Operacja Talos - Bogusław Wołoszański - ebook + książka

Operacja Talos ebook

Bogusław Wołoszański

4,4

Opis

Kolejna powieść Bogusława Wołoszańskiego oparta o realia drugiej wojny światowej.

Informator polskiego wywiadu, esesman ze straży najtajniejszego bloku obozu w Dachau, ginie pod kołami ciężarówki. Szefowie wywiadu w Warszawie nie mają wątpliwości, że byli na tropie czegoś wielkiego, i przypisują zbadanie sprawy jednemu ze swoich najlepszych agentów, ekscentrycznemu milionerowi Michałowi Sosnowitzowi. Odkrywając wierzchołek góry lodowej, polski agent zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę wywiadów, którą z jednej strony prowadzi sam Heinrich Himmler, a z drugiej szef wywiadu brytyjskiego Stewart Menzies. Autor poprowadzi czytelnika przez kulisy zamachów na Adolfa Hitlera, walki o władzę w Trzeciej Rzeszy oraz niezgłębioną tajemnicę powojennych losów fortuny SS.

Intryga w książce jest znakomita i nieprzewidywalna. Czytelnik będzie zaskoczony zwrotami akcji, a odpowiedzi na wszystkie pytania pozna dopiero po przeczytaniu ostatniego rozdziału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (31 ocen)
17
8
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pendzelw

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze super
00

Popularność




Bogusław Wołoszański
OPERACJA TALOS
Część I
Czas kryzysu
1. Wypadek

Rüdiger Krauss stanął na brzegu chodnika. Krótki urlop, jaki otrzymał w swojej kompanii specjalnej, dobiegał końca i już następnego dnia miał stawić się do służby obozie w Dachau. Jego żona, kobieta cicha i potulna, nie była zadowolona, że ledwie przyjechał na niespełna tydzień, a co wieczoru wymykał się gdzieś. Zapewne podejrzewała go o zdradę. Może dlatego wychodząc tego wieczoru, włożył mundur, elegancki, czarny z trupią główką na kołnierzu, żeby wszystko było bardziej oficjalne. Ale tak naprawdę, to chciał zrobić wrażenie na mężczyźnie, z którym miał się spotkać. Poprawił krawat i spojrzał w głąb ulicy, czy nie dostrzeże taksówki. Co prawda mężczyzna, z którym się umówił, zwracał mu uwagę, że powinien przyjechać autobusem, ale Rüdiger tego nie rozumiał. Dlaczego bogaty człowiek ma jeździć autobusem? A on był bogatym człowiekiem. No, miał być.

Podniósł rękę, usiłując zatrzymać nadjeżdżający samochód, ale kierowca nie zwrócił na niego uwagi. A może widząc esesmana, udał, że nie dostrzega jego gestu. Pewnie komunista – pomyślał z niechęcią Krauss.

Nieco dalej zatrzymał się inny samochód, ale nie była to taksówka, więc nie zwracał na niego uwagi.

– SS-Scharführer Rüdiger Krauss? – usłyszał nagle za plecami. To musiał podejść ktoś, kto wysiadł z samochodu.

Krauss odwrócił się. Zobaczył przed sobą dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach. Nie miał wątpliwości, że są to gestapowcy, gdyż oni zawsze tak chodzili ubrani. Długie skórzane płaszcze i tyrolskie kapelusze stały się ich nieoficjalnym umundurowaniem. Poczuł falę panicznego strachu.

Spokojnie. To przypadek – pomyślał szybko.

– Kto pyta? – podniósł głowę, nie mógł pokazać po sobie, że obawia się konfrontacji. W załodze w Dachau nie było mięczaków.

– Gestapo – niższy wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację w skórkowej oprawie. Nie otwierał jej, gdyż uznał, że widok samej okładki ze złotymi literami i swastyką wystarczy.

– Nie widzę – burknął Krauss.

– Nie stawiaj się – powiedział wyższy. – Idziesz z nami.

– Zaraz! O co chodzi? – usiłował jeszcze protestować, ale nie miał już wątpliwości, że pojawienie się tych dwóch na ulicy nie było przypadkiem.

– Musimy porozmawiać na temat Baumillera.

Odetchnął. Ernst Baumiller był dowódcą jego kompanii w Dachau. Widocznie Gestapo powzięło jakieś podejrzenia i postanowiło wyjaśnić je, ale bez zbędnych formalności.

Ujęli go pod ręce i poczuł, jak boleśnie uderzyła go lufa pistoletu w okolicy kręgosłupa.

Zrozumiał, że dalszy opór może tylko pogorszyć jego sytuację. Już bez oporu zrobił krok w kierunku, w którym go prowadzili, dostrzegając ze zdziwieniem, że nie idą w stronę samochodu, lecz zawrócili do wąskiej ślepej uliczki. Znał ją dobrze, gdyż od dzieciństwa bawił się tam z kolegami. Były tam tylko rudery, w których gnieździły się szczury i bezdomni, zanim tych ostatnich nie wypłoszyła policja.

Zatrzymał się i usiłował wyszarpnąć, ale żelazny uścisk ich palców, jaki czuł na swoich rękach, i ponowne dźgnięcie lufą pistoletu w okolicach kręgosłupa zmusiły go do posłuszeństwa. Bał się. Panicznie.

Dlaczego prowadzą go na niezamieszkaną uliczkę? Czyżby tam mieli swoją melinę? Nieformalne więzienie? Pamiętał, że tuż po przejęciu władzy przez nazistów, gdy był w SA, założyli takie dzikie więzienie w jednej z ruder w okolicy i trzymali tam komunistów.

Przeszli, przekładając nogi przez barierę grodzącą dostęp do niebezpiecznej ulicy. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków i zatrzymali się pośrodku. W oddali zabłysły światła samochodu. Spojrzał na nich, zupełnie nie rozumiejąc, co dzieje się wokół niego. Wtedy dostrzegł, że na przegubie wyższego gestapowca wisi na krótkim rzemieniu pałka.

A potem wszystko stało się błyskawicznie.

Podrzucił ją lekko i uchwycił w dłoń. Szybko zamachnął się i ze straszliwą siłą uderzył Kraussa w kark. Źle wyliczył ruch, pałka trafiła nieco za nisko, aby ogłuszyć. Krauss czując, że drugi gestapowiec puścił go i odsunął się, aby samemu uniknąć ciosu, napiął mięśnie i chciał uskoczyć, ale w tym samym momencie drugi cios spadł na jego skroń.

– Żyje?

Gestapowiec z pałką pochylił się nad leżącym.

– Chyba rozwaliłeś mu czaszkę – orzekł drugi, kucając przy ciele i przyglądając się głowie. Położył dwa palce na aorcie szyjnej i starał się wyczuć puls. Po chwili pokręcił głową i podniósł się szybko, aby pomachać do samochodu stojącego w oddali.

Odeszli na kilka kroków, gdy ciężarówka nabierała rozpędu. Wyższy wyjął papierosy i podsunął paczkę koledze. Ten wziął papierosa i wsunął do ust.

Koła ciężarówki podskoczyły na ciele leżącym pośrodku ulicy.

Bez słowa odwrócili się i ruszyli w stronę bariery, przed którą stanęła ciężarówka.

– Ty, Hans... – wyższy zatrzymał się – wpadł pod samochód na zagrodzonej uliczce?

– Jasne, na Maximilianstrasse byłoby lepiej – zaśmiał się drugi i szedł dalej.

– Sam o mało nie wpadłem tam pod samochód – zgodził się wyższy, mówiąc o głównej monachijskiej ulicy. – Nikogo by nie dziwiło.

Stał, wciąż nie chcąc pogodzić się z fuszerką, jaką jego zdaniem było wykonanie wyroku w miejscu, które mogło budzić podejrzenia.

– Czekaj! – rzucił papierosa na bruk i podszedł do zwłok. – Zdejmę mu spodnie, to będzie wyglądało tak, jakby wszedł tutaj za potrzebą. Uzasadnienie będzie.

Hans pokręcił niezadowolony głową i podniósł niedopałek, który schował do kieszeni.

2. Sosnowitz

Smuga słonecznego światła, jaka wpadła przez rozsuwane zasłony, podziałała jak bolesny impuls, który nakazał Michałowi odwrócić głowę.

– Zasłoń, do cholery! – warknął, pewny, że to ordynans odsłonił okno. Nie usłyszał jednak szumu kółek kotary przesuwających się po drążku.

– Zygmunt? – zapytał, nie otwierając oczu.

Nie było odpowiedzi, więc zmusił się do rozchylenia ciężkich powiek. Na tle okna zamajaczyła ciemna sylwetka mężczyzny, którego nie rozpoznawał. Na pewno nie był to ordynans. Kto więc śmiał wejść do jego mieszkania?

Podniósł się z wysiłkiem i oparł o metalowe obramowanie łóżka.

– Kim pan jest? I co pan tu robi?

Położył rękę na karku, gdzie zdawał się rodzić dotkliwy ból promieniujący w górę głowy, i patrzył spod przymrużonych oczu na mężczyznę wciąż stojącego na tle okna.

– Czekam, aż będzie się pan nadawał do rozmowy, panie majorze – odezwał się wreszcie nieznajomy.– Wiedziałem, że kawalerzyści tęgo piją, ale żeby aż tak...

– Kim pan, do cholery, jest? – powtórzył Michał.

Zamknął oczy. Promienie słońca zadawały ból. Najwyraźniej cierpiał na światłowstręt.

– Kazał pan mnie wezwać.

Nie przypominał sobie takiego polecenia, ale to go nie zdziwiło. Próba odtworzenia wydarzeń z ostatniej nocy wydawała się nadmiernie uciążliwa, aby podejmować taki wysiłek.

Usłyszał ciche kliknięcie gałki radia stojącego na stoliku przy oknie, potem szuranie odsuwanego krzesła, trzask zapalanej zapałki i chwilę później poczuł smród papierosowego dymu.

Z głośnika popłynęła marszowa muzyka, nazbyt często w ostatnich tygodniach nadawana przez niemieckie rozgłośnie.

– Nie, tego już za dużo! – Michał podniósł się ponownie i, przezwyciężając niechęć, wstał z łóżka, okrywając się kołdrą.

– Zygmunt! – krzyknął w stronę korytarza. Krew mocniej napłynęła do głowy, wzmagając przenikliwy ból w skroniach i z tyłu czaszki. Postanowił nie podejmować już żadnego wysiłku i z rezygnacją poddać się biegowi wydarzeń. Usiadł na łóżku.

– Nie ma go – wyjaśnił spokojnie nieznajomy. – Wysłałem go do apteki. Specyfiki, które przyniesie, bez wątpienia pomogą panu, ale naprawdę nie jestem tu po to, aby panu łagodzić męki, jakie wywołuje przebieg minionej nocy.

Podszedł do radia i ponownie przekręcił gałkę, tym razem zwiększając siłę głosu, co Michał skwitował skrzywieniem niezadowolenia, jakie wywołała zbyt hałaśliwa muzyka.

– Jestem doktor Schöffer. Wezwał mnie pana służący, widząc, jak bardzo pan cierpi, i słusznie podejrzewając, że konieczne będzie odtrucie organizmu.

Wrócił do stołu i ponownie usiadł na krześle.

– A muzyka to początek terapii? – zapytał Michał, usiłując zdobyć się na uprzejmość, choć miał ochotę wywalić bezczelnego gościa. Przyglądał mu się spod półprzymkniętych powiek.

Mężczyzna podający się za doktora Schöffera miał koło sześćdziesięciu lat i rzeczywiście wyglądał na lekarza: gładko zaczesane rzadkie włosy, siwe wąsy krótko przystrzyżone, oczy dobrotliwie patrzące spoza okularów w cienkich złotych oprawkach, starannie wypielęgnowane dłonie z wielkim sygnetem z rubinowym oczkiem na małym palcu prawej ręki.

– Nie – Schöffer pokręcił głową. – Zagłuszam podsłuch, chociaż nie podejrzewam, żeby zdołali założyć tutaj mikrofony.

Wyjął z kieszeni portfel i wydobył dziesięciomarkowy banknot.

– A, to pan... – Michał zawiesił głos.

Schöffer uśmiechnął się i przesunął banknot bliżej Michała.

– Ostatnie cyfry serii to siedem zero trzy – powiedział cicho. – Odczytuję na wypadek, gdyby miał pan kłopoty z ostrością widzenia, a przyjmuję, że tak może być.

Michał kiwnął głową.

– Nie sądziłem, że będzie to pan... – powtórzył.

– Chciał pan powiedzieć, że spodziewał się kogoś młodszego – wciąż uśmiechał się dobrotliwie. – Nie lekceważyłbym jednak zalet, jakie daje mój wiek i zawód.

Podszedł do okna i ukrywając się za kotarą, wyjrzał na ulicę.

– No cóż, gdyby ktoś obserwował pana dom, to do głowy mu nie przyjdzie, że mam tu coś innego do załatwienia niż tylko lekarską pomoc w wypadku skrajnego opilstwa, z czego jest pan znany. Od dawna, panie majorze.

Michał uśmiechnął się blado i wstał z krzesła, szczelnie otulając się kołdrą.

– Szczerze mówiąc, nie czuję się najlepiej tak ubrany w pana towarzystwie, doktorze. Proszę zostać tu chwilę, a ja postaram się doprowadzić od ładu.

Wsunął pantofle na bose stopy i wymaszerował do łazienki, słysząc, jak na dole ktoś otwiera drzwi wejściowe. Uznał, że to ordynans wraca z apteki, i ta świadomość sprawiła wyraźną ulgę w cierpieniu, jakie było efektem minionej nocy, gdy rzeczywiście wypił za dużo wódki na przyjęciu w pałacu Kurta von Schrödera, wydającego kawalerskie przyjęcie dla najbliższych przyjaciół, do których zaliczał się major Michał Sosnowitz.

Napełnił umywalkę zimną wodą i zanurzył w niej twarz.

Spodziewał się, że kontakt nastąpi tego dnia, 11 lipca 1938 roku, ale uważał, że będzie miał rutynowy przebieg: na stacji S-Bahn przechodzący obok mężczyzna wypowie półgłosem nazwę ulicy i kawiarni, a brak słowa „pilne” oznaczałby, że do spotkania z łącznikiem dojdzie następnego dnia o godzinie szóstej wieczorem. Zazwyczaj w takiej sytuacji miał za zadanie upewnić się, że nie śledzą go agenci Abwehry. Niebezpieczeństwo takie było czysto teoretyczne, gdyż Michael Sosnowitz był dobrze przyjmowany w kręgach niemieckiej finansjery i arystokracji, a naziści patrzyli na niego łaskawym okiem, gdyż łożył duże sumy na ich partię w czasach, gdy borykała się z biedą. Zdawał sobie sprawę, że nadmierna pewność zgubiła wielu szpiegów, i dlatego wybierając się na tajne spotkania, najpierw wyjeżdżał do podberlińskiej stadniny, gdzie trzymał swoje dwa wierzchowce. Tam dosiadał konia i galopował przez okoliczne łąki, co nikogo nie mogło dziwić. Dojeżdżał do umówionego miejsca, w którym ordynans czekał przy samochodzie, zostawiał tam konia, przebierał się i spokojnie, bez niebezpieczeństwa, że agenci kontrwywiadu mogli za nim nadążyć, bez obstawy wracał do Berlina na spotkanie.

Podniósł głowę i z zamkniętymi oczami przesunął dłoń po szafce obok umywalki, aby odnaleźć leżący tam ręcznik. Przetarł twarz, czując ulgę, jaką sprawiła mu zimna kąpiel.

– Dobrze, że chociaż lekarza przysłali, a nie policjanta. – Spojrzał jeszcze raz w lustro, zaczesując do tyłu gęste włosy. Założył szlafrok, starannie zawiązał fular, osłaniając tors, naciągnął spodnie pidżamowe, które poprzedniego wieczoru pozostawił na obrzeżu wanny po wielu bezskutecznych próbach ich nałożenia, i szybko wrócił do pokoju.

Doktor Schöffer piłował szyjkę ampułki, której zawartością napełnił strzykawkę.

– Co to? – Michał patrzył na niego nieufnie.

– Privitin, nie sądzę, żeby pan o tym słyszał. – Schöffer skoncentrował uwagę na strzykawce, wypychając z niej powietrze, i ruchem głowy nakazał, aby Michał podwinął rękaw.

Przejechał watką zwilżoną alkoholem po skórze przedramienia i wbił igłę.

– To nowy wynalazek niemieckiej armii – wyjaśnił. – Sądzę, że zawiera mieszaninę witamin z amfetaminą. Przeznaczają to dla rannych lub krańcowo wyczerpanych żołnierzy sił specjalnych. A pan bez wątpienia jest taki.

Odłożył strzykawkę do metalowego pudełka i usiadł przy stole.

– Stawia na nogi – mówił dalej lekarz o specyfiku, który nazwał privitinem – w ciągu kilkunastu minut, dając ogromną porcję energii. Na szczęście nie na długo. W przeciwnym wypadku mielibyśmy po drugiej stronie okopów watahy oszalałych, nieczułych na ból, zmęczenie i strach żołnierzy Wehrmachtu. A im by się to marzyło.

W drzwiach stanął Zygmunt trzymający tacę z filiżankami i dzbankiem kawy, której zapach rozniósł się po pokoju.

– Zgodnie z pana wieczornym poleceniem zadzwoniłem po pana doktora – powiedział, przyjmując, że rotmistrz może tego nie pamiętać.

– Dziękuję – mruknął Michał.

Służący ustawił filiżanki i nie usłyszawszy innych poleceń, szybko wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

– Jak rozumiem, możemy swobodnie rozmawiać? – Schöffer zadał pytanie szeptem.

Michał skinął głową. Zaczynał odczuwać działanie specyfiku, który zaaplikował mu lekarz.

Willa, którą wynajął w podberlińskiej dzielnicy Köpenick, z pięknym widokiem na Szprewę, kosztowała go majątek i była stanowczo zbyt duża, jak na potrzeby samotnego mężczyzny, ale dawała poczucie bezpieczeństwa. Stare drzewa w ogrodzie dobrze zasłaniały okna przed obserwacją z zewnątrz. Nie istniała też groźba, że ktoś może wdrapać się na ich konary – dwa owczarki były wystarczająco czujne, aby podnieść alarm, wyczuwając człowieka przeskakującego przez wysokie ogrodzenie. Zainstalowanie podsłuchu też nie wchodziło w grę, gdyż Zygmunt, który zawsze zostawał w domu podczas nieobecności Michała, był zbyt dobrze przeszkolony, aby dać się nabrać fałszywemu elektrykowi lub specjaliście od telekomunikacji, przysłanych w celu założenia mikrofonów. W tym pokoju tylko telefon mógł służyć podsłuchowi. Doktor Schöffer dobrze o tym wiedział, więc prześledził wzrokiem bieg telefonicznego kabla i odnalazłszy czarne gniazdko, odłączył kabel.

– Otrzymaliśmy sygnały, że Niemcy poczynili duże postępy w tajnym programie. Udało nam się poznać kryptonim: „Heinrich”. – Schöffer, choć wierzył w zapewnienia Michała, że mogą rozmawiać, nie obawiając się podsłuchu, wciąż mówił cicho.

– Co to za program?

– Stanowi nadzwyczaj pilnie strzeżoną tajemnicę SS. Wiemy tylko, że obejmuje eksperymenty, które prowadzą w obozie koncentracyjnym w Dachau.

– Jakieś przypuszczenia?

Schöffer wzruszył ramionami.

– Człowiek, który poinformował nas o tym, co ciekawe, esesman z Dachau, nie żyje. Wpadł pod ciężarówkę na ulicy Monachium, gdy szedł na spotkanie z naszym agentem. Najwidoczniej namierzyli go.

– To niewiele wiemy...

– Wbrew pozorom nie jest tak źle. Znamy dwa nazwiska ludzi związanych z eksperymentami w Dachau: doktor Plötner, chyba ma na imię Kurt, i Wolfram Sievers.

– Sievers? – Michał zmarszczył brwi. To nazwisko nie było mu obce, choć nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie mógł spotkać tego mężczyznę.

– Zna go pan?

– Słyszałem, że bywa w domu von Netz, a ja tam mam pewne... układy...

Schöffer uśmiechnął się pod wąsem, domyślając się, o jakich układach mówi Michał. Jego miłosne podboje były dobrze znane w kołach berlińskiej śmietanki towarzyskiej.

– Poza tym może uda mi się go poznać. Jeżeli to ktoś ważny, to będzie na przyjęciu u Göringa.

– To jest bardzo ważne – stwierdził Schöffer wstając. Zerknął na zegarek.

– Wizyta nie powinna trwać zbyt długo. Jak pan się czuje?

– Coraz lepiej. Privitin działa!

Michał czuł, że wraca mu chęć do życia.

Schöffer wyjął z portfela wizytówkę.

– Mam gabinet na Hombacher Weg w Müggelheim, to piętnaście minut stąd. Czy w przeszłości miał pan jakąś kontuzję?

Michał uśmiechnął się.

– A jaką by pan chciał?

– Poważne złamanie?

– Lewa noga, sześć lat temu, w czasie zawodów konnych w Sopocie.

– Bardzo dobrze... to znaczy – Schöffer zorientował się, że palnął gafę, i roześmiał się – chciałem powiedzieć... bardzo dobrze, że już się zagoiło. Zarejestruję pana jako mojego pacjenta skarżącego się na powracające bóle.

Rozejrzał się za kapeluszem, który odnalazł na krześle obok stołu. Nałożył go i skierował się do drzwi.

3. Schellenberg

Walter Schellenberg, mężczyzna średniego wzrostu, o pociągłej twarzy, z charakterystyczną blizną na brodzie, która pozostała mu po studenckim pojedynku na szpady, i prostych ciemnych włosach gładko zaczesanych do góry, otworzył szeroko drzwi do swojego gabinetu. Był to niewielki pokój w kwaterze głównej Służby Bezpieczeństwa SS w Berlinie, gdzie pracował od niedawna przeniesiony z Frankfurtu. Oficjalnie zajmował stanowisko radcy prawnego, ale była to tylko przykrywka mająca maskować jego rzeczywiste zadanie, jakim było prowadzenie wywiadu i kontrwywiadu. Jego zwierzchnik, reichsführer SS Heinrich Himmler, nie chciał ujawniać, że buduje w ramach SS samodzielną komórkę wywiadowczą, gdyż spowodowałoby to protesty admirała Wilhelma Canarisa kierującego Abwehrą, wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Co prawda każdy pion nazistowskiej administracji miał swój wywiad, ale cele organizacji, którą tworzył Himmler, pokrywały się z zadaniami Abwehry. Admirał bez wątpienia poskarżyłby się Hitlerowi, że nadmiar struktur i organizacji powoduje szkodliwy zamęt. Trudno orzec, czy protest zostałby wysłuchany, ale Himmler, człowiek ostrożny i kochający działania w ukryciu, wolał zawczasu temu zapobiec.

Gabinet był mały i skromnie urządzony dość zużytymi meblami, ale Schellenberg nie przejmował się tym. Uważał, że od czasu, gdy jako dwudziestotrzyletni absolwent wydziału prawa wstąpił do SS we Frankfurcie nad Menem, osiągnął i tak wiele. Zwrócił na siebie uwagę samego Heinricha Himmlera, w 1936 roku przeniesiono go do centrali SD w Berlinie i mógł spodziewać się dalszego awansu. Trzecia Rzesza potrzebowała ludzi młodych, zdolnych, wiernych i bezwzględnych, a on spełniał wszystkie te wymagania. Dlatego pracę w małym pokoju w Berlinie traktował jako pierwszy stopień na drodze prowadzącej do prawdziwych zaszczytów.

Przecisnął się między blatem biurka, pokrytym poplamioną zieloną skórą, a regałami pełnymi dokumentów, które trzeba było mieć pod ręką. Ważne papiery trzymał w poobijanej szafie pancernej za drzwiami, zbyt dużej jak na jego potrzeby, ale jeszcze nie śmiał domagać się bardziej luksusowego sprzętu.

Usiadł na krześle za biurkiem, tyłem do okna, i otworzył szufladę, z której wyjął kalendarz. Nie traktował go jako tajnego dokumentu, ale wolał nie trzymać na wierzchu.

Pod datą 13 lipca 1938 roku odczytał, że na godzinę dziesiątą wyznaczył spotkanie Alfredowi Naujocksowi. Mały zegar w mosiężnej obudowie na biurku wskazywał za pięć dziesiątą.

Nie lubił Naujocksa, gdyż uważał go za opryszka, gotowego na każde draństwo, ale z drugiej strony przyjmował, że w tej służbie potrzebni są i tacy ludzie. Bardziej niepokoiły go ambicje Naujocksa, który był o rok młodszy, a uważał, że ma więcej doświadczenia i zasług od Schellenberga. Zwłaszcza po zamordowaniu niemieckiego antynazisty, który uciekł do Czech i stamtąd nadawał audycje radiowe krytykujące Hitlera.

Pukanie do drzwi przerwało jego rozważania.

– Wejść! – powiedział Schellenberg, wstając zza biurka.

Naujocks w czarnym mundurze hauptsturmführera zamknął za sobą drzwi, zrobił dwa kroki i podniósł rękę do góry.

– Heil Hitler! – powiedział zdecydowanie za głośno, co wywołało grymas niezadowolenia na twarzy Schellenberga.

Naujocks zdjął czapkę i przygładził włosy. Zawsze był starannie uczesany, a szczególną wagę przywiązywał do utrzymania nienagannie równego przedziałka z prawej strony głowy. Maniery i wymuskany wygląd nadawały mu wygląd żigolaka.

– Niech pan siada – powiedział Schellenberg i podszedł do szafy pancernej. Chwilę manipulował przy niklowym pokrętle z wyrytymi cyframi, nieco już zatartymi, aż otworzył grube drzwi i wyjął teczkę w czarnych okładkach. Zrobił to wyłącznie po to, aby stworzyć wrażenie, że ma dokumenty tak tajne, iż nie może ich nawet pokazać koledze ze służby, a co miało wskazywać na zaufanie, jakim obdarzają przełożeni tylko jego.

– Himmler żąda szczególnej ochrony dla operacji „Heinrich” – oznajmił. – Co oznacza, że wszelkie próby wroga zyskania jakichkolwiek informacji na ten temat musimy bezwzględnie likwidować.

– Mogę? – Naujocks wyjął z kieszeni kurtki srebrną papierośnicę. Widząc przyzwalający gest Schellenberga, otworzył ją i skierował w jego stronę, ale ten pokręcił głową.

– Dotychczas zanotowaliśmy tylko jedną próbę wtargnięcia do tej sfery – powiedział, zaciągając się dymem.

Cały Naujocks – pomyślał z niechęcią Schellenberg. – Eleganckie słownictwo, wypomadowane włosy, srebrna papierośnica i bezwzględny bandzior.

– O ile wiem, zajmowało się tym Sicherheitsdienst z Monachium – niechętnie zauważył Schellenberg, wyczuwając próbę przywłaszczenia sobie sukcesu tamtejszej placówki Służby Bezpieczeństwa.

– O, tak – potwierdził skwapliwie Naujocks, zrozumiawszy, że jego próba spaliła na panewce. Jednakże nie zrezygnował z pochwalenia się swoją wiedzą na ten temat. – Nadzorowałem przesłuchanie.

– Może wie pan coś więcej, niż wyczytałem w dokumentach...

– To był strażnik z „Totenkopfvärbände” z Dachau. Niestety i w naszym zakonie trafiają się parszywe owce. – Naujocks był wyraźnie zadowolony, że może pochwalić się swoimi informacjami. – Koledzy zwrócili uwagę, że nagle zaczął wydawać więcej, niż zarabiał. Donieśli przełożonym. Ci, na szczęście, byli na tyle inteligentni, że przekazali sprawę Sicherheitsdienst. Przycisnęliśmy go. Przyznał, że potrzebował pieniędzy. Dostał dwa tysiące marek od znajomego, a gdy nie mógł spłacić, tamten zaczął szantażować go, że powiadomi szefów i wyrzucą go z SS. Załamał się, zgodził się przekazywać informacje o obozie. Był w ochronie bloku „E”... – Naujocks zawiesił głos.

Schellenberg gwizdnął cicho. Musiał przyznać, że tego faktu nie znał. Przeglądał protokoły z przesłuchania esesmana, ale nigdzie nie wspomniano, że był tak blisko miejsca operacji „Heinrich”.

– W raportach nie ma nic o skali zagrożenia, jaką mogła stworzyć zdrada tego esesmana – zauważył Schellenberg.

Naujocks pokiwał głową z zadowoleniem. Oczekiwał takiej reakcji. To on przekonał oficera śledczego, żeby ze względu na szczególną tajność operacji w protokole zamieścił jak najmniej informacji. Było to słuszne, ale czyniło Naujocksa, znającego wszystkie szczegóły śledztwa, niezastąpionym.

– Skala zagrożenia... – powtórzył Naujocks z namysłem – duża, albo bardzo duża. A to dlatego, że ze względu na konieczność ograniczenia liczby osób mających dostęp do bloku „E” od początku, a więc od 1935 roku, straż pełnią ci sami ludzie. Ten esesman, o nazwisku Krauss, stał na warcie na zewnątrz, ale nie należy sądzić, że jego koledzy nie dzielili się z nim swoimi spostrzeżeniami. Mógł wiedzieć wiele.

– A ten znajomy, który kupował informacje? Wiemy coś więcej na jego temat?

– Nie, ulotnił się, nie zostawiając żadnego śladu, zanim doszliśmy do niego.

– Co z esesmanem?

– Powiedział wszystko, co wiedział, i... wpadł pod ciężarówkę. – Naujocks przeciągnął ręką po wypomadowanych włosach.

Czyżby ten gest miał znaczyć, że to on osobiście zabił esesmana? Schellenberg był o tym przekonany.

– Reichsführer byłby niezadowolony, gdyby wyszło na jaw, że jeden z naszych okazał się zdrajcą – dodał Naujocks, jakby się usprawiedliwiając.

Schellenberg pokiwał głową ze zrozumieniem. Teraz przyszła kolej na jego ruch.

Wysunął spośród kartek złożonych w czarnych okładkach zdjęcie i odwrócił je w stronę Naujocksa.

– Coś wie pan na jego temat?

Naujocks przypatrywał się przez chwilę fotografii przedstawiającej młodego mężczyznę w świetnie skrojonym garniturze siedzącego na trybunie obok pięknej kobiety trzymającej lornetkę.

– Kto to? – zapytał wreszcie.

– Niejaki Michael Sosnowitz. Od dziewięciu lat mieszka w Berlinie, przedtem w Poznaniu.

– Polak?

– Podaje się za Niemca. Jego ojciec był Niemcem, matka – Polką. W 1929 roku wygrał zawody hippiczne w Zoppot i zdecydował się przenieść do centralnych Niemiec.

– Z czego żyje?

– Handluje końmi wyścigowymi i zgarnia wygrane w berlińskich gonitwach. Wystawia dwa konie tak cudnej urody, że inni hodowcy mdleją z zazdrości na ich widok.

– Jak widzę, nie tylko konie – Naujocks roześmiał się, wskazując na towarzyszkę Sosnowitza.

– Tak, to pani Kerstin von Netz.

– Żona barona von Netza? Człowieka tak bogatego, że nawet ryby w jego jeziorze mają na płetwach brylantowe kolczyki?

– Tak, ona. Baron zapewne też gdzieś jest w pobliżu – Schellenberg stukał palcem w fotografię – ale poszedł na szampana lub omawiać interesy.

– Czy mamy jakieś podejrzenia wobec nich?

– Otóż ... – Schellenberg zawiesił głos – nie!

Naujocks spojrzał na niego zdziwiony.

– Dlaczego więc zajmujemy się piękną baronową i przystojnym handlarzem końmi?

– Kazałem sprawdzić wszystkich ludzi, którzy mogą cokolwiek wiedzieć o operacji „Heinrich”. Jednym z nich jest Wolfram Sievers...

– Sam wielki Wolfram Sievers? – Naujocks był wyraźnie zaskoczony, że Schellenberg włączył sekretarza generalnego Deutsche Ahnenerbe Verein – Towarzystwa Dziedzictwa Niemieckiego – do kręgu podejrzanych.

– ...który przyjaźni się z państwem von Netz – dokończył spokojnie Schellenberg. – Tym samym Polak znalazł się w kręgu podejrzeń.

– To niewiele – Naujocks wzruszył ramionami. Zdusił papierosa w popielniczce i sięgnął po następnego, już nie pytając Schellenberga o zgodę. – A w dodatku, gdy szanowny baron dowie się, że interesujemy się nim lub jego piękną żoną, pójdzie od razu do Himmlera. I zostanie przyjęty, gdyż jest jednym z założycieli „Koła Przyjaciół Reichsführera SS”. A my wylecimy ze służby.

– Dlatego nie będziemy interesowali się baronem, lecz tym Sosnowitzem.

Schellenberg nie miał jednak zamiaru ujawniać całego planu, jaki przygotował. Przez wiele tygodni analizował wszelkie informacje na temat Sosnowitza. Jedynym punktem zaczepienia były jego związki z baronową von Netz. Zdawał sobie sprawę, że to zbyt mało, aby wystąpić z oskarżeniem, tym bardziej że dotyczyło osoby tak wpływowej jak baron i jego żona. Co gorsza, nic w zachowaniu Sosnowitza nie dawało powodów do podejrzeń.

Jego majątek pochodził ze sprzedaży rodowej posiadłości w Poznańskiem i licznych nagród, jakie zdobywał na międzynarodowych zawodach hippicznych. Pomnożył go, sprowadzając z Polski dwa konie czystej krwi arabskiej i dżokejów mniejszych niż małpki. Przez trzy lata jego konie zdobywały większość nagród w najbardziej prestiżowych wyścigach. Stał się znany i ceniony jako niezastąpiony doradca w sprawach hodowli. Jego popularność wzrosła, gdy wydało się, że jako kawalerzysta walczył na Ukrainie przeciwko bolszewikom, a o jego brawurze i odwadze opowiadano legendy. Każda dama z najlepszego towarzystwa berlińskiego uważała za swój obowiązek pójść z nim do łóżka, a opowieści o tym, jak wspaniałym jest kochankiem, dodatkowo umacniały jego towarzyską pozycję.

Co więcej, od 1929 roku, a więc na długo zanim naziści przechwycili władzę, wspomagał ich finansowo, łożąc całkiem pokaźne sumy na NSDAP. Przy tym za granicę wyjeżdżał rzadko, a długotrwała obserwacja jego zachowań w Niemczech nie dała żadnego powodu do podejrzeń!

Tyle, że Schellenberg nauczył się wierzyć swojemu wyczuciu. Instynkt i doświadczenie łowcy szpiegów podpowiadały mu, że styl życia, miłostki i rozrzutność, szerokie znajomości, a nawet przyjaźnie w najwyższych kręgach berlińskiego towarzystwa idealnie pasują do wzorca agenta obcego wywiadu. Przyjął więc, że Sosnowitz jest szpiegiem pozostającym w uśpieniu, budującym znajomości, wpływy i pozycję, do czasu, gdy szefowie uznają, iż należy wprowadzić go do akcji. A czas taki nadszedł ze względu na międzynarodowy kryzys, jaki wywołały żądania Hitlera pod adresem Czechosłowacji, zgłaszane w coraz bardziej agresywny sposób od maja 1938 roku.

– Powinien pan stworzyć dookoła niego sieć tak gęstą, żeby nie mógł się z niej wyplątać – powiedział do Naujocksa. – I dam panu radę: trzeba z nim walczyć bronią, którą on, być może, walczy z nami.

Naujocks spojrzał na Schellenberga zaciekawiony.

– Kobiety?

– Tak.

– Jakiś określony typ? Blondynki, brunetki? Występne, niewinne?

Schellenberg pokręcił głową.

– Jeżeli jest szpiegiem, to wie, że nie może ujawniać swoich słabości. Ale pomogę panu.

Schellenberg ponownie otworzył czarną tekturową teczkę i wydobył zdjęcie tancerki w orientalnym kostiumie. Podsunął je Naujocksowi, który podniósł fotografię, aby przyjrzeć się kobiecie na niewielkiej, zapewne kabaretowej scenie, wygiętej w egzotycznym tańcu.

– Lea Rosa Kruk – dodał Schellenberg. – Pseudonim artystyczny: Lea Niako. Niech pan pójdzie na jej występ do „Bilbao”, to kabaret na Danziger Strasse. Potem już tylko wystarczy zaaranżować spotkanie z Sosnowitzem. To nie będzie trudne. A on połknie tę przynętę. Zaręczam.

– Ona współpracuje z nami? – Naujocks oddał zdjęcie.

– Jeszcze nie, ale nie będzie się opierała. Grozi jej deportacja. Jest Bułgarką, która mieszka w Niemczech nielegalnie. Kupiła sfałszowane dokumenty.

Schellenberg zamknął teczkę i odniósł do szafy pancernej.

Nie powiedział Naujocksowi całej prawdy. Już wcześniej skłonił tancerkę do współpracy. Była jego agentką i umyślnie podsuwał ją Naujocksowi. W ten sposób, otrzymując jej raporty, orientowałby się zarówno w posunięciach Naujocksa, jak i Sosnowitza. I w odpowiednim momencie mógłby wkroczyć do akcji, zabierając Naujocksowi sukces sprzed nosa.

– Bezpieczeństwo operacji „Heinrich” jest w pana rękach, drogi Alfredzie – powiedział przez ramię do Naujocksa, który również wstał z krzesła i sięgał po czapkę.

Gestem zatrzymał wychodzącego.

– Jeszcze jedna rada: aresztowanie Sosnowitza byłoby najgłupszym rozwiązaniem.

Naujocks spojrzał na niego i skinął głową.

– Ludzie, którzy poznają w najmniejszym stopniu tajemnicę „Heinricha”, muszą zniknąć na zawsze – oznajmił z charakterystyczną pewnością siebie.

Opryszek i to głupi – pomyślał z niechęcią Schellenberg. – Czy zawsze muszę trafiać na takich durniów?!

Zrobił krok w stronę Naujocksa i stanął tuż przed nim. Byli równego wzrostu, więc patrzył mu prosto w oczy.

– Jeżeli ten ułan już cokolwiek wie o „Heinrichu”, to zapewne przekazał swoim szefom...

– A skąd miałby wiedzieć?

– Chociażby od tego esesmana z Dachau. – Schellenberg wzruszył ramionami. – Nie wiemy, kim był ten „znajomy”, który dał pieniądze esesmanowi. Nie wiemy, czy nie działał w porozumieniu z Sosnowitzem...

Oczy Naujocksa zwęziły się.

– Nie wiemy – podjął ton Schellenberga – czy mamy rację, podejrzewając uczciwego Niemca!

Ten nie przejął się uwagą Naujocksa.

– Taka jest nasza praca! – powiedział jakby z wyrzutem wobec młodszego kolegi, że jeszcze nie zrozumiał istoty działania kontrwywiadu, i mówił dalej:

– Jeżeli więc Sosnowitz zdołał dowiedzieć się czegoś o operacji „Heinrich” i przekazać to swoim szefom, to likwidując go, utwierdzimy ich w przekonaniu, że sprawa jest naprawdę poważna.

– Rozumiem! – Naujocks stanął na baczność i podniósł rękę. – Heil Hitler!

– Gówno rozumiesz – mruknął Schellenberg, gdy zamknął za nim drzwi.

4. Narodziny „Heinricha”

Doktor Kurt Plötner pochylił się nad dokumentami, które położył przed nim esesman. Jego twarz pozostawała w cieniu, gdyż światło biurkowej lampy przysłoniętej czarnym metalowym kloszem oświetlało jedynie tułów i nogi wielkiego sturmführera SS z Kwatery Głównej Gestapo, który przyjechał wieczorem do podberlińskiej kliniki, aby przywieźć dokumenty.

– Mogę usiąść? – zapytał gestapowiec i nie czekając na odpowiedź, przysunął sobie twarde krzesło do białego biurka.

Zaraz zapyta, czy może zapalić – pomyślał z niechęcią Plötner i widząc, że esesman sięga do bocznej kieszeni munduru, mruknął, nie podnosząc głowy.

– Tu się nie pali!

Na twarzy gestapowca pojawiło się zdumienie.

– A skąd pan wiedział...

Nie zdążył zadać pytania, gdy Plötner zniecierpliwiony rzucił:

– Proszę nie przeszkadzać!

Miał przed sobą akta pięciu ludzi zawierające jedynie podstawowe dane personalne oraz ich fotografie. A on potrzebował zapisu wnikliwej analizy psychologicznej, zachowań, podatności na stres, odporności psychicznej. Tylko na takiej podstawie mógł dokonać prawidłowego wyboru, gwarantującego sukces wielkiego przedsięwzięcia naukowego.

Plötner przełknął ślinę i wsunął palce obu dłoni za kołnierzyk, jakby był za ciasny i uwierał go. Poczuł wilgoć, jaka wsiąkła w płótno koszuli, co było oczywistym znakiem, że zaczyna się bać.

Miał czterdzieści sześć lat, z których dziesięć poświęcił badaniom zachowań ludzi w sytuacjach szczególnych, uznając, że może to być klucz do rozwiązania wielu problemów psychiatrycznych. Nie osiągnął wiele, a jego prace spotykały się z lekceważeniem berlińskiego środowiska naukowego, zarzucającego mu „szarlatanerię”. To jeszcze bardziej pobudzało go do pogoni za wynikiem, którego naukowych podstaw nie mógłby podważyć nikt!

Czuł, że udział w operacji „Heinrich” wyniesie go na szczyt naukowej sławy, a jego imieniem będą nazywać sale wykładowe w najlepszych wydziałach uniwersyteckich. Ale jak na podstawie tak skąpych materiałów, nie widząc nawet pacjentów, mógł dokonać trafnego wyboru kandydata do eksperymentu medycznego, którym interesował się sam reichsführer SS, a może nawet i Adolf Hitler!

W dodatku pozwalano mu przeglądać dokumenty tylko w obecności gestapowca, który je przywiózł. Prawdopodobnie dlatego, że doktor Plötner nie był członkiem SS, choć coraz częściej rozważał wstąpienie do tej organizacji. Miał jednak wątpliwości, czy nie odrzucą jego kandydatury. Był zaprzeczeniem ideału esesmana. Jego szeroka twarz o nadmiernie wystających kościach policzkowych i siodełkowatym nosie, rzadkie ciemne włosy, w niczym nie przypominały aryjskiego chłopca z plakatów SS. W dodatku miał słaby wzrok i bez okularów niewiele widział nawet w słoneczny dzień.

Odsunął na bok życiorysy, rezygnując z ich studiowania. Uznał, że musi zawierzyć jedynie swojemu wyczuciu i oprzeć się na fotografiach dołączonych do akt.

– A wyglądają na porządnych, prawda panie doktorze? – odezwał się gestapowiec.

Nudziło mu się. Najwyraźniej kazano mu nie spuszczać oka z dokumentów i siedzieć tak długo, jak to będzie konieczne. Przekrzywiał głowę, aby lepiej widzieć zdjęcia. Plötner znowu spojrzał na niego z niechęcią. Miał już na końcu języka naganę za wtrącanie się w sprawy, o których esesman nie miał pojęcia, gdy nagle gestapowiec położył palec na jednym ze zdjęć.

– Tego znam! – powiedział zadowolony, że może się wykazać czymś więcej niż tylko pilnowaniem dokumentów.

– A skąd? – Plötner podniósł głowę i poprawił okulary.

– Zanim wstąpiłem do Gestapo, byłem policjantem w Konstancji. – Dostrzegł zainteresowanie w oczach lekarza, więc rozsiadł się wygodniej i znowu jego ręka powędrowała do prawej kieszeni munduru. Przypomniał sobie jednak uwagę, że w gabinecie nie wolno palić, więc szybko położył ją na biurku.

– Pan doktor wie, to nad Jeziorem Bodeńskim. Ach, pięknie tam. A on to był stolarzem...

– A dlaczego policja interesowała się stolarzem?

– Komunista. Do Czerwonego Frontu należał, ale spokojny był człowiek...

– Spokojny komunista? – zdziwił się Plötner i widząc, że znowu ręka gestapowca kieruje się do kieszeni, wyjął spod biurka szklaną popielniczkę i postawił na blacie. – No, już niech pan zapali.

– O, dziękuję! – Gestapowiec szybko wyciągnął paczkę papierosów.

– Co znaczy „spokojny był”? – powtórzył pytanie Plötner.

– Grał w orkiestrze na helikonie, jak komuniści chodzili na parady. – Gestapowiec zaciągnął się głęboko i wypuścił dym w bok, aby nie drażnić Plötnera. – Tak że nawet nie było za co go wsadzić. A jak przejęliśmy władzę w trzydziestym trzecim, to się uspokoił i już nawet na zebrania Czerwonego Frontu nie chodził.

Plötner nie słuchał dalszych wspomnień policjanta. Wydobył na wierzch kartkę z życiorysem, na której nie było nazwiska, a jedynie imiona:

„Johann Georg, urodzony 4 stycznia 1903 roku. Z zawodu kowal i cieśla”.

Przelatywał wzrokiem zdania, które uważał za nieistotne, a dotyczące jego kolejnych zawodów. Nigdzie nie znalazł żadnej informacji o rodzinie.

– Nie ma rodziny? Żona, dzieci, rodzeństwo...? – zapytał.

– Jak pamiętam, jego rodzice umarli dawno, a żony nie miał – odpowiedział gestapowiec. – Dziwny taki, zawsze sam chodził. Kobiet unikał.

Znowu zaczął coś opowiadać, a Plötner ponownie sięgnął po zdjęcie przedstawiające mężczyznę o ciemnych pofalowanych włosach, potarganych i niepoddających się łatwo grzebieniowi, półokrągłych brwiach i szeroko otwartych oczach, nadających wyraz zakłopotania lub zdziwienia twarzy, na którą nikt nie miałby powodu zwracać uwagi, a tym bardziej jej zapamiętać.

Plötner zapisał na kartce kilka informacji na temat Johanna, jak go postanowił nazywać, złożył wszystkie akta i oddał je gestapowcowi, który w pośpiechu dopalał papierosa. Zerwał się z krzesła i schowawszy dokumenty do teczki, stanął na baczność, wznosząc rękę.

– Heil Hitler! – krzyknął.

Plötner też podniósł rękę.

Odczekał, aż gestapowiec zamknie za sobą drzwi, i sięgnął po słuchawkę.

– Mówi doktor Plötner, proszę ze standartenführerem SS Wolframem Sieversem – powiedział, gdy usłyszał głos telefonistki.

Nie miało znaczenia, że dzwonił kilka minut przed północą. Często odnosił wrażenie, że sekretarz generalny założonego w 1935 roku Towarzystwa Dziedzictwa Niemieckiego rozpoczynał urzędowanie późnym wieczorem. Wszystkie dyskusje, jakie z nim prowadził, odbywały się nocą. Wtedy też załatwiali najważniejsze sprawy urzędowe. Sievers twierdził, że noc pozwala na skupienie myśli, gdy dzień, ze swoim ustalonym porządkiem, je rozprasza.

– Sievers – usłyszał jego głos w słuchawce i przez moment zastanowił się, czy nie oderwał standartenführera od jego ulubionej czynności: studiowania czaszek, które kolekcjonował. Plötner podejrzewał nawet, że lekarze w kilku obozach koncentracyjnych mieli polecenie wyszukiwać ludzi o ciekawych głowach i zabijać ich, dbając o nienaruszenie kości, aby Sievers mógł otrzymać wartościowy materiał badawczy. Ciekawe, jak ich zabijali? Zastrzykami czy dusili? A może strzelali w brzuch?

Czasami zastanawiał się, czy Sieversowi dostarczano wypreparowane czaszki, czy całe głowy. Pasjonowały go mózgi. Kiedyś powiedział, że wierzy w podłączenie mózgu do mechanizmu, aby nim sterował.

– Wybrałem – oznajmił Plötner, nie przedstawiając się, gdyż uznał, że sekretarka i tak poinformowała szefa, kto dzwoni.

– Kto to?

– Stolarz, cieśla, mechanik, kiedyś członek Czerwonego Frontu, samotny – szybko wyliczył podstawowe cechy. – Przyjrzałem się jego zdjęciu. Mogę przyjąć, że to dobry materiał.

– Akceptuję pana wybór, doktorze Plötner – odpowiedział Sievers charakterystycznym nosowym głosem. – Jak długo potrwa eksperyment?

– Co najmniej rok. Może półtora.

– To długo.

Plötner nic nie odpowiedział. I tak uważał, że właściwy skutek będzie można osiągnąć dopiero po paru latach, ale wolał nie przedstawiać swoich wątpliwości.

– Straciliśmy już dużo czasu – dodał Sievers.

– Nie rozumiem...

– Poprzedni eksperyment, jaki prowadziliśmy od 1935 roku, zakończył się niepowodzeniem. Jeden pacjent zmarł, a drugi zwariował.

– Czy będę mógł zapoznać się z dokumentami tamtej sprawy?

– Oczywiście, wolelibyśmy uniknąć popełniania takich samych błędów.

– Co było powodem niepowodzenia?

– W jednym przedawkowano tortury, chyba prąd, a w drugim narkotyki – wyjaśnił niechętnie Sievers.

Plötner zrozumiał, że nie powinien zadawać więcej pytań.

– Jestem gotów przystąpić do badań, gdy tylko obiekt będzie... – zawahał się, nie wiedząc, jak ma określić doprowadzenie Johanna – dostarczony.

– To możemy zrobić jutro. Nich pan przyjeżdża do Dachau jak najszybciej. Na początek zatrzyma się pan w hotelu „Vier Jahreszeiten” na Maximilianstrasse...

Przyjął tę informację z zadowoleniem, wiedząc, że to najlepszy hotel w Monachium.

– ...dopóki nie przygotujemy dla pana kwatery w Dachau – uzupełnił Sievers. – Proszę przekazać mojej sekretarce, o której będzie pan w Monachium, abyśmy mogli wysłać po pana samochód na dworzec.

– Dziękuję. Heil Hitler! – odpowiedział Plötner, odkładając słuchawkę.

Przeciągnął się na krześle.

Był szczęśliwy. Dokona czegoś, co wstrząśnie światem! Zastanawiał się tylko, jaki cel ma ten eksperyment. Zakładał, że jego zadaniem będzie wyszkolenie człowieka, tak aby wykonywał rozkazy, nie analizując ich, nie mając żadnych wątpliwości co do konieczności ich wykonania, może nawet panującego nad uczuciem głodu, strachu, bólu. Czy chodziło o stworzenie żołnierza doskonałego? A może Sievers chciał podłączyć druciki do jego mózgu i umieścić jego głowę w swojej maszynie bojowej, o której tak często wspominał? Odrzucił szybko tę myśl, gdyż wydała mu się absurdalna!

Spojrzał na elektryczny zegar nad drzwiami. Minęła północ. Niechętnie wstał z krzesła. Powinien zajrzeć do dyżurki i sprawdzić, czy nie dzieje się coś istotnego wśród pacjentów prywatnej kliniki, w której bywał często jako konsultant do spraw psychiatrii.

5. Nocna rozmowa

Szum wody ustał i mężczyzna, który po chwili wyszedł z łazienki, wycierając ręcznikiem wysoko podgoloną głowę, zbliżył się do dużego lustra umocowanego na niskiej toaletce o zaokrąglonych kształtach, pokrytej jasnym brzozowym fornirem. Był to jedyny sprzęt przywodzący na myśl bogate mieszczańskie wnętrza, całkowicie niepasujący do surowego pokoju o wysokich oknach, przysłoniętych do połowy rzymskimi roletami. Stało tu tylko szerokie łóżko, mała nocna szafka z lampką o szklanym kloszu i fotel, obok którego leżała książka, co mogło świadczyć o tym, że gospodarz lubi czytać wieczorami, siedząc wygodnie, a nie leżąc, gdyż ta pozycja zbyt szybko przywoływała sen.

Przepasał ręcznik wokół bioder i sięgnął po rogowy grzebień wbity we włosie szczotki na toaletce. Powoli i starannie przejechał nim kilkakrotnie po rzadkich włosach, zaczesując je do tyłu.

Nie było w nim nic, co skłaniałoby do zatrzymania dłużej wzroku na jego sylwetce. Był przeciętny pod każdym względem. Jego głowa miała wyraźny trójkątny kształt, co podkreślała ostra broda, charakterystyczna dla ludzi chwiejnych, uciekających przed podjęciem decyzji. Blisko osadzone, zawsze lekko przymrużone oczy patrzyły przenikliwie i nieprzyjemnie.

Wąskie spadziste ramiona, klatka piersiowa pozbawiona mięśni i chude ręce wskazywały, że nigdy nie zajmował się sportem, a szerokie biodra dopełniały obrazu człowieka nawykłego do długotrwałej pracy umysłowej, stroniącego od wysiłku fizycznego.

Do tego obrazu dobrze ułożonego urzędnika nie pasowała niewielka blizna na lewym policzku, pozostałość po pojedynku, modnym wśród studentów niemieckich, gdy szermierze starali się skaleczyć twarz przeciwnika. Trudno było wyobrazić sobie tego człowieka ze szpadą w dłoni, walczącego z przeciwnikiem twarzą w twarz.

Końcem grzebienia zaczesał wąsik i podniósł okulary w delikatnej złotej oprawie. Założył je na nos, poprawił i ponownie przyjrzał się sobie, nie znajdując nic, co mogłoby popsuć mu nastrój.

– Karl! – krzyknął i rozłożył ręce. Ten ruch sprawił, że ręcznik zsunął się z bioder.

Stał przed lustrem, nie dbając o nagość, nawet wówczas, gdy do pokoju wszedł kamerdyner.

Wysoki chłopak w wieku dwudziestu lat, mocny i muskularny, w czarnym mundurze esesmana, który był tak opięty na jego mięśniach, że wydawał się zbyt mały, poruszał się ze sprężystością sportowca. Zatrzymał się na moment, by sprawdzić, w jakim celu został wezwany, a widząc ruch głowy pryncypała w stronę szafy zajmującej całą ścianę pokoju, podszedł tam i wyjął bieliznę oraz białą koszulę. Szybko nałożył ją na rozpostarte ramiona szefa, po czym podał białe luźne kalesony. Odwrócił się, aby wyjąć z szafy czarny mundur.

Ubiór maskował ułomności postaci reichsführera SS, dodając mu pewności, a nawet siły. Ukoronowaniem dzieła było wzucie wysokich butów, lśniących od dobrze wypolerowanej pasty.

Heinrich Himmler chwycił za brzegi kurtki i ściągnął je energicznie, aby mundur ułożył się na jego tułowiu.

– Dziękuję, Karl. Samochód jest?

– Czeka, gotowy do drogi.

Himmler spojrzał jeszcze raz w lustro i niepewny, czy właściwie ocenił swój wygląd, odwrócił się do Karla, który skinął głową, poświadczając, że nie zauważa niczego niestosownego.

Człowiek obserwujący tę scenę z boku mógłby odnieść wrażenie, że Himmler przygotowuje się do szczególnie ważnej uroczystości, której uczestnicy będą zwracali baczną uwagę na strój.

Założył czapkę, starannie poprawił ją i ruszył ku drzwiom, które tuż przed nim otworzył Karl.

Lipcowa noc była pogodna. W czasie całej podróży z Berlina do Quedlinburga Himmler wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, upatrując w nim dobry znak. Czasami mówił coś do siebie, jak aktor powtarzający rolę przed wejściem na scenę. Głównie jednak milczał, rozważając, jak przebiegnie rozmowa, do której przygotowywał się od wielu dni, a której wynik mógł zmienić jego los, a nawet los Niemców. Niepokoiło go, że na żadne z pytań nie otrzyma jednoznacznej odpowiedzi, lecz będzie musiał sam dojść do ich sensu. Musiał więc tak prowadzić rozmowę, aby jak najmniej pozostało wątpliwości, i to pochłaniało jego uwagę w czasie całej podróży.

Do Quedlinburga wjechali od wschodu szeroką Magdeburger Strasse i skierowali się do centrum. Tu uliczki były już wąskie, wybrukowane bazaltową kostką. Opony ciężkiego, opancerzonego mercedesa wydawały głuchy dźwięk, odbijający się od średniowiecznych ścian domów miasta, które o tej porze wydawało się całkowicie wymarłe.

Za kamiennym mostem otwierał się widok na romański kościół na wzgórzu. Jego dwie kwadratowe wieże ze szpiczastymi dachami ostro odcinały się od nieba jasno oświetlonego promieniami księżyca.

Himmler, zdawał się już nie interesować obserwacjami nieba i otoczenia. Myśli pochłaniały go całkowicie. Można nawet było odnieść wrażenie, że się modli.

Esesmani tkwiący na warcie u podnóża skały, na której przed dziesięcioma wiekami wzniesiono kościół, stawali na baczność, widząc czarny mercedes. Nie tyle poznawali samochód reichsführera, ile zostali powiadomieni o jego przyjeździe. Zadbali więc, aby w okolicach kościoła nie kręcił się nikt niepożądany, choć od ponad roku i tak nie przychodzili tam wierni.

Samochód Himmlera podjechał drogą stromo biegnącą do kościelnego dziedzińca. Wbrew oczekiwaniom esesmańskich straży, dyskretnie ukrytych wśród drzew, nie zatrzymał się przed głównym wejściem, lecz pojechał dalej i stanął dopiero przy bocznych drzwiach.

Kierowca wysiadł i podszedł do bagażnika. Wysunął jedną z trzech skórzanych waliz umocowanych na szynach, co ułatwiało przeglądanie ich zawartości, i wyjął duży, ciężki pakunek. Niosąc go oburącz przed sobą, przeszedł do przodu samochodu i stanął na baczność, oczekując, aż Himmler zwróci na niego uwagę i wysiądzie. Wtedy rozwinął czarną pelerynę i pomógł Himmlerowi narzucić ją na ramiona. Była ciężka, sięgająca do ziemi, utkana z grubego wojskowego płótna. Nie miała nic z elegancji, jakiej można się było spodziewać po odzieniu tak wysokiego urzędnika, nie wydawała się też potrzebna w ciepły letni wieczór.

Himmler stał jeszcze przez moment, skupiony na swoich myślach, a jego wzrok błądził po wielkich kamieniach ściany kościoła, jakby starał się je przeniknąć. Skłonił wreszcie głowę i ruszył do bocznego portalu, którego masywne drzwi były lekko uchylone, jakby przez kogoś, kto oczekiwał jego wizyty.

Ostatnie nabożeństwo odbyło się w tym kościele w święta Wielkiejnocy w 1938 roku. Później katolicka świątynia straciła swój charakter. Esesmani zdemontowali ołtarz i stalle w prezbiterium, aby z wzniesionego w dziesiątym wieku kościoła Świętego Servetiusa uczynić świątynię nowej religii.

Himmler przeszedł szybko przez nawę boczną i wzdłuż kolumn nawy głównej kierował się do prezbiterium.

Łukowe okna pod prostym stropem dawały niewiele światła, gdyż pogoda zaczęła się psuć i napływające chmury często przesłaniały księżyc. W krótkich chwilach, gdy jaśniał całą pełnią, wnętrze stawało się zimnosrebrne, a cienie kamiennych roślin na kielichowych głowicach romańskich kolumn poruszały się.

Z przodu, na miejscu, z którego wyrwano ołtarz, stało kilkanaście świec w prostych drewnianych lichtarzach. Ich światło, słabe i chybotliwe, dopełniało niezwykły nastrój, któremu Himmler poddał się szybko, słysząc w surowym wnętrzu tylko swoje kroki.

Puścił poły peleryny, które dotychczas przytrzymywał, aby nie przeszkadzały w marszu, i odrzucił je na boki. Wyjął grubą świecę i trzymając ją przed sobą jak miecz, poszedł w stronę łukowego otworu w kamiennej posadzce. Tu nie docierało ani światło księżyca, ani świec, a ciemność rozjaśniał jedynie płomyk gromnicy. Wąskie, wytarte przez wieki schody prowadziły w czeluść, zimną i cuchnącą stęchlizną.

Himmler ponownie podciągnął poły peleryny, aby nie zawadzić o nie w czasie schodzenia, i bez wahania zszedł do krypty.

Zrobił kilka kroków i przyklęknął na jedno kolano, jak wasal oczekujący wezwania przez swojego seniora.

Świeca, którą postawił obok, oświetlała kamienną ścianę nagrobną, na której widać było zatartą już płaskorzeźbę przedstawiającą postać mężczyzny. Dalej z mroku wyłaniały się inne rzeźby w prostokątnych kamiennych ramach.

Himmler milczał, ni to modląc się, ni medytując. Czekał cierpliwie, jak człowiek, który ma pewność, że wydarzenie nastąpi, lecz nie zna godziny. Mijały minuty, w czasie których zdawał się zapadać w trans. Aż podmuch, który mogły wywołać otwierane drzwi lub nagły poryw wiatru wpadający przez półotwarte okno, poruszył płomieniem świecy.

Himmler skulił się i opuścił głowę.

– Królu Heinrichu, ja, twój wierny rycerz, przybywam do ciebie – odezwał się po chwili. – Przybywam, aby wysłuchać twojego głosu. Mów do mnie!

Ostatnie słowa wypowiedział mocno, głośno, aż echo odbiło się od kamiennych łuków.

Czekał.

– Podjąłem twoje zadanie, królu, walki ze słowiańskimi poganami i zdobycia ziemi dla naszej rasy. Będę je wypełniał niezłomnie. Nie znając litości ani słabości! Aż my, Germanie, opanujemy świat!

Gdy umilkł jego głos, odbity echem od kamiennego sklepienia, powróciła martwa cisza, ale tylko na moment, gdyż nagle przerwał ją dziwny szmer. Himmler słyszał wyraźnie słowa, nie głośniejsze niż szept.

Podniósł głowę, lecz nie odważył się odwrócić, choć głos najwyraźniej dobiegał z tyłu.

– Słyszę cię, gdyż po tysiącu lat odrodziłem się w tobie, Heinrichu.

Himmler chciał przytaknąć, powiedzieć, że czuje jego siłę, ale się nie odezwał, wiedział, że w stosownym momencie uzyska pozwolenie. Wsłuchiwał się w głos, aby nie stracić żadnego słowa.

– Wiem, że podejmiesz moją walkę. Tylko ty masz moją siłę i ty możesz tę walkę wygrać. Ten, który mieni się wodzem narodu niemieckiego, przegra ją, przynosząc ogrom nieszczęść swoim ludziom. Ale potem ty wygrasz! Choć minie wiele długich lat. Więcej niż pięć. Walcz!

Szept ustał.

Himmler czekał pochylony. Mijały minuty, ale nic już nie zakłócało grobowej ciszy.

Uznał, że jest to przyzwolenie na zadawanie pytań.

– Królu, jakże ja, wasal, mam wypowiedzieć posłuszeństwo mojemu seniorowi, Führerowi? Przysięgałem mu...

Zamilkł i czekał na odpowiedź. Nie nastąpiła.

Czy słusznie zrobił, wyjawiając wątpliwości, gdy usłyszał proroctwo, tak jasne, że nic bardziej prosto nie mogło wyznaczyć jego drogi?

Podniósł się z klęczek i sięgnął po świecę, która wypaliła się już do połowy długości. To najlepiej wskazywało, jak wiele czasu spędził w krypcie, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Kolano, na którym klęczał, zdrętwiało i każdy krok sprawiał mu ból.

Rozejrzał się, czując lęk, jakiego nie zaznał, schodząc do podziemi. Położył palce na szyi, wyczuł szybki puls. Chciał wyjść stąd jak najprędzej, ale zdrętwiała noga uniemożliwiała szybki ruch.

Kulejąc, podszedł do schodów, aby wspiąć się na górę.

6. Johann E.

– Johann! Zostań! – Pijany Rudolf złapał za rękę kompana, który podniósł się z ławy w niewielkim ogródku piwnym nad brzegiem Jeziora Bodeńskiego. – Dzieci płaczą? Żona czeka?

Strząsnął jego rękę.

– Sam byś o dzieciach pomyślał! Idę i już!

Miał już dość pijaków, z którymi siedział od kilku godzin nad glinianymi kuflami. Odebrali pensje w zakładach stolarskich i wyciągnęli go na popijawę. Nie lubił ścisku przy stoliku, klepania się po plecach i bujania w rytm akordeonu, na którym grał niewidomy starzec siedzący na podwyższeniu pod namiotem.

Był samotnikiem, co raziło jego kolegów, którzy zmówili się, że przywrócą go społeczeństwu, i zaczęli od tego, że zawlekli go do burdelu, ale zdołał im uciec. Ciekawe, co wymyślą tego wieczoru, gdy już będą całkowicie pijani. Dlatego wolał zawczasu uciec do niewielkiego mieszkania, które wynajmował w starej czynszowej kamienicy na czwartym piętrze.

Zeskoczył ze stopnia autobusu, gdy ten zwolnił na zakręcie, i skierował się do bramy domu, w którym mieszkał. Było ciemno. Pomyślał, że dozorca zapomniał włączyć światło, więc po omacku wyszukał włącznik i przekręcił porcelitowy kurek. Światło nie rozbłysło, chyba przepaliła się żarówka. Dozorcówka była kilka kroków dalej. Ruszył pewniej w tamtą stronę, gdyż jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ledwo rozpraszanej przez światło odległych latarń ulicznych. Zastukał do drzwi, ale nikt nie odpowiedział, co zdziwiło go, gdyż wiedział, że o tej porze dozorca zawsze jest w swoim mieszkaniu. Uderzył mocniej, nasłuchując odgłosów z wnętrza. Cisza. Odwrócił się, postanawiając przynieść żarówkę ze swojego mieszkania i następnego dnia zgłosić się po jej zwrot do dozorcy, gdy zobaczył dwóch potężnych mężczyzn stojących za jego plecami. Nie słyszał, jak podeszli! To niemożliwe, żeby nie usłyszał ich kroków na kamieniach. Nagle zrozumiał, że musieli stać ukryci w ciemnościach!

– Co panowie... – zaczął nieśmiało.

– Krzyknij, a zabiję! – jeden przyłożył palec do ust.

Dostrzegł błysk światła na klindze noża sprężynowego, otwieranego z charakterystycznym szczękiem. Napastnik szybko przyłożył mu ostrze do szyi i nacisnął lekko, tak że mógł poczuć, jak ostra jest klinga.

– Ja nie mam pieniędzy. – Z pewnością napadli go, bo wiedzieli, że odebrał pensję. Nie miał żadnych szans, aby uciec dwóm osiłkom, którzy przyparli go do ściany.

Ten z nożem położył mu rękę na ustach i docisnął mocno.

Przed bramą zajaśniały światła samochodu.

Drugi wykręcił mu ręce do tyłu i założył kajdanki. Pchnęli go w stronę wyjścia tak mocno, że się przewrócił, a mając ręce skute za plecami, upadł na twarz, uderzając się boleśnie o kamienie.

– Uważaj, bo go uszkodzisz – syknął drugi napastnik.

Podnieśli go szybko i powlekli do samochodu. Z bliska dostrzegł, że była to niska dostawcza furgonetka, z długimi drzwiami z boku. Otworzyli je i wcisnęli go do środka, tym razem uważając, żeby nie uderzył się o framugę. Po chwili wewnątrz zapadła całkowita ciemność. Słyszał tylko, że uruchamiają silnik, i samochód szybko ruszył z miejsca.

7. Przyjęcie w Carinhallu

Zakręt kończył się i łagodnie przechodził w prosty odcinek. Zbyt krótki, aby dało się wyprzedzić złośliwego kierowcę opla, który przez ostatnie kilka kilometrów nie pozwalał na to, zajeżdżając drogę na każdym odcinku, na którym manewr wyprzedzania wydawał się bezpieczny. Najwyraźniej widząc w lusterku wstecznym sportową maskę bugatti, postanowił pokazać, że jego samochód stać na więcej.

Michał nacisnął pedał gazu, oceniając, że mimo krótkiej prostej uda mu się pozbyć natręta.

Ośmiocylindrowy silnik jego samochodu odpowiedział natychmiast. Moc dwustu sześćdziesięciu koni w sekundach rozpędziła dwuosobowy samochód do prędkości, przy której minął opla, nawet nie zadając sobie trudu, aby zerknąć na złośliwego kierowcę. Przyhamował lekko przed zakrętem, a potem znowu przycisnął akcelerator, chcąc usłyszeć piękny dźwięk silnika sportowego auta. Kupił je dwa tygodnie wcześniej za dość dużą kwotę trzydziestu tysięcy dolarów, tylko po to, aby podkreślić swoją pozycję towarzyską. Za każdym razem, gdy siadał za kierownicą smukłego ciemnozielonego samochodu, przekonywał się, że wydatek spełniał swoje zadanie, gdyż auto będące dziełem sztuki motoryzacyjnej, o zachwycających kształtach i proporcjach, zwracało powszechną uwagę. Ciemniejsze błotniki, biegnące jak fale od zderzaka przedniego do tylnego, podkreślały niezwykłą długość maski kryjącej ośmiocylindrowy silnik, a szeroka opaska osłony chłodnicy zdawała się powstrzymywać potężny motor, żeby nie oderwał się od kół.

Za kolejnym zakrętem dostrzegł w oddali sznur samochodów, które mijały wielką bramę z kutego żelaza. Zmniejszył prędkość i powoli przejechał między żołnierzami Luftwaffe stojącymi po obu stronach drogi i pozdrawiającymi gości przybywających do leśnej posiadłości generała lotnictwa Hermanna Göringa.

Wielkie przyjęcie wyznaczone na dwudziestego lipca 1938 roku miało uświetnić rocznicę rozbudowy pałacu nazwanego Carinhallem na cześć Carin, zmarłej żony Göringa.

Brukowana aleja prowadziła wśród pięknych starych drzew na parking, położony na tyłach myśliwskiego pałacu.

Michał, w jasnym garniturze w drobne prążki, w białej koszuli, na której ledwo odznaczał się błękitny walor, i ciemniejszym krawacie w tej samej tonacji, zatrzasnął drzwi i stanął niezdecydowany. Po raz pierwszy zaproszono go do posiadłości Göringów i nie wiedział, jak się tu poruszać, ani nie znał tutejszych zwyczajów. Zaproszenie było efektem działania baronowej von Netz, szukającej każdej okazji do spotkania kochanka.

Ludzie wysiadający z samochodów rzucali zaciekawione spojrzenia, tym bardziej zaintrygowani, że samochód Michała nie miał reflektorów, co skłaniało ich do podejrzeń, że zostały przemyślnie ukryte.

Gruby pułkownik w galowym mundurze Luftwaffe zatrzymał się przy nim.

– Pan wybaczy, ośmielam się zaczepić pana, gdyż zaciekawiło mnie, czemu jeździ pan bez reflektorów?

Michał uśmiechnął się.

– Przez szacunek dla historii.

– Nie rozumiem. – Pułkownik pochylił głowę, baczniej przyglądając się błotnikom, jakby poszukiwał tam schowka na reflektory.

– Ten samochód Ettore Bugatti zbudował w 1932 roku dla Armanda Esdersa, francuskiego przemysłowca, który nigdy nie jeździł po zmroku. Reflektory nie były potrzebne. Nie mogę więc zmienić zamysłu konstruktora.

– Piękny! – Pułkownik stał z przechyloną głową. – Musi być szybki.

– Dwieście sześćdziesiąt koni – wyjaśnił Michał, nawet nie siląc się na zachowanie pozorów skromności.

Pułkownik gwizdnął cicho, wyrażając swój podziw i dla urody, i dla mocy samochodu.

Michał był zadowolony z tej rozmowy. Liczył, że pułkownik, który wyglądał na stałego bywalca rautów u Göringa, zaprowadzi go we właściwe miejsce.

Ruszyli powoli aleją opadającą w stronę dwóch jezior, między którymi, na malowniczym przesmyku wśród starych drzew, stał pałac myśliwski.

Baron von Netz dostrzegł Sosnowitza, gdy wchodził na wielkie podwórze, z trzech stron otoczone białymi budynkami przykrytymi spadzistą strzechą.

– O, jest i dzielny pogromca bolszewików – mruknął do stojącego obok Wolframa Sieversa.

– O kim mówisz? – Sievers rozejrzał się. Na przyjęcie przybył w jasnym garniturze, niechętnie rozstając się z czarnym mundurem esesmana.

– O kochanku mojej żony. – Von Netz podniósł kieliszek szampana, wskazując na Sosnowitza. – Ten wysoki, obok pułkownika Radenberga.

Sievers podążył za jego gestem.

– Kerstin już go dostrzegła. Zapewne od rana czekała na to spotkanie. – Zwrócił głowę w stronę żony stojącej kilkanaście metrów z boku w gronie kilku kobiet.

Rzeczywiście, od chwili, gdy tylko przyjechała do pałacu, wypatrywała Sosnowitza, a widząc go, podniosła rękę. Pożegnała przyjaciółki i maskując nadmierną ochotę jak najszybszego przywitania się z kochankiem, powoli, rozmawiając zdawkowo z napotkanymi znajomymi, zmierzała w jego stronę.

Sievers patrzył z zainteresowaniem na piękną kobietę, która w jasnobeżowym kostiumie, w niewielkim toczku na ciasno upiętych czarnych włosach wyraźnie odbijała od otoczenia niezbyt urodziwych żon niemieckich oficjeli.

– Tak łatwo się godzisz, że żona cię zdradza? – Odwrócił się do Netza. – Nie zabijesz go?

– Mój drogi – Netz odstawił kieliszek na tacę trzymaną przez kelnera, który wyłonił się z tłumu, i sięgnął po następny – cóż by to zmieniło? Znalazłaby sobie następnego. Impotencja uczy pokory. I nadziei. Czekam bowiem, kiedy znajdziecie lekarstwo na tę przykrą przypadłość mężczyzn po sześćdziesiątce.

Najwyraźniej wywołał temat interesujący szczególnie Sieversa, gdyż ten przestał wodzić wzrokiem za baronową i spojrzał na barona.

– To tylko sprawa braku materiału badawczego – powiedział.

Netz patrzył na niego z zainteresowaniem.

– Niemieccy naukowcy mają wiele śmiałych koncepcji, a w ostatnich latach dokonali odkryć na miarę naszych czasów! Również w tej dziedzinie.

– To czemu mój lekarz, sława niemieckiej medycyny, każe mi brać kąpiele i przepisuje proszek z żeń-szenia, jak przed wiekami?

– Nasi naukowcy sprawdzają swoje koncepcje na szczurach, królikach, myszach, małpach i psach. A wyniki są równie odległe od prawdy, jak królik od człowieka. Dopiero gdy zyskamy możliwość obserwowania efektów działania nowych lekarstw na organizmie ludzkim, postęp będzie nieprawdopodobnie szybki!