Nowi Ludzie - Rafał Kosik - ebook + książka

Nowi Ludzie ebook

Rafał Kosik

4,5

Opis

Rafał Kosik

Nowi Ludzie

Science fiction, horror i sensacja w jednym.

Zderzenie kultury i technologii w społeczeństwach, jakie nadejdą.

Niezwykłe, często niepoprawne politycznie, wizje przyszłości.

Teksty Rafała Kosika to pełne grozy opowieści, w których nic nie jest oczywiste, a fabuły trzymają w napięciu niczym w najlepszych thrillerach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (28 ocen)
21
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rafał Kosik

Nowi Ludzie

Warszawa 2013
Rafał Kosik Nowi Ludzie ISBN: 978-83-61187-94-3 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2000-2013 by Rafał Kosik Copyright © 2013 by Powergraph Copyright © 2013 for the cover and illustrations by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Trzy cyfry, tysiąc kom­bi­na­cji

Pałac Kul­tury, pozba­wiony iglicy i czę­ści wie­życzki, osma­lony, nie wyglą­dał już tak repre­zen­ta­cyj­nie, ale wciąż stał. Al-Kaida i spółka nie dały mu rady, podob­nie jak wcze­śniej dwa poko­le­nia dzia­ła­czy na rzecz jego roz­biórki. Ter­ro­ry­ści posta­no­wili powtó­rzyć sce­na­riusz, uznany za nie­moż­liwy do powtó­rze­nia, ale pory­wa­jąc pol­ski samo­lot, nieco się prze­li­czyli. Widać nie znali naszej histo­rii, peł­nej roman­tycz­nych, choć z góry ska­za­nych na klę­skę zry­wów powstań­czych. Połowa pasa­że­rów rzu­ciła się na onie­mia­łych ter­ro­ry­stów, gdy tylko ci pró­bo­wali zmu­sić ich do współ­pracy. Było jed­nak za późno – obaj piloci już nie żyli, a ostatni z ter­ro­ry­stów zdo­łał dokoń­czyć zwrot na cen­trum War­szawy. Z Okę­cia do cen­trum samo­lot leci minutę. To o wiele za krótko, by kto­kol­wiek na ziemi mógł zare­ago­wać. Pierw­szy myśli­wiec poja­wił się nad mia­stem dwa­dzie­ścia minut póź­niej, gdy pło­mie­nie już przy­ga­sały. Tę histo­rię znali wszy­scy: Michał Lewicki, odzna­czony pośmiert­nie Orde­rem Orła Bia­łego, zdo­łał dopaść ste­rów i pocią­gnąć je do sie­bie na kilka sekund przed ude­rze­niem. Dzięki temu Air­bus ude­rzył tylko w wie­życzkę Pałacu. Pło­nące szczątki spa­dły na plac Defi­lad i kryty bla­chą bazar. Mniej­sze odłamki dola­ty­wały aż na plac Ban­kowy. Prze­żyła tylko jedna pasa­żerka, kil­ku­na­sto­let­nia dziew­czyna, lecąca z rodzi­cami na waka­cje. Fotel, do któ­rego była przy­pięta pasami, upadł na dach jed­nej z bla­sza­nych hal. Dach zamor­ty­zo­wał upa­dek i dziew­czyna wyszła z tego z ura­zem krę­go­słupa i kil­koma zadra­pa­niami. Była córką Michała Lewic­kiego, miała na imię Anna i sie­działa teraz obok mnie, na sie­dze­niu obok kie­rowcy w moim Mer­ce­de­sie. Spała.

Ruch był nie­wielki, mało kto potra­fił zdo­być paliwo, ale i tak dotar­cie ze Śród­mie­ścia na Żoli­borz trwało nie­mal godzinę. Musia­łem omi­jać wyrwy w jezdni, nie­uprząt­nięty gruz i wypa­lone wraki samo­cho­dów. Było parę szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nych miejsc, gdzie ktoś mógł przy­go­to­wać zasadzkę, choćby po to, by zdo­być samo­chód albo, co bar­dziej praw­do­po­dobne, paliwo i wypo­sa­że­nie. Sta­ra­łem się prze­jeż­dżać tam­tędy jak naj­szyb­ciej. Sta­ra­łem się też nie podró­żo­wać czę­sto tymi samymi dro­gami, a naj­le­piej nie podró­żo­wać wcale.

Na wer­te­pach przed ron­dem Babka Anna obu­dziła się. Odgar­nęła różo­wo­czer­wone włosy z czoła i uśmiech­nęła się do mnie. Uoso­bie­nie kobiety ide­al­nej. Nawet nie mam na myśli urody, choć była ładna i zgrabna. To jej cha­rak­ter spra­wiał, że oka­zała się ide­alną part­nerką na cięż­kie czasy. Miała teraz dwa­dzie­ścia pięć lat, nieco mniej ode mnie, i chyba nie potra­fi­łem już sobie wyobra­zić bez niej życia.

Czyż to nie cud? Kiedy to wszystko się zaczęło, pra­co­wa­łem w skle­pie z tyto­niem, w jed­nej z tych paskud­nych bla­sza­nych hal pod Pała­cem Kul­tury. Nie sły­sze­li­śmy samej eks­plo­zji, wewnątrz było za gło­śno, a dopiero łoskot roz­dzie­ra­nych blach dachu. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, co się dzieje. Coś cięż­kiego ude­rzyło w dach wprost nad naszym skle­pem i, cią­gnąc za sobą długi płat bla­chy, wylą­do­wało pół metra ode mnie, roz­wa­la­jąc doszczęt­nie gablotę z dro­gimi faj­kami. To była ona, wciąż przy­pięta do fotela. Udzie­li­łem jej pierw­szej pomocy, to zna­czy zata­mo­wa­łem krwa­wie­nie. Ktoś chciał ją wycią­gać z fotela, ale nie pozwo­li­łem na to. Gdyby ją wtedy wyjęli z tego fotela, pew­nie jeź­dzi­łaby na wózku.

Spodo­bała mi się, choć za wcze­śnie było mówić o czymś wię­cej. Odwie­dzi­łem ją raz w szpi­talu i pew­nie na tym by się skoń­czyło. Spo­tka­li­śmy się jed­nak przy­pad­kiem, pół roku póź­niej, i już się nie roz­sta­li­śmy. Cud.

Prze­su­nęła pal­cami po drew­no­po­dob­nej listwie na drzwiach. Zatrzy­mała się przy rysie nad klamką. Pamię­ta­łem ten ruch, robiła to mimo­wol­nie.

— Któ­rędy jedziemy? — zapy­tała, patrząc na mnie. Miała ładny głos.

— Jaki kolor?

— Różowy.

Więc do Mary­monc­kiej; alter­na­tywą była Powąz­kow­ska. To taka zabawa, choć na poważ­nie – tak trzeba, dystans do rze­czy­wi­sto­ści jest konieczny. Kolo­rami ozna­cza­łem w myślach moż­liwe drogi dotar­cia w jakieś miej­sce, a ona wybie­rała. To dobre, żeby potem nie mieć jakie­goś cho­rego poczu­cia winy. Jeśli coś się sta­nie – los tak chciał. A stać się mogło wiele, szcze­gól­nie po splą­dro­wa­niu maga­zy­nów woj­sko­wych. Wie­dzia­łem, że samo­chód prze­trzyma ostrzał z broni maszy­no­wej, ale już nie z gra­nat­nika. Zresztą nie zna­łem się na broni. Jak dotych­czas nikt nie zaata­ko­wał mnie niczym wię­cej niż jakąś starą poli­cyjną Berettą. Kilka kolej­nych wgnie­ceń na błot­ni­kach naprawdę mnie nie ruszało.

Atak w War­sza­wie był tema­tem new­sów na całym świe­cie, ale tylko przez jeden dzień. Naza­jutrz iden­tyczny sce­na­riusz powtó­rzył się bowiem w Niem­czech. Jeden samo­lot spadł na cen­trum Ber­lina, a dwa we Frank­fur­cie. W Bar­ce­lo­nie, Madry­cie i Rzy­mie wybu­chło kil­ka­na­ście cię­ża­ró­wek wyła­do­wa­nych tonami tro­tylu, zamie­nia­jąc spore obszary tych miast w zglisz­cza. Naj­go­rzej dostał Paryż, gdzie deto­no­wała nie­wielka gło­wica nukle­arna. Kil­ka­na­ście milio­nów muzuł­ma­nów to jed­nak spore pod­zie­mie. Jedy­nie Bry­tyj­czycy poka­zali, co warte są ich służby spe­cjalne. W lon­dyń­skim City udało się roz­broić osiem z dzie­wię­ciu bomb w fur­go­net­kach. Man­che­ster zali­czył tylko jedną poważną eks­plo­zję. W Rosji za to udały się chyba wszyst­kie pla­no­wane zama­chy, topiąc pozba­wiony rządu i par­la­mentu kraj w cha­osie. Zza oce­anu docho­dziły nie­wiele lep­sze infor­ma­cje. W nabrzeże Man­hat­tanu wbił się zbior­ni­ko­wiec z gazem i eks­plo­do­wał, powo­du­jąc kata­strofę nie­znacz­nie tylko mniej­szą od tej z 11 wrze­śnia 2001 roku. Duże ładunki zde­to­no­wano rów­nież w kilku więk­szych mia­stach USA. W Chi­cago ktoś roz­py­lił nowy szczep bak­te­rii grypy, ale ten ktoś musiał być skoń­czo­nym kre­ty­nem, gdyż zdrowy czło­wiek tę cho­robę zwal­czał nawet bez pomocy anty­bio­ty­ków.

Trwało kilka dni, nim zachod­nie mocar­stwa pozbie­rały się i przy­pu­ściły kontr­atak. Tym razem Fran­cja nie stchó­rzyła, Niemcy nie zasła­niały się pra­wami czło­wieka, a Unia Euro­pej­ska nie ugrzę­zła w biu­ro­kra­tycz­nej nie­mocy. Wście­kłość Zachodu zogni­sko­wała się na kilku zde­cy­do­wa­nie nie­de­mo­kra­tycz­nych pań­stwach arab­skich, zamie­nia­jąc je w zamknięte strefy oku­pa­cyjne. Potem pan­cerny grze­bień prze­cze­sał Afrykę, zama­zu­jąc gra­nice. W Euro­pie zaczęły się depor­ta­cje, a islam stał się reli­gią zaka­zaną. Star­cie Zachodu z Isla­mem zakoń­czyło się po mie­siącu – pań­stwa, w któ­rych rzą­dziły reli­gia i ide­olo­gia, zostały cza­sowo spa­cy­fi­ko­wane. Wszy­scy czuli wtedy ogromną ulgę, że to już skoń­czone. Myśle­li­śmy, że wszystko wróci do normy, ale wyda­rze­nia następ­nych tygo­dni roz­wiały złu­dze­nia.

Tej szyb­kiej wojny nie pro­wa­dzono w spo­sób huma­ni­tarny. To była praw­dziwa wojna, nie jakaś tam kolejna inwa­zja sta­bi­li­za­cyjna. Tele­wi­zja zaczęła też poka­zy­wać, co dzieje się w stre­fach oku­pa­cyj­nych. Szybko oka­zało się, że nic nie pozo­sta­nie takie, jak przed­tem. Zmie­ciono z powierzchni ziemi kil­ka­dzie­siąt milio­nów fana­ty­ków reli­gij­nych, ale jed­nak ludzi. A to już nie były te czasy ani ci ludzie, któ­rzy szli na śmierć z imie­niem wodza na ustach; tego samego, który ich tam posłał. Teraz wyma­gano wyja­śnień. Sza­le­niec pod­pa­lił szkołę, poli­cja go zastrze­liła. A może nie powinna? Może ten czło­wiek potrze­bo­wał psy­cho­ana­li­tyka? Roz­pad toż­sa­mo­ści Zachodu był już za daleko posu­nięty, by krótka wojna mogła go trwale sca­lić z powro­tem. Patrio­tyzm nie był w modzie, w modzie były wszel­kie dys­to­pie. Pano­wała deka­den­cja, dys­ku­to­wano wiele o spra­wie­dli­wo­ści, rów­no­ści i tole­ran­cji. Mało kto zauwa­żał, że świat, który mógł gwa­ran­to­wać trwa­nie tych idei, wła­śnie się wali.

Pamię­tam, że wtedy sam mia­łem pro­blemy z kop­nię­ciem psa, który usi­ło­wał mnie ugryźć. Tak nas wycho­wy­wano – nad­sta­wiaj drugi poli­czek, a potem podaj do sądu. Teraz sądów już nie było. Dziś był­bym gotów zastrze­lić czło­wieka, który by wtar­gnął do mojego domu. Przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało.

Ludzie masowo zaczęli prze­cho­dzić na islam, przez jakieś zbio­rowe wyrzuty sumie­nia, soli­dar­ność z uśmier­co­nymi w Ira­nie czy Libii. Wszy­scy mieli wąt­pli­wo­ści, po fak­cie. Czy trzy­let­nie dziecko z foto­gra­fii w „Natio­nal Geo­gra­phic” też było wro­giem?

To sumie­nie jed­nak nie roz­wa­liło sys­temu – iner­cja była zbyt silna. Prze­trwałby z pew­no­ścią wiele wię­cej. Gdyby nie Lekar­stwo.

Od dawna było jasne, że Zachód roz­wali się sam, od wewnątrz, prze­ro­stem luk­susu, nad­mia­rem wol­no­ści oby­wa­tel­skich, prze­kra­cza­jącą gra­nice absurdu tole­ran­cją i tą nie­ustanną fon­tanną nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści, a tak naprawdę – przede wszyst­kim sła­bo­ścią więzi spo­łecz­nych i alie­na­cją jed­no­stek. I tak się stało. Nie zała­twił nas komu­nizm, nie zdep­tali eko­no­micz­nie Chiń­czycy, islam też prze­ży­li­śmy. Zała­twi­li­śmy się sami, rutyną komer­cja­li­za­cji i nazbyt silną wiarą we wła­sne moż­li­wo­ści. No i chci­wo­ścią.

Fun­da­men­ta­li­ści, faszy­ści, lewacy, anar­chi­ści, eko­lo­dzy, anty­glo­ba­li­ści… Trudno zli­czyć tych, któ­rzy chcieli upadku sys­temu. Pomy­słów na to, co potem, nie miał nikt. Zazwy­czaj zresztą upa­dek był celem samym w sobie. Można śmiało przy­jąć, że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent tych, któ­rzy tego pra­gnęli, zaczęło żało­wać bar­dzo szybko. Możesz być anar­chi­stą, ale kiedy cię biją i tak wołasz poli­cję. Dziś poli­cji już nie ma. Nie ma też pię­ciu miliar­dów ludzi.

Teraz jedno tylko róż­niło mnie od tych, któ­rzy żyją już wyłącz­nie w mojej pamięci – ja kilka lat wcze­śniej nie uwie­rzy­łem w reklamę cudow­nego lekar­stwa na całe zło.

To, co widzia­łem za oknem samo­chodu, sta­no­wiło dokładne prze­ci­wień­stwo tego, czym miał być świat według pro­gnoz futu­ry­stów. Grupa przy­gar­bio­nych ludzi, oku­ta­nych, jakby to była co naj­mniej jesień, pchała wózki skle­powe zała­do­wane szma­tami i jakimś zło­mem. Czę­sto ich widy­wa­łem, musieli miesz­kać gdzieś koło placu Wil­sona. Wpa­trzeni tępo w prze­strzeń, sku­pieni na dotar­ciu do bez­piecz­nego schro­nie­nia. Kon­wój klo­szar­dów.

Tym razem droga przez Popie­łuszki do Mary­monc­kiej oka­zała się bez­pieczna. Potem kil­ka­set metrów małą, boczną uliczką i brama domu. W świe­tle prawa nie był moją wła­sno­ścią. Tyle że prawo nic już tu nie zna­czyło. Był pusty i się nada­wał do spa­nia, więc w nim zamiesz­ka­li­śmy. Dwa pię­tra, garaż, ogród. Ogro­dzony solid­nym murem. Mogłem wybrać jedno z kilku bez­piecz­niej­szych, strze­żo­nych osie­dli, ale rola mrówki w komu­nie mi nie odpo­wia­dała. Wola­łem pole­gać na sobie, a mia­łem ten kom­fort, że mogłem na sobie pole­gać. Kie­dyś byłem elek­tro­ni­kiem ama­to­rem. Teraz, wbrew pozo­rom, był to bar­dzo poszu­ki­wany zawód. Insta­lo­wa­łem i kon­ser­wo­wa­łem wszel­kiego rodzaju sys­temy bez­pie­czeń­stwa. To pozwa­lało mi funk­cjo­no­wać na przy­zwo­itym pozio­mie. Dba­łem też o to, by wszy­scy wie­dzieli, że sys­temy pro­jek­tuję tak, bym sam nie mógł ich roz­broić. To oszczę­dzało mi stre­sów zwią­za­nych z naga­by­wa­niem mnie przez wro­gów moich klien­tów. Oczy­wi­ście mój dom rów­nież był dosko­nale zabez­pie­czony.

Zwol­ni­łem dwie­ście metrów od bramy i otwo­rzy­łem kla­wia­turę małego lap­topa, przy­twier­dzo­nego do kon­soli cen­tral­nej. Na kolo­ro­wym wyświe­tla­czu przej­rza­łem raporty z domo­wych sys­te­mów ochron­nych. Nic, jeśli nie liczyć okna na stry­chu. Można pomi­nąć, tam­ten czuj­nik wciąż nawala. Będę musiał go wymie­nić. Wolno pod­je­cha­łem do bramy, upew­ni­łem się, że nikogo nie ma w zasięgu wzroku, i zdal­nie ją otwo­rzy­łem. Prze­su­nęła się w bok z cichym skrzy­pie­niem sta­rego sil­nika. Ten moment zawsze pod­no­sił mi poziom adre­na­liny. Wje­cha­łem i zamkną­łem ją za sobą. Dopiero kiedy klik­nęła blo­kada, otwo­rzy­łem garaż. Pan­cerne wrota unio­sły się, wpusz­cza­jąc Mer­ce­desa do środka. Uspo­ko­iłem się, kiedy wrota ponow­nie dotknęły ziemi. Drzwi wej­ścio­wych nie uży­wa­łem od kilku lat. Wszę­dzie jeź­dzi­łem samo­cho­dem, chcia­łem prze­cież żyć.

Anna wysia­dła pierw­sza, obe­szła samo­chód i zaczęła wycią­gać z bagaż­nika zakupy na naj­bliż­sze dwa tygo­dnie. Tak, zakupy. W całym tym baj­zlu ist­niały sklepy, choć zupeł­nie inne niż kie­dyś. Ten, do któ­rego jeź­dzi­li­śmy, był cał­kiem spory. Dla zna­jo­mych, przy­ja­ciół i pra­cu­ją­cych dla Szefa. Szefa kilka lat temu nazwano by mafio­sem, albo podob­nie. Teraz jed­nak był ośrod­kiem wła­dzy i namiastką sta­bi­li­za­cji. Sys­tem, nie­zwy­kle pry­mi­tywny, oby­wał się bez pie­nię­dzy, nawet bez han­dlu wymien­nego. Pra­co­wa­łeś dla Szefa, to mogłeś przyjść do sklepu i brać, co potrze­bu­jesz. W roz­sąd­nych gra­ni­cach, oczy­wi­ście – nikt nie lubił pazer­no­ści. Nie chcia­łem mieć kon­taktu z mafią, ale jak przy­szli, nie mogłem odmó­wić. To były współ­cze­sne elity wła­dzy w tym kraju. Mówiąc „kraju”, mam na myśli War­szawę i oko­lice w pro­mie­niu jakichś stu kilo­me­trów. Tak, przy­kra sprawa: Pol­ski już nie było, a ści­ślej mówiąc, roz­pa­dła się na małe pseu­do­pań­stewka z cen­trami w więk­szych mia­stach. Gdańsk, Kra­ków, Wro­cław… Nawet nie wiem, jak wyglą­dała teraz mapa, gdzie prze­bie­gały gra­nice. Od dawna nie odda­li­łem się od domu na wię­cej niż kil­ka­na­ście kilo­me­trów. Tak bar­dzo się cof­nę­li­śmy… Jesz­cze kilka lat temu budo­wa­li­śmy zjed­no­czoną Europę, a teraz Żoli­borz gro­dził się zasie­kami od Woli. W samej War­sza­wie ist­niało kilka kon­ku­ru­ją­cych grup inte­re­sów i tylko Szef trzy­mał to wszystko w ryzach.

Zaku­pów nie było wiele. Zabra­li­śmy się z tor­bami za jed­nym razem, myśląc już o kola­cji. Drobne przy­jem­no­ści wewnątrz kosz­mar­nego snu.

O tym, że nie wszystko jest w porządku, prze­ko­nała mnie zimna lufa przy­tknięta do mojej skroni. Nie pani­ko­wa­łem, to ostat­nia rzecz, jaką warto robić w takiej chwili. Oce­ni­łem szanse obrony na zero koma zero pro­cent. Siła spo­koju. Anna stała przy lodówce, trzy­mana przez potęż­nego męż­czy­znę, który wci­skał jej srebrną lufę w szyję. Trzeci męż­czy­zna wziął od niej papie­rowe torby z zaku­pami i odsta­wił je na blat pod oknem zasło­nię­tym pan­cerną roletą. Potem zro­bił to samo z moimi siat­kami. Popchnęli nas, nie­spo­dzie­wa­nie deli­kat­nie, pod ścianę. Anna zaci­snęła palce na mojej dłoni. Zauwa­ży­łem, że z bla­tów znik­nęły wszyst­kie ostre przed­mioty. Trzej męż­czyźni usta­wili się w stra­te­gicz­nych punk­tach pomiesz­cze­nia, opu­ścili broń, ale nie zdjęli pal­ców ze spu­stów. Nie zna­łem ich, nie byli stąd. To nie wró­żyło niczego dobrego.

Nim zdą­ży­łem o cokol­wiek zapy­tać, do kuchni wszedł czwarty męż­czy­zna. Wysoki i szczu­pły pięć­dzie­się­cio­la­tek z siwymi wło­sami. Wład­czy typ. Palił jedno z moich cygar, ale uzna­łem, że w obec­nej sytu­acji lepiej nie zwra­cać mu uwagi. Wydmuch­nął dym; widać było, że umie palić.

— Scho­waj­cie broń — pole­cił pozo­sta­łym. Mimo krót­kiego zawa­ha­nia, wyko­nali roz­kaz. — To nie jest napad — zwró­cił się do nas. — Nie chcemy was zabić ani okraść. Chcemy poroz­ma­wiać.

— Jeśli cho­dzi o moje sys­temy — odzy­ska­łem głos — to nie zosta­wiam fur­tek. Nie mogę –

— Nie cho­dzi o pana sys­temy — prze­rwał mi zde­cy­do­wa­nie, ale bez pod­no­sze­nia głosu.

Powie­dział „pana”. To zupeł­nie mnie zasko­czyło. Ale i tak naj­dziw­niej­sze wyda­wało mi się to, że oni w ogóle tutaj byli. Dom potra­fił się sam bro­nić. Nie włą­czały się żadne syreny, nic z tych rze­czy – dom zabi­jał intru­zów. Jed­nak ci czte­rej wyglą­dali na cał­kiem żywych. W mojej gło­wie odby­wał się teraz galop myśli. Gdzie zosta­wi­łem lukę? Jak obe­szli wszyst­kie zabez­pie­cze­nia? Czy to okno na stry­chu?

— Cho­dzi o panią — dokoń­czył męż­czy­zna.

Spoj­rza­łem na Annę, a ona na mnie. Nic z tego nie rozu­mie­li­śmy. Nie zaj­mo­wała się niczym kon­kret­nym. Nie miała żad­nych spe­cjal­nych umie­jęt­no­ści. Żyli­śmy razem, dbała o dom. Tylko tyle.

— Przejdźmy do salonu — powie­dział, wska­zu­jąc drogę. W jakiś spo­sób był pewien, że nie będziemy pró­bo­wać żad­nych sztu­czek.

Drgną­łem i pocią­gną­łem za sobą dziew­czynę. Zro­bi­li­śmy kilka nie­pew­nych kro­ków i usie­dli­śmy na skó­rza­nych kana­pach – były w tym domu, kiedy go zają­łem.

— Chcemy tylko poroz­ma­wiać — powtó­rzył gość, sia­da­jąc naprze­ciwko. — Nie­za­leż­nie od wyniku tej roz­mowy nic się wam nie sta­nie. Poroz­ma­wiamy, potem poże­gnamy się i wyj­dziemy, a pani wszystko sobie prze­my­śli.

— Kim pano­wie są? — zapy­ta­łem ostroż­nie. — I o co cho­dzi?

— Jestem repre­zen­tan­tem Rządu Tym­cza­so­wego Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, któ­rego celem jest ponowne zjed­no­cze­nie i odro­dze­nie Pol­ski. — Uśmiech­nął się, jakby oznaj­mił, że chce nam sprze­dać nowy odku­rzacz. — Macie pań­stwo jakieś plany na przy­szłość? Co zamier­za­cie robić za pięć lat?

— To samo co dziś. — Wzru­szy­łem ramio­nami. — Spo­koj­nie tu sobie żyjemy. Dale­kie to od ide­ału, ale mogło być gorzej.

— Myśli­cie, że ten stan jest sta­bilny? Nie jest. Zapasy kon­serw, które jecie — kciu­kiem wska­zał kuch­nię — muszą się skoń­czyć. Wszystko się skoń­czy i ten mafijno-feu­dalny sys­tem upad­nie. Nie ma już pro­duk­cji prze­my­sło­wej. Głód jest sil­niej­szy od stra­chu, więc nie da się utrzy­mać porządku meto­dami Szefa.

Jakoś ni­gdy o tym nie myśla­łem w ten spo­sób…

— Zosta­nie mięso na baza­rach, owoce, chleb — cią­gnął. — Ale nie będzie­cie mieli czym pła­cić. To następny etap: praw­dziwy głód. Tra­dy­cyjne rol­nic­two nie zdoła wyży­wić pozo­sta­łych przy życiu ludzi. Bez nawo­zów sztucz­nych, prze­twór­stwa, kon­ser­wan­tów. Zasoby wszę­dzie się skur­czą. Nasi sąsie­dzi – Rosja­nie, Niemcy, orga­ni­zują się. Kto wie, ile czasu minie, nim zafun­dują nam nowy roz­biór. Można być pew­nym, że orga­ni­zują się rów­nież inni, któ­rzy mogą się wkrótce stać naszymi sąsia­dami.

— Cóż my możemy na to pora­dzić? — zapy­ta­łem.

— Tak naprawdę cho­dzi tylko o panią. — Wska­zał Annę. — Nazywa się pani Anna Lewicka, prawda? Chcemy, żeby pani dostar­czyła ważne doku­menty. Do Kra­kowa.

Do Kra­kowa. To brzmiało nie­mal jak „na Księ­życ”. Nie mia­łem poję­cia, co się dzieje poza gra­ni­cami War­szawy, w innych mia­stach. Czy ist­niały jesz­cze drogi mię­dzy­mia­stowe? Czy można było tak zwy­czaj­nie poje­chać do Kra­kowa?

— Czemu aku­rat tam? — zapy­tała zasko­czona. — I czemu ja?

— Na tere­nie byłej Pol­ski zazna­czają się wyraź­nie strefy wpły­wów, wokół wiel­kich miast wła­śnie. Trzeba te mniej­sze struk­tury prze­kształ­cić w jedną, więk­szą, silną Rze­czy­po­spo­litą. Jeśli nie uczy­nimy tego w porę, powstaną słabe, wza­jem­nie zwal­cza­jące się semik­się­stwa i ten układ zacznie się utrwa­lać. Roz­pad dziel­ni­cowy, osła­bie­nie i wresz­cie upa­dek pod obcym butem. Roz­mowy władz War­szawy z wła­dzami Kra­kowa są bar­dzo zaawan­so­wane. Tym­cza­sowy Rząd Pol­ski pełni jedy­nie rolę media­tora. Nie chcemy się anga­żo­wać bez­po­śred­nio, to bar­dzo deli­katna mate­ria. Kurie­rem powi­nien być ktoś, kogo wszy­scy będą darzyć sza­cun­kiem i zaufa­niem.

Dziew­czyna patrzyła na niego, nie­wiele rozu­mie­jąc, więc wyja­śnił:

— Pani ojciec to prze­cież ostatni boha­ter Rze­czy­po­spo­li­tej; trudno o osobę wąt­piącą w jego zasługi. A pani nosi jego nazwi­sko. Dla­tego wła­śnie to pani powinna roz­po­cząć pro­ces odro­dze­nia RP. Cho­dzi o sym­bol. Ludzie w Kra­ko­wie będą panią sza­no­wać.

Cóż za naiw­ność! Kogo dziś obcho­dził ostatni boha­ter? Zasta­na­wia­łem się wła­śnie, jak w naj­bez­piecz­niej­szy spo­sób pozbyć się natręt­nych gości, gdy Anna nie­spo­dzie­wa­nie zapy­tała:

— Ile mam czasu na decy­zję?

— Do jutrzej­szego wie­czoru. — Przed­sta­wi­ciel chyba się ucie­szył z jej reak­cji. — Moi ludzie zapew­nią pani bez­pieczny trans­port do Kra­kowa.

— Jeśli się zde­cy­duję — objęła moje ramię — to pojadę z nim.

Drgną­łem. To jakiś absurd! Nie, nie puścił­bym jej samej, ale też nie zamie­rza­łem się stąd ni­gdzie ruszać. Mia­łem tu ład­nie poukła­dane życie; naprawdę wielu mogło mi tylko zazdro­ścić. Rzu­cać to wszystko w imię jakichś fik­cji naro­do­wych?

— Jeśli to jest waru­nek… — gość zasta­no­wił się — niech i tak będzie. Dosta­nie­cie eskortę, zapas paliwa i pro­wiant na drogę.

— Sło­wem, nie zamie­rza pan nam pła­cić — stwier­dzi­łem.

— Cho­dzi o Pol­skę. Jeśli nie zro­bi­cie tego z pobu­dek patrio­tycz­nych, to żadne pie­nią­dze niczego tu nie zmie­nią.

„Pan” i „pani” szybko wyszły z uży­cia, ale i tak nie było źle. Zazwy­czaj moi klienci zaczy­nali od gróźb, by dopiero potem przejść do rze­czy.

— Jesz­cze się nie zgo­dzi­li­śmy — przy­po­mnia­łem.

— Będziemy tu jutro o tej samej porze. Do tego czasu musi­cie pod­jąć decy­zję.

* * *

Po zama­chach w Madry­cie, w 2003 roku, Hisz­pa­nie z pod­ku­lo­nym ogo­nem wyco­fali się z oku­po­wa­nego wów­czas Iraku. Pol­ska, po zama­chach w war­szaw­skich i wro­cław­skich cen­trach han­dlo­wych, zwięk­szyła dwu­krot­nie liczbę żoł­nie­rzy w róż­nych misjach sta­bi­li­za­cyj­nych. Wtedy naprawdę byłem dumny, że jestem Pola­kiem. Nie stchó­rzy­li­śmy jak inni, nawet jeśli tchó­rzo­stwo byłoby roz­sądne. Byli­śmy Pola­kami! To naprawdę musi sie­dzieć gdzieś głę­boko w naszej natu­rze, choć ja w sobie nie potra­fię odna­leźć powo­ła­nia do stra­ceń­czej i bez­na­dziej­nej walki. Na pewno nie dziś. Ale może w innych oko­licz­no­ściach? Może to jest jak pro­gram ukryty w pod­świa­do­mo­ści? Nie­stety, my Polacy potra­fimy doko­nać cudów, a potem cał­ko­wi­cie zmar­no­wać ich efekty; prze­lać morze krwi, a potem upić się do nie­przy­tom­no­ści i sie­dzieć w otę­pie­niu. Pol­ska – kraj, który uwol­nił Europę od komu­ni­zmu. I co? I nic, suk­ces roz­mie­niony na drobne. Zawsze tak było: kil­ka­na­ście lat wol­no­ści i dru­gie tyle wojen, nie­woli, zabo­rów. Potem nie­pod­le­głość i znów obcy nas tłuką ze wszyst­kich stron. Jak­bym miesz­kał w mro­wi­sku upar­cie budo­wa­nym na środku ruchli­wego skrzy­żo­wa­nia. Kiedy byłem mały, w latach dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, dzia­dek mawiał mi cza­sem: „Cieszmy się tą chwilą wol­no­ści, którą nam dano dziw­nym zrzą­dze­niem losu”. Nie rozu­mia­łem, o czym mówi. Wszystko wokół było pewne jak gra­nit. Śnia­da­nie, szkoła, obiad, kola­cja. Regał z zabaw­kami w hiper­mar­ke­cie. Week­end i waka­cje. Nie­na­ru­szalne pod­stawy bytu dziecka.

Pol­ska… Pol­ska… Pró­bo­wa­łem bez­sku­tecz­nie wychwy­cić jakieś uczu­cia zwią­zane z tym sło­wem. Pol­ska…

Za ron­dem skrę­ci­łem we wjazd do daw­nego cen­trum han­dlo­wego, które – na prze­kór wszyst­kiemu wokół – nazy­wało się Arka­dia. Sta­lowa kula przed­sta­wia­jąca Zie­mię spa­dła z wieży deko­ra­cyj­nej i leżała teraz wgnie­ciona przed głów­nym wej­ściem. Zjazd do garażu był zawa­lony gru­zem, ale wcze­śniej odcho­dził w bok rodzaj rampy, nie­zbyt sta­ran­nie wymu­ro­wa­nej nad skarpką. Rampa koń­czyła się na wprost spo­rego czar­nego pro­sto­kąta, jakby przy­le­pio­nego do beto­no­wej ściany. Zatrzy­ma­łem się z kołami na metr przed prze­pa­ścią i zatrą­bi­łem. W małym okienku, nie­mal szcze­li­nie strzel­ni­czej, coś się poru­szyło. Potem szczęk­nęły zaczepy i czarna płasz­czy­zna ode­rwała się od ściany. Wolno obró­ciła się na zawia­sach, zapisz­czała i opa­dła, opie­ra­jąc się na ram­pie. Roz­wią­za­nie jak ze śre­dnio­wiecz­nego zamku, ale prze­cież do śre­dnio­wie­cza wła­śnie zmie­rza­li­śmy. Wolno wje­cha­łem na pomost – zatrzesz­czał – i zanu­rzy­łem Mer­ce­desa w mrocz­nym tunelu. W bagaż­niku brzę­czały trzy butelki wódki, wymie­nione za warzywa na Wolu­me­nie. Prze­krę­ci­łem włącz­nik świa­teł. No tak, to też wyma­gało naprawy – zapa­lił się tylko jeden reflek­tor. Zakrę­ci­łem raz, drugi, wje­cha­łem do spo­rej hali, kró­le­stwa Franka, i wyłą­czy­łem sil­nik. Stary Mer­ce­des 124. Solidna kon­struk­cja i układ zasi­la­nia sil­nika bez śladu elek­tro­niki. To duży plus, nikt nie zatrzyma takiego samo­chodu zdal­nie wiru­sem ani mniej fine­zyj­nym impul­sem EMP. Nie zatrzyma go nawet, roz­kła­da­jąc matę elek­tryczną w poprzek drogi – zakła­da­jąc oczy­wi­ście, że komu­kol­wiek chcia­łoby się tak tru­dzić, żeby mnie zatrzy­my­wać. Genial­nie pro­sta kon­struk­cja wol­nos­są­cego die­sla do dzia­ła­nia potrze­buje jedy­nie dopływu paliwa i chło­dze­nia. Wadą samo­chodu, przy­naj­mniej w warun­kach, w jakich przy­szło mi go użyt­ko­wać, był napęd na tył i niski prze­świt. To dru­gie pro­stym spo­so­bem udało mi się nieco popra­wić – zain­sta­lo­wa­łem pod­kładki pod sprę­ży­nami, pod­no­sząc pod­wo­zie o cztery cen­ty­me­try. Wszystko kle­ko­tało i skrzy­piało, ale dzia­łało. To ważne, bo awa­ria w więk­szo­ści rejo­nów tego mia­sta ozna­czała poważne kło­poty. Pro­blem czę­ści zamien­nych na razie nie ist­niał. Wystar­czyło odwie­dzić Franka w jego kró­le­stwie lub prze­je­chać się z narzę­dziami po par­kin­gach. Z kilku wzglę­dów wola­łem to pierw­sze roz­wią­za­nie.

Franka nikt nie ruszał, bo facet miał trzy bar­dzo przy­datne cechy: po pierw­sze potra­fił napra­wić wszystko, co można nazwać samo­cho­dem, po dru­gie nie zada­wał zbęd­nych pytań, a po trze­cie nikomu nie odma­wiał. Dla­tego wła­śnie żył i miał się cał­kiem nie­źle, stra­te­gia taka jak moja. To wła­śnie Frank pomógł mi prze­ro­bić sta­rego Mer­ce­desa w wehi­kuł przy­sto­so­wany do współ­cze­snej miej­skiej dżun­gli, czy może lepiej powie­dzieć „miej­skiej pustyni”.

Rozej­rza­łem się po hali. Sterty czę­ści zamien­nych, nawet kom­pletne sil­niki i pogięte frag­menty karo­se­rii wszel­kich marek. Kilka ścia­nek dzia­ło­wych wybu­rzono, nie zawsze dokład­nie. Kie­dyś był to jakiś sklep, zostały nawet nie­które regały i szyld, część prze­ro­biono z daw­nego hallu i scho­dów. Dalej wszystko zamu­ro­wane. W innych czę­ściach budynku też mie­ściły się jakieś „punkty usłu­gowe”, ale nie wie­dzia­łem jakie. Mall wciąż peł­nił swoją funk­cję.

Gru­bas w popla­mio­nym i podar­tym kom­bi­ne­zo­nie wysu­nął się spod roz­be­be­szo­nego Volks­wa­gena Trans­por­tera i z wysił­kiem wstał. Wytarł ręce w brudną szmatę i odrzu­cił ją precz. Uśmiech­nął się szcze­rze na mój widok. W grun­cie rze­czy Frank był miłym face­tem. Pocią­gał nieco lewą nogą. Cóż, takie czasy. Jak zerwiesz ścię­gno, będziesz kulał do końca życia.

— Czy­ściutki jak zawsze — rzu­cił zamiast przy­wi­ta­nia, wycią­ga­jąc do mnie wciąż usmo­loną łapę. Uści­sną­łem ją, czu­jąc, jak prze­ska­kują mi kostki.

Rze­czy­wi­ście, ubra­nie mia­łem czy­ste jak na obecne stan­dardy. W domu, z nie­wia­do­mych przy­czyn, poprzedni wła­ści­ciel zgro­ma­dził spory zapas proszku do pra­nia. Przy­znaję, arty­kuł nie pierw­szej potrzeby, ale zawsze przy­jem­niej mniej śmier­dzieć.

Anna też wysia­dła i uśmiech­nęła się do Franka. Roz­ło­żył ramiona, jakby chciał ją wyści­skać, ale opa­no­wał się. Cmok­nął ją tylko w poli­czek.

— Przej­rzyj go dokład­nie — powie­dzia­łem, kle­piąc maskę. — Tylko przy­pad­kiem go nie umyj!

— Dłuż­sza podróż? Ursy­nów? Kabaty? Nie­bez­piecz­nie tam ostat­nio…

— Dalej. — Nie uwie­rzyłby, gdy­bym powie­dział jak daleko.

— Rozu­miem… Nie licz na to, że złożę kwiaty na twoim gro­bie. Pew­nie nawet nie będzie żad­nego grobu.

— Zrób, co trzeba, żeby nic nie nawa­liło przez co naj­mniej tysiąc kilo­me­trów.

— Wiesz, że gwa­ran­cji nie daję — wzru­szył ramio­nami. — Robię, co mogę, ale to wszystko czę­ści z odzy­sku… Nie zosta­wiasz następcy — mruk­nął.

— Dla­czego uwa­żasz, że nie wrócę?

Uśmiech­nął się, tym razem smutno. Wziął ode mnie klu­czyki.

— Coś pod­re­gu­lo­wać? — zapy­ta­łem, wska­zu­jąc czujkę ruchu w okienku.

— Dzięki — odparł. — Sys­tem działa jak w zegarku. Zosta­wiasz samo­chód, czy zacze­kasz? — zapy­tał i zare­cho­tał. Pokrę­cił głową w roz­ba­wie­niu i gestem zawo­łał pomoc­nika, by prze­pchnąć Mer­ce­desa na pod­no­śnik.

Oczy­wi­ście, że musie­li­śmy zacze­kać. Dłuż­szy spa­ce­rek mógł się skoń­czyć na kilka spo­so­bów, a więk­szość z nich mi nie odpo­wia­dała. Usie­dli­śmy przy sto­liku pod małym okien­kiem. Za ścianą buczał agre­gat prą­do­twór­czy, łado­wał aku­mu­la­tory. Anna patrzyła na mnie w napię­ciu. Miała czarne oczy i ostre rysy. Włosy też miała czarne, kie­dyś, dopóki nie zna­la­zła w łazience tej jaskra­wo­czer­wo­nej farby. Mecha­nicz­nie prze­su­wała pal­cami po powierzchni sto­lika, wyszu­ku­jąc w niej rys.

— Ma rację, myślisz? — zapy­tała cicho, pra­wie nie otwie­ra­jąc ust.

— Zależy — odpar­łem bez prze­ko­na­nia. — Kon­serwy się skoń­czą. Wszystko, co prze­two­rzone, musi się skoń­czyć. Ale czy moż­liwa jest odbu­dowa tego kraju? Wyobra­żasz sobie tych ludzi — zato­czy­łem wokół ręką — jako urzęd­ni­ków, nauczy­cieli, kie­row­ców auto­bu­sów?

— Może warto spró­bo­wać?

— Źle ci jest?

— Co zro­bisz za pięć lat? Te twoje zabawki nie są wieczne. Czę­ści zamienne też się roz­sy­pią.

Miała rację. Pro­ce­sora Pen­tium nikt już nie wypro­du­kuje. Pro­wa­dzi do niego długa droga, zaczy­na­jąca się gdzieś w oko­li­cach maszyny paro­wej, może nawet dużo wcze­śniej.

— A co zro­bisz za tydzień? — Nachy­li­łem się nad sto­li­kiem. — Co będziemy jeść? Jak stąd wyjadę, może nie będzie już powrotu. To jak zdrada.

— Patrio­tyzm… Było kie­dyś takie słowo. Piękne, szla­chetne. Dobrze, jeśli tym pięk­nym i szla­chet­nym spor­tem zaj­mują się inni.

— Nasza ojczy­zna to teraz War­szawa, może nawet tylko Żoli­borz-Bie­lany-Bemowo-Śród­mie­ście. Jeśli mam być komuś wierny…

— Możesz zostać. — Zmru­żyła oczy i rów­nież się do mnie nachy­liła. — Pojadę z nimi sama.

— Po co pytasz, skoro już pod­ję­łaś decy­zję?

— A ty nie? Po co to? — Wska­zała głową Mer­ce­desa, uno­szą­cego się pod sufit na pod­no­śniku.

Znów miała rację. Doko­na­łem wyboru, ale nie chcia­łem tego jesz­cze przy­znać.

— Prze­gląd i tak się przyda — mruk­ną­łem.

Uśmiech­nęła się do mnie, nic wię­cej nie mówiąc. Wje­cha­łem głę­biej w pla­sti­kowy fotel i zaga­pi­łem się na Franka bada­ją­cego śrubkę za śrubką na pod­wo­ziu Mer­ce­desa osło­nię­tym alu­mi­nio­wymi bla­chami. O następny samo­chód mogłem się zacząć mar­twić za parę lat, a „za parę lat” zna­czyło teraz nie­mal tyle, co „ni­gdy”. Stary Mer­ce­des był dobry, bo był stary i dobry. Nie rzu­cał się w oczy jak Hum­mer, Land Rover czy Hon­ker. Zapar­ko­wany, wyglą­dał jak porzu­cony wrak, ale pod tą pogiętą i zma­to­wiałą bla­chą krył się mecha­nizm, który bez spe­cjal­nych sta­rań mógł dzia­łać przez następ­nych dzie­sięć lat.

Być może to wię­cej, niż zdo­łam prze­żyć.

* * *

Włą­czy­łem wszystko, co mia­łem, nawet lase­rowe czuj­niki obry­sowe na ogro­dze­niu. Nie chcia­łem, żeby przy­je­chali, żeby cokol­wiek się zmie­niało. Jakby moje alarmy mogły cokol­wiek powstrzy­mać! Zadzwo­nią domo­fo­nem, a ja sam wyłą­czę to wszystko i ich wpusz­czę. Ależ ja lubi­łem pozory!

Ściem­niało się szybko. Monu­menty opusz­czo­nych blo­ków czer­nią kra­dły niebu resztki świa­tła. Cha­otycz­nie roz­sta­wione, kan­cia­ste bryły wyzna­czały mój hory­zont od wschodu i zachodu. Upew­ni­łem się kie­dyś, że widać z nich tylko mój dach. Ulica była pusta. Trzy domy dalej miesz­kała jakaś zastra­szona rodzina. Nie mia­łem poję­cia, z czego żyli. Cza­sem około połu­dnia dwójka roze­śmia­nych kil­ku­lat­ków wybie­gała na traw­nik za domem – osło­nięty przed oczami obcych kawa­łek uda­wa­nego świata prze­szło­ści. Trwało to pięć, cza­sem dzie­sięć minut, potem matka ner­wowo zaga­niała je do ciem­nego wnę­trza cegla­nego bun­kra. Nie mieli elek­trycz­no­ści. Byłem pewien, że wodę czer­pali ręczną pompą.

Anka drgnęła i nie­mal wypu­ściła z ręki szklankę, gdy włą­czył się gene­ra­tor. Kilka razy dzien­nie pod­ła­do­wy­wał aku­mu­la­tory. Sta­li­śmy przy moim cen­trum dowo­dze­nia na pierw­szym pię­trze. Kilka moni­to­rów, dwie kla­wia­tury, nieco kabli i meta­lo­wych pude­łek. Stąd widać było wszystko wokół domu. Mia­łem nawet jedną bez­prze­wo­dową kamerę pięć­dzie­siąt metrów dalej, w wylo­cie uliczki.

Przyj­ście Przed­sta­wi­ciela poprze­dziły tylko ciche pik­nię­cia potwier­dza­jące dez­ak­ty­wa­cję kolej­nych sys­te­mów. Obser­wu­jąc kon­tro­lki, bez mojej zgody zmie­nia­jące kolor na zie­lony, poczu­łem zdzi­wie­nie, potem złość. Ta szybko zmie­niła się w strach, które to uczu­cie towa­rzy­szyło mi nader czę­sto (ceni­łem sobie jed­nak to, że nie towa­rzy­szyło mi nie­ustan­nie). Znali kody, musieli w oko­licy ukryć nie­złego snif­fera, który od jakie­goś czasu prze­chwy­ty­wał moje sygnały. Można było temu zapo­biec, jasne, choćby czę­ściej te kody zmie­nia­jąc, ale skąd mia­łem wie­dzieć, że ktoś aż tak się postara?

W naszą uliczkę skrę­ciło czarne BMW, błysz­czące, jakby pro­sto z fabryki – rzecz raczej nie­spo­ty­kana.

— Dla­czego to robią? — szep­tem zapy­ta­łem sam sie­bie.

Cho­dziło oczy­wi­ście o efekt. Ale było jesz­cze coś. Taki samo­chód nie mógł prze­je­chać przez dziel­nicę bez wie­dzy wło­da­rzy. Może więc moje dyle­maty zwią­zane z lojal­no­ścią były bez­pod­stawne?

Myśla­łem, że drzwi też otwo­rzą sobie sami, ale użyli domo­fonu. Wpu­ści­łem ich oczy­wi­ście. Dwóch goryli spraw­dziło pobież­nie dom, obcho­dząc pomiesz­cze­nia na par­te­rze i dopiero wtedy próg prze­kro­czył Przed­sta­wi­ciel. Zasie­dli­śmy w salo­nie, Anna polała wódkę i sta­nęła obok mnie, kła­dąc mi rękę na ramie­niu.

— Nie chcemy eskorty — powie­działa, uprze­dza­jąc jakie­kol­wiek pyta­nia.

— Boicie się, że zli­kwi­dują was po wyko­na­niu zada­nia? — Przed­sta­wi­ciel zaśmiał się. — To by nikomu nie słu­żyło. Chcemy poka­zać kra­ko­wia­kom, że zależy nam na pokoju. Ale niech­że pani siada, prze­cież to z panią powi­nie­nem roz­ma­wiać.

Przy­sia­dła obok mnie, na skraju kanapy.

— Rozu­miem, że się pani zga­dza? — Facet wyraź­nie nie mógł się zde­cy­do­wać, jak do nas mówić. — Oboje się zga­dzacie?

Przy­tak­nę­li­śmy, ja rów­nież z obawy o reak­cję na odmowę. Atmos­fera wyraź­nie się roz­luź­niła. Przed­sta­wi­ciel wyja­śniał, jak rząd zamie­rza odbu­do­wać rol­nic­two, potem prze­mysł, trans­port. Powie­dział też, że będzie ciężko, bo to wszystko jest ze sobą powią­zane i że wszy­scy musimy się sta­rać zro­bić coś dla Pol­ski. Wypi­li­śmy trzy kolejki, potem kazał gory­lom przy­nieść worek z naszą apro­wi­za­cją i kani­stry z ropą. Zamie­nił się nie­mal w dobrego wujka roz­da­ją­cego pre­zenty. Na koniec poło­żył przed nami srebrny nese­ser z zam­kiem cyfro­wym.

— Doku­menty są wewnątrz — wyja­śnił oczy­wi­stość. Spo­waż­niał i poło­żył deli­kat­nie dło­nie na meta­licz­nym wieczku. — Jasne chyba jest, że nie powin­ni­ście tego otwie­rać? To ważne. To bar­dzo ważne.

* * *

Wie­dzia­łem, co powi­nie­nem zro­bić. Powi­nie­nem poje­chać do Szefa i opo­wie­dzieć o wszyst­kim. Może wie­dział, może nie, w obu przy­pad­kach dobrze bym wypadł. Układ mafijno-feu­dalny, a niech­by i taki. Lep­szy taki, niż żaden, zresztą nie mogłem tego zmie­nić. To była teraz nasza mała ojczy­zna i nie powi­nie­nem jej zdra­dzać dla ułudy roz­my­wa­ją­cych się wspo­mnień. Wie­dzia­łem to wszystko, a jed­nak pako­wa­łem kani­stry do bagaż­nika.

Wyru­szy­li­śmy naza­jutrz rano. To jed­nak nieco bez­piecz­niej­sze niż afi­szo­wa­nie się napra­wio­nymi reflek­to­rami w mrocz­nym mie­ście, a omi­ja­nie wra­ków, gruzu i dziur z nok­to­wi­zo­rem też nie było moim ulu­bio­nym zaję­ciem. Zamkną­łem dom, naj­cen­niej­sze rze­czy ukry­łem w taj­nym pomiesz­cze­niu w piw­nicy i akty­wo­wa­łem część sys­te­mów. Nie wie­dzia­łem, czy wrócę, ale nie wie­dzia­łem też, czy po dro­dze nie stracę samo­chodu, w któ­rym był nadaj­nik ste­ru­jący głów­nym alar­mem.

Dwa wia­dukty w alei Pry­masa Tysiąc­le­cia były zawa­lone, więc naj­krót­sza droga odpa­dała. Alter­na­tyw­nych tras było kilka, ale ja wola­łem jechać przez cen­trum. Tamte tereny przy­naj­mniej zna­łem.

Z dachu Babka Tower przy­glą­dała się nam malutka postać Ptasz­nika. Nie wiem, kim był. Zro­bił tam jakąś kon­struk­cję z rusz­to­wań i postrzę­pio­nych, sza­rych szmat, pew­nie żagli. Może był arty­stą? Nie mia­łem poję­cia, czemu to miało słu­żyć. Z daleka szmaty wyglą­dały, jakby nad dachem wie­żowca krą­żyły wiel­kie pta­szy­ska. Może ptasz­nik nie był wcale sza­lony – nie łyk­nął prze­cież Lekar­stwa. A może był aż tak sza­lony, że nie łyk­nął?

Wie­dzia­łem, że Szef dowie się o naszej wycieczce. Dla­czego więc mu nie powie­dzia­łem? Bałem się, że mnie powstrzyma? Może, ale ja prze­cież nie chcia­łem jechać. Szefa oso­bi­ście widzia­łem dwa razy, więk­szość inte­re­sów zała­twia­łem z jego „mini­strami”, jak lubił ich nazy­wać. Szef to była wła­ści­wie insty­tu­cja, jeden czło­wiek nie podo­łałby prze­cież tylu obo­wiąz­kom. Zna­łem w zary­sie struk­turę orga­ni­za­cji; nie musiała być tajna, skoro nie było żad­nej poli­cji, sądów.

Wie­żowce cen­trum wyglą­dały jak daw­niej, nie licząc stłu­czo­nych szyb na naj­niż­szych pię­tach. Ktoś dla zabawy wytłukł też kilka okien w poło­wie wyso­ko­ści Hotelu Inter­con­ti­nen­tal. Ze szkla­nych wież nie odpa­dał tynk, palić się też nie chciały, co oczy­wi­ście już wie­lo­krot­nie spraw­dzono. Rów­nie dobrze mogły tak stać przez następ­nych sto lat.

Gdy minę­li­śmy ści­słe cen­trum, wje­cha­li­śmy w oko­lice, w które nie zapusz­cza­łem się od lat. Nawet jeśli jakieś budynki były zamiesz­kane, nie dowie­dzia­łem się o tym. Oko­lica spra­wiała wra­że­nie wymar­łej. Raz tylko zoba­czy­łem główki dzieci wyglą­da­ją­cych zza jakie­goś murku. Celo­wały do nas z paty­ków. Kie­dyś ktoś je za to odru­chowo zastrzeli.

W alei Kra­kow­skiej, za Okę­ciem, miną­łem dwie cię­ża­rówki i kilka wozów kon­nych. Było też sporo porzu­co­nych bądź spa­lo­nych samo­cho­dów. Nikt nie polo­wał na wyjeż­dża­ją­cych z mia­sta. Może Szef miał swo­ich ludzi rów­nież tutaj? W sumie miało to sens: trudno pano­wać nad mia­stem bez kon­tro­lo­wa­nia tras dojaz­do­wych. Dopiero po paru minu­tach, widząc pustą drogę, zde­cy­do­wa­łem się roz­pę­dzić do pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Długi czas jecha­li­śmy w mil­cze­niu – powoli docie­rała do nas skala tego, w co się wła­do­wa­li­śmy.

— Jaki kolor? — zapy­ta­łem, zatrzy­mu­jąc samo­chód przed skrzy­żo­wa­niem w Jan­kach. — Nie, cze­kaj, to nie takie pro­ste. Jadąc przez Kielce, mamy bli­żej o sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów, ale trasa przez Kato­wice jest dwu­pa­smowa. Jeśli gdzieś będzie prze­wró­cony TIR, omi­niemy go prze­ciw­nym pasem.

Splą­dro­wane i spa­lone cen­tra han­dlowe stra­szyły pordze­wia­łymi bla­chami. Zapewne więk­szość zapa­sów zwy­czaj­nie się zmar­no­wała. Na to też nie mogłem nic pora­dzić. Odwró­ci­łem wzrok. Nie lubi­łem mar­no­traw­stwa.

— Różowy. — Anka uśmiech­nęła się do mnie. Pogła­dziła skórę na mojej dłoni.

Decy­zja. Ruszy­łem i skrę­ci­łem w prawo, na Kato­wice.

Im dalej od War­szawy, tym mniej wra­ków utrud­niało prze­jazd. Naj­czę­ściej i tak były zepchnięte na bok, sądząc po śla­dach na karo­se­riach – przez spy­chacz. Jed­nak już po godzi­nie napo­tka­li­śmy spa­loną cię­ża­rówkę, leżącą w poprzek drogi. Mogłem się cof­nąć kilka kilo­me­trów do prze­rwy w barierce, by omi­nąć prze­szkodę prze­ciw­nym pasem, ale ośmie­lony pustą oko­licą, wybra­łem boczną drogę przez jakąś wymarłą wieś. Opusz­czone domy bez szyb w oknach, podwórka zaro­śnięte dwu­me­tro­wymi chwa­stami, nawet mło­dymi drze­wami. Przy­gnę­bia­jący widok. Wpę­dziłby mnie w depre­sję, gdyby nie to, że ostat­nie pięć lat spę­dzi­łem w opu­sto­sza­łej, roz­pa­da­ją­cej się War­sza­wie.

Rol­nicy i tak wyjdą na tym lepiej. Potra­fią się sami wyży­wić. Cho­ciaż… Nic nie może prze­cież wiecz­nie trwać – gdy skoń­czą się kon­serwy, Szef i inni sze­fo­wie wyru­szą w kraj, by siłą przej­mo­wać żyw­ność, kobiety, zie­mię. Osiądą gdzieś, na jakichś zam­kach i będą pano­wać nad oko­licz­nymi wsiami. Wtedy mafijno-feu­dalny sys­tem płyn­nie przej­dzie w sys­tem feu­dalny i histo­ria cywi­li­za­cji wykona tysiąc­let­nie salto w tył. Wystar­czy jesz­cze jedno poko­le­nie żyjące w ten spo­sób i już nikt nie będzie pamię­tał, jak działa radio. Może więc nie było takie głu­pie to, co robi­li­śmy? Może uda się ura­to­wać, co zostało? Cywi­li­za­cja czknie tylko potęż­nie i wróci na dawne tory, jak po woj­nie świa­to­wej. Poro­zu­mie­nie War­szawy i Kra­kowa to mały krok. Pierw­szy krok do zjed­no­cze­nia Pol­ski. Czy czu­łem to samo, co moi przod­ko­wie? Tę dumę wyni­ka­jącą z przy­na­leż­no­ści do narodu wybra­nego? Czy już śniło mi się impe­rium, pierw­szy odro­dzony kraj, roz­peł­za­jący się na wciąż pogrą­żone w cha­osie zie­mie sąsia­dów? Pol­ska od morza do morza… Nie, od morza do oce­anu…

Samo­chód zabu­jał się na dro­dze grun­to­wej, pochła­nia­nej powoli przez łąkę. Za dzie­sięć lat będzie tu las, a po wsi i dro­dze pozo­staną omszałe kamie­nie. Za kolej­nych dwie­ście lat supo­rex, sili­katy i lekki szkie­let kana­dyj­ski roz­sy­pią się w proch. Tan­deta nie jest dłu­go­wieczna. Księgi wie­czy­ste i mapy zaginą, pamięć prze­mi­nie, wtedy nie będzie już żad­nego śladu po tej wsi. Ile czasu będą ist­nieć nasze ślady, jeśli regresu nie da się powstrzy­mać? Za ile lat nawet arche­olog nic tu nie znaj­dzie? Zwie­rzęta i rośliny zdzi­czeją. Nie będzie już mar­chewki ani dorod­nych jabłek. Naj­trwal­sze, żel­be­towe kon­struk­cje roz­sy­pią się za tysiąc, może za trzy tysiące lat. Cho­ciaż… beto­nowy Pan­teon wciąż stoi. Ale nawet jeśli szkie­lety budowli zostaną, to czy zdzi­czali ludzie za dzie­sięć poko­leń będą w ogóle wie­dzieli, co to było? Czy będą wie­dzieli, że są ludźmi?

Koła wresz­cie zła­pały mniej skru­szony odci­nek asfaltu, pew­nie jesz­cze ponie­miec­kiego, i wró­ci­li­śmy na kato­wicką. Popę­kany asfalt, ale jed­nak asfalt. Może nie będzie tak źle? Może nasze wnuki znów pojadą auto­bu­sem do szkoły? Tym razem star­to­wa­li­śmy ze zło­mo­wi­ska, a nie z afry­kań­skiej sawanny. To jed­nak łatwiej­sze.

Nie wiem, jak wyglą­dała teraz sytu­acja w Austra­lii, ale pol­skie realia posta­po­ka­lip­tyczne wyglą­dały ina­czej niż te z Mad Maxa. Nie było na przy­kład band moto­cy­kli­stów. Szcze­rze mówiąc, cie­szyło mnie to.

Na szczy­cie wznie­sie­nia stał chłop z koniem i jakąś pry­mi­tywną maszyną rol­ni­czą. Pro­du­cent żyw­no­ści; za parę lat jego praca będzie na wagę złota. Co sobie myślał? Facet musiał być w śmiesz­nej sytu­acji – żył w warun­kach dzie­więt­na­sto­wiecz­nych, ale miał w pamięci dobro­dziej­stwa wieku dwu­dzie­stego pierw­szego: prąd, ben­zynę, medy­cynę… Zapewne nie był głupi, skoro nie łyk­nął Lekar­stwa.

* * *

Od kilku kilo­me­trów nie mija­li­śmy żad­nej wsi ani mia­steczka. Jecha­łem na trójce, trzy­ma­jąc obroty poni­żej dwóch tysięcy, żeby było ciszej. Ostroż­ność zapewne prze­sadna, ale nic nie wie­dzia­łem o świe­cie poza mia­stem. W efek­cie do wie­czora poko­na­li­śmy nie­wiele ponad połowę trasy.

Wresz­cie skrę­ci­łem w zaro­śniętą drogę, do lasu. Prze­je­cha­łem ze dwie­ście metrów, obró­ci­łem samo­chód i wyco­fa­łem w osło­nięte pagór­kami nie­wiel­kie zagłę­bie­nie terenu. Jeśli ktoś miałby nas tu zna­leźć, to tylko cał­ko­wi­tym przy­pad­kiem.

Anka wysia­dła i rozej­rzała się nie­pew­nie. Wie­czorny las nie był naszym śro­do­wi­skiem natu­ral­nym. Wsze­dłem na naj­bliż­szy pagó­rek. Nie było stąd widać nic, poza drze­wami. Nie czu­łem się tu jak u sie­bie, ale wylud­nione mia­sto nocą i tak wyglą­dało strasz­niej.

Las zaszu­miał, gdzieś dalej trza­snęła gałąź. Anka przy­lgnęła do mnie.

— Może powin­ni­śmy jechać — szep­nęła. — Zmie­ni­ła­bym cię za kie­row­nicą.

Pokrę­ci­łem głową.

— W nocy świa­tła samo­chodu widać z daleka, dźwięk też nie­sie się lepiej niż w dzień. A my będziemy widzieć tylko na sto metrów do przodu.

Zwie­rzęta. Czy tu były jakieś nie­bez­pieczne zwie­rzęta? Mia­łem w bagaż­niku kilka bez­prze­wo­do­wych czuj­ni­ków ruchu. Mógł­bym je wetknąć w zie­mię na szczy­tach pagór­ków. Nie, nie warto; alarm włą­czałby co pięć minut byle ptak. Zamiast tego wzią­łem jeden z kani­strów i ozna­czy­łem ropą okrąg o śred­nicy kilku metrów. Może to wystar­cza­jąca ochrona? Potem usu­ną­łem mech, uło­ży­łem mały sto­sik suchych paty­ków. Z pod­pa­le­niem zacze­ka­łem, aż się ściemni, żeby dym nie zdra­dził nikomu naszej obec­no­ści. Wkła­da­jąc kani­ster do bagaż­nika, zatrzy­ma­łem wzrok na srebr­nym nese­se­rze. Ryzy­ko­wa­łem wszystko dla jego zawar­to­ści. Zer­k­ną­łem na zamek kodowy: trzy cyfry, tysiąc kom­bi­na­cji. Nie, naprawdę nie warto. Czwarta zasada ter­mo­dy­na­miki mówi prze­cież „nie doty­kaj gorą­cego, bo się spa­rzysz”. Trzeba to dostar­czyć, wró­cić i zapo­mnieć. Zamkną­łem klapę bagaż­nika.

Anka przy­go­to­wała kola­cję: suchary z pasz­te­tem i cola. Pię­cio­let­nia cola jechała stę­chli­zną, ale nie cho­ro­wa­li­śmy jesz­cze po niej. Roz­ło­ży­łem bre­zent i koc, na to koł­drę. Nie mie­li­śmy śpi­wo­rów.

— Chyba nie ma tu mró­wek — powie­dzia­łem, widząc, jak przy­gląda się naszej sypialni pod gołym nie­bem. — Bar­dziej nie­po­koją mnie wilki.

— Nie możemy spać w samo­cho­dzie?

— Rano nie dali­by­śmy rady wypro­sto­wać ple­ców. Kie­dyś pró­bo­wa­łem.

Zaczę­li­śmy jeść przy bla­sku ognia.

— Może to wszystko nie jest takie głu­pie — ode­zwa­łem się. — To całe jed­no­cze­nie Pol­ski. Ale nie wie­rzę, że będzie jak daw­niej. Te zdzi­czałe nie­do­bitki nie powrócą myślami na stare ścieżki.

— Zdzi­czałe nie­do­bitki? — zare­ago­wała obu­rze­niem, jakiego u niej nie zna­łem. — Mówisz o wła­snym naro­dzie.

Popa­trzy­łem na nią badaw­czo. Znów jadła kanapkę, jakby to obu­rze­nie było tylko żar­tem, który się skoń­czył. Może było.

— W dwu­ty­sięcz­nym, może dwa tysiące pierw­szym — pod­ją­łem wątek — spę­dzi­łem pół roku w Holan­dii. Pra­co­wa­łem. Potem wró­ci­łem i jedno rzu­ciło mi się w oczy: ludzie w kolej­kach. Leżeli sobie na ple­cach, każdy dyszał w kark poprzed­nika. Nawet jak stały tylko trzy osoby. Żeby się nikt nie wepchnął, nie uprze­dził. W PRL-u jak ktoś się przed cie­bie wepchnął, to mógł wziąć ostat­nią kieł­basę, ostat­nie buty. Ja pra­wie nie pamię­ta­łem socja­li­zmu, odszedł, gdy nie mia­łem jesz­cze dzie­się­ciu lat, ale też tak sta­łem w kolej­kach, opie­ra­jąc nie­mal brodę o plecy tego przede mną, choć prze­cież już nie było powodu, bo to były czasy wol­nego rynku i kieł­basy nie mogło zabrak­nąć. Ale nauczy­łem się od star­szych i po pro­stu tak robi­łem, nie zasta­na­wia­jąc się nad tym. Zauwa­ży­łem, że to jest idio­tyczne, po powro­cie z tej Holan­dii.

— Nagle naszło cię na ana­lizy socjo­lo­giczne?

— Nie. Chcę tylko powie­dzieć, że bieda pięt­nuje. Cięż­kie czasy zosta­wiają ślad nawet na następ­nych poko­le­niach. Ludzie kradną, oszu­kują, bo to były cechy, które w bie­dzie gwa­ran­to­wały prze­trwa­nie. Tych cech nie można się łatwo pozbyć, bo naj­pierw trzeba sobie w ogóle zdać sprawę, że się je ma. Jeżeli całe życie kra­dłaś, to wydaje ci się to tak natu­ralne, że aż nie­zau­wa­żalne. A teraz jest prze­cież trud­niej niż wtedy w socja­li­zmie. Teraz można umrzeć z głodu, zgi­nąć przy­pad­kiem i nikt się nie przej­mie. Nie możesz ufać dru­giemu czło­wie­kowi. Widzia­łaś ludzi na uli­cach? Jak obcho­dzą się z daleka, czuj­nie ocze­ku­jąc ataku? To odci­ska piętno. Polacy długo nie będą mogli robić tego, co przed­tem. Nie w ten spo­sób. Ja nie wyobra­żam sobie sie­bie z powro­tem w skle­pie. Dawna Pol­ska po pro­stu nie da się odbu­do­wać. Jej już nie ma.

— Więc co? Nawet lepiej, jeśli ina­czej! Lwów, Kijów, Morawy.

— Siłą? Jak jakieś bar­ba­rzyń­skie impe­rium?

— To na począ­tek. — Zaśmiała się. Mimo­wol­nie pocie­rała jakiś liść. — Pomyśl tylko, możemy odbu­do­wać Rze­czy­po­spo­litą! Nie­gdyś naj­po­tęż­niej­sze pań­stwo w Euro­pie!

Zapa­li­łem cygaro. Pali­łem raz na tydzień, raz na mie­siąc, odkąd zna­la­złem w domu spory zapas.

Potem scho­wa­li­śmy resztki jedze­nia, żeby nie wabić zwie­rząt, umy­li­śmy zęby (a jakże!) i poło­ży­li­śmy się, owi­ja­jąc się w koł­drę. Mia­łem nadzieję, że zapach nafty wystar­czy, żeby odstra­szyć przy­naj­mniej zwie­rzęta o czu­łym węchu. Ogni­sko przy­ga­sło, dając wciąż sporo cie­pła od żarzą­cych się dre­wien. Wokół las zaczy­nał nocne życie w sze­le­stach, pohu­ki­wa­niach i setce innych, nie­zna­nych dźwię­ków. Prze­bie­gło mi przez myśl, że możemy spać pod gołym nie­bem tylko dla­tego, że jest śro­dek lata. Cóż z tego? Ni­gdy wię­cej nie zamie­rza­łem powta­rzać tej przy­gody.

Poczu­łem, jak Anka wierci się, zdej­mu­jąc bie­li­znę.

— Dzię­kuję, że ze mną poje­cha­łeś — szep­nęła mi do ucha. — Wiem, że nie chcia­łeś.

Unio­sła się na kola­nach i łok­ciach, koł­dra zsu­nęła się na zie­mię. Księ­życ oświe­tlił jej plecy i pośladki mato­wym kon­tra­stem. Włosy wyda­wały się czarne, jak daw­niej; piersi twarde, jak zawsze.

* * *

Prze­bu­dze­nie było przy­jemne, mimo chłodu. Nikt nas nie napadł, nic nas nie zja­dło, żyli­śmy i byli­śmy dosko­nale wyspani.

— Ile prze­je­cha­li­śmy? — zapy­tała Anka, wsy­pu­jąc kawę do kub­ków.

— Mniej wię­cej połowę drogi — odpar­łem, przy­glą­da­jąc się jej poczy­na­niom. Roz­glą­dała się i naj­wy­raź­niej coś jej nie paso­wało. — Szu­kasz czaj­nika?

Spoj­rzała na mnie zasko­czona. Przy­tak­nęła. Roz­grze­ba­łem wczo­raj­sze ogni­sko i roz­pa­li­łem je na nowo.

— Nie boisz się, że ktoś zoba­czy dym? — zapy­tała.

— Niech zoba­czy. Za pięć minut już nas tu nie będzie.

Dola­łem ropy z kani­strów do baku. Spa­ko­wa­li­śmy się i wyru­szy­li­śmy dalej. Nie prze­kra­cza­łem sześć­dzie­siątki. Nie wia­domo, jakie nie­spo­dzianki kryje nawierzch­nia.

* * *

Czę­sto­chowa. Zwol­ni­łem, gdy zostało kilka kilo­me­trów. Można ją pew­nie omi­nąć, mia­łem mapę, nie wiem jak bar­dzo dokładną. Główna droga wyda­wała się lep­sza, była szer­sza i można było szyb­ciej jechać. Boczne drogi bie­gły przez wsie, gdzie pew­nie na­dal miesz­kali ludzie. Usły­szą sil­nik i nie wia­domo, co im wpad­nie do głowy. Nawet zawró­cić nie da rady.

— Moż­liwe są dwie stra­te­gie — powie­dzia­łem do Anki. — Prze­je­chać powoli, cicho, licząc, że nikt nas nie zauważy; że nie pil­nują trasy stale. Możemy też prze­mknąć przez mia­sto, nim się zbiorą –

— Może nikogo tam nie ma? — prze­rwała mi.

— W tak dużym mie­ście ktoś musiał zostać. Pyta­nie tylko, jak są zor­ga­ni­zo­wani.

Wybra­łem prze­jazd szybki, ale wyrwy w jezdni i porzu­cone samo­chody zmu­siły mnie do zwol­nie­nia. W efek­cie znów jecha­li­śmy sześć­dzie­siątką, lawi­ru­jąc mię­dzy prze­szko­dami. Dziury w jezdni spra­wiały wra­że­nie, jakby powstały w wyniku eks­plo­zji nie­wiel­kich poci­sków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki