Moje zeznania - Anatolij Marczenko - ebook

Moje zeznania ebook

Anatolij Marczenko

0,0

Opis

Anatolij Marczenko, prosty robotnik, miał zaledwie 20 lat, kiedy w 1958 roku trafił do sowieckiego więzienia za udział w bójce, w której nawet nie brał udziału., Wszedł w środowisko więźniów politycznych, a łagry mordwińskie stały się jego „uniwersytetem”. Poznał tam prawdziwą historię, nauczył się podstaw ekonomii, wiedzy o polityce i stał się zdeterminowanym przeciwnikiem nieludzkiego systemu, a zarazem prawdziwym humanistą. Doświadczenia z tego okresu opublikował w książce, która uczyniła go jednym z najbardziej znanych rosyjskich dysydentów.

Wielokrotnie skazywany, zmarł w grudniu 1986, po trwającej prawie cztery miesiące głodówce. Pięć dni po jego pogrzebie Michaił Gorbaczow zadzwonił do przebywającego na zesłaniu Andrieja Sacharowa, co zapoczątkowało w ZSRR proces uwalniania więźniów politycznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ana­to­lij Mar­czen­ko, Moi po­ka­za­ni­ja

© Paweł Mar­czen­ko, 2014

© for this edi­tion by Ośro­dek KAR­TA, 2014

© for the Po­lish trans­la­tion by Je­rzy Szo­kal­ski, 2014

TŁUMA­CZE­NIE Z JĘZYKA RO­SYJ­SKIE­GO Je­rzy Szo­kal­ski

KO­OR­DY­NA­CJA PRO­JEK­TU, RE­DAK­CJA Agniesz­ka Knyt

OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZ­NE SE­RIIrze­czy­obraz­ko­we.pl

SKŁAD KOM­PU­TE­RO­WYTAN­DEM STU­DIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Ana­to­lij Mar­czen­ko, 1968. Fot. ze zbiorów Pawła Mar­czen­ki

DO­FI­NAN­SO­WA­NO ZE ŚRODKÓW

Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go

WY­DA­NO Z FI­NAN­SO­WYM WSPAR­CIEM Pro­gra­mu wspar­cia przekładów li­te­ra­tu­ry ro­syj­skiej TRANS­CRIPT Fun­da­cji Mi­chaiła Pro­cho­ro­wa

Ośro­dek KAR­TA ul. Na­rbut­ta 29, 02-536 War­sza­wa tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11 e-mail:ok@kar­ta.org.pl, www.kar­ta.org.pl

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-61283-83-6

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD AU­TO­RA

K iedy sie­działem w więzie­niu włod­zi­mier­skim, nie­raz ogar­niała mnie bez­sil­na roz­pacz. Głód, cho­ro­by i to, co naj­gor­sze – bez­rad­ność, nie­możność wal­ki ze złem – do­pro­wa­dzały mnie do tego, że gotów byłem rzu­cić się na swo­ich oprawców, mając tyl­ko je­den cel: zginąć. Lub w inny sposób skończyć ze sobą. Albo się oka­le­czyć, jak to ro­bi­li inni na mo­ich oczach.

Po­wstrzy­my­wało mnie jed­no i tyl­ko to jed­no dawało mi siłę do życia w tym kosz­ma­rze – na­dzie­ja, że wyjdę i opo­wiem wszyst­kim o tym, co wi­działem i przeżyłem. Dałem so­bie słowo, że dla osiągnięcia tego celu wy­trzy­mam i zniosę wszyst­ko. Obie­całem to moim to­wa­rzy­szom nie­do­li, którzy jesz­cze przez lata całe mie­li po­zo­sta­wać za kra­ta­mi, za dru­tem kol­cza­stym.

Myślałem, jak spełnić to za­da­nie. Wy­da­wało mi się, że w na­szym kra­ju, w wa­run­kach ostrej cen­zu­ry i kon­tro­lo­wa­nia przez KGB każdego wy­po­wie­dzia­ne­go słowa będzie to nie­możliwe. I bez­ce­lo­we: wszy­scy są do ta­kie­go stop­nia stłam­sze­ni przez strach i spo­nie­wie­ra­ni co­dzienną walką o prze­trwa­nie, że nikt na­wet nie chce po­znać praw­dy. Dla­te­go sądziłem, że będę mu­siał uciec za gra­nicę, by po­zo­sta­wić po so­bie świa­dec­two – cho­ciażby jako do­ku­ment, jako ma­te­riał dla hi­sto­ryków.

Rok temu skończył mi się okres od­sia­dy­wa­nia kary. Wy­szedłem na wol­ność. I zro­zu­miałem, że nie miałem jed­nak ra­cji, bo moje ze­zna­nia są po­trzeb­ne moim ro­da­kom. Lu­dzie chcą po­znać prawdę.

Głównym ce­lem tych no­ta­tek jest po­wie­dze­nie całej praw­dy o dzi­siej­szych łagrach i więzie­niach dla osób prześla­do­wa­nych za poglądy po­li­tycz­ne. Po­wie­dze­nie tym, którzy chcą ją usłyszeć. Je­stem prze­ko­na­ny, że ujaw­nie­nie jej to je­dy­ny sku­tecz­ny sposób wal­ki z pa­noszącym się dzi­siaj złem i bez­pra­wiem.

W ciągu ostat­nich lat uka­zało się dru­kiem kil­ka tekstów li­te­rac­kich i do­ku­men­tal­nych o te­ma­ty­ce łagro­wej. W wie­lu in­nych mówi się o tym przy oka­zji bądź alu­zyj­nie. Po­nad­to te­mat ten w sposób pełny i do­bit­ny jest naświe­tla­ny w utwo­rach roz­po­wszech­nia­nych po­przez sa­miz­dat. Tak więc sta­li­now­skie łagry zo­stały już zde­ma­sko­wa­ne. Praw­da o nich na ra­zie nie do­tarła jesz­cze do wszyst­kich czy­tel­ników, ale do­trze do nich bez wątpie­nia.

To bar­dzo do­brze. Ale i trochę nie­bez­piecz­nie: po­wsta­je mi­mo­wol­ne wrażenie, że to wszyst­ko, o czym się pisało, od­no­si się tyl­ko do przeszłości, a te­raz nic po­dob­ne­go nie ist­nie­je i ist­nieć nie może. Sko­ro pi­sze się o tym już na­wet w ga­ze­tach, to dzi­siaj na pew­no jest u nas całkiem in­a­czej – jak trze­ba – i wszy­scy uczest­ni­cy strasz­nych zbrod­ni zo­sta­li uka­ra­ni, a ofia­ry uzy­skały zadośćuczy­nie­nie. Ale to nie­praw­da! Ilu ofia­rom „zadośćuczy­nio­no” pośmiert­nie, a o ilu z nich za­po­mnia­no i do tej pory siedzą w łagrach, ilu no­wych więźniów tam tra­fia? A ilu spośród tych, którzy ich tam wtrącili, przesłuchi­wa­li, dręczy­li, do tej pory za­cho­wu­je swo­je sta­no­wi­ska bądź żyje so­bie spo­koj­nie na eme­ry­tu­rze, nie po­nosząc żad­nej – choćby tyl­ko mo­ral­nej – od­po­wie­dzial­ności za swo­je czy­ny! Kie­dy jadę do Mo­skwy pociągiem pod­miej­skim, wa­go­ny pełne są do­bro­tli­wych, wy­ci­szo­nych eme­rytów. Je­den sta­ru­szek czy­ta ga­zetę, inny wie­zie kosz tru­ska­wek, trze­ci niańczy wnu­ka... Może to le­karz, ro­bot­nik, inżynier, który do­stał eme­ryturę po wie­lu la­tach ciężkiej pra­cy; może ten sta­ru­szek ze srebr­ny­mi zębami stra­cił własne pod­czas śledz­twa „z za­sto­so­wa­niem środków fi­zycz­nych” lub w kołym­skich ko­pal­niach. Ale ja oczy­ma wy­obraźni w każdym ta­kim po­czci­wym eme­ry­cie widzę ofi­ce­ra śled­cze­go, który sam wy­bi­jał lu­dziom zęby. Bo ja się zdążyłem na­pa­trzyć na ta­kich sa­mych w łagrach. Bo w dzi­siej­szych so­wiec­kich łagrach więźnio­wie po­li­tycz­ni mają tak samo okrop­nie jak w sta­li­now­skich. Pod ja­ki­miś względami może le­piej. A pod in­ny­mi go­rzej.

Muszą się o tym do­wie­dzieć wszy­scy.

I ci, którzy chcą po­znać prawdę, a za­miast niej otrzy­mują kłam­li­we, pełne sa­mo­za­do­wo­le­nia ar­ty­kuły w cza­so­pi­smach, usy­piające su­mie­nie społeczeństwa.

I ci, co praw­dy znać nie chcą, za­my­kają oczy i za­ty­kają uszy, aby po­tem kie­dyś móc uspra­wie­dli­wić się i zno­wu wyjść z ba­gna w sta­nie nie­ska­zi­tel­nie czy­stym: „Mój Boże, a myśmy nic o tym nie wie­dzie­li...”.

Jeśli mają oni choć trochę od­wa­gi cy­wil­nej i praw­dzi­wej miłości do oj­czy­zny, to po­win­ni wystąpić w jej obro­nie, jak to za­wsze czy­ni­li w Ro­sji jej praw­dzi­wi sy­no­wie.

Chciałbym, aby z tym moim świa­dec­twem o so­wiec­kich więzie­niach i łagrach dla po­li­tycz­nych za­po­zna­li się hu­ma­niści i lu­dzie postępowi w in­nych kra­jach – ci, którzy występują w obro­nie więźniów po­li­tycz­nych Gre­cji i Por­tu­ga­lii, Re­pu­bli­ki Południo­wej Afry­ki i Hisz­pa­nii. Niech za­py­tają swo­ich so­wiec­kich to­wa­rzy­szy w wal­ce o pra­wa człowie­ka: „Co uczy­ni­liście, aby u was, w wa­szym własnym kra­ju, więźniów po­li­tycz­nych przy­najm­niej nie wy­cho­wy­wa­no po­przez głod­ze­nie?”.

Nie uważam się za pi­sa­rza i te moje no­tat­ki nie są dziełem sztu­ki. Przez całe sześć lat sta­rałem się tyl­ko wi­dzieć i za­pa­miętywać.

W tych no­tat­kach nie ma ani jed­nej wymyślo­nej oso­by, ani jed­nej wymyślo­nej hi­sto­rii. Tam, gdzie za­cho­dzi ry­zy­ko wyrządze­nia komuś szko­dy, nie po­daję imion, prze­mil­czam niektóre oko­licz­ności i zda­rze­nia. Je­stem jed­nak gotów od­po­wia­dać i ręczyć za au­ten­tycz­ność każdego opo­wie­dzia­ne­go tu szczegółu. Każdy wy­pa­dek, każdy fakt po­twier­dzić mogą dzie­siątki, a cza­sem na­wet set­ki i tysiące świadków – mo­ich to­wa­rzy­szy więzien­nych. Oni mo­gli­by oczy­wiście dodać do tego mnóstwo po­dob­nych, a na­wet jesz­cze strasz­niej­szych faktów niż te, o których opo­wie­działem.

Nie­trud­no so­bie wy­obra­zić, że tam­ci spróbują się na mnie zemścić i bez­pod­staw­nie oskarżając mnie o „oszczer­stwo”, roz­pra­wić się z prawdą, którą na tych kart­kach za­pi­sałem. Otóż oświad­czam, że gotów je­stem od­po­wia­dać na pu­blicz­nym pro­ce­sie, z powołaniem niezbędnych świadków, w obec­ności za­in­te­re­so­wa­nych przed­sta­wi­cie­li społeczeństwa i pra­sy.

Jeżeli zaś zo­sta­nie prze­pro­wa­dzo­na ko­lej­na in­sce­ni­za­cja „pu­blicz­ne­go pro­ce­su”, pod­czas którego przed wejściem do sądu przed­sta­wi­cie­le KGB wy­ga­niają oby­wa­te­li, za­miast pu­blicz­ności wpro­wa­dzając prze­bra­nych po cy­wil­ne­mu ka­ge­bistów, kie­dy ko­re­spon­den­ci ga­zet za­gra­nicz­nych (w tym ko­mu­ni­stycz­nych) drepczą w miej­scu koło wejścia, nie mogąc uzy­skać żad­nej in­for­ma­cji – tak jak to było na pro­ce­sach pi­sa­rzy Si­niaw­skie­go i Da­nie­la, Chau­sto­wa, Bu­kow­skie­go i in­nych – to tyl­ko do­dat­ko­wo po­twier­dzi moje słowa.

Pew­ne­go razu na­czel­nik od­działu łagro­we­go ka­pi­tan Usow po­wie­dział do mnie: „I co, Mar­czen­ko, ze wszyst­kie­go je­steście nie­za­do­wo­le­ni, nic wam się nie po­do­ba. A sami co zro­bi­liście, żeby było le­piej? Chcie­liście tyl­ko uciec – i to wszyst­ko!”. Jeżeli za te moje no­tat­ki znajdę się zno­wu na łasce ka­pi­tana Uso­wa, to będę mógł mu od­po­wie­dzieć: „Zro­biłem wszyst­ko, co było w mo­ich siłach. No i zno­wu je­stem u was”.

Mo­skwa, 1967Ana­to­lij Mar­czen­ko

POCZĄTEK

Czyż [...] nie przyłączą się do nas wszyst­kie wol­ne umysły, wszyst­kie gorące ser­ca? [...]

Nie­chaj się łączą, nie­chaj piszą i mówią! Nie­chaj wraz z nami sta­rają się oświe­cać opi­nię pu­bliczną, wszyst­kich tych sza­rych i skrom­nych lu­dzi, którzy są te­raz za­tru­wa­ni i do­pro­wa­dza­ni do obłędu! Duch oj­czy­zny, jego ener­gia i jego wiel­kość mogą być bu­do­wa­ne je­dy­nie na spra­wie­dli­wości i wiel­koduszności.

Troszczę się tyl­ko o jed­no, a mia­no­wi­cie o to, aby światło praw­dy roz­ta­czało się jak naj­sze­rzej i jak naj­szyb­ciej. Pro­ces przy drzwiach za­mkniętych, po utaj­nio­nej roz­pra­wie ni­cze­go nie udo­wod­ni. Wte­dy to do­pie­ro za­cznie się praw­dzi­wa roz­pra­wa. I trze­ba będzie przemówić, al­bo­wiem mil­cze­nie sta­no­wiłoby współudział.

Ja­kież to sza­leństwo wy­obrażać so­bie, że można uni­ce­stwić hi­sto­rię! Nie – ona zo­sta­nie na­pi­sa­na, a wte­dy za każdą winę, jak małą by się ona wy­da­wała, trze­ba będzie po­nieść karę.

List do Fran­cji, Emil Zola

Mam na imię Ana­to­lij. Na na­zwi­sko – Mar­czen­ko. Uro­dziłem się w nie­dużym sy­be­ryj­skim mia­stecz­ku Ba­ra­bińsk. Mój oj­ciec, Ti­chon Aki­mo­wicz Mar­czen­ko, całe życie prze­pra­co­wał na ko­lei jako po­moc­nik ma­szy­ni­sty. Mat­ka, Je­le­na Wa­sil­jew­na, pra­co­wała jako sprzątacz­ka na dwor­cu. Obo­je są całko­wi­cie nie­piśmien­ni, a li­sty od mat­ki za­wsze były pi­sa­ne cudzą ręką.

Po ośmiu la­tach na­uki rzu­ciłem szkołę i po­je­chałem z kom­so­mol­ca­mi na bu­dowę no­wo­sy­bir­skiej elek­trow­ni wod­nej. Tak zaczęło się moje sa­mo­dziel­ne życie. Uzy­skałem upraw­nie­nia mi­strza zmia­no­we­go robót wiert­ni­czych i zacząłem jeździć po wszyst­kich nowo bu­dowanych elek­trow­niach wod­nych na Sy­be­rii, pra­co­wałem w ko­pal­niach, przy po­szu­ki­wa­niach geo­lo­gicz­nych. Ostat­nim ra­zem zo­stałem od­de­le­go­wa­ny do pra­cy w elek­tro­ciepłowni w Ka­ra­gan­dzie.

Tam właśnie tra­fiłem pod sąd. My, młodzi z ho­te­lu ro­bot­ni­cze­go, cho­dzi­liśmy do klu­bu na za­ba­wy. W tym sa­mym osie­dlu miesz­ka­li zesłani tu­taj z Kau­ka­zu Cze­cze­ni. Byli strasz­nie agre­syw­ni – prze­cież wy­sie­dlo­no ich ze stron oj­czy­stych na obcą Sy­be­rię, do ob­cych lu­dzi. Pomiędzy nami a młody­mi Cze­cze­na­mi bez prze­rwy wywiązywały się awan­tu­ry, bójki, nie­kie­dy z użyciem noży. Pew­ne­go razu zda­rzyła się zażarta bójka u nas w ho­te­lu. Kie­dy jakoś samo przez się wszyst­ko już ucichło, po­ja­wiła się mi­li­cja. Połapa­li wszyst­kich, którzy byli w ho­te­lu (większość uczest­ników tej dra­ki zdążyła uciec i ukryć się). Wśród aresz­to­wa­nych zna­lazłem się i ja. Wy­wieźli nas z osie­dla, gdzie pra­wie każdy wie­dział, jak było na­prawdę. Sądzo­no nas wszyst­kich jed­ne­go dnia, nie wni­kając, po czy­jej stro­nie jest wina. Tak oto stałem się więźniem strasz­nych ka­ra­gan­dyj­skich łagrów – Karłagu.1

Później w moim życiu po­ja­wiły się ta­kie oko­licz­ności, że po­sta­no­wiłem uciec za gra­nicę. Po pro­stu nie wi­działem dla sie­bie in­ne­go wyjścia. Ra­zem ze mną ucie­kał młody chłopak, Ana­to­lij Bu­drow­ski. Próbo­wa­liśmy prze­kro­czyć gra­nicę irańską, ale nas wyśle­dzo­no. Zo­sta­liśmy złapa­ni ja­kieś czter­dzieści metrów od gra­nicy.

Było to 29 paździer­ni­ka 1960 roku.

Przez pięć mie­sięcy trzy­ma­li mnie w aresz­cie śled­czym asz­cha­badz­kie­go KGB. Cały ten czas sie­działem w po­je­dyn­ce, bez pra­wa do ko­re­spon­den­cji i otrzy­my­wa­nia pa­czek, bez żad­nych wia­do­mości od ro­dzi­ny. Dzień po dniu przesłuchi­wał mnie sędzia śled­czy Sa­fa­rian (a później Cu­kin): dla­cze­go chciałem uciec? KGB po­sta­wiło mi za­rzut zdra­dy oj­czy­zny, więc śled­cze­mu moje od­po­wie­dzi nie wy­star­czały. Sta­rał się wyciągnąć obciążające ze­zna­nia, nękając mnie na przesłucha­niach i grożąc, że śledz­two będzie trwało tak długo, aż po­wiem to, cze­go się ode mnie ocze­ku­je, a za „do­bre” ze­zna­nia i skruchę obie­cy­wał co­dzienną dokładkę do więzien­ne­go posiłku. Nie dopiął swe­go i nie uzy­skał ani ode mnie, ani od żad­ne­go z czter­dzie­stu świadków żad­nych ma­te­riałów po­twier­dzających oskarżenie. Tra­fiłem jed­nak pod sąd za zdradę oj­czy­zny.

Naszą sprawę 2–3 mar­ca 1961 roz­pa­try­wał Sąd Naj­wyższy Turk­meńskiej SRR. Roz­pra­wa była za­mknięta: w ogrom­nej sali nie było ni­ko­go oprócz składu sędziow­skie­go, dwóch uzbro­jo­nych strażników za na­szy­mi ple­ca­mi i ich dowódcy przy drzwiach. Przez dwa dni za­da­wa­no mi te same py­ta­nia, co pod­czas śledz­twa, a ja od­po­wia­dałem tak samo, od­rzu­cając za­rzu­ty. To­wa­rzyszący mi w próbie uciecz­ki Ana­to­lij Bu­drow­ski nie wy­trzy­mał śledz­twa i sie­dze­nia w po­je­dyn­ce, uległ na­ci­skom śled­cze­go. Ze­zna­wał prze­ciw­ko mnie, osłaniając i ra­tując sie­bie. Ale ze­zna­nia czter­dzie­stu osób prze­ma­wiały na moją ko­rzyść. Za­py­tałem, dla­cze­go sąd nie zwra­ca na nie uwa­gi, i usłyszałem od­po­wiedź: „To sąd de­cy­du­je, czy­im ze­zna­niom ma wie­rzyć”.

Zre­zy­gno­wałem z obro­ny, ale mój ad­wo­kat był obec­ny na roz­pra­wie i wygłosił mowę. Mówił, że sąd nie ma pod­staw oskarżać mnie o zdradę oj­czy­zny – świa­dec­twu Bu­drow­skie­go nie można ufać, po­nie­waż jest osobą za­in­te­re­so­waną jako oskarżony w tej sa­mej spra­wie; sąd po­wi­nien był wziąć pod uwagę ze­zna­nia po­zo­stałych osób przesłuchi­wa­nych przed pro­ce­sem; Mar­czen­ce można sta­wiać za­rzut próby nie­le­gal­ne­go prze­kro­cze­nia gra­ni­cy, ale nie zdra­dy.

Z ostat­nie­go słowa zre­zy­gno­wałem. Nie uznałem się za win­ne­go zdra­dy, a nie miałem nic do do­da­nia do własnych ze­znań.

3 mar­ca sąd wydał wy­rok: Bu­drow­ski za próbę nie­le­gal­ne­go prze­kro­cze­nia gra­ni­cy do­stał dwa lata łagrów, a więc mniej niż wy­no­si mak­sy­mal­ny wy­miar kary z tego sa­me­go ar­ty­kułu (trzy lata), a ja sześć lat z ar­ty­kułu o zdra­dzie oj­czy­zny, też znacz­nie mniej niż mak­sy­mal­ny wy­miar kary – cza­pa, czy­li roz­strze­la­nie.

Miałem wte­dy dwa­dzieścia trzy lata.

Zno­wu od­wieźli mnie do więzie­nia, do mo­jej celi.

Wy­rok na­prawdę nie zro­bił na mnie wrażenia. To do­pie­ro po­tem każdy ko­lej­ny rok w więzie­niu roz­ciąga się na dni i na go­dzi­ny i wy­da­je się, że te sześć lat nig­dy się nie skończy. Znacz­nie później zro­zu­miałem, że słowa­mi „zdraj­ca oj­czy­zny” oka­le­czo­no mnie nie na sześć lat, lecz na całe życie. Czułem wówczas tyl­ko jed­no: stała się nie­spra­wie­dli­wość, bez­pra­wie w ma­je­sta­cie pra­wa, a ja je­stem bez­rad­ny, mogę co naj­wyżej gro­ma­dzić w so­bie po­czu­cie krzyw­dy – aż do mo­men­tu, gdy roz­sa­dzi mnie ono jak prze­grza­ny ko­cioł.

Przy­po­mniałem so­bie pu­ste rzędy fo­te­li w sali, obojętny ton sędzie­go, pro­ku­ra­to­ra, pro­to­ko­lantkę (która przez cały czas za­ja­dała ro­ga­li­ka), kon­wo­jentów, milczących ni­czym ka­mien­ne bożki. Dla­cze­go na roz­prawę ni­ko­go nie wpuścili, cho­ciażby tyl­ko mo­jej mat­ki? Dla­cze­go nie we­zwa­li świadków? Dla­cze­go nie dali mi od­pi­su wy­ro­ku? Co miało zna­czyć: „Wy­ro­ku nie do­sta­nie­cie, bo jest taj­ny”?

Po kil­ku mi­nu­tach przez klapę w drzwiach celi po­da­li mi nie­bie­ski pa­pie­rek: „Pod­pisz­cie, że za­po­zna­liście się z wy­ro­kiem”. Pod­pi­sałem. To wszyst­ko! Wy­rok jest pra­wo­moc­ny, za­skarżeniu nie pod­le­ga.

Podjąłem strajk głodo­wy. Na­pi­sałem oświad­cze­nie, opro­te­sto­wując pro­ces sądowy i wy­rok, podałem je przez klapę w drzwiach i prze­stałem przyj­mo­wać posiłki. Przez kil­ka dni nie brałem do ust ni­cze­go oprócz zim­nej wody. Nikt nie zwra­cał na to uwa­gi. Strażnicy, słysząc od­mowę, spo­koj­nie od­no­si­li moją porcję albo miskę z zupą, a na obiad przy­no­si­li zno­wu. A ja zno­wu od­ma­wiałem. Po ja­kichś trzech dniach do celi we­szli strażnicy i le­karz. Przystąpili do ak­cji pod nazwą „przy­mu­so­we odżywia­nie”. Wykręcili mi ręce, założyli kaj­dan­ki, we­tknęli do ust roz­wie­racz, wpro­wa­dzi­li rurę do przełyku i zaczęli lać przez le­jek mie­szankę odżywczą, coś tłuste­go i słod­kie­go. Strażnicy mówili: „Kończ głodówkę, i tak nic nie zwo­ju­jesz – my ci na­wet schudnąć nie damy”. Ta sama pro­ce­du­ra powtórzyła się następne­go dnia. Zakończyłem głodówkę. Od­po­wie­dzi na moje oświad­cze­nie nie do­stałem.

Po kil­ku dniach przy­szedł po mnie strażnik. Spro­wa­dził mnie po scho­dach i ko­ry­ta­rzach na par­ter i wpuścił przez drzwi obi­te czarną dermą. Na ta­blicz­ce był na­pis: „Na­czel­nik więzie­nia”. W ga­bi­ne­cie przy sto­le, pod dużym por­tre­tem Dzierżyńskie­go, sie­dział sam na­czel­nik. Na ka­na­pie – zna­ni mi już ze śledz­twa pro­ku­ra­tor nad­zo­rujący i na­czel­nik wy­działu śled­cze­go. Czwar­te­go nie znałem, na jego wi­dok aż się wzdrygnąłem – tak nie­na­tu­ralną i odrażającą miał fi­zjo­no­mię. Małe, okrągłe ciałko, króciut­kie nóżki le­d­wie sięgające podłogi, cien­ka, cie­niut­ka szyj­ka. A na niej ogrom­na spłasz­czo­na kula – głowa. Szpar­ki oczu, le­d­wie wi­docz­ny no­sek, wąskie uśmie­chające się usta – wszyst­ko tonęło w żółtym, na­brzmiałym, połyskującym jak­by cieście. Jak ta szyj­ka nie załamie się pod ta­kim ciężarem?

Po­wie­dzie­li mi, że to zastępca na­czel­ne­go pro­ku­ra­to­ra Turk­meńskiej SRR. Za­pro­po­no­wa­li, żebym usiadł. Roz­mowę pro­wa­dzi­li w koleżeńsko-po­ufałym to­nie. Za­py­ta­li, jak się czuję, czy zakończyłem głodówkę. Po­dziękowałem za wzru­szającą tro­skli­wość i uwagę, po­wie­działem, że głodówkę zakończyłem, i też zadałem py­ta­nie:

– Proszę mi po­wie­dzieć, kie­dy mnie stąd za­biorą? I dokąd?

– Po­jedżesz na kom­so­mol­ska bu­do­wa. Bedżesz kom­so­mo­lec – od­po­wie­dział stwór, ciesząc się z własne­go dow­ci­pu i rozpływając w uśmie­chu.

Po­czułem się obrzy­dli­wie. Mnie, ska­za­ne­mu przez nich za zdradę oj­czy­zny, jakoś głupio było słyszeć z ich stro­ny ta­kie słowa tu­taj, w tym ga­bi­ne­cie, wi­dzieć ich obleśne uśmiesz­ki. Oni to wszyst­ko do­sko­na­le ro­zu­mieją! Ja też ro­zu­miałem.

Po po­wro­cie do celi przy­po­mniałem so­bie wiel­kie bu­do­wy, na których pra­co­wałem. Obok każdej – łagier, drut kol­cza­sty, wieże, war­tow­ni­cy, „kom­so­mol­cy w buszłatach2”. Przy­po­mniałem so­bie, jak mnie, dzie­więtna­sto­let­nie­go chłopa­ka, wysłano w dwu­mie­sięczną de­le­gację do elek­trow­ni w Buch­tar­mie. Osa­da Sie­rie­brian­ka, w której miesz­ka­liśmy my, wol­ni bu­dow­lańcy, znaj­do­wała się dość da­le­ko od te­re­nu bu­do­wy. W Sie­rie­brian­ce był też łagier. I nas, i więźniów na każdą zmianę pociągiem za­wo­zi­li do pra­cy i z po­wro­tem. „Wol­ny” pociąg miał pięć–sześć dwu­osio­wych wa­go­ników. Za­trzy­my­wał się ja­kieś pięćdzie­siąt metrów od war­ty, oka­zy­wa­liśmy swo­je prze­pust­ki strażni­ko­wi i prze­cho­dzi­liśmy przez war­tow­nię. Po­tem otwie­rała się bra­ma i bez­pośred­nio na te­ren bu­do­wy wta­czał się długach­ny skład z sa­my­mi więźnia­mi. Był złożony nie z żałosnych dwu­osio­wych wa­go­ników, tyl­ko z porządnych czte­ro­osio­wych pul­manów, a w każdym pełno więźniów, jak śle­dzi w becz­ce. W każdej bud­ce ha­mul­co­wej – po dwóch z au­to­ma­ta­mi, a w ogo­nie pociągu – otwar­ta plat­for­ma z żołnie­rza­mi. Żołnie­rze otwie­rali drzwi więźniom, od­ga­nia­li ich od wa­gonów i for­mo­wa­li ko­lumnę – po pięciu. Po­tem za­czy­nało się li­cze­nie piątka­mi: pierw­sza, dru­ga, trze­cia, piętna­sta, pięćdzie­siąta dru­ga, sto piąta... Liczą, liczą i zli­czyć nie mogą, myli im się. Liczą od nowa. Krzy­ki, blu­zgi, jesz­cze raz liczą. Po tej zbiórce więźnio­wie idą na swo­je miej­sca pra­cy. Na ko­niec zmia­ny to samo, tyl­ko w od­wrot­nej ko­lej­ności.

I ja pra­co­wałem ra­zem z nimi, z tymi „kom­so­mol­ca­mi w buszłatach”. Brałem wypłatę, w wol­ne dni cho­dziłem na tańce i ni­czym szczególnym głowy so­bie nie zaprzątałem. Ale jed­no zda­rze­nie za­padło mi w pamięć.

Na początku sierp­nia, w środ­ku dnia, ni stąd, ni zowąd – strzały z wież strażni­czych, w stronę Ir­ty­szu. Wszy­scy rzu­ci­li ro­botę, po­bie­gli do brze­gu, stłoczy­li się koło sa­mej za­priet­ki3 – więźnio­wie prze­mie­sza­ni z wol­ny­mi. Nas odpędza­li, ale oczy­wiście nie od­cho­dzi­liśmy, ga­pi­liśmy się. Już za środ­kiem rze­ki, bli­sko prze­ciw­ne­go brze­gu, płynął człowiek. Było wyraźnie widać, że płynie z tru­dem i sta­ra się po­ru­szać jak naj­szyb­ciej. To był więzień; wi­docz­nie wy­pa­trzył mo­ment, kie­dy nie pra­co­wa­no na pogłębiar­ce, prze­lazł po jej ru­rze i wy­nu­rzył się na Ir­ty­szu da­le­ko od brze­gu. Zo­ba­czy­li go nie od razu, a kie­dy wresz­cie do­strze­gli i zaczęli strze­lać, był już dość da­le­ko. W pościg za nim wy­ru­szyła łódź pa­tro­lo­wa. Te­raz właśnie do­ga­niała zbie­ga, była od nie­go naj­wyżej dzie­sięć metrów, ale ofi­cer z pi­sto­le­tem w ręce jakoś nie zde­cy­do­wał się strze­lać. „No tak, strze­li, za­bi­je go, a tu więzień uto­nie i po­tem udo­wad­niaj, że nie uciekł! – objaśnia­li więźnio­wie w tłumie. – Musi go do­star­czyć, żywe­go albo tru­pa.”

Tym­cza­sem zbieg dopłynął do brze­gu, wy­szedł z wody i, chwiejąc się, zro­bił kil­ka kroków. A łódź już ude­rzyła dzio­bem o ka­mie­nie, ofi­cer ze­sko­czył i zna­lazł się dwa kro­ki od więźnia. Sam wi­działem, jak pod­niósł pi­sto­let i strze­lił mu w nogi. Więzień upadł. Pod­bie­gli uzbro­je­ni żołnie­rze, a ofi­cer z nimi – i na oczach tłumu ze­bra­ne­go na na­szym brze­gu strze­lił kil­ka razy do leżącego. Tłum jęknął. Ktoś so­czyście zaklął. Ciało po­wle­kli po ka­mie­niach i jak wo­rek wrzu­ci­li do łodzi. Łódź zawróciła w kie­run­ku łagru.

Mimo woli przy­po­mniałem so­bie i Buch­tarmę, i ten wy­pa­dek, i wszyst­kie inne bu­do­wy. Dokądkol­wiek mnie te­raz wy­wiozą, to i tak wszędzie będę ta­kim sa­mym „kom­so­mol­cem”, będę moknąć i marznąć na ape­lach, miesz­kać za dru­tem kol­cza­stym, będą mnie pil­no­wa­li uzbro­je­ni strażnicy z wil­czu­ra­mi, a jak nie wy­trzy­mam i będę próbował uciec, to mnie od­strzelą tak samo, jak tego chłopa­ka nad Ir­ty­szem.

1 Au­tor w 1958 roku zo­stał ska­za­ny na 2 lata po­zba­wie­nia wol­ności. Po roku uciekł z łagru i tułał się po Związku Ra­dziec­kim bez do­ku­mentów do je­sie­ni 1960, kie­dy podjął próbę uciecz­ki z kra­ju.

2 Buszłat – wa­ciak.

3 Tj. stre­fy za­ka­za­nej.

ETA­PY

Następne­go dnia mnie wy­wieźli. Od­da­li odzież, ode­braną przy aresz­to­wa­niu, tyl­ko butów nie zwrócili – po­dar­li na drob­ne kawałki, szu­ka­li, gdzie jest „so­wiec­kie­go zakładu plan”1. Ka­za­li mi się ubrać i wy­pro­wa­dzi­li z więzie­nia. Suka była przy­sta­wio­na do sa­mych drzwi. Mnie we­pchnęli do bok­su i za­mknęli. Sa­mochód ru­szył. Pudło nie miało okien, nic nie było widać, wy­czu­wało się tyl­ko ruch. Oto ma­szy­na zwal­nia, na­wra­ca; zno­wu cofa. To zna­czy, że pod­jeżdżamy pod wa­gon. Z sa­mo­cho­du: szyb­ciej, szyb­ciej, zno­wu szyb­ciej – przez dwa zwar­te sze­re­gi żołnie­rzy, pro­sto do wa­gonu.

Wa­gon więźniar­ka – in­a­czej na­zy­wa się stołypin­ka2 – zro­bio­ny jest pra­wie tak samo, jak zwy­czaj­ne wa­go­ny pasażer­skie. Wzdłuż ścia­ny z jed­nej stro­ny wąskie przejście, po dru­giej – prze­działy. Tyle że prze­działy nie mają drzwi, je­dy­nie kra­ty. Cała jed­na stro­na wa­go­nu jest ślepa, a od stro­ny ko­ry­ta­rza okna są okra­to­wa­ne, cho­ciaż na zewnątrz tego nie widać, bo za szy­ba­mi są zasłony. Jeśli po­pa­trzeć z zewnątrz – wa­gon jak wa­gon, nikt by się nie domyślił, że prze­wo­zi się w nim więźniów. Co praw­da, wszyst­kie okna są szczel­nie za­mknięte i zasłonięte, nikt nie wygląda, nie ma­cha do lu­dzi na pe­ro­nie. Widać jacyś sami smętni i nie­cie­ka­wi świa­ta pasażero­wie zgro­ma­dzi­li się w tym wa­gonie. W prze­dziale są półki: z każdej stro­ny po trzy, jed­na nad drugą. Pomiędzy środ­ko­wy­mi półkami można jesz­cze prze­rzu­cić sze­roką płytę – i robi się z tego pry­cza na całą sze­rokość prze­działu. Miejsc leżących jest wte­dy sie­dem, a jak się trochę ścisnąć, to osiem; ale upy­chają do każdego ta­kie­go prze­działu-klat­ki najczęściej dwa­naście–piętnaście osób albo i więcej. Do tego jesz­cze rze­czy oso­bi­ste więźniów. I wszyst­ko szczel­nie po­za­my­ka­ne, świeże po­wie­trze nie ma jak się do­stać, chy­ba że na sta­cji otworzą drzwi, żeby kogoś wpro­wa­dzić albo wy­pro­wa­dzić.

Po ko­ry­ta­rzu chodzą żołnie­rze z pi­sto­le­ta­mi. Jak się jesz­cze tra­fi jakiś nie naj­gor­szy chłopak, to prze­chodząc otwo­rzy okno na ko­ry­ta­rzu i przez kra­ty w drzwiach na chwilę po­wie­je świeżością. Ale są tacy kon­wo­jen­ci, że choćby ich nie wia­do­mo jak pro­sić – nie wy­wietrzą. A więźnio­wie duszą się w swo­jej klat­ce, jak ryba na pia­sku.

Ja od Asz­cha­ba­du do Tasz­kien­tu byłem prze­wożony jak książę – sam w klat­ce! W in­nych był ścisk, za­py­tałem sąsiadów przez ścianę, ilu ich jest, a oni na to – sie­dem­na­stu. Zro­zu­miałem, że kom­fort, który mi za­pew­nio­no, związany był nie ze szczególną troską o po­li­tycz­nych, ale z ry­zy­kiem kon­tak­tu ta­ko­wych z po­spo­li­ty­mi: żeby ich nie agi­to­wa­li po dro­dze. Więc cia­snotę mu­sie­li zno­sić inni, nie ja. Ale pod in­ny­mi względami miałem tak samo okrop­nie jak wszy­scy.

W asz­cha­badz­kim więzie­niu wy­da­li mi pro­wiant na drogę: bo­che­nek czar­ne­go chle­ba, 50 gramów cu­kru i jed­ne­go śle­dzia. Ile­kol­wiek się je­dzie do następne­go punk­tu, to i tak nic więcej nie do­sta­niesz: w wa­go­nach żad­ne­go je­dze­nia nie dają. Ale więźniów go­rzej niż głód męczy w dro­dze pra­gnie­nie. Rano i wie­czo­rem leją im ku­bek wrzątku, a wody – to już zależy, jaki żołnierz się tra­fi. Jak bar­dziej ludz­ki, to przy­nie­sie raz albo i dwa razy, ale jak mu się znu­dzi bie­gać z czaj­ni­kiem, to możesz sko­nać z pra­gnie­nia.

Pod wieczór po­sta­no­wiłem zjeść ko­lację. Roz­pa­ko­wałem swój asz­cha­badz­ki przy­dział, ode­rwałem pal­ca­mi połówkę śle­dzia, zjadłem z chle­bem. Po­pro­siłem żołnie­rza, żeby dał mi zim­nej wody albo wrzątku, a on: „Nie. Do­sta­niesz ze wszyst­ki­mi”. Cze­kam. Za ja­kieś dwa­dzieścia mi­nut zaczęli roz­no­sić wrzątek. Żołnierz z czaj­ni­kiem idzie przez ko­ry­tarz, na­le­wa wrzątek do wy­sta­wio­nych przez kra­ty kubków. Pod­cho­dzi do mo­jej klat­ki.

– Da­waj ku­bek!

A ja kub­ka nie mam, nie za­brałem ze sobą z aresz­tu. Proszę go:

– Może zna­lazłby się, może jakiś swój ma­cie...

– Pa­trz­cie go! Kub­ka mu się za­chciało! Taki chuj do­sta­niesz!

I po­szedł. Zacząłem ma­czać chleb w cu­krze i jeść na su­cho. A pić się chce okrop­nie. Długo nic nie piłem, w ustach mi zaschło, a tu jesz­cze śle­dzia zjadłem. Jakoś za­wsze w trans­por­tach wszyst­kim kon­wo­jo­wa­nym dają właśnie śle­dzie – umyślnie czy co? I później, ile razy mnie prze­wo­zi­li – za­wsze śle­dzie. Sta­rzy więźnio­wie też tak mówią: śle­dzie żeśmy żarli, a pić nam nie da­wa­li.

Sąsie­dzi zza ścia­ny, słysząc, że nie mam cze­go – i z cze­go – się napić, zaczęli wołać, żeby któryś wziął od nich ku­bek z wrzątkiem i dał mi. Kon­wo­jent klął, ale w końcu mi przy­niósł. Napiłem się wrzątku z cu­krem.

– Zo­staw so­bie ten ku­bek, przy­da ci się!

Ja go przez całe sześć lat ze sobą woziłem: i do Mor­do­wii, i do Włod­zi­mie­rza, i zno­wu do Mor­do­wii.

Po­tem nowe męczar­nie. Proszę żołnie­rza, żeby wypuścił mnie do ustępu. Od­po­wia­da:

– Wy­trzy­masz!

No pew­nie, że wy­trzy­masz, bo ja­kie masz wyjście?

Ustęp w więźniar­ce jest tyl­ko je­den – z jedną muszlą klo­ze­tową, jedną umy­walką. Wy­pro­wa­dzają po­je­dyn­czo: otwie­rają drzwi z kratą, usta­wiają na ko­ry­ta­rzu przy drzwiach twarzą do ścia­ny, ręce na ple­cy; za­my­kają za tobą drzwi, gonią, pra­wie bie­giem, przez ko­ry­tarz. Kie­dy ty tam ro­bisz swo­je, drzwi od ustępu są otwar­te na oścież, żołnierz stoi i ob­ser­wu­je. Po­ga­nia: „Szyb­ciej, szyb­ciej!”. Skończyłeś – jesz­cześ spodni nie zdążył zapiąć – zno­wu bie­giem, ręce za ple­ca­mi, do swo­jej klat­ki. Wa­gon cały zatłoczo­ny ludźmi, le­d­wie zdążą raz wszyst­kich po­wy­pro­wa­dzać, muszą za­czy­nać od nowa. A żołnie­rzom się nie chce, mają już dość – co, mają z tymi dar­mo­zja­da­mi bie­gać po ko­ry­ta­rzu cały dzień tam i z po­wro­tem?! No to krzyczą: „Wy­trzy­masz!” i nie wy­pro­wa­dzają, choćbyś błagał, choćbyś płakał; cze­kaj, aż za­czną wy­pro­wa­dzać wszyst­kich, aż przyj­dzie two­ja ko­lej.

To chy­ba naj­większe tor­tu­ry, jak nie można się napić ani załatwić. Po­dob­no są to już od daw­na spraw­dzo­ne me­to­dy. I do tej pory się utrzy­mały, i na pew­no będą się utrzy­my­wać, dopóki się roz­wo­zi więźniów po całej Ro­sji.

Przez całą drogę do Tasz­kien­tu spałem so­bie jak młody bóg, męczyło mnie tyl­ko pra­gnie­nie i chciało się jeść. Roz­ko­szo­wałem się ludz­ki­mi głosa­mi za ścianą: bez prze­rwy słychać było stamtąd głośne awan­tu­ry – to z kon­wo­jen­ta­mi, to pomiędzy sa­my­mi więźnia­mi, to zno­wu z sąsia­da­mi z dal­szych prze­działów. So­czy­ste blu­zgi brzmiały dla mnie jak mu­zy­ka – już od pięciu mie­sięcy nie słyszałem ludz­kiej mowy, tyl­ko śled­czych z KGB albo sędziów.

Następne­go dnia pociąg przy­był do Tasz­kien­tu. Po jed­nym wy­pro­wa­dzi­li nas z wa­go­nu, przepędzi­li wąskim ko­ry­ta­rzy­kiem pomiędzy dwo­ma sze­re­ga­mi żołnie­rzy i zaczęli upy­chać do sa­mo­chodów.

Kie­dy wcho­dziłem po stop­niach, więźnio­wie krzy­cze­li ze środ­ka, że więcej już nikt nie wej­dzie, ale kon­wo­jent wy­darł się na nich i we­pchnęli mnie pro­sto na lu­dzi. Po­tem jesz­cze kil­ku in­nych. Taka suka, na­zy­wa­na in­a­czej czarną wroną – to kry­ty sa­mochód ciężaro­wy, skrzy­nia jest pośrod­ku prze­gro­dzo­na kratą. Po jed­nej stro­nie kra­ty siedzą więźnio­wie, po dru­giej – dwaj kon­wo­jen­ci. Po tej sa­mej stro­nie, co kon­wo­jen­ci, znaj­dują się bok­sy – żela­zne pudła dla izo­lo­wa­nych, w nich można sie­dzieć tyl­ko zgiętym w pół. Ale w po­miesz­cze­niu zbior­czym jest jesz­cze go­rzej. Tam wzdłuż ścia­ny stoją ławki, a śro­dek jest pu­sty. Miej­sca na ja­kieś dzie­sięć osób na siedząco i stojąco – i ani trochę więcej. A nas tam upcha­li pra­wie trzy­dzie­stu albo i na­wet całą trzy­dziestkę. Pierw­si sia­dają na ławki, przy­ciśnięci je­den do dru­gie­go. Następni – do nich na ko­la­na. Po­zo­sta­li stoją. To niby jesz­cze nic ta­kie­go, ale – jak stoją! Su­fit tak ni­sko, że trze­ba schy­lić głowę, a ra­mio­na opie­rają się o żela­zny dach. Lu­dzi na­pchało się tyle, że nie można się na­wet po­ru­szyć, a o tym, żeby zmie­nić po­zycję, w ogóle mowy nie ma. We­pchnęli cię – jak udało ci się stanąć, to tak stój przez całą drogę. Ple­cy, ra­mio­na i szy­ja puchną, we wszyst­kich kościach za­czy­na łamać od ta­kiej nie­na­tu­ral­nej po­zycji. Na­wet jak nogi się pod tobą ugi­nają, to i tak nie upad­niesz – nie ma jak, pod­pie­rają cię ciała two­ich sąsiadów.

Ostat­nie­go więźnia już w żaden sposób nie mo­gli do­pchnąć. Wte­dy dwaj żołnie­rze na­tar­li na nie­go, za­par­li się i wcisnęli go w ludzką masę, a po­tem zaczęli ugnia­tać drzwia­mi. Drzwi jakoś za­mknęli, na za­mek. Nasz fur­gon już go­to­wy, ale inne jesz­cze nie­upch­nięte, więc cze­ka­my. Te­raz na zewnątrz w żaden sposób nikt się nie do­wie, co to za auto i co się w nim dzie­je. Kry­ta skrzy­nia bez okien, z jed­nym luf­ci­kiem nad drzwia­mi, po stro­nie kon­wo­jentów, a i to zasłoniętym fi­ranką.

Lu­dziom za­czy­na bra­ko­wać po­wie­trza. Ktoś posyła blu­zgi:

– Kur­wa wa­sza mać, możebyście tak już je­cha­li?

– Od­sie­dzisz swo­je, to wołgą będziesz za­su­wał – od­zy­wa się kpiący głos żołnie­rza. – A to nie wołga, tyl­ko wro­na.

Więzień już na­wet mówić nie może, tyl­ko rzęzi:

– Ty się, kur­wo za­je­ba­na, o wołgę mar­twisz? Ty na­wet mo­skwi­cza, chu­ju, z bli­ska nie wi­działeś! Sam przez całe życie chuj z tego masz, ale kałacha ci dali, to na­resz­cie możesz się nad in­ny­mi poznęcać.

– Po­ga­daj jesz­cze, po­ga­daj! Przy­je­dzie­my, to zo­ba­czy­my, jaki będziesz roz­mow­ny w kaj­dan­kach.

Wtrącają się inni:

– Tyl­ko to was ra­tu­je – te kaj­dan­ki!

– Fa­szyści za­je­ba­ni! Lu­dzi do umie­ral­ni zapędzi­li!

– Z kałacha­mi to się rządzą. A bez kałacha to pew­nie w dupę byś całował. Le­piej się nie przy­zwy­cza­jaj!

Słychać było, że do sa­mo­cho­du pod­szedł ofi­cer. Więźnio­wie przy­ci­chli, przysłuchując się. Żołnie­rze mówili do nie­go „to­wa­rzy­szu star­szy lejt­nan­cie”, ale sa­mej roz­mo­wy nie słysze­liśmy, tyl­ko jed­no słowo: „Po­cze­kają”.

Zno­wu więźnio­wie zaczęli krzy­czeć:

– Kie­row­ni­ku! Ru­szaj­my już.

– Nad ludźmi się znęcają!

– Fa­szyści z czer­wo­ny­mi książecz­ka­mi!3

Lu­dzie nie mają tu już nic do stra­ce­nia, są do­pro­wa­dze­ni do roz­pa­czy przez te męki, to i krzyczą, nie prze­bie­rając w słowach. Inna spra­wa, że kry­mi­nal­ni mogą jesz­cze za­ro­bić jakiś pa­ra­graf po­li­tycz­ny, nowy za­rzut i do­dat­ko­wy wy­rok do sied­miu lat za „agi­tację an­ty­so­wiecką”. Ale w tych wa­run­kach nikt już się nie za­sta­na­wia, nikt ni­cze­go nie ro­zu­mie. Kto to po­wy­myślał – te wszyst­kie umie­ral­nie, te wro­ny, śle­dzia na drogę i całą resztę? Da­li­by go tu­taj, tego wy­na­lazcę!

Sa­mochód drgnął – zapuścili sil­nik. Ru­szy­liśmy. Trzęsło i rzu­cało nas, ale i tak upaść by się nie dało. Tu­taj na­wet nie­bosz­czyk stałby na dwóch no­gach, pod­pie­ra­ny ze wszyst­kich stron. Jak długo je­cha­liśmy, nie wia­do­mo. Tu­taj każdemu zmie­nia się po­czu­cie cza­su i na­wet mi­nu­ta wy­da­je się wiecz­nością.

Kie­dy sa­mochód zwol­nił i zro­bił parę kółek, zro­zu­mie­liśmy, że już dojeżdżamy. Żeby już jak naj­szyb­ciej! Choć na chwilę móc wyjść, roz­pro­sto­wać się, ode­tchnąć. Ale gdzie tam – sa­mochód za­trzy­mał się, a nas ani myślą wy­pusz­czać. Już nikt nie miał siły ani pro­sić, ani prze­kli­nać. Wresz­cie żołnierz zaczął otwie­rać. Naj­pierw wypuścił z boksów tych izo­lo­wa­nych i wy­szli, cali zgięci – widać było, że nie mogą od razu się wy­pro­sto­wać. Po­tem otwo­rzy­li na­sze okra­to­wa­ne drzwi: „Wy­cho­dzić!”.

Oka­zało się, że to nie ta­kie pro­ste. Lu­dzie do tego stop­nia ścisnęli się i po­spla­ta­li z in­ny­mi, że nikt nie mógł te­raz wyplątać się z tej masy ciał. Pierw­szy, za­nim zdołał się stamtąd wy­rwać, był pra­wie całkiem ro­ze­bra­ny, a jego wa­ciak zo­stał w środ­ku. I do­pie­ro jak z sa­mo­cho­du wy­szli pra­wie wszy­scy, temu pierw­sze­mu wy­nieśli jego wa­ciak.

Wy­sie­dliśmy. Ja, tak jak cała resz­ta, nie mogłem się wy­pro­sto­wać, nie byłem w sta­nie zro­bić ani kro­ku – całe moje ciało było ścierp­nięte i obo­lałe. Do­tar­liśmy do tasz­kienc­kiej pie­rie­syłki4. Nad wejściem ogrom­ny trans­pa­rent, białe li­te­ry na czer­wo­nym tle: „W ustro­ju so­cja­li­stycz­nym każdy, kto się wy­ko­leił, wy­padł z torów, którymi podążają lu­dzie pra­cy, ma możność po­wro­tu do działalności społecz­nie pożytecz­nej”.

Na początek we­pchnęli nas do kwa­ran­tan­ny – dużej, mrocz­nej celi z dwu­piętro­wy­mi pry­cza­mi wzdłuż ścian i małym za­kra­to­wa­nym okien­kiem. Na­kar­mi­li nor­mal­nym więzien­nym obia­dem i za­pro­wa­dzi­li do łaźni.

Przy sa­mej łaźni – zakład fry­zjer­ski. Aż dziw­ne się wy­da­wało, że ist­nieją na świe­cie czy­ste po­ko­je, białe fi­ran­ki w oknach. Fry­zje­rzy-więźnio­wie w białych far­tu­chach. Na ścia­nach lu­stra. Co to za cud? Oka­zało się, że w tym sa­mym zakładzie strzyże się i goli cała ad­mi­ni­stra­cja więzien­na, od strażników aż po naj­wyższe władze. Tu­taj ostrzy­gli i mnie.

Na ogół wszyst­kich strzygą do gołej skóry od razu po aresz­to­wa­niu. Ale w więzie­niach KGB ta­kie­go prze­pi­su nie ma, tam aresz­to­wa­nym zo­sta­wiają włosy. Ale to tyl­ko do pierw­szej pie­rie­syłki. Ku za­zdrości swo­ich kom­panów z celi nosiłem jesz­cze długą czu­prynę. Wyjaśniłem im: „Mamy różnych chrzest­nych: wasi są z MSW, a moi z KGB”. W łaźni, za­uważyw­szy moją fry­zurę, strażnik złapał mnie za rękaw i zaciągnął do fry­zje­ra. W try miga ostrzy­gli mnie i te­raz już ni­czym nie różniłem się od in­nych więźniów.

Łaźnia w tasz­kienc­kiej pie­rie­syłce to ist­ne piekło, zwłasz­cza po czyściu­teńkim zakładzie fry­zjer­skim z lu­stra­mi. W szat­ni tyl­ko dwie ławki, a zapędzają tam ze sto osób. Pod no­ga­mi mla­ska­nie mo­krej mazi, po­wstałej z ob­sy­pującego się tyn­ku, ulicz­ne­go błota i wody. Ro­ze­brałeś się, prze­ka­załeś bie­liznę do wy­pa­rze­nia – to te­raz stój goły i cze­kaj, aż roz­biorą się inni. A w szat­ni jest zim­no, my – ro­ze­bra­ni do naga – mamy siną gęsią skórę. Wszy­scy się drą, klną do żywe­go – na strażników i na tych, którzy za­trzy­mują resztę.

Do­pie­ro kie­dy wszyst­ko jest już go­to­we, strażnik otwie­ra drzwi do prysz­niców. Każdemu wy­dają maleńki kawałek mydła. Ale jak tu się na­my­dlić! Nie wszy­scy na­wet zdążyli polać się wodą: „Wy­cho­dzić! Nie będzie­cie tu­taj myć się go­dzi­na­mi, nie je­steście w domu!”. Jakoś się opłuka­liśmy i wy­cho­dzi­my. Wy­szliśmy – bie­li­zna jesz­cze z wy­pa­rza­nia nie wróciła, a ty tu cze­kaj, cały goły i mo­kry, w tym zim­nie. Na­resz­cie przy­nieśli duże obręcze, na które każdy z nas nawłóczył swoją bie­liznę przed łaźnią. Po­win­na moc­no się wy­pa­rzyć, żeby po­zbyć się wszy, ale na­wet na­grzać się nie zdążyła, jest tyl­ko trochę ciepła. To tyl­ko tak – żeby spełnić for­mal­ność, od­faj­ko­wać, że było zro­bio­ne: osa­dze­ni się wy­my­li, a ich rze­czy zo­stały od­wszo­ne. Ale co oni tam mogą zro­bić, kie­dy co­dzien­nie przy­wożą i wywożą tyle lu­dzi!

Wy­da­li mi bie­liznę i zacząłem się ubie­rać. I cho­ciaż, zda­wałoby się, nie je­stem roz­piesz­czo­ny, ale nie­do­brze mi się robiło na samą myśl, że będę mu­siał naciągać spodnie przez uma­za­ne błotem nogi. Wy­trzeć ręczni­kiem? To czym ju­tro będę wy­cie­rał twarz? Wyjąłem ze swo­ich rze­czy je­dy­ny pod­ko­szu­lek, wy­tarłem nogi, rozłożyłem go na podłodze i stanąłem na nim. Jakoś się ubrałem. Do­okoła mnie, pchając się i potrącając, ubie­rali się inni więźnio­wie, próbując jakoś dać so­bie radę w tej sy­tu­acji. Prze­kleństwa, wrza­ski strażników: „Szyb­ciej, szyb­ciej!”.

Zno­wu po­pro­wa­dzi­li nas do tej sa­mej celi. Roz­lo­ko­wa­liśmy się byle jak, na długo się nie za­no­siło: wkrótce będą roz­syłać po więzie­niach eta­po­wych. A na ra­zie każdy umi­lał so­bie czas, jak mógł. Na dol­nej pry­czy zaczęli grać w kar­ty, na górnych – kil­ku mistrzów swo­je­go fa­chu brało się już za ko­lejną talię. Któregoś już zdążyli pobić. Inny spo­tkał ziomków i już mają swo­je te­ma­ty.

Po ja­kichś dwóch go­dzi­nach po­ja­wił się ofi­cer dyżurny z dwo­ma strażni­ka­mi, wywołał dwa­dzieścia pięć osób z li­sty i wy­pro­wa­dzi­li ich. Po­tem za­bra­li następną grupę. I jesz­cze jedną. Ja zna­lazłem się w czwar­tej.

Za­pro­wa­dzi­li nas do celi eta­po­wej, dokład­nie ta­kiej sa­mej jak kwa­ran­tan­no­wa. Ta­kie samo błoto, okrop­ny za­duch, żad­ne­go światła przez luf­cik, całą dobę pali się lam­pa. Na pry­czach po­wy­rzy­na­ne ini­cjały. Na ścia­nach na­pi­sy, najczęściej nie­cen­zu­ral­ne, ale zda­rzają się też wia­do­mości, li­sty: „Iwan i Mu­sio z Bu­cha­ry wy­wie­zie­ni za sto czter­na­sty. Po­zdro­wie­nia dla na­szych z Bu­cha­ry!”.

W celi ja­kieś osiem­dzie­siąt osób. Jed­ni siedzą dzień czy dwa, inni – ty­dzień, są i tacy, co cze­kają na etap na­wet i mie­siąc. Cały ten czas na gołej pry­czy, bez poście­li. Cały ten czas – bez pra­wa do spa­ce­ru. Za­miast spa­ce­ru czas na załatwia­nie się dwa razy dzien­nie po pół go­dzi­ny. W kącie celi za­rdze­wiała pa­ra­sza5, jed­na na wszyst­kich, i od niej wali fe­tor na całą celę.

Przy­nieśli ko­lację. Roz­da­li nie­do­my­te, lepiące się do rąk łyżki, zaczęli na­le­wać bałandę6. Do kotła zro­biła się długa ko­lej­ka – ci, co jesz­cze nie do­sta­li, kłócili się, prze­kli­na­li na roz­noszących; ci, co już do­sta­li i od­cho­dzi­li z miską od kotła, klęli na czym świat stoi: „Co za świństwo, to ja­kieś po­my­je!”.

Dla niektórych – w tym dla mnie – bałandy nie star­czyło; coś tam im się poplątało z ewi­dencją. Za­nim to wyjaśnili, minęło ze czter­dzieści mi­nut. Nam przy­padła w udzia­le już jakaś zupełnie zim­na lura. I na­wet usiąść, żeby pojeść, nie ma gdzie. Jed­ni ładują się na pryczę, inni wy­pi­jają swoją bałandę na stojąco, pro­sto z mi­ski – „przez burtę”. Ktoś kogoś po­pchnął – a o to nie­trud­no w ta­kiej cia­sno­cie – i bałanda roz­lała się; a dru­gi raz nie dadzą – od razu awan­tu­ra. Ktoś wlazł po­sza­mać na górną pryczę i roz­lało mu się, po­lew­ki na­ka­pało przez szpa­ry na tych z dołu – zno­wu awan­tu­ra. I tak co­dzien­nie od nowa.

Prze­sie­działem w tej celi ze dwa­dzieścia dni. Za­do­mo­wiłem się, zna­lazłem so­bie miejscówe­czkę na górnej pry­czy. Po­znałem się z tym i tam­tym. Lu­dzie tu się bez prze­rwy zmie­nia­li: jak jed­nych za­bie­ra­li z eta­pem, to na ich miej­sce przy­wo­zi­li no­wych. Po­ja­wie­nie się no­wych w celi to wy­da­rze­nie – prze­cież nic in­ne­go się nie dzie­je. Wszy­scy od­ry­wają się od swo­ich zajęć, oglądają no­wi­cju­szy, wołają zna­jo­mych. Ja nie li­czyłem na to, że spo­tkam tu kogoś zna­jo­me­go, ale tak samo jak wszy­scy zwie­szałem się ze swo­jej pry­czy, żeby się po­ga­pić.

Lecz oto pew­ne­go razu wpro­wa­dzają no­wych, patrzę, a wśród nich – Bu­drow­ski. To­lik Bu­drow­ski, mój kom­pan, który mnie za­ka­po­wał, żeby się sa­me­mu wy­ka­ra­skać! Od­chy­liłem się w głąb pry­czy i patrzę z ciem­ności, żeby mnie nie wi­dział. Wchodząc do celi, Bu­drow­ski szyb­ko ogarnął spoj­rze­niem pry­cze, więźniów i prze­szedł obok mnie. Drzwi za no­wy­mi za­mknęli i za­ry­glo­wa­li. No to złażę z pry­czy i sia­dam na dole, patrzę pro­sto na Bu­drow­skiego. Gęba syta, na­je­dzo­na. W końcu mnie zo­ba­czył. Mo­men­tal­nie zmie­nił się na twa­rzy. Wcisnął się w da­le­ki kącik celi, ob­ser­wu­je mnie, ale nie pod­cho­dzi. Oczy­wiście, bał się, że po­wiem, jak mnie zdra­dził, a wte­dy go ska­tują, mogą na­wet i zabić. W celi są kry­mi­nal­ni, a ci mają pro­ste za­sa­dy: sprze­dałeś kum­pla – zapłacisz za to!

Przyszła pora, kie­dy można iść za po­trzebą. Bu­drow­ski nie idzie, re­zy­gnu­je. Ja go uspo­ka­jam:

– Chodź, nie bój się. Ja ni­ko­mu nie po­wiem, ale z tobą chciałbym pomówić.

Wy­cho­dzi­my ra­zem. I od razu mój „współoskarżony” rozpłakał się:

– To­lik, wy­bacz mi. Nie mogłem – bałem się. Mówił mi sędzia śled­czy, że złożyłeś pra­widłowe ze­zna­nia i jeżeli ja ich nie po­twierdzę, to będzie zna­czyło, że je­stem jesz­cze bar­dziej win­ny niż ty. A wte­dy to już obaj do­sta­nie­my czapę...

– No i co, po­ka­za­li ci te moje ze­zna­nia?

– Nie, To­lik, ale i tak nie mogłem... Sędzia śled­czy do­ma­gał się... Gro­ził roz­strze­la­niem... Sam ro­zu­miesz, zdra­da oj­czy­zny...

– Cze­go od cie­bie żądali?

– Żebym po­wie­dział, że miałeś wro­gie za­mia­ry, no, że chciałeś zdra­dzić...

– Ty dur­niu, a co ja niby miałbym zdra­dzić?! No, a ty, zna­czy się, tak: sie­bie ra­tu­jesz, a mnie – pod ścianę?

– To­lik, no prze­cież cię nie roz­strze­la­li, to tyl­ko sześć lat. To­bie i tak by dali więcej, bo je­steś star­szy, no i my prze­cież się uma­wia­liśmy, że ty większą część winy weźmiesz na sie­bie. To­lik, wy­bacz mi!

– A, co ja będę z tobą gadał...

Wróciliśmy do celi. Kie­dy przy­nieśli wrzątek, wyciągnąłem swo­je za­pa­sy: resztkę dzi­siej­sze­go przy­działu, szczyptę cu­kru... Bu­drow­ski przy­siadł się do mnie ze swo­imi. Roz­winął za­wi­niątko i aż jęknąłem: cu­kier­ki, cia­stecz­ka!

– Skąd masz?

– Jesz­cze z Asz­cha­ba­du, z więzie­nia.

– A tam skąd? Za co kupiłeś?

– Sędzia śled­czy mi kupił. Mówił, że mają fun­dusz na po­trze­by po­dej­rza­nych, i wy­dzie­lał na za­ku­py dwa razy mie­sięcznie po sie­dem–osiem ru­bli. A pa­pie­ro­sy przy­no­sił bez żad­nych ce­re­gie­li, za dar­mo. Ja na początku nie wie­działem, ku­po­wałem z tego, co mi wy­pi­sa­li.

– Jakoś dla mnie to na­wet za ko­piejkę nie wy­pi­sa­li...

– No tak, To­lik, ale on mówił: dla tych, co do­brze się spra­wują.

– No, nieźle, za pa­pie­ro­sy, za sie­dem ru­bli na za­ku­py...

– To­lik, prze­pra­szam cię! Weź, zjedz!

Zaczął mnie ogar­niać wstręt, kie­dy pa­trzyłem na nie­go, na tę jego sytą, żółtą, zapłakaną twarz.

Po kil­ku dniach Bu­drow­skie­go za­bra­li eta­pem gdzieś na Wachsz7, na bu­dowę elek­trow­ni wod­nej. A ja zo­stałem.

Je­den mój kom­pan z celi, kuty na czte­ry nogi Wołodia, objaśnił mi, że trzy­mają mnie tu bez­praw­nie, bo sko­ro je­stem po­li­tycz­ny, to nie mogą mnie trzy­mać ra­zem z kry­mi­na­li­sta­mi. Wi­docz­nie w tym całym bałaga­nie coś im się poplątało, nie spraw­dzi­li. Ale mil­czałem, bałem się, że zno­wu zo­stanę sam. Po pięciu mie­siącach w po­je­dyn­ce – tu, między ludźmi, było cie­ka­wiej. Lecz kie­dy ta brud­na, mrocz­na cela już mi się sprzy­krzyła, to na ape­lu za­py­tałem ofi­ce­ra dyżurne­go, jak długo mam się tu­taj kisić.

– Tak długo, ile będzie trze­ba. Jesz­cze so­bie po­cze­kasz.

– Ale mnie nie wol­no tu­taj prze­by­wać.

– A to niby dla­cze­go? Za co sie­dzisz? Z ja­kie­go ar­ty­kułu?

– Sami zaj­rzyj­cie do mo­ich akt, to się do­wie­cie.

Ofi­cer wy­sko­czył z celi, a po kil­ku mi­nu­tach przy­szedł z ja­kimś dru­gim.

– Mar­czen­ko, szyb­ko, z rze­cza­mi! Jak tra­fi­liście do tej celi?

– No, prze­cież nie ja so­bie celę wy­bie­rałem.

Za­pro­wa­dzi­li mnie do pu­stej celi, a dwa dni później wysłali eta­pem do Ałma Aty. Raj­skie życie się skończyło, już mnie nie wsa­dzi­li do od­dziel­nej klat­ki. Z Tasz­kien­tu wysyłano tylu więźniów i zesłańców, że nikt nie oglądał się na prze­pi­sy. Wszyst­kie prze­działy wa­gonów więzien­nych były za­pcha­ne do nie­możliwości. Ośmiu lu­dzi sie­dzi na dole, czte­rech na pierw­szym piętrze, dwóch leży na sa­mej górze. Tam, pod su­fi­tem, jest pie­kiel­nie gorąco, za­duch, a ci dwaj cali mo­krzy jak my­szy, pot z nich dosłownie ka­pie. Zresztą, na dole też wszy­scy mo­krzy.

Z Tasz­kien­tu wy­wo­zi­li na zesłanie „pasożytów”.

W jed­nej z kla­tek jadą ko­bie­ty, one mają trochę luźniej, jest ich tyl­ko trzy­naście. Jed­na ma dziec­ko przy pier­si. Na cały wa­gon słychać płacz nie­mowlęcia, ko­bie­ta pro­si o coś kon­wo­jen­ta, a ten bru­tal­nie od­ma­wia. Ko­bie­ta za­czy­na szlo­chać, jej sąsiad­ki krzyczą, wykłócają się z kon­wo­jen­tem. W tym mo­men­cie na ko­ry­ta­rzu po­ja­wia się kie­row­nik wa­gonu, ka­pi­tan:

– Skończyć już ten ba­zar! Może kaj­da­nek się za­chciało?

Ko­bie­ta z płaczem objaśnia: dziec­ko na­bru­dziło w pie­lusz­ki, a ona ma tyl­ko dwie zmia­ny, więc pro­si, żeby ją wypuścił do ustępu – uprać.

– Nic się nie sta­nie, za­cze­kasz!

– Toż ja nie mam dziec­ka jak prze­winąć, co mam robić?

– Jak ro­dziłaś, to mnie o nic nie pytałaś – od­po­wia­da ka­pi­tan i od­cho­dzi.

Kie­dy już zaczęli wy­pro­wa­dzać ko­bie­ty za po­trzebą, pierw­sza poszła mat­ka dziec­ka. Jakoś opłukała pie­lusz­ki w musz­li i zo­sta­wiła je tam na miej­scu. Następna też trochę po­prała, ile zdążyła, i też zo­sta­wiła. I następna. Jak już powy­pro­wa­dzali wszyst­kie ko­bie­ty, pie­lusz­ki były upra­ne i ostat­nia z ko­biet za­brała je do swo­jej klat­ki. Tam je wy­su­szyły.

Do­brze, że lu­dzie na­wet za kra­ta­mi po­zo­stają ludźmi.

Całą drogę robią bez prze­rwy ja­kieś kon­tro­le. Wcho­dzisz do wa­go­nu – re­wi­zja, na­wet do­pie­ro co po­bra­ny w więzie­niu chleb też cały po­przekłuwa­li. Po­tem spraw­dza­nie da­nych: na­zwi­sko, imię, imię ojca, rok uro­dze­nia, ar­ty­kuł, wy­rok, ter­min zakończe­nia od­sia­dy­wa­nia wy­roku. Porównują twoją twarz z fo­to­gra­fią na tecz­ce z ak­ta­mi. Wy­cho­dzisz z wa­go­nu – spraw­dza­nie... Pod­czas prze­sia­dek – re­wi­zja, spraw­dza­nie da­nych i wypełnia­nie an­kie­ty w związku ze sprawą sądową. I tak co­dzien­nie po kil­ka razy.

Ile to ja mam jesz­cze je­chać? Dokąd? Na pew­no do No­wo­sy­bir­ska – przez Ałma Atę, Se­mi­pałatyńsk. A z No­wo­sy­bir­ska dokąd? Na Ural? Na północ? Na wschód? Wszędzie są kom­so­mol­skie bu­do­wy...

W Ałma Acie, po wyjściu z czar­nej wro­ny – umie­ral­ni, po­usta­wia­li nas, jak należy, w ko­lum­nie po pięciu, zaczęli od­li­czać, spraw­dzać po na­zwi­skach, żeby po­pro­wa­dzić do blo­ku. Na końcu ko­lum­ny – ko­bie­ty z na­sze­go wa­go­nu. Kry­mi­nal­ni, którzy le­d­wie ocknęli się po udrękach w czar­nej wro­nie, zaczęli nawiązywać zna­jo­mości. Strażnicy, ofi­ce­ro­wie wrzeszczą na więźniów, od­ga­niają od ko­biet, grożą – roz­ma­wiać nie wol­no, z ko­bietami tym bar­dziej.

– A od­wal ty się, kie­row­ni­ku, ra­zem ze swo­im kar­ce­rem. Niech so­bie cho­ciaż po­patrzę na ko­bitę, a po­tem możesz mnie wsa­dzać. Ja te­raz przez pięć lat baby nie zo­baczę, naj­wyżej na ob­raz­kach wa­sze za­je­ba­ne kom­so­mołki – od­po­wia­da więzień.

Kie­dy nas pro­wa­dzi­li po więzien­nym podwórzu do blo­ku, je­den więzień zaczął prze­su­wać się na ko­niec ko­lum­ny, bliżej ko­biet. Strażnik za­uważył go, za­trzy­mał ko­lumnę, wyłowił z niej wi­no­wajcę i powlókł go do pierw­szej piątki. Więzień krzy­czał:

– Ty ku­ta­sie, pe­da­le je­den, żeby ci tak chuj na czo­le wyrósł!

Strażnik wy­mam­ro­tał, że musi pil­no­wać ko­biet właśnie przed ta­ki­mi, jak on. Wte­dy pod­niosły wrzask ko­biety:

– Do­bro­czyńca się zna­lazł!

– Strycz­ka na was nie ma, na ta­kich do­bro­czyńców!

Na tę wrzawę przy­le­cie­li inni strażnicy. Więźnio­wi, co tak się sta­wiał, wykręcili ręce, założyli kaj­dan­ki. A on wrzesz­czał:

– Jak ci tych bab tak szko­da, to przy­pro­wadź swoją! Albo sam się pod­staw, pa­trz­cie go, ja­kie dup­sko so­bie wy­pasł na dar­mo­wym wik­cie!

Awan­tur­ni­ka zaczęli bić, w ko­lum­nie roz­legł się szmer, pod­niosły się krzy­ki obu­rze­nia. Wte­dy z ko­lum­ny wyciągnęli na chy­bił tra­fił jesz­cze jed­ne­go, też założyli mu kaj­dan­ki i zaczęli bić – kopiąc pod­ku­ty­mi bu­ta­mi po no­gach. Obu wy­wle­kli na bok, a ko­lumnę za­pro­wa­dzi­li do blo­ku.

Ałma­atyńska pie­rie­syłka różni się od tasz­kienc­kiej co naj­wyżej ob­fi­tością plu­skiew. Jest ich tu­taj tyle, że w ce­lach wszyst­kie ścia­ny są czer­wo­ne. To samo w Se­mi­pałatyńsku, cho­ciaż tu­taj za­miast drew­nia­nych prycz są żela­zne dwu­piętro­we łóżka. Ani ma­te­raców, ani po­du­szek w żad­nej przejściówce nie dają – od przy­jaz­du tu­taj aż do eta­pu trze­ba się umor­do­wać na gołych de­skach albo na me­ta­lo­wej siat­ce. W wa­go­nie też tyl­ko gołe półki, do tego jesz­cze nie ma gdzie ani położyć się, ani stanąć. I zno­wu śle­dzie, znów nie dają pić, znów nie wy­pro­wa­dzają za po­trzebą.

W no­wo­sy­bir­skiej pie­rie­syłce jest pełno szczurów. Bie­gają pod no­ga­mi, pomiędzy śpiącymi na podłodze, łażą po nich. Tu­taj na­po­tkałem na ko­ry­ta­rzu grupę więźniów, którzy sta­li nie jak wszy­scy, tyl­ko byli odwróceni do ścia­ny. Było ich ośmiu i mie­li strasz­nie wy­cieńczo­ne twa­rze. Nas umiesz­czo­no w jed­nej zbio­ro­wej celi. Do­wie­działem się, że to są „re­li­gij­ni”. Odmówili udziału w wy­bo­rach, więc ich aresz­to­wa­no. Sądzi­li ich w za­mkniętym pro­ce­sie i ska­za­li na zesłanie jako „pasożytów”. Od dnia aresz­to­wa­nia ogłosi­li strajk głodo­wy i ta­kich przegłod­zo­nych wysłano eta­pa­mi na Sy­be­rię. W każdej pie­rie­syłce na siłę wle­wają im mie­szankę odżywczą i wysyłają da­lej. „Cier­pi­my za wiarę” – mówili.

Z No­wo­sy­bir­ska wysłali mnie do Taj­sze­tu, tam były ogrom­ne łagry dla osób z ar­ty­kułem 588. Kie­dy tam przy­je­chałem, oka­zało się, że już nie ma żad­ne­go łagru dla po­li­tycz­nych. Trzy dni wcześniej od­szedł ostat­ni pociąg spe­cjal­ny do Mor­do­wii. Ale przy­ro­da nie zno­si próżni: taj­szec­kie łagry od razu zaczęły wypełniać się po­spo­li­ty­mi kry­mi­na­li­sta­mi. Zwieźli ich tu­taj z całego Związku Ra­dziec­kie­go – trze­ba było wy­ci­nać tajgę, oczysz­czać dno przyszłego Za­le­wu Brac­kie­go. Któż inny miałby tu­taj „tru­dzić się z kom­so­mol­skim zapałem”, jeśli nie więźnio­wie?

Na pie­rie­syłce w Taj­sze­cie po raz pierw­szy do­stałem się do celi z po­li­tycz­ny­mi – kil­ku jesz­cze tu tkwiło, z różnych przy­czyn nie zdążyli ich wysłać ze wszyst­ki­mi. Cały czas za­sta­na­wiałem się: co to za lu­dzie, za co siedzą, jak się trzy­mają, o czym myślą?

Było ich w celi nie­wie­lu. Dwaj dziad­ko­wie, każdy z nich – „dwu­dzie­sto­pięcio­la­tek”9: je­den nad­wołżański Nie­miec, sta­ru­szek z dużą siwą brodą, na­zwi­ska nie pamiętam; dru­gi – rześki, sprężysty, wy­czu­wało się w nim woj­sko­wy dryg. Rze­czy­wiście był woj­sko­wym – naj­pierw ka­pi­ta­nem Ar­mii Czer­wo­nej, a po­tem ofi­ce­rem w ar­mii ge­ne­rała Właso­wa. Miał na na­zwi­sko Iwa­now. Iwa­now był o rok star­szy od Niem­ca i nig­dy nie mówił do nie­go in­a­czej jak „kwa­siarz”. Był jesz­cze je­den dwu­dzie­sto­pięcio­la­tek, Iwan Trie­tja­kow – taki tam so­bie po­czci­wy wu­ja­szek.

Sie­dział z nami też „wu­jek Sa­sza”, krzy­kli­wy fa­cet, ofi­cer-kom­ba­tant, który przez całą wojnę wal­czył w ar­mii so­wiec­kiej, wie­le razy był ran­ny. Z młodych było nas trzech: le­nin­gradz­ki stu­dent, ja i jesz­cze je­den cho­ry umysłowo chłopak. Żyliśmy w celi w zgo­dzie, bez kłótni, nasi „sta­rusz­ko­wie” opie­ko­wa­li się nami, wpro­wa­dza­li nas w rytm życia łagro­we­go; to byli doświad­cze­ni ka­torżnicy, każdy miał za sobą po dzie­sięć–piętnaście lat naj­strasz­niej­szych łagrów.

Pod ko­niec kwiet­nia do na­szej celi do­rzu­ci­li nam Afgańczy­ka. Ten pra­wie nie mówił po ro­syj­sku i trud­no było się do­wie­dzieć, co mu się przy­da­rzyło. Oka­zało się, że kil­ka lat temu prze­szedł przez gra­nicę – za­pragnął żyć w Związku Ra­dziec­kim, bo źle mu się po­wo­dziło tam u nich, w Afga­ni­sta­nie, służył jako pa­stuch u ja­kie­goś bo­ga­cza. Oczy­wiście, od razu go za­mknęli. Ale szyb­ko zo­rien­to­wa­li się, że to nie jest szpieg ani dy­wer­sant, wypuścili go i po­zwo­li­li miesz­kać w Związku Ra­dziec­kim, tak jak sam tego chciał. Wysłali go do kołcho­zu, też jako pa­stucha. W kołcho­zie Afgańczy­ko­wi się nie spodo­bało. Zaczął pro­sić, żeby go puścili z po­wro­tem do Afga­ni­sta­nu, ale gdzież tam – nie pusz­czają. Nie myśląc długo, po­szedł tą samą drogą, którą przy­był. Złapa­li go, sądzi­li, dali trzy lata za próbę nie­le­gal­ne­go prze­kro­cze­nia gra­nicy. Trzy lata już od­sie­dział i właśnie w naj­bliższych dniach mie­li go wypuścić. Afgańczyk cho­dził po celi, bił się po głowie i po­wta­rzał:

– Tureń, och, jaki tureń!

– No i dokąd te­raz? Zno­wu do kołcho­zu?

– Nie, nie! – ma­chał głową Afgańczyk. – Do kołcho­zu nie chciał, po­szedł Afga­ni­stan.

– Ale cię prze­cież nie puszczą! Złapią – dzie­siątkę do­sta­niesz, te­raz to już za zdradę oj­czy­zny.

– Afga­ni­stan po­szedł – po­wta­rzał Afgańczyk. – Kołchoz nie!

Przed zwol­nie­niem wy­da­li mu nowy wa­ciak i czar­ne łagro­we spodnie. Ale on był taki zły, że we­pchnął i spodnie, i wa­ciak do pa­ra­szy i wy­szedł na wol­ność w tych sa­mych łach­ma­nach, w ja­kich cho­dził. Co się z nim stało po­tem, nie wia­do­mo. „Od tej pory po więzie­niach już go nig­dzie nie spo­tkałem” – jak to się śpie­wa w pio­sen­ce10.

4 maja wszyst­kich nas po­sa­dzi­li do wa­go­nu. Zno­wu etap. Zno­wu przez No­wo­sy­birsk, a stamtąd na zachód: Swierdłowsk, Kazań, Ru­za­jew­ka.

Po dro­dze do­sa­dza­li nam no­wych to­wa­rzy­szy podróży. Gdzieś na pie­rie­syłce doszło kil­ku Ukraińców – „na­cjo­na­listów”, to też dwu­dzie­sto­pięcio­lat­ko­wie. Spośród nich po­zo­stał mi w pamięci zwłasz­cza Mi­chaił So­ro­ka, bar­dzo spo­koj­ny, życz­li­wy człowiek o moc­nej psy­chi­ce. Po­tem do­sa­dzi­li chłopa­ka, ro­dem z Pol­ski. Jego oj­ciec był pol­skim ofi­ce­rem roz­strze­la­nym w le­sie katyńskim. Matkę aresz­to­wa­no i też zginęła. Jego sa­me­go od­da­li do domu dziec­ka, tam dorósł do wie­ku szes­na­stu lat, a kie­dy do­stał dowód oso­bi­sty, to mu wpi­sa­li, że jest Ro­sja­ni­nem. Cały czas żądał, żeby mu po­zwo­lo­no wy­je­chać do Pol­ski, ale prze­cież to „Ro­sja­nin” – więc go nie pusz­czają. Zaczął pisać do MSZ-etu i do pol­skiej am­ba­sa­dy – skończyło się to dla nie­go wy­ro­kiem.

W Ka­za­niu na­sze­go „dziad­ka” Iwa­no­wa we­zwa­li do działu spraw spe­cjal­nych. Aku­rat minęło mu piętnaście lat i za­wia­do­mi­li go, że po przy­by­ciu na miej­sce nowy sąd roz­strzy­gnie jego sprawę. A u nas nie ma już dwu­dzie­sto­pięcio­let­nich wy­roków; ska­za­nym wcześniej na dwa­dzieścia pięć lat sąd obniża wy­rok do obec­ne­go mak­si­mum, do piętna­stu.

Bar­dzo ucie­szyłem się, że mogę po­gra­tu­lo­wać Iwa­no­wo­wi i po­zo­stałym dwu­dzie­sto­pięcio­lat­kom:

– Te­raz to już wam całkiem nie­dużo zo­stało. Tyl­ko do­je­dzie­my na miej­sce – i za­raz po­tem na wol­ność! Pana też pożegnam niedługo – mówiłem do sta­re­go Niem­ca.

– Nie, Tola, ja już wol­ności nie zo­baczę – od­po­wie­dział. – Tak czy owak umrę tu­taj, za dru­ta­mi.