pra­wie pół tysiąca ludzi. Zapra­szamy nie­pro­szo­nych gości.

Teo­re­tycz­nie mogli­śmy schro­nić się pod Rammą, na tere­nie któ­re­goś z zakła­dów. Sta­cjo­nują tam praw­dziwe armie, które będą bro­nić maszyn (i przy oka­zji swo­ich rodzin) do upa­dłego, ale Junior słusz­nie zauwa­żył, że ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo wybu­chu maga­zy­nów, więc lepiej zary­zy­ko­wać podróż do Zamku. Wkrótce przy Wiel­kich Roz­jaz­dach dołą­czymy do kon­woju z pół­nocy, któ­rym jedzie ojciec z Junio­rem i zarzą­dem EE. Anton jest ode mnie star­szy o trzy lata, a „Juniora” odzie­dzi­czył po ojcu. Ja tra­fi­łem jesz­cze gorzej, jestem Fran­ci­szek Elias III (po dziadku i pra­dziadku, twór­cach Elias Elec­tro­nics). Trzeci Fran­ci­szek – poża­ło­wa­nia godny brak wyobraźni przy wybie­ra­niu imion dla potom­stwa. Moim zda­niem to wina matki (świeć Nie­obecny Panie nad jej nie­ist­nie­jącą duszą). Imię jed­nak nie jest naj­waż­niej­sze, podob­nie jak ciało. Naj­waż­niej­sze, że pocho­dzimy z tych Elia­sów.

Jeste­śmy fami­lijną giga­kor­po­ra­cją, od początku wojny zaro­bi­li­śmy brutto dwa miliardy ECU, czyli ponad sie­dem miliar­dów via­nów. A ja od początku podróży wypie­przy­łem już z VoidWorks trzy­dzie­stu ludzi i szef związ­ków zawo­do­wych nawet nie pisnął. Mieli zapi­sany w kontr­ak­cie zakaz korzy­sta­nia z bez­po­śred­nich łącz Syner­gii i nie przy­jęli pomocy medycz­nej w usu­nię­ciu gniazd. O dwu­dzie­stej upły­nął ter­min. Nie mogłem dłu­żej cze­kać, aż mi się któ­ryś pod­łą­czy i zacznie świ­ro­wać na tere­nie zakładu. Nasza kon­ser­wa­tywna poli­tyka, z któ­rej śmiało się tylu sze­fów innych firm, nasza decy­zja, by wyeli­mi­no­wać z zespołu ludzi z aidami (kry­ty­ko­wana przez Rzecz­nika Praw Oby­wa­tel­skich, dopóki go nie wymie­ni­li­śmy), oka­zała się jedy­nym słusz­nym roz­wią­za­niem. Zwięk­szone moż­li­wo­ści roz­woju, które ofe­ro­wało bez­po­śred­nie połą­cze­nie z sie­cią, nie bilan­so­wały się w żaden spo­sób ze skalą zagro­żeń: psy­cho­zami wiru­so­wymi typu S, szpie­go­stwem prze­my­sło­wym, uza­leż­nie­niem od wir­tu­al­nych kre­ato­rów decy­zyj­nych, auty­zmem odsta­wien­nym, i tak dalej. Prze­ko­na­łem ojca, żeby wpro­wa­dzić odpo­wied­nie klau­zule do kon­trak­tów, a ludzi już zatrud­nio­nych nama­wiać do ope­ra­cji albo wywa­lać z naganą w papie­rach. I jestem z tego dumny. Nikt z rodziny Elia­sów ani z jej naj­bliż­szego oto­cze­nia nie ma prawa choćby otrzeć się o Syner­gię.

— Nie prze­sa­dza­ła­bym z tą czy­sto­ścią — zauważa leni­wie Luiza. — Bycie cra­dle­rem to tro­chę więk­sza eks­tra­wa­gan­cja niż zało­że­nie sobie gniazda. Nie mówiąc o mnie. — Uśmie­cha się pod nosem.

Lu ma rację. Ale też nie powie­dzia­łem, że gło­simy powrót czło­wieka do dzi­kiej natury. Sto­pień cybor­gi­za­cji rodziny to jedno, a wysta­wia­nie się na pastwę roz­pie­przo­nych aidów i łado­wa­nych bez­po­śred­nio do mózgu hac­ker­skich eks­kre­men­tów to co innego. Koły­ska jest odcięta od oto­cze­nia w spo­sób nie­mal dosko­nały, bez­prze­wo­dowe połą­cze­nie z Syne­tem II nie powo­duje nad­pi­sy­wa­nia jej zawar­to­ści, można krą­żyć po sieci bez żad­nych upgre­adów. Podob­nie rzecz się ma z elek­tro­nicz­nym mózgiem Luizy. Moż­li­wość zain­fe­ko­wa­nia nas jest mniej­sza niż w przy­padku czło­wieka w sta­nie pier­wot­nym, bo mamy zało­żone bio­za­pory na paso­żyty ata­ku­jące komórki ner­wowe.

Koły­skę ma w rodzi­nie sie­dem osób: ojciec, Anton i Marina (nasza sio­stra), wuj Car­ter i jego druga żona Kler, ich córka Inka oraz ja. Dodat­kowe uspraw­nie­nia robi­li­śmy przy nie­któ­rych cia­łach (głów­nie Anton), ale to rzecz nie­trwała. To, że wizu­al­nie i na pozio­mie DNA nie jeste­śmy tacy jak kie­dyś, było na początku trudne do zaak­cep­to­wa­nia, ale z wie­kiem czło­wiek przy­wyka do wszyst­kiego. Pamię­tam jesz­cze Antona jako chu­dego blon­dyna z posta­wioną do góry czu­pryną – teraz jest ciem­no­skó­rym zwa­li­stym face­tem o feno­ty­pie Remar­czyka z Połu­dnia. Tro­chę mnie kosz­to­wało przy­zwy­cza­je­nie się do tego, ale czego się nie robi dla uko­cha­nego brata, z któ­rym napa­rza­łem się w dzie­ciń­stwie o każdy samo­cho­dzik. Miał widać swoje powody, że wybrał taką sko­rupę.

Patrzę na Iana i Emi­lię. Dzie­ciaki chra­pią na kana­pie naprze­ciwko nas. Jeśli uda się prze­trzy­mać koniec świata, musimy jak naj­szyb­ciej zapusz­ko­wać im mózgi, gdy tylko leka­rze stwier­dzą zatrzy­ma­nie wzro­stu (mniej wię­cej za pięt­na­ście lat). Unie­za­leż­nie­nie się od śmierci – przy­naj­mniej czę­ściowe – otwiera inną per­spek­tywę, daje wię­cej czasu i wię­cej pew­no­ści, zmniej­sza wpływ fata­li­zmu, który roz­sza­lał się po Roku Zero. Cza­sem mam wra­że­nie, że choć­by­śmy pękli, sta­nie się to, do czego dąży pro­gram świata. Bra­kuje tej zmien­no­ści, która wystę­po­wała, zanim odszedł Bóg. Dla­tego na wszelki wypa­dek lepiej mieć pod ręką rein­kar­na­tor EE. Wiem, co mówię, już umie­ra­łem.

Takich jak my, cra­dle­rów, jest na ziemi nie­wielu, sza­cuje się, że około pięt­na­stu–osiem­na­stu tysięcy. Koły­ska kosz­tuje kilka milio­nów via­nów, tyle co dzie­sięć oka­za­łych domów. Jej insta­la­cja, wła­ściwe opro­gra­mo­wa­nie i dal­sza obsługa to kolej­nych parę baniek (że o kosz­tach zabiegu w rein­kar­na­to­rze nie wspo­mnę). Dla­tego to zabawa dla elit; masy ładują sobie do czaszki chiń­skie syner­giczne uspraw­nia­cze oraz japoń­skie i ame­ry­kań­skie pod­róbki. Nam koły­ski zapew­niały przez dzie­się­cio­le­cia spo­kojny bieg dłu­go­dy­stan­sowca, im gniazda umi­lają sprint: feerią barw i wra­że­niem, że wszystko można zdo­być. To jed­nak tylko wra­że­nie. Prze­ła­do­wa­nie infor­ma­cją nikomu jesz­cze nie otwo­rzyło drzwi do raju.

Cra­dle­rów jest mało, za to takich dziew­czyn jak Luiza nie ma wcale; są tylko zbli­żone para­me­trami. Stwa­rza­li­śmy ją przez kilka lat, wyko­rzy­stu­jąc bada­nia pro­wa­dzone na potrzeby woj­ska. Cho­ciaż Blum­feld sie­dział nam na karku, labo­ra­to­ria VoidWorks, które od dekady pro­du­ko­wały andro­idy bojowe, dla mnie przy­po­mniały sobie, że zaczy­na­li­śmy od naj­lep­szych love­doll na świe­cie. Sam pro­jek­to­wa­łem jej twarz, usta­la­łem para­me­try syl­wetki, odru­chy emo­cjo­nalne, moto­rykę i tem­pe­ra­ment. Wpro­wa­dzi­li­śmy też ele­ment loso­wo­ści, żeby dodać tro­chę pie­przu. Mogłem stwo­rzyć dziew­czynę ze snów, mogłem zro­bić z niej ete­ryczną elfkę albo demona, który nie roz­staje się z pej­czem. Mogłem usta­lić, jak szybko ma się uczyć i czy pod tym wzglę­dem prze­sko­czy kie­dyś swo­jego pana.

Byłem szla­chet­nym demiur­giem i dałem jej wszystko co naj­lep­sze – zary­zy­ko­wa­łem nawet eks­pe­ry­men­talny symu­la­tor wol­nej woli.

— Mam nadzieję, że mnie sły­szysz, Lu?

— Sły­szę, Fran­ciszku, mój ty męż­czy­zno ide­alny.

— I oczy­wi­ście to doce­niasz.

— Każ­dego dnia. Poza chwi­lami, kiedy ładuję bate­rie.

Lubię zło­śli­wość Luizy. Zaśle­pił­bym się bez tego, zapadł na koły­skowy para­liż. Ona robi dziurki w mojej puszce, wie­trzy mi głowę i kiedy trzeba, daje kopa w tyłek.

Fran­ci­szek Elias III będzie pierw­szym z rodu, który poj­mie za żonę stu­pro­cen­to­wego andro­ida.

2. Babi­lon rulez

Ten cały bała­gan, pod­nie­siona do kwa­dratu Apo­ka­lipsa świę­tego Jana, która, prawdę mówiąc, nie przy­po­mina nawet wojny (żad­nego frontu, tylko meta­liczne kule i tysiące ognisk walk pło­ną­cych na całej pla­ne­cie), miała prze­cież nie­winne początki. Reklamy o polep­sze­niu pamięci i kon­cen­tra­cji, nauce bez wysiłku, osią­ga­niu życio­wych celów bez stresu. Pro­mo­cja przy­jem­no­ści na zawo­ła­nie, wypo­czy­nek VR, cudowne spo­soby na zmę­cze­nie i ból. Magiczne zaklę­cia zaczy­na­jące się od neuro- i nano-, a zakoń­czone „syner­giczną współ­pracą milio­nów umy­słów”.

Obser­wu­jąc to, naj­pierw nie wie­rzy­li­śmy, że ludzie z rado­ścią pozwolą się wyssać od środka, jak małże. Ale wtedy nie rozu­mie­li­śmy jesz­cze, co naprawdę ozna­cza Rok Zero, nie mie­li­śmy poję­cia o wpły­wie pla­zmatu na nasz roz­wój jako gatunku.

Kon­wój pędzi auto­stradą nie­nie­po­ko­jony przez nikogo. Jedziemy dwie­ście na godzinę, wyprze­dzamy cywilne i woj­skowe pojazdy; chło­paki z przodu włą­czyły świa­tła ostrze­gaw­cze. Dawid prze­syła na kon­sole mija­nych patroli infor­ma­cję VIP. Do innych kie­row­ców śle komu­ni­kat „Zwol­nić drogę” i auto­maty posłusz­nie zjeż­dżają na wol­niej­sze pasy. Gdy opusz­cza­li­śmy Mia­sto, jakiś cwa­niak w błę­kit­nym che­vro­le­cie pró­bo­wał się z nami ści­gać, ale dostał ostrze­że­nie, że za chwilę prze­strze­limy mu opony. I odpu­ścił. Na wszelki wypa­dek nie patrzę za okno, dostaję infor­ma­cje z dru­giej ręki. Nie zaglą­dam w szyby mija­nych samo­cho­dów, żeby nie zoba­czyć twa­rzy wykrzy­wio­nych przez skur­cze wiru­sowe. Autami coraz czę­ściej jeż­dżą żywe trupy; gdyby nie auto­pi­loty, mie­li­by­śmy tu jeden wielki zasrany karam­bol.

Patrząc w oczy tym ludziom, zoba­czył­bym mgiełkę Babi­lonu, który odci­ska na twa­rzach swoje logo, wszę­do­byl­ski tra­de­mark – kie­dyś koniom i bydłu wypa­lano na skó­rze znak wła­ści­ciela. Za uchem błysz­czy gniazdo, w gło­wie totalna sieczka powsta­jąca z syner­gicz­nej wymiany pli­ków. Speł­nili marze­nia kon­struk­to­rów nowej sieci: P2P dla wie­dzy, P2P dla wspo­mnień, P2P dla emo­cji. Możesz się wymie­niać swo­imi myślami pod posta­cią pli­ków S, kiedy tylko zapra­gniesz. Zapi­su­jesz, kon­wer­tu­jesz, udo­stęp­niasz. Czy może być coś moc­niej łączą­cego czło­wieka z czło­wie­kiem? Czy może ist­nieć więk­sza inte­gra­cja?

Wirują memy: P2P dla reli­gij­nych obja­wień, kul­tu­ro­wych tabu, lęków i pra­gnień, szla­chet­nych pory­wów i zbrodni. Ram­mań­czyk może być India­ni­nem z Ama­zo­nii, Chiń­czyk może się stać Zulu­sem, Skan­dy­na­wia zbli­żyła się do Austra­lii na sze­ro­kość stru­mie­nia emi­sji. Bez­po­śred­nia wymiana wszyst­kiego.

A my nie wie­rzy­li­śmy.

Nie zro­bi­li­śmy nic, by dwa­dzie­ścia lat temu powstrzy­mać wej­ście na rynek Babi­lonu, pierw­szej plat­formy S-pli­ków. Ojciec nas uspra­wie­dli­wia, twier­dzi, że nawet gdy­by­śmy zare­ago­wali, zle­cili eks­pre­sowe przy­go­to­wa­nie praw­nych blo­kad w Lidze Naro­dów lub nasłali na kon­struk­to­rów Syner­gii płat­nych mor­der­ców, nic by się nie zmie­niło. Nie mogło się zmie­nić, ludz­kość stra­ciła hamulce, runęła w prze­paść wła­snych pra­gnień, któ­rych nie ogra­ni­cza już nic poza kasą. Po Roku Zero uwol­niła cały swój poten­cjał; mogła się­gnąć gwiazd, a się­gnęła gwiaz­dek, waląc czo­łem o twarde pod­łoże. Kil­ka­dzie­siąt lat nie­ustan­nego dosko­na­le­nia się w hara­kiri.

Teraz możemy zapo­mnieć o wszyst­kim. Trzy lata temu jakaś kro­pla prze­peł­niła czarę. Nie wiemy, czy był to sku­tek nie­ubła­ga­nej logiki nowego świata, czy za wiru­sem od początku stał eks­tre­mizm, pra­gnący uczy­nić z nas wszyst­kich Naród Wybrany, a potem zgła­dzić go jego wła­snymi świę­tymi rękami. To, co media nazwały sto lat temu Nowym Holo­cau­stem, trwa wciąż, i to w for­mie roz­dę­tej w tak kurew­ski spo­sób, że tylko odcię­cie wszyst­kiego, co chore, może jesz­cze ura­to­wać świat. Oba­wiam się jed­nak, że nie wystar­czy na to pie­nię­dzy i deter­mi­na­cji, i że naj­więk­sze fami­lie, mafie i kor­po­ra­cje (podobne do sie­bie jak dwie kro­ple wody) nie dadzą już rady powstrzy­mać sza­leń­stwa. Za późno zaczę­li­śmy czy­ścić, za późno wysła­li­śmy H.O.D. w prze­strzeń, żeby zna­leźć inne miej­sce do życia: nie­ska­żone nano i nie­opę­tane demo­nem sie­cio­wej Wspól­noty.

Czuję, że Dawid zaczyna hamo­wać. Prze­staję wizu­ali­zo­wać myśli; notatki bledną na siat­kówce, żeby ustą­pić miej­sca wido­kowi Wiel­kich Roz­jaz­dów. Po pra­wej, oświe­tlone ostat­nimi pro­mie­niami słońca, ster­czą roz­wa­lone esta­kady auto­strady A4, która w tym miej­scu prze­cina się z A1. Węzeł obej­muje jesz­cze trzy kra­jówki i plą­ta­ninę dróg lokal­nych. Czego tu nie ma. Na ziemi i nad zie­mią, a naj­wię­cej pod jej powierzch­nią: super­mar­kety, kom­pleksy relak­sa­cyjne i kina VR, sta­cje ogniw napę­do­wych (w tym prze­jęta przez nas sta­cja sieci Ciril), windy w górę i windy w dół, ser­wisy napraw­cze i dzie­siątki jadło­dajni. Wszystko wisi na plat­for­mach, cią­gnie się przy nit­kach dróg, świeci neo­nami w gęst­nie­ją­cym mroku, zapra­sza do pod­ziem­nych kom­plek­sów, pul­suje i krzy­czy roz­pacz­li­wie, że świat jest w porządku. Ale to nie­prawda. Wokół można dostrzec ślady walk, które toczyły się tutaj zale­d­wie tydzień temu. Wypa­lone mury, ślepe okna, wraki samo­cho­dów poroz­rzu­cane na pobo­czach, kikuty drzew, które zdają się jesz­cze dymić. Na dro­dze ciem­niej­sze plamy świeżo poła­ta­nych dziur. Armia i rząd zro­biły wszystko, by ura­to­wać ten węzeł; wiem od Antona (a on od czło­wieka Blum­felda), że w oko­licy przy­pie­przyli kil­ku­dzie­się­cioma bom­bami che­micz­nymi powo­du­ją­cymi roz­pad krwi u wam­pi­rów, zabi­ja­jąc przy oka­zji ponad dwu­stu cywi­lów z kata­li­za­to­rami. Logika wojny: nie było wyboru. Zmie­tli z powierzchni Ziemi duży oddział par­ty­zan­tów, a straty wła­sne wli­czyli w cenę. Wiel­kie Roz­jazdy zostały ura­to­wane i obsa­dzone przez pułk pie­choty Death Angel puł­kow­nika Sza­rego.

Na par­kingu dla trans­por­te­rów, na zaple­czu sta­cji paliw stoją cztery samo­chody dru­giego kon­woju. Dwie limu­zyny: mer­ce­des i prze­dłu­żony may­bach Lan­dau­let+, jeep Oddziału Spe­cjal­nego Secu­rity Corps (faceci w inte­li­gent­nych heł­mach i lek­kich pan­cer­zach) oraz limu­zyna ochro­nia­rzy podobna do naszej. Dawid par­kuje przy may­bachu, a podró­żu­jący w nim ojciec opusz­cza przy­ciem­nianą szybę. Jest dzie­więt­na­sto­let­nim pie­go­wa­tym gów­nia­rzem – rein­kar­na­cja dwa lata temu, wybór ciała raczej kon­ser­wa­tywny. Bar­dzo przy­po­mina zadzior­nego chło­paka w stroju seegardz­kiego col­lege’u, któ­rego widzia­łem na zdję­ciach sprzed pół­tora wieku. W głębi samo­chodu miga śniada twarz Antona. Są z nimi także Juki, szef biura praw­nego Elias Elec­tro­nics, Chloe, sekre­tarka Antona, i zapewne Janca, asy­stentka i kochanka ojca. Nie dostrze­gam jej, ale to nie­moż­liwe, by podró­żo­wała mer­ce­de­sem z resztą zarządu EE.

— Jak malu­chy? — pyta ojciec śmiesz­nym, piskli­wym gło­si­kiem.

— W porządku, śpią od samej Rammy. — Mru­gam w ner­wo­wym tiku. — Podróż upły­nęła nam spo­koj­nie, żad­nej arty­le­rii ani samo­bój­czych lotni. Nadzieja rośnie we mnie wykład­ni­czo.

— Na A4 też nie było źle. Przez dwie godziny chło­paki zepchnęły do rowu tylko jakie­goś popa­prańca w vanie i ktoś ostrze­lał za nami drogę z lek­kiej broni. Ale na Połu­dniu może być gorzej, trzeba będzie uwa­żać na wszystko. Bren­dan, szef OS-ów, przej­muje od tej chwili dowo­dze­nie kolumną.

— Lu, kocha­nie, pokaż swoją ładną buzię! — drze się z wnę­trza samo­chodu Anton. W mroku bły­skają jego białe zęby.

— To nie jest zabawka, czar­nu­chu. — Tak sobie miło żar­tu­jemy.

— W pobliżu Seegardu trwają zacie­kłe walki z oddzia­łem Kriszny. — Ojciec-nasto­la­tek mówi slan­giem z GTV. — Za pół­to­rej godziny zbli­żymy się do tere­nów obję­tych dzia­ła­niami. Nie będzie żad­nych posto­jów ani wysta­wia­nia nosa z samo­chodu. Jeśli ktoś musi, niech zała­twi swoje potrzeby teraz. Niech Luiza obu­dzi dzieci.

Prze­gru­po­wu­jemy siły. Dawid i ochro­nia­rze z naszego kon­woju bie­gną w kie­runku toa­let, Luiza wyciąga bliź­niaki, żeby wysiu­siały się za samo­cho­dem. Są dzielne; zaspana Emilka tylko tro­chę pochli­puje, trzy­ma­jąc w ręce czer­wo­nego misia. Ian sam ściąga spodenki i zie­wa­jąc, opo­wiada mi o grze, którą widział na info­rze Cor­ta­zara. Zaraz damy im pić, nakar­mimy z tubek i znów uło­żymy do snu. Wcią­gam czerw­cowe powie­trze: wie­czorne resztki upału, zapach pogo­rze­li­ska i asfaltu. Uśmie­cham się, bo OS-owcy cały czas lustrują oto­cze­nie, jakby już tu spo­dzie­wali się ataku. Bren­dan poga­nia wszyst­kich, chce żeby­śmy wyru­szyli jak naj­szyb­ciej. Sta­ru­jemy.

Ruch na auto­stra­dzie za Wiel­kimi Roz­jaz­dami słab­nie, odda­lamy się od Mia­sta Ramma, pędząc na połu­dniowy zachód. Dzieci przez jakiś czas roz­ra­biają, poka­zują sobie przy­drożne holo­gramy i świa­tła mija­nych trans­por­te­rów, grają na moim komu­ni­ka­to­rze, zaga­dują Dawida, który chęt­nie odpo­wiada na skom­pli­ko­wane pyta­nia czte­ro­lat­ków. Potem zarzą­dzam porę snu, przy­ga­szamy świa­tło wewnątrz kabiny, Lu i ja cału­jemy malu­chy na dobra­noc. Zacho­wuję rytu­ały, które pamię­tam z dzie­ciń­stwa; chcę oca­lić świat, któ­rego już nie ma, bo nawet ludzie bez aidów two­rzą w Syne­cie wir­tu­alne spo­łecz­no­ści i prze­stają się nie­mal doty­kać, prze­stają roz­ma­wiać, prze­ka­zy­wać wzorce swo­jemu potom­stwu.

Być może wła­śnie Babi­lon miał stać się pana­ceum na ato­mi­za­cję i obo­jęt­ność spo­łe­czeństw, może zamiary jego twór­ców były szla­chetne i godne podziwu. Ale plat­forma zmu­to­wała (nie wiemy, czy samo­ist­nie) i zmie­niła się w wylę­gar­nię psy­chicz­nych tro­ja­nów. To stało się trzy lata temu, na prze­ło­mie lutego i marca.

Wirusy, które zaata­ko­wały ludzi pod­łą­czo­nych do Syner­gii, wywo­łały taką gamę uszko­dzeń mózgu i psy­choz, że naukowcy z całego świata będą mieli co badać do końca życia. U nie­wiel­kiego odsetka use­rów wystą­pił efekt para­dok­salny: wzrost ilo­razu inte­li­gen­cji, a nawet coś w rodzaju śla­do­wej tele­pa­tii, zdal­nego odczytu fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych z innych aidów. Przy­pusz­cza się, że tak wła­śnie naro­dziła się Sza­rań­cza – orga­ni­za­cja ter­ro­ry­styczna nowej gene­ra­cji. Jej człon­ków nazy­wano już zbrod­nia­rzami, komu­ni­stami, anar­chi­stami, sza­leń­cami, ale kiedy wyszło na jaw, że chęt­nie piją krew wzbo­ga­coną o kata­li­za­tory, zaczęto ich nazy­wać wam­pi­rami. Woj­skowi spe­cja­li­ści zaprze­czają, by miało to prak­tyczne uza­sad­nie­nie, lecz wam­piry nie­zmien­nie twier­dzą, że zwięk­szają w ten spo­sób zdol­no­ści tele­pa­tyczne i mogą wpły­wać na mózgi innych (nawet te nie­wspo­ma­gane nano). Trzeba przy­znać, że zaska­ku­jąco łatwo przej­mują kon­trolę nad oddzia­łami wojsk Ligi i poszcze­gól­nych państw. Nil admi­rari.

W kry­tycz­nej chwili do Syner­gii pod­łą­czo­nych było bli­sko osiem miliar­dów osób z dwu­na­sto­mi­liar­do­wej popu­la­cji. Na szczę­ście przy­naj­mniej połowa z nich dodała do ory­gi­nal­nych zapór hac­ker­skie ulep­sze­nia, nad któ­rymi bie­dziły się naj­tęż­sze prysz­czate głowy. To ich oca­liło. Kil­ka­na­ście pro­cent stra­ciło też w momen­cie awa­rii połą­cze­nie z sie­cią, a w zamian zyskało tro­chę czasu. Naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące oka­zało się jed­nak to, że po muta­cji Babi­lonu ludzie na­dal masowo pod­łą­czali się – i pod­łą­czają – do Syner­gii, wie­rząc swoim zabez­pie­cze­niom i fał­szy­wym zapew­nie­niom admi­ni­stra­to­rów. Są tak uza­leż­nieni od wymiany pli­ków S, że nawet groźba utraty życia nie powstrzy­muje ich przed roz­po­czę­ciem sesji. W Chi­nach następ­nego dnia po awa­rii roz­po­częły się egze­ku­cje upar­tych użyt­kow­ni­ków. Potem na krze­sło elek­tryczne i do komór gazo­wych poszli miesz­kańcy etnicz­nych gett w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Fran­cji, RPA i Rosji.

I wtedy wybu­chło sza­leń­stwo, a Sza­rań­cza ude­rzyła po raz pierw­szy w kilku zakąt­kach Ziemi.

— Piszesz fascy­nu­jące rze­czy, ale musisz się zdrzem­nąć. — Luiza potrząsa mną bez­ce­re­mo­nial­nie, nie dopusz­cza­jąc sprze­ciwu.

Myśli krążą wokół mon­stru­al­nego nie­szczę­ścia. Nie widać go, kiedy patrzę na spo­kojne buzie śpią­cych dzieci, nie sły­chać, gdy z gło­śni­ków sączy się muzyka. Roz­po­znaję Ada­gio for Strings Bar­bera i sym­fo­niczną wer­sję The Wall. Ni­gdy bym nie uwie­rzył, że koniec świata jest na wycią­gnię­cie ręki. My, pasa­że­ro­wie kon­woju zmie­rza­ją­cego do Zamku, jeste­śmy odpo­wie­dzialni: nie za sto tysięcy pra­cow­ni­ków kor­po­ra­cji w Ram­mie i ćwierć miliona roz­sia­nych po całym świe­cie – ale za wszyst­kich ludzi, któ­rzy zostali jesz­cze przy zdro­wych zmy­słach.

Taka świa­do­mość nie sprzyja zasy­pia­niu.

3. Taniec żurawi

Roz­my­śla­łem o matce, a może jed­nak zdrzem­ną­łem się i wyśni­łem nie­wy­raźną, kru­chą postać ubraną w jasną sukienkę i san­dały. Dłu­gie blond włosy prze­świe­tlało słońce. Widzia­łem ją od tyłu – jawny sym­bol opusz­cze­nia, które jak szron osa­dziło się na dnie koły­ski; wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa prze­trwało dzie­się­cio­le­cia, a mogłoby prze­trwać wieki. Matka ode­szła po sło­necz­nym pro­mie­niu do kogoś, kto nawet nie był czło­wie­kiem. Do obcego. Do pier­do­lo­nego Straż­nika Krwi. Niczego nie zmie­nia to, że upły­nęło tyle czasu – przy­naj­mniej nie dla mnie. Może Marina i Junior jakoś się z tym pogo­dzili, a ojciec w schi­zo­idalny spo­sób zra­cjo­na­li­zo­wał sprawę (wiesz, synu, że goro­wie mani­pu­lo­wali ludz­kimi uczu­ciami: to nie jej wina). I może tak było lepiej, bo dzięki temu pozna­li­śmy Harveya, jed­nego z Porzu­co­nych w grze loso­wej pla­zmatu. Ale wiem, że wolał­bym po sto­kroć, by została z nami.

Przed godziną zje­cha­li­śmy z auto­strady. Kon­wój zatrzy­mał się na par­kingu w pobliżu zjazdu numer sto dwa­dzie­ścia. Mamy wró­cić na A1, gdy tylko dosta­niemy potwier­dze­nie ze sztabu Sti­lica, że par­ty­zanci prze­rwali ostrzał przed­mieść Seegardu. Woj­ska fede­ralne bom­bar­dują teraz ich pozy­cje. Daleko, na samej linii hory­zontu, widać poje­dyn­cze bły­ski. To mróz wypala zmu­to­wane chwa­sty, pró­bu­jące się dostać do mia­sta i zająć maga­zyny armii. Ojciec pomy­lił się, zapo­wia­da­jąc nie­prze­rwaną jazdę do Zamku. Teraz – na prze­kór OS-owcom – krąży mię­dzy samo­cho­dami i wście­kłym gło­sem wydaje pole­ce­nia przez komu­ni­ka­tor. Nego­cja­to­rzy dopi­nają ważny kon­trakt z azja­tyc­kim kon­cer­nem F.E.O. Ojciec miał uczest­ni­czyć oso­bi­ście w ostat­nim spo­tka­niu, ale zamiast tego mam­ro­cze coś przez sieć i krąży po wyas­fal­to­wa­nym placu. Już dawno minęła pół­noc, utknę­li­śmy tu na dłu­żej.

Zosta­wiamy dzieci pod opieką Dawida i wyru­szamy na kolejny nie­za­pla­no­wany spa­cer. Biorę Luizę pod rękę. Tuż za bia­łym kra­węż­ni­kiem par­kingu zaczyna się rzadki sosnowy las, bli­żej kłę­bią się wyschnięte krzewy, kar­ło­wate jałowce i inne badyle, nie­zi­den­ty­fi­ko­wane w świe­tle lamp. To wła­śnie stam­tąd dobiega krzyk ochro­nia­rza z halo­ge­nową latarką.

— Bren­dan, zna­la­złem ścierwo!

Nie­ru­chome dotąd krzewy zaczy­nają się chwiać i tylko patrzeć, jak roz­ga­dają się w absur­dal­nym dia­logu (nie­śmier­telne gada­jące krzewy). Zaalar­mo­wani OS-owcy ota­czają teren, trzy­ma­jąc palec na spu­ście pisto­letu. Ubez­pie­czają się nawza­jem. Bren­dan staje bli­sko ojca roz­ma­wia­ją­cego z Anto­nem i Jukim o kontr­ak­cie ze sko­śno­okim tygry­sem. Cie­ka­wość popy­cha nas w stronę, skąd dobiegł krzyk – zaraz obej­rzymy z bli­ska ofiarę syner­gicz­nego sza­leń­stwa. Nie­odrodne dziecko Babi­lonu, które w nie­od­le­głym cza­sie było naszym bliź­nim, czło­wieka cho­rego na Zespół Psy­cho­tyczny S. Ścierwo. (Nie­któ­rzy mówią o nich „zom­bie”).

Facet musiał sie­dzieć w zaro­ślach od dawna. Znaj­du­jemy go w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ścierwa stu­po­rze. Teraz peł­znie na czwo­ra­kach, zwa­biony świa­tłem halo­genu. Ma na sobie podartą białą koszulę, wąski kra­wat i dziu­rawe gar­ni­tu­rowe spodnie w prążki. Na gołych sto­pach widzę ciemne smugi brudu, może krwi. Zmierz­wione włosy i spo­cona twarz są całe w pia­chu, a kiedy kaszle, z jego płuc zdaje się pry­skać zie­mia.

Kręci się jak pies mię­dzy nogami ochro­nia­rzy, wzbu­dza­jąc ich nie­zdrowy śmiech. To tylko kwe­stia czasu, gdy dosta­nie pierw­szego kop­niaka, potem dru­giego i następ­nego. Odska­kuje, stara się chro­nić przed cio­sami, została w nim resztka pier­wot­nych instynk­tów. Bren­dan udaje, że stu­dzi zapędy chło­pa­ków, ale bawi się rów­nie dobrze jak oni.

Przy­błęda pro­stuje się nie­spo­dzie­wa­nie. OS-owcy natych­miast biorą go na muszkę, hełmy koor­dy­nują lufy pisto­le­tów. Ale męż­czy­zna nie rzuca się na nikogo, odchyla tylko ciało do tyłu, unosi łok­cie na boki i na sztyw­nych nogach zaczyna krą­żyć po placu. Prze­krzy­wia głowę raz w prawo, raz w lewo, drob­nymi krocz­kami prze­mie­rza pustą prze­strzeń, by zaraz zawró­cić i przede­fi­lo­wać przed nami w drugą stronę. Cza­sem wstrzą­sają nim dresz­cze i stro­szy nie­wi­dzialne pióra; cza­sem z gar­dła dobiega skrze­kliwy gul­got. Musiał wymie­nić się pli­kami S z wir­tu­al­nym Żura­wiem. Truchta w tańcu godo­wym, przy­glą­da­jąc się oto­cze­niu spod przy­mknię­tych powiek.

— Jesteś pta­kiem? — pyta roz­ba­wiony Anton.

Tan­cerz wydaje nie­okre­ślony dźwięk. Od biedy można wziąć go za potwier­dze­nie, ale Anto­nowi to nie wystar­cza. Chwyta gościa za skó­rzany pasek kra­wata i przy­ciąga do sie­bie. Ochro­nia­rze ner­wowo ści­skają broń, z okna may­ba­cha wyglą­dają pod­eks­cy­to­wane Chloe i Janca, a z mer­ce­desa nawet Wer­ner i Marquez, wice­pre­zesi EE, oraz towa­rzy­szący im Leon Gra­ves. W świe­tle lamp bie­leją siwe skro­nie i twa­rze bez wyrazu.

— Jesteś pie­przo­nym Żura­wiem? — dopy­tuje Junior.

— Bale­arica regu­lo­rum — z ust sza­leńca pły­nie zaska­ku­jąco wyraźny szept.

— Koron­nik szary, ptak z rodziny żura­wio­wa­tych — mówi Luiza, gła­dząc się po czaszce poro­śnię­tej ciem­nym mesz­kiem. Pięk­nie zapro­jek­to­wany gest zamy­śle­nia. — Z odczytu fal mózgo­wych: facet był orni­to­lo­giem i utoż­sa­mił się z obiek­tem badań.

— Zostawmy go, chyba nie jest groźny — pro­po­nuje Sam, jeden z ochro­nia­rzy.

— Nie ma pew­no­ści, czy zna­lazł się tu przy­pad­kiem — odzywa się Juki. — Trzeba spraw­dzić wszyst­kie kanały.

Luiza kła­dzie szczu­płą dłoń na roz­grza­nym czole ścierwa. Wyko­nuje jed­no­stajny ruch, jakby bło­go­sła­wiła go zna­kiem krzyża. Pra­wie widać iskry prze­ska­ku­jące mię­dzy powłoką skóry a kciu­kiem.

— Nie ma śla­dów trans­mi­sji — oznaj­mia po chwili — ale zapi­suje na aidzie wszystko, co widzi, do póź­niej­szego odtwo­rze­nia lub wymiany. Mam go wyka­so­wać?

Czerw­cowa noc jest cicha i nie­śmiała, nie chce sama odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

— Mam go wyka­so­wać? — powta­rza Luiza.

Kiwam głową. Nie po raz pierw­szy wydaję wyrok śmierci.

Sięga dło­nią za ucho męż­czy­zny, gdzie wykwi­tło kie­dyś syner­giczne gniazdo. Pociera je pal­cem tak długo, aż z opuszki wychyla się łącze w S-stan­dr­dzie, przy­go­to­wane na takie oka­zje. Potem oboje nie­ru­cho­mieją, a ciało faceta ogar­nia deli­katne drże­nie. Mam dostęp przez SII do wizu­ali­za­cji pro­cesu, który pod­syła mi Lu. Przez śro­dek wewnętrz­nego ekranu prze­suwa się nie­bie­ski pasek; rośnie nie­ubła­ga­nie pod mru­ga­jącą komendą „Czysz­cze­nie zaso­bów pamięci”. Dziew­czyna jest bez­li­to­sna, nisz­czy zapis krótko- i dłu­go­ter­mi­nowy, pliki sys­te­mowe, opro­gra­mo­wa­nie dostępu plat­formy i dane nawi­ga­cji sie­cio­wej. Po kolei migają obrazki i frag­menty fil­mów sym­bo­li­zu­jące wyszar­py­wane z mózgu zasoby. Kiedy pasek dobiega końca, ciało wali się na zie­mię bez czu­cia, bły­skają białka oczu.

Męż­czy­zna leży zre­se­to­wany, jego mózg jest tylko plą­ta­niną białka i bez­u­ży­tecz­nych nano­ru­rek. Przy­pusz­czal­nie to nie­po­trzebna śmierć, nie możemy jed­nak ryzy­ko­wać. Nikt nie wie­dział, że zatrzy­mamy się wła­śnie tutaj, ale ostroż­ność Jukiego wiele razy rato­wała nam skórę – nie da się w stu pro­cen­tach wyklu­czyć, że to nie przy­pa­dek. Myśle­nie, że ukry­jemy się sku­tecz­nie, jest w tych cza­sach co naj­mniej nie­po­ważne; wszyst­kich i wszystko śle­dzą nie­stru­dzone pro­gramy szpie­gu­jące, zarówno w realu, jak i w VR. Trzeba więc zama­ni­fe­sto­wać swoją siłę na tyle wyraź­nie, by poten­cjal­nemu napast­ni­kowi ode­chciało się wyko­ny­wać dal­sze ruchy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki