Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego - Stefan Korboński - ebook

Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego ebook

Stefan Korboński

4,5

Opis

Nieznana w Polsce książka Stefana Korbońskiego (wydana jedynie w latach 80. w bardzo niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych) to ciekawy i często dowcipny opis II RP oczyma przedstawiciela pokolenia, które miało szczęście cieszyć się niepodległością. W książce znajdziemy wiele obserwacji życia codziennego, zwyczajów pokolenia naszych dziadków. Czytelnik pozna więc kulisy działania sądów i prokuratury, targowania się w czasie zakupu samochodu, wypoczynku nad Bałtykiem, wreszcie nawet tajniki podrywania dziewcząt. A wszystko to opisane w pięknym stylu, z humorem i wieloma anegdotami.

 

Polonia Restituta to subiektywna opowieść przedstawiciela pokolenia, które zdążyło powalczyć o kształt Odrodzonej, a następnie przeżywać jej dramaty – z zamachem majowym i więzieniem w Brześciu na czele – kształtować opozycję antysanacyjną, a także pracować, bogacić się, podróżować, założyć rodzinę i znajdować czas na rozrywkę – bale i pojedynki.

Prof. Jan Żaryn


Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że skła­da się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Pol­skę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalo­na, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.

W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.

Stefan Korboński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ste­fan Kor­boń­ski

POLONIA

RESTITUTA

Wspo­mnie­nia z dwu­dzie­sto­le­cia

niepodległości 1918-1939

Co­py­ri­ght © by Fun­da­cja im. Ste­fa­na Kor­boń­skie­go

Co­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:

978-83-61344-72-8

Pro­jekt okład­ki:

Ma­ciej Ha­ra­basz

Re­dak­cja i ko­rek­ta:

Piotr To­bo­ła-Per­t­kie­wicz

Opra­co­wa­nie przy­pi­sów i in­dek­su na­zwisk:

Grze­gorz Eber­hardt

Wy­daw­ca:

Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TA

Pa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wicz

www.pro­hi­bi­ta.pl

wy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.pl

Tel: 22 424 37 36

www.fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­ta

Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

Od Wydawcy

Pierw­sze, i jak na ra­zie je­dy­ne, wy­da­nie tej książ­ki mia­ło miej­sce bli­sko trzy­dzie­ści lat temu w nie­wiel­kim na­kła­dzie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Dru­gie wy­da­nie, któ­re trzy­ma­ją pań­stwo w ręku, uka­zu­je się w 25. rocz­ni­cę śmier­ci au­to­ra. W 2012 roku do­cze­sne szcząt­ki Zo­fii i Ste­fa­na Kor­boń­skich zo­sta­ły zgod­nie z ich wolą prze­nie­sio­ne do Pol­ski i po­cho­wa­ne w Świą­ty­ni Opatrz­no­ści Bo­żej na war­szaw­skim Wi­la­no­wie. Dzię­ki życz­li­wo­ści ro­dzi­ny au­to­ra, Fun­da­cji im. Ste­fa­na Kor­boń­skie­go oraz Ar­chi­wum Akt No­wych w War­sza­wie uda­ło nam się uzu­peł­nić to wy­da­nie o wie­le no­wych zdjęć. Tekst zo­stał rów­nież opa­trzo­ny przy­pi­sa­mi oraz in­dek­sem na­zwisk.

Od Autora

Do na­pi­sa­nia tych wspo­mnień po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach i prze­waż­nie z pa­mię­ci skło­ni­ło mnie głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że ta „Po­lo­nia Re­sti­tu­ta”, to Dwu­dzie­sto­le­cie Nie­pod­le­gło­ści po­prze­dzo­ne prze­szło stu­let­nią nie­wo­lą i po­dzia­łem Pol­ski na trzy za­bo­ry - ro­syj­ski, pru­ski i au­striac­ki, i za­koń­czo­ne nową nie­wo­lą za­ma­sko­wa­ną de­ko­ra­cja­mi nie­pod­le­gło­ści, któ­ra już trwa czter­dzie­ści lat, ma wiel­kie hi­sto­rycz­ne zna­cze­nie. W tym Dwu­dzie­sto­le­ciu każ­dy wol­ny, nie­pod­le­gły dzień się li­czy i każ­de wol­ne, nie­pod­le­głe wy­da­rze­nie się ra­chu­je. Każ­dy, kto ma coś do po­wie­dze­nia o tym Dwu­dzie­sto­le­ciu, po­wi­nien chwy­tać za pió­ro i każ­de wy­da­rze­nie upa­mięt­niać. Je­śli mało zna­ne, to w po­łą­cze­niu z in­ny­mi za­mie­ni się na pew­ne zja­wi­sko ży­cia nie­pod­le­głe­go, któ­re na­bie­ra zna­cze­nia i war­to­ści hi­sto­rycz­nej.

Moje Dwu­dzie­sto­le­cie Nie­pod­le­gło­ści jest o tyle bo­ga­te, że skła­da się na nie z jed­nej stro­ny wal­ka z bro­nią w ręku o od­ro­dzo­ną Pol­skę, na­uka, pra­ca i po­li­ty­ka, z dru­giej buj­na mło­dość, cza­sa­mi sza­lo­na, upo­je­nie przy­ro­dą i przy­go­dą oraz we­so­łe, nie­raz lek­ko­myśl­ne ży­cie.

Ozdo­bi­ło je spo­tka­nie z sze­re­giem wy­bit­nych oso­bi­sto­ści, któ­re ode­gra­ły w nim zna­ko­mi­tą rolę. Na czo­ło wy­su­nę­li się tacy po­li­tycz­ni przy­wód­cy, jak trzy­krot­ny pre­mier Win­cen­ty Wi­tos, mar­sza­łek sej­mu Ma­ciej Ra­taj, wi­ce­pre­mier Sta­ni­sław Thu­gutt, czo­ło­wy le­gio­ni­sta Jó­zef Pił­sud­ski, Ka­zi­mierz Ba­giń­ski, mój cio­tecz­ny brat po­seł dr Zyg­munt Gra­liń­ski i przy­wód­cy Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej: Mie­czy­sław Nie­dział­kow­ski i Sta­ni­sław Du­bo­is. Obok nich dzia­ła­li tacy wy­bit­ni praw­ni­cy jak pre­zes Pro­ku­ra­to­rii Ge­ne­ral­nej Sta­ni­sław Bu­ko­wiec­ki, pro­fe­sor Al­fred Oha­no­wicz, czo­ło­we po­sta­cie pa­le­stry Leon Be­ren­son, Eu­ge­niusz Śmia­row­ski, Wa­cław Szu­mań­ski, Sta­ni­sław Szur­lej, Leon No­wo­dwor­ski, Zyg­munt Na­gór­ski i Ste­fan Urba­no­wicz. Do nich się przy­łą­cza­ją inni, więk­szej lub mniej­szej mia­ry, na ła­mach tej książ­ki.

W tym Dwu­dzie­sto­le­ciu Nie­pod­le­gło­ści nie brak bla­sków i cie­ni, wal­ki i ofiar, ale ta jed­na kar­ta w na­szej prze­szło ty­siąc­let­niej hi­sto­rii praw­dy się nie boi i brą­zu nie po­trze­bu­je.

Od wydawnictwa

Dro­dzy Czy­tel­ni­cy!

Od­da­je­my Wam jesz­cze jed­ną naj­bar­dziej ak­tu­al­ną książ­kę pió­ra zna­ne­go pi­sa­rza, po­li­ty­ka i bo­jow­ni­ka wal­czą­ce­go z wro­ga­mi Pol­ski od za­ra­nia swej mło­do­ści.

Ste­fan Kor­boń­ski uro­dził się w po­cząt­kach bie­żą­ce­go stu­le­cia w mia­stecz­ku Pra­sz­ka, po­wiat Wie­luń, w jed­no­pię­tro­wym domu zbu­do­wa­nym z rudy wy­do­by­wa­nej w oko­li­cy, skąd z okien roz­le­gał się wi­dok na łąkę i Pro­snę, sta­no­wią­cą wów­czas gra­ni­cę mię­dzy ce­sar­stwem ro­syj­skim i nie­miec­kim. Nie­mow­lę w ro­dzin­nej ko­ły­sce bu­dzi­ły w nocy ze snu strza­ły ka­ra­bi­no­we car­skiej stra­ży gra­nicz­nej do prze­myt­ni­ków bro­dzą­cych w nocy przez Pro­snę, od któ­rych się w Pra­sz­ce ro­iło. Jako czte­ro­let­nie dziec­ko na­uczył się czy­tać na opra­wio­nych to­mach „Ty­go­dni­ka Ilu­stro­wa­ne­go” i za­po­znał się z po­li­ty­ką, do­ma­ga­jąc się od mat­ki wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go z dru­giej stro­ny Pro­sny zie­mia jest obca, a swo­ja w Pra­sz­ce. Gdy, roz­wi­ja­jąc się szyb­ko, po­jął tę róż­ni­cę, nie po­go­dził się z po­dzia­łem Pol­ski i za­czął gra­ni­cę lek­ce­wa­żyć, prze­pły­wa­jąc w peł­ni dnia Pro­snę z ubra­niem umo­co­wa­nym pa­skiem na gło­wie po to, by po pru­skiej stro­nie, na sta­cji ko­le­jo­wej w Za­wi­śnie, do­stać z au­to­ma­tu za dzie­sięć fe­ni­gów ta­blicz­kę cze­ko­la­dy. Schwy­ta­ny pew­ne­go razu przez straż gra­nicz­ną i su­ro­wo uka­ra­ny przez ojca roz­stał się z cze­ko­la­dą, ale nie z Pro­sną, na któ­rej za­le­wach re­gu­lar­nie raz do roku póź­ną je­sie­nią wpa­dał po szy­ję w wodę, pró­bu­jąc lodu, czy trzy­ma.

Obok tego, mat­ka za­po­zna­ła go z hi­sto­rią pro­wa­dząc w Dzień Za­dusz­ny na cmen­tarz i tłu­ma­cząc, dla­cze­go przy­stra­ja kwia­ta­mi i za­pa­la świecz­ki na kwa­dra­to­wym gro­bie po­wstań­ców z 1863 roku, bą­ka­jąc coś o tym, że jej oj­ciec ukry­wał po­wstań­ców w swej go­rzel­ni czy też mły­nie, a dzia­dek Kor­boń­ski był ta­kim po­wstań­cem.

Nie­ste­ty, oj­ciec Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, rów­nież Ste­fan, se­kre­tarz miej­sco­we­go sądu, za­zię­biw­szy się w zi­mie na po­lo­wa­niu, zmarł w wie­ku lat 36 na ga­lo­pu­ją­ce su­cho­ty i dzie­wię­cio­let­ni Ste­fan z mat­ką i resz­tą ro­dzeń­stwa, star­szym bra­tem Sta­ni­sła­wem i sio­stra­mi Ma­rią, Ste­fa­nią i Ja­dwi­gą, zna­lazł się w Czę­sto­cho­wie, gdzie za­czął uczęsz­czać do pań­stwo­we­go ro­syj­skie­go gim­na­zjum. Ale rów­no­cze­śnie za­czął wzra­stać w cie­niu Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, któ­ra na jego roz­wój i ży­cie wy­war­ła de­cy­du­ją­cy wpływ.

Na­ucze­nie się w gim­na­zjum ję­zy­ka ro­syj­skie­go nie wpły­nę­ło jed­nak­że ujem­nie na roz­wi­ja­ją­cy się w ma­łym Ste­fa­nie pa­trio­tyzm i schwy­ta­ny na czy­ta­niu wy­da­nej w Ga­li­cji, za­ka­za­nej książ­ki Gą­sio­row­skie­go Grom Ma­cie­jo­wic­ki, od­sie­dział to w szkol­nym aresz­cie po dwie go­dzi­ny w kil­ka nie­dziel, po na­bo­żeń­stwie.

Wy­buch pierw­szej woj­ny świa­to­wej za­stał Ste­fa­na Kor­boń­skie­go i star­sze­go o dwa lata bra­ta Sta­ni­sła­wa, na wa­ka­cjach u stry­ja Ka­zi­mie­rza, w jego pa­row­łó­ko­wym ma­jąt­ku Ko­szu­ty Po­du­chow­ne, po­wiat Słup­ca, gdzie przez dwa lata za­po­znał się do­kład­nie z go­spo­da­ro­wa­niem na zie­mi.

Pod ko­niec woj­ny Ste­fan Kor­boń­ski wró­cił do Czę­sto­cho­wy, tym ra­zem do pol­skie­go gim­na­zjum im. Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza. W dniu 11 li­sto­pa­da 1918, jako kon­spi­ra­cyj­ny czło­nek Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej (POW) wziął udział w roz­bro­je­niu Niem­ców, zaś po paru ty­go­dniach, ucie­kł­szy z gim­na­zjum wstą­pił do woj­ska pol­skie­go w Prze­my­ślu po to, by wziąć udział w obro­nie Lwo­wa przed Ukra­iń­ca­mi. Zna­lazł się wów­czas na fron­cie pod Gród­kiem Ja­giel­loń­skim, gdzie od­dał pierw­sze strza­ły do nie­przy­ja­cie­la. Z ko­lei, w cza­sie woj­ny pol­sko-bol­sze­wic­kiej w roku 1920, wstą­pił po­now­nie ochot­ni­czo do woj­ska i słu­żył w 29-tym puł­ku Strzel­ców Ka­niow­skich. Chwa­leb­nym do­wo­dem tego było umiesz­cze­nie na jego ma­tu­rze gim­na­zjal­nej dru­ko­wa­nej wzmian­ki, że „W roku 1920 sta­nął w sze­re­gach ar­mii w obro­nie oj­czy­zny”. Wresz­cie, w maju 1921 roku, Kor­boń­ski po­now­nie po­rzu­cił gim­na­zjum, by wziąć udział w Trze­cim Po­wsta­niu Ślą­skim, gdzie wal­czył pod Pa­won­ko­wem i Ole­snem.

Pod wpły­wem za­wo­du swe­go ojca, wstę­pu­je Ste­fan Kor­boń­ski w roku 1921 na wy­dział praw­ny Uni­wer­sy­te­tu Po­znań­skie­go, dzie­ląc czas na po­byt w Po­zna­niu i Słup­cy, gdzie się osie­dli­ła jego mat­ka z resz­tą ro­dzi­ny. Po­świę­ca się przede wszyst­kim pra­wu, ale bu­dzi się w nim rów­nież in­stynkt spo­łecz­ny i po­li­tycz­ny oraz po­ciąg do hi­sto­rii. Za­kła­da w Słup­cy klub spo­łecz­ny, re­da­gu­je jed­nod­niów­kę z hi­sto­rią tego mia­sta, urzą­dza od­czy­ty, dys­ku­sje, za­ba­wy i or­ga­ni­zu­je ze­spół te­atral­ny, a poza tym pięć dru­żyn pił­ki noż­nej. Na sku­tek roz­gło­su za­czy­na­ją do nie­go na­pły­wać sta­re do­ku­men­ty i kro­ni­ki hi­sto­rycz­ne, któ­re de­po­nu­je w Ar­chi­wum Pań­stwo­wym w Po­zna­niu. W za­kre­sie po­li­ty­ki, po głę­bo­kich i dłu­gich roz­my­śla­niach i po na­bra­niu prze­ko­nań de­mo­kra­tycz­nych, de­cy­du­je się po­wią­zać swo­ją przy­szłość z ru­chem lu­do­wym, wi­dząc w war­stwie chłop­skiej naj­więk­szą siłę i przy­szłość Pol­ski. Roz­po­czy­na za­tem dzia­łal­ność jako do­rad­ca praw­ny se­kre­ta­ria­tu Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Wy­zwo­le­nie w Po­zna­niu, w któ­rym współ­pra­cu­je bli­sko ze stu­den­ta­mi Jó­ze­fem Resz­ta­kiem i Jó­ze­fem Kom­żą.

Po zdo­by­ciu dy­plo­mu uni­wer­sy­tec­kie­go, od­by­ciu apli­ka­cji są­do­wej i zda­niu eg­za­mi­nu sę­dziow­skie­go, Kor­boń­ski pra­cu­je przez dwa lata w Pro­ku­ra­to­rii Ge­ne­ral­nej, po czym opusz­cza Po­znań i prze­no­si się do War­sza­wy, gdzie otwie­ra kan­ce­la­rię ad­wo­kac­ką wraz ze star­szym od sie­bie cio­tecz­nym bra­tem, dr. Zyg­mun­tem Gra­liń­skim1, by­łym dy­plo­ma­tą i po­słem na Sejm z ra­mie­nia Wy­zwo­le­nia. W War­sza­wie Ste­fan Kor­boń­ski po­zna­je Zo­fię Ri­stau, któ­rą po­ślu­bia 10 lip­ca 1938 roku.

Jesz­cze przed po­łą­cze­niem się w r. 1931 Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Piast, Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go Wy­zwo­le­nie i Stron­nic­twa Chłop­skie­go w jed­no Stron­nic­two Lu­do­we, Kor­boń­ski uak­tyw­nia się po­li­tycz­nie, roz­wi­ja swo­ją dzia­łal­ność i zo­sta­je wy­bra­ny naj­pierw pre­ze­sem po­wia­to­wym Stron­nic­twa Lu­do­we­go w Łom­ży, a na­stęp­nie pre­ze­sem wo­je­wódz­kim Stron­nic­twa Lu­do­we­go w Bia­łym­sto­ku i człon­kiem Głów­ne­go Sądu Par­tyj­ne­go. W tym cha­rak­te­rze wy­jeż­dża on co ty­dzień z War­sza­wy w łom­żyń­skie lub bia­ło­stoc­kie i pra­cu­je wraz z se­kre­ta­rzem, by­łym po­słem Wła­dy­sła­wem Pra­gą nad roz­bu­do­wą or­ga­ni­za­cyj­ną i ide­ową Stron­nic­twa Lu­do­we­go. Na­le­żąc do an­ty­rzą­do­wej opo­zy­cji, bie­rze udział w roku 1930 w Kon­gre­sie Cen­tro­le­wu w Kra­ko­wie, zaś w roku 1937 w ogól­no­kra­jo­wym straj­ku chłop­skim. W tym cza­sie do­cho­dzi do jego. bliż­szej współ­pra­cy i przy­jaź­ni z pre­ze­sem Stron­nic­twa Lu­do­we­go, by­łym mar­szał­kiem Sej­mu Ma­cie­jem Ra­ta­jem2.

Wy­buch woj­ny za­sta­je Ste­fa­na Kor­boń­skie­go na sta­no­wi­sku pre­ze­sa Stron­nic­twa Lu­do­we­go na Wo­je­wódz­two Bia­ło­stoc­kie i jako ofi­cer re­zer­wy zo­sta­je on wzię­ty do nie­wo­li przez woj­ska so­wiec­kie. Uda­je mu się jed­nak­że zbiec z trans­por­tu ko­le­jo­we­go jeń­ców do So­wie­tów i wra­ca do War­sza­wy, gdzie przede wszyst­kim spie­szy na uli­cę Hożą 14, do miesz­ka­nia Ma­cie­ja Ra­ta­ja, któ­ry go wcią­ga do po­wsta­ją­cej, an­ty­hi­tle­row­skiej kon­spi­ra­cji i jako pre­ze­sa Stron­nic­twa Lu­do­we­go na Wo­je­wódz­two Bia­ło­stoc­kie mia­nu­je swo­im za­stęp­cą. W ten spo­sób Ste­fan Kor­boń­ski roz­po­czy­na dzia­łal­ność pod­ziem­ną. W paź­dzier­ni­ku 1939 roku wcho­dzi wraz z Ma­cie­jem Ra­ta­jem w skład Głów­nej Rady Po­li­tycz­nej, or­ga­ni­za­cji pod­ziem­nej Służ­ba Zwy­cię­stwu Pol­ski (SZP) na cze­le z gen. Mi­cha­łem Ka­ra­sze­wicz-To­ka­rzew­skim3, sta­jąc się w ten spo­sób jed­nym ze współ­za­ło­ży­cie­li Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go.

Po aresz­to­wa­niu przez ge­sta­po Ma­cie­ja Ra­ta­ja, Ste­fan Kor­boń­ski jako jego za­stęp­ca wcho­dzi w skład naj­wyż­sze­go cia­ła kie­ru­ją­ce­go w la­tach 1939-1941 całą pol­ską kon­spi­ra­cją, tzw. Po­li­tycz­ne­go Ko­mi­te­tu Po­ro­zu­mie­waw­cze­go przy ZWZ (PKP), któ­re­go człon­kiem jest rów­nież na­stęp­ca gen. To­ka­rzew­skie­go, gen. Ste­fan Ro­wec­ki4. W roku 1941, po ustą­pie­niu ze wspo­mnia­ne­go Ko­mi­te­tu, Ste­fan Kor­boń­ski wcho­dzi w skład Ko­men­dy Głów­nej Ar­mii Kra­jo­wej i wkrót­ce zo­sta­je mia­no­wa­ny naj­pierw przez Ko­men­dan­ta Głów­ne­go Ar­mii Kra­jo­wej, a na­stęp­nie przez De­le­ga­ta Rzą­du RP w kra­ju, ich wspól­nym peł­no­moc­ni­kiem dla kie­ro­wa­nia ru­chem opo­ru ca­łe­go na­ro­du pol­skie­go i sta­je na cze­le Kie­row­nic­twa Wal­ki Cy­wil­nej (KWC).

Jako szef KWC kie­ru­je Kor­boń­ski wszel­kie­go ro­dza­ju ak­cją sa­bo­ta­żo­wą, ak­cją cy­wil­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa, boj­ko­tu przy­mu­su pra­cy, itp. Or­ga­ni­zu­je pol­skie pod­ziem­ne są­dow­nic­two, któ­re ska­za­ło na śmierć i wy­ko­na­ło wy­ro­ki na oko­ło kil­ku­set zdraj­cach i agen­tach Ge­sta­po - or­ga­ni­zu­je sieć ra­dio­sta­cji nadaw­czych in­for­mu­ją­cych Za­chód, a przede wszyst­kim rząd pol­ski na emi­gra­cji w Lon­dy­nie, o wszyst­kich wy­da­rze­niach w Pol­sce. Biu­ro szy­frów tej ra­dio­sta­cji or­ga­ni­zu­je i pro­wa­dzi żona Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, Zo­fia.

Po po­łą­cze­niu KWC w lip­cu 1943 z Kie­row­nic­twem Wal­ki Kon­spi­ra­cyj­nej (KWK) wy­ło­nio­nym przez Ko­men­dę Głów­ną AK dla dy­ry­go­wa­nia ak­cją dy­wer­syj­ną i utwo­rze­niu w ten spo­sób Kie­row­nic­twa Wal­ki Pod­ziem­nej (KWP) dla do­wo­dze­nia ca­ło­ścią wal­ki z oku­pan­tem, na cze­le z Ko­men­dan­tem Głów­nym AK, Ste­fan Kor­boń­ski wcho­dzi w skład tego pię­cio­oso­bo­we­go cia­ła jako Kie­row­nik Opo­ru Spo­łecz­ne­go. W cza­sie Po­wsta­nia War­szaw­skie­go w roku 1944 Kor­boń­ski mia­no­wa­ny zo­sta­je do­dat­ko­wo dy­rek­to­rem De­par­ta­men­tu Spraw We­wnętrz­nych De­le­ga­tu­ry Rzą­du.

W mar­cu 1945 roku, po pod­stęp­nym aresz­to­wa­niu przez so­wiec­kie NKWD szes­na­stu przy­wód­ców Pol­ski Pod­ziem­nej, w tym wi­ce­pre­mie­ra i De­le­ga­ta Rzą­du na Kraj, Jana Sta­ni­sła­wa Jan­kow­skie­go, Ste­fan Kor­boń­ski obej­mu­je po nim obo­wiąz­ki De­le­ga­ta Rzą­du i sta­je na cze­le Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go, aż do aresz­to­wa­nia go wraz z żoną przez NKWD w dniu 28 czerw­ca 1945 w Kra­ko­wie. Zwol­nio­ny z wię­zie­nia po po­wsta­niu Tym­cza­so­we­go Rzą­du Jed­no­ści Na­ro­do­wej, Kor­boń­ski zo­sta­je pre­ze­sem Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go na mia­sto War­sza­wę i w wy­bo­rach z 19 stycz­nia 1947 zo­sta­je wy­bra­ny z tego mia­sta po­słem na Sejm. W tym cza­sie zo­sta­je człon­kiem Na­czel­ne­go Ko­mi­te­tu Wy­ko­naw­cze­go PSL.

Po wy­gło­sze­niu w dniu 21 lu­te­go 1947 roku w Sej­mie prze­mó­wie­nia do­ma­ga­ją­ce­go się peł­nej amne­stii dla na­ro­do­we­go pod­zie­mia i ostro kry­ty­ku­ją­ce­go rzą­dy ko­mu­ni­stycz­ne oraz sfał­szo­wa­nie wy­bo­rów, Ste­fan Kor­boń­ski za­gro­żo­ny po­zba­wie­niem nie­ty­kal­no­ści po­sel­skiej i po­now­nym aresz­to­wa­niem, ucie­ka 5 li­sto­pa­da 1947 wraz z żoną z Pol­ski do Szwe­cji, skąd przez An­glię przy­by­wa do Sta­nów Zjed­no­czo­nych w dniu 26 li­sto­pa­da 1947.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych obej­mu­je wkrót­ce sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­ce­go Przed­sta­wi­ciel­stwa Pol­skiej Rady Po­li­tycz­nej, a na­stęp­nie prze­wod­ni­czą­ce­go pol­skiej de­le­ga­cji do Zgro­ma­dze­nia Eu­ro­pej­skich Na­ro­dów Ujarz­mio­nych (As­sem­bly of Cap­ti­ve Eu­ro­pe­an Na­tions - ACEN). W la­tach 1958, 1966 i od 1971 do 1985 jest pre­ze­sem ACEN. Poza tym Ste­fan Kor­boń­ski pia­stu­je od wie­lu lat sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­ce­go Pol­skiej Rady Jed­no­ści w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Ste­fan Kor­boń­ski, bę­dą­cy człon­kiem Pol­skie­go In­sty­tu­tu Na­uko­we­go w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Fun­da­cji Ko­ściusz­kow­skiej i Mię­dzy­na­ro­do­we­go PEN Clu­bu na emi­gra­cji, jest au­to­rem try­lo­gii pt. W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej, W imie­niu Krem­la i W imie­niu Pol­ski Wal­czą­cej. Try­lo­gia ta wy­da­na zo­sta­ła rów­nież w ję­zy­ku an­giel­skim w St. Zjed­no­czo­nych i An­glii pt. Fi­gh­ting War­saw, War­saw in Cha­ins i War­saw in Exi­le, a W imie­niu Krem­la rów­nież w ję­zy­ku hisz­pań­skim w Mek­sy­ku pt. En el Nom­bre del Krem­lin. Obok tego Ste­fan Kor­boń­ski jest au­to­rem książ­ki Mię­dzy mio­tem a ko­wa­dłem wy­da­nej w Lon­dy­nie w 1969 roku oraz książ­ki Pol­skie Pań­stwo Pod­ziem­ne - prze­wod­nik po pod­zie­miu z lat 1939-1945, wy­da­nej w 1975 roku przez In­sty­tut Li­te­rac­ki w Pa­ry­żu, a na­stęp­nie w roku 1983 przez Wy­daw­nic­two PRO­MYK dr. An­to­nie­go Gła­dy­sza w Fi­la­del­fii. Obie te książ­ki zo­sta­ły rów­nież wy­da­ne w ję­zy­ku an­giel­skim pt. Be­twe­en the Ham­mer and the Anvil i The Po­lish Un­der­gro­und Sta­te - A Gu­ide to the Un­der­gro­und 1939-1945 przez Hip­po­cre­ne Bo­oks, Inc. w No­wym Jor­ku, w roku 1981. Ostat­nia książ­ka Ste­fa­na Kor­boń­skie­go Za mu­ra­mi Krem­la zo­sta­ła wy­da­na w roku 1983 przez Bi­cen­ten­nial Pu­bli­shing Cor­po­ra­tion w No­wym Jor­ku.

W roku 1973 otrzy­mał Ste­fan Kor­boń­ski na­gro­dę li­te­rac­ką Fun­da­cji Al­fre­da Ju­rzy­kow­skie­go w No­wym Jor­ku.

Poza tym, pro­wa­dzi on dzia­łal­ność pu­bli­cy­stycz­ną w pra­sie ame­ry­kań­skiej, ogła­sza­jąc ar­ty­ku­ły i prze­szło 150 li­stów w pe­rio­dy­kach i ga­ze­tach ame­ry­kań­skich. Ra­dio Wol­na Eu­ro­pa i Głos Ame­ry­ki nada­ły do Pol­ski w cią­gu sze­re­gu lat po­nad sto jego prze­mó­wień i prze­pro­wa­dzo­nych z nim wy­wia­dów.

W obec­nym pod­zie­miu pol­skim prze­dru­ko­wa­no poza cen­zu­rą, w tzw. dru­gim obie­gu, trzy książ­ki Ste­fa­na Kor­boń­skie­go, a mia­no­wi­cie W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej, W imie­niu Krem­la i Pol­skie Pań­stwo Pod­ziem­ne - prze­wod­nik po pod­zie­miu z lat 1939-1945 oraz czte­ry za­sad­ni­cze ar­ty­ku­ły.

Ste­fan Kor­boń­ski po­sia­da na­stę­pu­ją­ce od­zna­cze­nia woj­sko­we: Krzyż Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, Me­dal za Woj­nę roku 1920, Krzyż za Trze­cie Po­wsta­nie Ślą­skie, Zło­ty Krzyż Za­słu­gi z Mie­cza­mi, Krzyż Ar­mii Kra­jo­wej i Me­dal za Woj­nę 1939-1945.

W roku 1980 In­sty­tut Yad Yashem w Je­ro­zo­li­mie nadał Ste­fa­no­wi Kor­boń­skie­mu Me­dal Spra­wie­dli­wy wśród Na­ro­dów Świa­ta za ra­to­wa­nie Ży­dów w cza­sie woj­ny.

Dr An­to­ni Gła­dysz5

Fi­la­del­fia, 1986.

1. Rozbrojenie Niemców

Na sali gim­na­stycz­nej pen­sji pani Gar­stec­kiej w Czę­sto­cho­wie, sła­bo oświe­tlo­nej zwi­sa­ją­cy­mi na sznu­rach od su­fi­tu ża­rów­ka­mi, kłę­bił się tłum. Nie skła­dał się on jed­nak z pen­sjo­na­rek roz­wi­ja­ją­cych w tym przy­byt­ku swe wdzię­ki fi­zycz­ne pod okiem na­uczy­cie­la gim­na­sty­ki, lecz z mło­dych męż­czyzn oto­czo­nych kłę­ba­mi dymu z pa­pie­ro­sów, sto­ją­cych grup­ka­mi i roz­ma­wia­ją­cych pół­gło­sem z wy­ra­zem ocze­ki­wa­nia na twa­rzy. Nor­mal­nie sala gim­na­stycz­na na pen­sji sta­no­wi­ła dla nich te­ren za­ka­za­ny.

Gdy zna­la­złem się na sali z moim przy­ja­cie­lem z ławy gim­na­zjal­nej, Ka­zi­mie­rzem Ga­liń­skim od­tąd zwa­nym Gałą6, zbli­żył się do nas dru­ży­no­wy, Wie­sław Kra­ko­wiec­ki, drob­ny, nie­wiel­kie­go wzro­stu, za­wsze czy­ściut­ko ubra­ny, lu­bia­ny przez nas Wie­sio i po­in­for­mo­wał, że jako star­si har­ce­rze na­le­ży­my od daw­na do Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej (POW) i dzi­siaj, 10 li­sto­pa­da 1918 roku, wy­ru­sza­my stąd jako od­dział tej or­ga­ni­za­cji na noc­ne roz­bra­ja­nie Niem­ców.

Ogar­nę­ło nas wiel­kie wzru­sze­nie. Zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę z tego, że ce­sar­stwo nie­miec­kie prze­gry­wa woj­nę i że wy­bu­chła w nim re­wo­lu­cja, ale że my z tego sko­rzy­sta­my w tak śmia­ły spo­sób i to dziś, bu­dzi­ło za­pał, pod­nie­ce­nie i wiel­kie na­dzie­je.

Na­gle na sce­nie te­atral­nej sali po­ka­zał się ja­kiś mło­dy ro­bo­ciarz z ka­ra­bi­nem w ręku, wi­dać że wy­cią­gnię­tym z ja­kie­goś schow­ka. Niósł go jak sztan­dar, z pło­ną­cą twa­rzą, a za nim wy­szło paru in­nych, rów­nież uzbro­jo­nych. Ktoś za­czął wy­krzy­ki­wać roz­ka­zy i w cią­gu mi­nu­ty od­dział POW usta­wił się czwór­ka­mi, go­to­wy do wy­mar­szu.

Te­raz cze­ka­ła nas nie­spo­dzian­ka. Na sce­nę wszedł ja­kiś mło­dy czło­wiek w bu­tach z cho­le­wa­mi i to­nem zdra­dza­ją­cym do­wód­cę po­in­for­mo­wał, że mamy za­ło­żyć na lewe ra­mię czer­wo­ne opa­ski, któ­re za chwi­lę zo­sta­ną roz­da­ne, gdyż dzi­siaj bę­dzie­my uda­wa­li pol­skich re­wo­lu­cjo­ni­stów, któ­rym zre­wol­to­wa­ny ba­ta­lion pie­cho­ty nie­miec­kiej zgo­dził się od­dać do­bro­wol­nie broń i amu­ni­cję. Gdy skoń­czył, zja­wi­ły się ko­szy­ki z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi, któ­re po paru mi­nu­tach ozdo­bi­ły rę­ka­wy na­szych kur­tek, ku­bra­ków i palt.

Za­ło­ży­li­śmy obaj z Gałą czer­wo­ne opa­ski dość nie­chęt­nie. Gała, zu­peł­ny sie­ro­ta, miesz­kał ra­zem ze mną w bur­sie uczniow­skiej. Uro­dzi­li­śmy się w tym sa­mym roku i mie­sią­cu, gdyż w mar­cu 1901, spa­li­śmy na są­sied­nich łóż­kach, sie­dzie­li­śmy obok sie­bie w ja­dal­ni i na sali, gdzie się od­ra­bia­ło lek­cje, wresz­cie w gim­na­zjum w tej sa­mej ław­ce. Pa­no­wa­ła mię­dzy nami zu­peł­na har­mo­nia je­śli cho­dzi o po­gląd na świat, prze­ko­na­nia, po­ciąg do spor­tu i wy­cie­czek, wresz­cie skłon­ność do psich fi­glów. Ry­wa­li­zo­wa­li­śmy ze sobą na­to­miast je­śli cho­dzi o na­ukę ję­zy­ka pol­skie­go i li­te­ra­tu­ry. Na­sza do­sko­na­ła na­uczy­ciel­ka, Ha­li­na Bie­gań­ska-Pło­dow­ska7, któ­rej wie­le za­wdzię­czam, nie ro­bi­ła ta­jem­ni­cy z tego, że uwa­ża nas obu za naj­lep­szych uczni w szó­stej kla­sie, a może na­wet w gim­na­zjum, ale jak jed­ne­mu sta­wia­ła piąt­kę, to dru­gie­mu czwór­kę z plu­sem lub od­wrot­nie i ry­wa­li­za­cja trwa­ła. Mie­li­śmy obaj po­glą­dy le­wi­co­we, sym­pa­ty­zo­wa­li­śmy z Pol­ską Par­tią So­cja­li­stycz­ną, ale co in­ne­go sym­pa­tia, a co in­ne­go czer­wo­na opa­ska na ra­mie­niu. To tro­chę za wie­le. Wo­le­li­by­śmy w ta­kiej chwi­li bia­ło-czer­wo­ną. Ale roz­kaz jest roz­ka­zem i trze­ba go wy­ko­nać. Mia­łem te sło­wa sły­szeć wie­lo­kroć w swo­im ży­ciu i nie raz pa­da­ły z mo­ich ust. Na szczę­ście na­stęp­ne­go dnia, 11 li­sto­pa­da, czer­wo­ne opa­ski znik­nę­ły bez śla­du, gdyż nie były już po­trzeb­ne.

Wy­ru­szy­li­śmy zwar­tą ko­lum­ną naj­pierw uli­cą Te­atral­ną, a póź­niej Ale­ja­mi w kie­run­ku Ja­snej Góry. Pierw­sze dwie czwór­ki ma­sze­ro­wa­ły z ka­ra­bi­na­mi na ra­mie­niu. Mia­sto było ciem­ne, tyl­ko mia­ro­wy krok ma­sze­ru­ją­cej w mil­cze­niu ko­lum­ny od­bi­jał się głu­chym echem od mu­rów śpią­cych ka­mie­nic. Do­szli­śmy wresz­cie do po­cząt­ku Trze­ciej Alei i daw­nych ko­szar ro­syj­skiej, car­skiej bry­ga­dy po­gra­nicz­nej stra­ży. Bra­ma cze­ka­ła już otwar­ta i sto­ją­ce przed nią po­ste­run­ki nie­miec­kie w sza­rych mun­du­rach i sta­lo­wych heł­mach przy­bra­ły po­sta­wę za­sad­ni­czą, to jest sta­nę­ły na bacz­ność i utkwi­ły oczy w prze­cho­dzą­cej ko­lum­nie.

Wma­sze­ro­wa­li­śmy do środ­ka i oczom na­szym uka­zał się nie­spo­dzie­wa­ny wi­dok. Po pra­wej stro­nie wiel­kie­go po­dwór­ca stał w sze­re­gach ba­ta­lion pie­cho­ty nie­miec­kiej, tak zwa­ne­go land­stur­mu (po­spo­li­te­go ru­sze­nia) o na­zwie Baon Mos­bach, z bro­nią u nogi.

Usta­wi­li­śmy się na­prze­ciw­ko w iden­tycz­nym szy­ku i przez parę mi­nut pa­ru­set Po­la­ków i pa­ru­set Niem­ców przy­glą­da­ło się so­bie w mil­cze­niu. Pa­trzy­łem na sta­re, po­marsz­czo­ne twa­rze żoł­nie­rzy i nie czu­łem nic prócz cie­ka­wo­ści, co bę­dzie da­lej. Żad­nej nie­na­wi­ści, żad­nej wro­go­ści, ra­czej współ­czu­cie dla żoł­nie­rzy, że tak mar­nie koń­czą swą służ­bę.

Wza­jem­ną ob­ser­wa­cję prze­rwał gło­śny nie­miec­ki roz­kaz. Pierw­szy sze­reg żoł­nie­rzy ru­szył na­przód i każ­dy z nich wrę­czył sto­ją­ce­mu na­prze­ciw­ko Po­la­ko­wi ka­ra­bin, ba­gnet i pas z ła­dow­ni­ca­mi. Ta ce­re­mo­nia od­da­wa­nia bro­ni od­by­wa­ła się w zu­peł­nej ci­szy. Niem­cy mie­li przy­gnę­bio­ne twa­rze, Po­la­cy in­stynk­tow­nie ha­mo­wa­li swą ra­dość, by sta­rym land­stur­mi­stom nie spra­wiać do­dat­ko­wej przy­kro­ści.

Na mnie wy­padł ja­kiś wą­sa­ty, bar­czy­sty, si­wie­ją­cy wo­jak, któ­ry przyj­rzał mi się uważ­nie i mruk­nął: „So jung!” („Taki mło­dy”), po czym po­ka­zał mi jak się ła­du­je i roz­ła­do­wu­je ka­ra­bin, jak się za­kła­da i zdej­mu­je ba­gnet i za­piął na mnie swój pas z ła­dow­ni­ca­mi. Prze­strzegł mnie jesz­cze po nie­miec­ku, któ­re­go się pil­nie uczy­łem, bym nie ma­sze­ro­wał w ko­lum­nie z ka­ra­bi­nem na pa­sie z za­ło­żo­nym ba­gne­tem, bo jak się po­tknę, to prze­bi­ję po­li­czek idą­ce­mu za mną. Wrę­cza­jąc mi ka­ra­bin, wy­krzy­wił usta w uśmie­chu i do­dał: „Ja mam do­syć tego gra­ta. Te­raz ty się nim po­baw”.

W ten spo­sób po raz pierw­szy za­war­łem zna­jo­mość z ka­ra­bi­nem. Mia­ła trwać lata, z dłuż­szy­mi i krót­szy­mi prze­rwa­mi. Nie raz mi wy­szła bo­kiem, ale jej nie ża­łu­ję. Wła­ści­wie z miej­sca się z ka­ra­bi­nem za­przy­jaź­ni­łem, a on od­pła­cał mi wza­jem­no­ścią. Raz tyl­ko się na nim za­wio­dłem, o czym póź­niej. Wpraw­dzie oj­ciec mój i stry­jo­wie po­lo­wa­li, mia­łem nie raz w ręku du­bel­tów­ki i po­tra­fi­łem przy po­mo­cy od­po­wied­niej miar­ki, stem­pla i ma­szyn­ki ro­bić do nich na­bo­je, jed­nak du­bel­tów­ka tak się ma do ka­ra­bi­nu, jak wró­bel do so­ko­ła. To­też obej­rza­łem ka­ra­bin pie­czo­ło­wi­cie i nie wsty­dzę się przy­znać, że go po­kle­pa­łem czu­le po kol­bie.

Do­sta­łem od Niem­ca ten mau­zer w do­brym sta­nie. W przy­szło­ści mia­łem się za­po­znać z całą ro­dzi­ną ka­ra­bi­no­wą, gdyż z ber­dan­ką, man­n­li­che­rem, ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi Mau­ze­ra, z ka­ra­bi­nem fran­cu­skim, trzy­strza­ło­wy­mi ka­wa­le­ryj­ski­mi, wresz­cie z róż­ne­go ro­dza­ju pi­sto­le­ta­mi ma­szy­no­wy­mi, z któ­rych za naj­lep­szy uwa­ża­łem szmaj­se­ra, a naj­więk­szym sen­ty­men­tem ob­da­rza­łem ste­na. Wszyst­ko to nic nie zna­czy­ło w po­rów­na­niu z pierw­szym ka­ra­bi­nem, z któ­rym na­za­jutrz, 11 li­sto­pa­da, sta­łem ra­zem z Gałą od rana na war­cie przed bra­mą ko­sza­ro­wą, gdzie jesz­cze wczo­raj wi­ta­ły nas po­ste­run­ki nie­miec­kie.

Dnia tego Czę­sto­cho­wa zbu­dzi­ła się z le­tar­gu oku­pa­cyj­ne­go. Zbie­dzo­ne tłu­my, ży­ją­ce tyl­ko chle­bem kart­ko­wym, tak zwa­ną „po­pu­lar­ką” i rzad­kim żu­rem, czy­li „za­le­waj­ką”, wy­le­gły na uli­ce. Co­raz to ja­kaś pa­nien­ka czy pa­niu­sia ob­da­rza­ła nas je­sien­nym kwiat­kiem lub cu­kier­kiem. Ze wszyst­kich stron roz­le­ga­ły się ra­do­sne okrzy­ki i śpiew hym­nu na­ro­do­we­go, a my sta­li­śmy z wy­pię­ty­mi pier­sia­mi i mar­so­wym wy­ra­zem na kil­ku­na­sto­let­niej twa­rzy i uda­wa­li­śmy, że nas to nic nie ob­cho­dzi.

Zo­sta­łem wy­sła­ny z ja­kąś mi­sją do ma­gi­stra­tu na­prze­ciw cer­kwi, za­ję­te­go przez do­wbor­czy­ków8 i tam, na mo­ich oczach pa­dła pierw­sza ofia­ra roz­bra­ja­nia Niem­ców. Ktoś nie­do­świad­czo­ny za­czął ma­ni­pu­lo­wać zam­kiem ka­ra­bi­nu. Roz­legł się strzał i kil­ku­na­sto­let­ni chło­pak sto­ją­cy obok zwa­lił się na zie­mię z prze­strze­lo­ną gło­wą. Od­wró­ci­łem się szyb­ko i wy­sze­dłem.

Po pierw­szym dniu upo­je­nia wol­no­ścią i ro­dzą­cą się na na­szych oczach nie­pod­le­gło­ścią, roz­po­czę­ły się pierw­sze kwa­sy. POW uzna­ło rząd lu­bel­ski, któ­ry po­wstał już 7 li­sto­pa­da 1918 roku, na­to­miast do­wbor­czy­cy i two­rzo­ne przez nich od­dzia­ły ocią­ga­ły się z uzna­niem. Ale dru­gie­go dnia przy­je­cha­ła ko­le­ją z Piotr­ko­wa kom­pa­nia We­hr­mach­tu (tj. stwo­rzo­ne­go przez Niem­ców Pol­skie­go Kor­pu­su Po­sił­ko­we­go) ubra­na we wszyst­ko nowe pro­sto z igły, prze­ma­sze­ro­wa­ła przez mia­sto i do­wbor­czy­cy prze­sta­li gry­ma­sić.

Trze­cie­go dnia mój plu­ton za­ła­do­wał się do wa­go­nu ko­le­jo­we­go i uda­jąc po­ciąg pan­cer­ny wy­ru­szy­li­śmy na pa­trol do Her­bów Ru­skich. Pa­trol za­mie­nił się w wy­ciecz­kę, gdyż nie na­tra­fi­li­śmy ni­g­dzie na Niem­ców i do­tar­li­śmy do celu bez żad­nych prze­szkód.

Na sta­cji przy­wi­ta­li nas roz­ra­do­wa­ni ko­le­ja­rze, po­czę­sto­wa­li ko­mi­śną kawą i „po­pu­lar­ką”, po czym po­pro­wa­dzi­li w kie­run­ku gra­ni­cy do Her­bów Pru­skich. Po dru­giej stro­nie ani ży­we­go du­cha.

Wi­dać kieł­ko­wał już we mnie wów­czas przy­szły po­li­tyk, gdyż za­pro­po­no­wa­łem do­wód­cy, żeby prze­je­chać gra­ni­cę i pę­dzić da­lej po szy­nach, do­pó­ki nas ktoś (czy­li Niem­cy) nie za­trzy­ma. Po­pa­trzył na mnie jak sien­kie­wi­czow­ski So­ro­ka i mruk­nął: „Nie było roz­ka­zu”.

Wów­czas nie przy­wią­zy­wa­łem do tego epi­zo­du żad­ne­go zna­cze­nia, ale dziś pi­szę o tym z całą po­wa­gą, że każ­da zor­ga­ni­zo­wa­na więk­sza siła pol­ska, wo­bec cha­osu, jaki za­pa­no­wał w Niem­czech, mo­gła wów­czas za­jąc na­wet cały Śląsk i oby­ło­by się bez trzech po­wstań ślą­skich.

Ja­kie­goś czwar­te­go dnia ka­za­no nam od­dać broń i wró­cić do szko­ły, co nam się bar­dzo nie spodo­ba­ło. Na szczę­ście na­de­szły rów­no­cze­śnie alar­mu­ją­ce wie­ści o wal­kach z Ukra­iń­ca­mi we Lwo­wie, za­tem po­sta­no­wi­li­śmy z Gałą wy­piąć się na na­ukę i po­spie­szyć na obro­nę tego mia­sta, w któ­rym ża­den z nas ni­g­dy nie był, ale zna­jąc na pa­mięć Try­lo­gię wie­dzie­li­śmy, że Lwów sem­per fi­de­lis9 jest ba­stio­nem pol­sko­ści na po­łu­dnio­wym wscho­dzie, ergo na­le­ży go bro­nić. Gała był sie­ro­tą, więc nie miał go kto za­trzy­mać, moja owdo­wia­ła Mat­ka miesz­ka­ła w Słup­cy zie­mi Ka­li­skiej, czy­li za gó­ra­mi, za la­sa­mi i też nie była w sta­nie prze­szko­dzić tej wy­pra­wie ma­mi­ne­go ga­gat­ka, któ­re­go w przy­stę­pie czu­ło­ści cza­sem pró­bo­wa­ła jesz­cze po­sa­dzić so­bie na ko­la­nach.

Przed­tem jed­nak uda­łem się na Ja­sną Górę, by się po­mo­dlić i po­że­gnać z cu­dow­nym ob­ra­zem Mat­ki Bo­skiej, w któ­ry się wpa­try­wa­łem z na­bo­żeń­stwem od cza­su za­miesz­ka­nia w Czę­sto­cho­wie w dzie­wią­tym roku mego ży­cia. W ta­kich chwi­lach trze­ba być sa­me­mu, to­też po­zbyw­szy się Gały pod ja­kimś pre­tek­stem, po­spie­szy­łem na Ja­sną Górę moją wła­sną, pąt­ni­czą ścież­ką, a więc naj­pierw Trze­cią Ale­ją, póź­niej mię­dzy par­ka­mi do sze­ro­kich, mu­ro­wa­nych scho­dów, skąd w zi­mie zjeż­dża­li­śmy wie­czo­ra­mi na sa­necz­kach z ko­le­żan­ka­mi z pen­sji Pań Gar­stec­kiej i Ko­mar, pró­bu­jąc nie­win­nych flir­tów, wresz­cie roz­le­głym pla­cem ob­ra­mo­wa­nym kra­ma­mi z de­wo­cjo­na­lia­mi i wóz­ka­mi bez­no­gich że­bra­ków ja­sno­gór­skich, któ­rym na­le­ży się osob­na wzmian­ka. Była to ary­sto­kra­cja że­bra­ków ca­łe­go świa­ta. Nie mógł jej wy­prze­dzić kraj naj­uboż­szych że­bra­ków - In­die, ani kraj naj­bo­gat­szych - Sta­ny Zjed­no­czo­ne. To były dzia­dy z dzia­da-pra­dzia­da, o ro­do­wo­dzie po­dob­nym Sa­pie­hom i Ra­dzi­wił­łom, zdol­ni za­dzie­rać nosa w sto­sun­ku do in­nych na­cji. Re­pre­zen­to­wa­li ka­lec­twa wszel­kie­go ro­dza­ju. Ofiar­ność pąt­ni­ków do­pro­wa­dzi­ła do tego, że wśród ka­mie­nicz­ni­ków czę­sto­chow­skich te ka­le­ki na wóz­kach gra­ły znacz­ną rolę. Je­den z nich, urzę­du­ją­cy przy par­ku pod scho­da­mi, nie wy­cią­gał do nas, ucznia­ków, ręki, bo się nie opła­ca­ło, ale za­wsze nas wi­tał po­god­nym żar­tem i uprzej­mym uśmie­chem. Da­lej moja dro­ga pro­wa­dzi­ła do pierw­szej bra­my z po­sta­cią skrzy­dla­te­go ar­cha­nio­ła na szczy­cie i z ko­lei do głów­ne­go wej­ścia, obok któ­re­go w mu­rach tkwi­ły okrą­głe, że­la­zne kule ar­mat­nie dla upa­mięt­nie­nia ob­lę­że­nia przez Szwe­dów.

Póź­niej ogar­nął mnie mrok głów­nej nawy z mi­go­cą­cy­mi na oł­ta­rzu świa­tła­mi oraz ta spe­cjal­na at­mos­fe­ra klasz­to­ru ja­sno­gór­skie­go, na któ­rą skła­da­ły się dymy pa­lą­cych się na oł­ta­rzu świec i wszę­dzie do­cie­ra­ją­cy za­pach to­pio­ne­go wo­sku i ka­dzi­dła oraz od­de­chy mo­dlą­ce­go się tłu­mu.

Od głów­nej nawy pro­wa­dzi­ły bocz­ne scho­dy do ka­pli­cy Mat­ki Bo­skiej. Tędy za­wsze do niej zmie­rza­łem, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi po wy­śli­zga­nych ka­mien­nych pły­tach, a nie wiem dla­cze­go ni­g­dy przez wej­ście głów­ne na­prze­ciw­ko oł­ta­rza i cu­dow­ne­go ob­ra­zu.

Ka­pli­ca za­to­pio­na w pół­mro­ku, lśnią­ca w świe­tle ol­brzy­mich, wi­szą­cych srebr­nych lamp, zło­tem se­tek dzięk­czyn­nych wo­tów po­kry­wa­ją­cych szczel­nie wszyst­kie bocz­ne ścia­ny, była peł­na jak zwy­kle klę­czą­cych i le­żą­cych krzy­żem pąt­ni­ków. Pły­nął od nich szmer mo­dlitw, wes­tchnień, ję­ków i pła­czu. Do­tar­łem do krat, uklą­kłem i pod­nio­słem gło­wę na cu­dow­ny ob­raz. Spoj­rza­ły na mnie stam­tąd po­waż­ne, spo­koj­ne oczy, pa­trzą­ce tak w dół na mo­dlą­cych od wie­lu wie­ków, przyj­mu­jąc ich mo­dły i speł­nia­jąc proś­by o cuda. Ob­raz ten na­gro­ma­dził w so­bie przez pa­rę­set lat po­tęż­ne moce du­cho­we i mo­ral­ne, z któ­rych w la­tach klę­ski i upad­ku na­ród czer­pał siły do wal­ki o swój byt i pra­wa. Spły­wa­ją z nich za­wsze na mo­dlą­cych się pro­mie­nie po­cie­chy, otu­chy i na­dziei. Po każ­dym po­by­cie w ka­pli­cy, wy­cho­dzi­łem z niej pod­nie­sio­ny na du­chu, od­świe­żo­ny i lek­ki jak pta­szek.

Dwie ko­ro­ny na gło­wach Mat­ki i Syna od­bi­ja­ły się ja­śniej­szym ko­lo­rem od ciem­ne­go tła. Ofia­ro­wał je Pa­pież Pius X w roku 1910 po tym, jak zło­czyń­cy, wtar­gnąw­szy w nocy przez okno na te­ren wie­ży klasz­tor­nej, a na­stęp­nie nawy i ka­pli­cy, skra­dli po­przed­nie ko­ro­ny z XVIII-go wie­ku. Wę­dru­jąc czę­sto po te­re­nie klasz­to­ru do­stęp­nym dla pąt­ni­ków pa­trzy­łem na tę dro­gę przez okno do świę­to­kradz­twa ze zgro­zą i prze­ra­że­niem.

Do­cze­ka­łem tak chwi­li opusz­cze­nia na ob­raz po­zła­ca­nej, me­ta­lo­wej, ognio­trwa­łej za­sło­ny, cze­mu, jak i jej pod­nie­sie­niu, to­wa­rzy­szył pod­nie­ca­ją­cy hej­nał gra­ny na trą­bach przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych ko­tłów i gło­śne ape­le mo­dlą­cych się pąt­ni­ków. Od­ma­wia­łem ostat­nie Zdro­waś­ki, a jed­no­cze­śnie pil­nie słu­cha­łem trąb, czy nie zła­pię ja­kiejś fał­szy­wej nuty, gdyż gra­li na nich dwaj sy­no­wie or­ga­ni­sty ja­sno­gór­skie­go, moi szkol­ni ko­le­dzy. Zna­łem się na tym, bo w gim­na­zjal­nej or­kie­strze gra­łem na kor­ne­cie i każ­dą nie­czy­stą nutę wy­kpił­bym póź­niej nie­mi­ło­sier­nie.

Mo­dli­łem się do cu­dow­ne­go ob­ra­zu o to, żeby na­sza wy­pra­wa do Lwo­wa się uda­ła. Brzmi to te­raz nie­co ar­cha­icz­nie, ale wów­czas wy­da­wa­ło mi się, że obro­na Lwo­wa za­słu­gu­je na po­moc Opatrz­no­ści. By­łem wy­cho­wa­ny na Try­lo­gii sien­kie­wi­czow­skiej i może pod­świa­do­mie ule­ga­łem wpły­wom księ­dza Ja­skól­skie­go z Ogniem i mie­czem, dla któ­re­go każ­dy ustrze­lo­ny z gul­dyn­ki nie­wier­ny po­mna­żał chwa­łę Bożą. Nie mo­dli­łem się na­to­miast o szczę­śli­wy po­wrót z woj­ny. To, że mogę na niej zgi­nąć, nie przy­szło mi na­wet do gło­wy.

W ra­do­snym i lek­kim na­stro­ju, jaki się od­czu­wa po szcze­rej i dłu­giej roz­mo­wie z Pa­nem i Stwór­cą, uda­łem się na ulu­bio­ne miej­sce spa­ce­rów i wy­cie­czek, ja­kim były dla mnie za­wsze mury for­tecz­ne ja­sno­gór­skie, w ję­zy­ku miej­sco­wym zwa­ne po pro­stu wa­ła­mi. Oto­czo­ne pięk­ny­mi ogro­da­mi, ze sta­cja­mi Męki Pań­skiej dłu­ta rzeź­bia­rza Piu­sa We­loń­skie­go10, da­wa­ły pięk­ny wi­dok na całą oko­li­cę. Nie pa­sły się już w nich wpraw­dzie je­le­nie, jak za mo­ich lat dzie­cin­nych, kie­dy to ich pro­wo­dyr na za­wo­ła­nie „Ma­ciuś, ukłoń się!” po­chy­lał ni­sko łeb z ol­brzy­mi­mi ro­ga­mi, za co w na­gro­dę rzu­ca­no mu buł­kę lub ka­wa­łek chle­ba, ale peł­no było róż­ne­go ptac­twa i kró­li­ków mi­ga­ją­cych jak strza­ły mię­dzy krza­ka­mi.

Roz­po­czy­na­jąc prze­gląd oko­li­cy wzdłuż li­nii ho­ry­zon­tu, na­po­ty­ka­ło oko naj­pierw mia­stecz­ko stra­ga­nów, roz­cią­ga­ją­ce się od bra­my w kie­run­ku ko­ścio­ła św. Bar­ba­ry, w któ­rych sprze­da­wa­no de­wo­cjo­na­lia. Ten prze­mysł przy­no­sił mia­stu duże do­cho­dy. Sprze­da­wa­no ty­sią­ce me­ta­lo­wych me­da­li­ków, su­kien­nych szka­ple­rzy z Mat­ką Bo­ską, ró­żań­ców, ob­ra­zów i ob­raz­ków Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, me­ta­lo­wych mi­nia­tu­rek wie­ży ja­sno­gór­skiej oraz nie­bie­skich, pła­skich fla­szek z wy­tło­czo­ną po­do­bi­zną cu­dow­ne­go ob­ra­zu, któ­re na­peł­nia­no po­świę­ca­ną wodą ze źró­dła w ko­ście­le św. Bar­ba­ry le­czą­cą wszel­kie cho­ro­by oczu. Parę tych me­da­li­ków po­świę­co­nych na Ja­snej Gó­rze prze­cho­wu­ję sta­ran­nie do dziś dnia.

Spa­ce­ru­jąc wol­no przy wy­jąt­ko­wo do­brej, mimo że li­sto­pad po­go­dzie, że­gna­łem spoj­rze­niem od­le­głe lecz wi­docz­ne miej­sce mo­ich wy­cie­czek - Zie­lo­ną Górę i basz­ty ruin zam­ku w Olsz­ty­nie, gdzie w czter­na­stym wie­ku w za­mu­ro­wa­nym lo­chu zgi­nął śmier­cią gło­do­wą wo­je­wo­da po­znań­ski Ma­ciej Bor­ko­wic11, za­mknię­ty w niej żyw­cem za bunt prze­ciw kró­lo­wi Ka­zi­mie­rzo­wi Wiel­kie­mu, zaś w szes­na­stym wie­ku Ka­sper Kar­liń­ski12 obro­nił się przed woj­ska­mi ar­cy­księ­cia au­striac­kie­go Mak­sy­mi­lia­na13.

Pa­trząc w dół, oko wi­dzia­ło u pod­nó­ża mu­rów klasz­tor­nych dużą, pu­stą, po­ro­śnię­tą tra­wą prze­strzeń ogra­ni­czo­ną obu par­ka­mi i uli­cą Sied­miu Ka­mie­nic z jed­nej, a Ja­sno­gór­ską z dru­giej stro­ny. W jej środ­ku w la­tach za­bo­rów stał po­mnik cara Alek­san­dra Oswo­bo­dzi­cie­la, któ­ry zniósł w Kró­le­stwie Pol­skim, czy­li Kon­gre­sów­ce, pańsz­czy­znę. W ra­mach uro­czy­sto­ści trzech­set­le­cia pa­nu­ją­ce­go domu Ro­ma­no­wych, od­by­ła się wiel­ka pa­ra­da przed ge­ne­rał-gu­ber­na­to­rem Ży­liń­skim14, w któ­rej bra­ły udział woj­ska ca­łe­go gar­ni­zo­nu, a więc dwa puł­ki pie­cho­ty (tak zwa­nych strieł­kow), pułk hu­za­rów, bry­ga­da po­gra­nicz­nej stra­ży i ba­te­ria ar­ty­le­rii, któ­rej pięk­ne, ro­słe ko­nie za­wsze po­dzi­wia­łem. Po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści po­mnik zo­stał strą­co­ny z pie­de­sta­łu i ol­brzy­mi plac cały przy­wró­co­ny pąt­ni­kom, któ­rzy na nim obo­zo­wa­li w se­zo­nie na wo­zach okry­tych na pa­łą­kach płót­nem, ja­ki­mi prze­mie­rza­li nie raz set­ki ki­lo­me­trów w usta­lo­nym od wie­ków po­rząd­ku: na prze­dzie krzyż i ksiądz w kom­ży, za nim ko­bie­ty w bia­łych chust­kach na gło­wie, da­lej męż­czyź­ni bez cza­pek, wresz­cie ta­bor za­przę­żo­ny w zmę­czo­ne pod ko­niec wę­drów­ki chłop­skie ko­ni­ki.

Na tym pla­cu, ukry­ty za co­ko­łem po­mni­ka, przy­glą­da­łem się ro­syj­skim strieł­kom jak strze­la­li z ka­ra­bi­nów w pew­ne okno w klasz­to­rze, do­kąd wdarł się ja­kiś ban­dy­ta czy bo­jo­wiec i bro­nił się do ostat­niej kuli. W la­tach re­wo­lu­cji 1905 roku fa­bry­ki czę­sto­chow­skie, szcze­gól­nie od­lew­nia że­la­za Ra­ków, były ogni­ska­mi bun­tu i na Pą­ko­wie sta­cjo­no­wa­ła sot­nia ko­za­ków. Do dziś pa­mię­tam wy­so­ką po­stać pry­sta­wa (ko­mi­sa­rza) po­li­cyj­ne­go, Ar­bu­zo­wa, po­strze­la­ne­go przez bo­jow­ców jak sito. Po wy­zdro­wie­niu nie wy­cho­dził na mia­sto bez uzbro­jo­nej, dwu­oso­bo­wej osło­ny.

Nie­ste­ty, nie mia­łem już cza­su by wejść na wie­żę ja­sno­gór­ską, tę pol­ską wie­żę Eif­fla, skąd przy wy­jąt­ko­wo pięk­nej po­go­dzie moż­na było doj­rzeć na­wet wierz­choł­ki Tatr.

Oczy­wi­ście, na mój sto­su­nek do Ja­snej Góry, po­dob­nie jak i in­nych chłop­ców mego wie­ku i śro­do­wi­ska, de­cy­du­ją­cy wpływ wy­warł Po­top. Na­tu­ral­nie, każ­dy z nas sły­szał na lek­cjach pol­skie­go z ust Bie­gań­skiej-Pło­dow­skiej, że cho­rą­ży or­szań­ski Kmi­cic był po­sta­cią praw­dzi­wą, ale więk­szość jego bo­ha­ter­skich przy­gód i wy­czy­nów to fik­cja i pro­dukt wy­obraź­ni i ge­niu­szu Sien­kie­wi­cza. Nic to dla nas nie zna­czy­ło. Dla nas Kmi­cic wy­sa­dza­ją­cy pro­chem szwedz­ką ko­lu­bry­nę to był fakt hi­sto­rycz­ny i nie­raz krą­żąc po wa­łach sta­ra­łem się tę ko­lu­bry­nę umiej­sco­wić. Wresz­cie do­sze­dłem do wnio­sku, że sta­ła w po­ło­wie dro­gi mię­dzy mu­ra­mi klasz­tor­ny­mi a uli­cą Sied­miu Ka­mie­nic, w naj­star­szej czę­ści Czę­sto­cho­wy. Tak to fik­cja przy pew­nym na­sta­wie­niu zmie­nia się w rze­czy­wi­stość.

Wę­dru­jąc tak po klasz­to­rze i wa­łach, słu­cha­jąc śpiew­nej mo­dli­twy ca­ril­lo­nu z wie­ży roz­le­ga­ją­cej się co pe­wien czas, za­lud­nia­łem je po­sta­cia­mi z Po­to­pu. Oto okno z na­roż­ni­ko­wej wie­ży klasz­tor­nej, z któ­re­go z pew­no­ścią wy­glą­dał ksiądz Kor­dec­ki15 ubra­ny w bia­ły ha­bit pau­li­na, ob­ser­wu­jąc ru­chy Szwe­dów. Oto po­dwó­rzec klasz­tor­ny, na któ­rym zbie­ra­ła się za­ło­ga klasz­tor­na. A tam szcze­li­na w ska­le, w któ­rej z pew­no­ścią za­miesz­ki­wa­ła wów­czas że­bracz­ka Kon­stan­cja. Cza­sa­mi prze­szłość na­gra­dza­ła mnie za pa­mięć. Prze­cho­dząc obok wy­rwy w re­pe­ro­wa­nym mu­rze klasz­tor­nym, zna­la­złem na ku­pie sta­rych ce­gieł za­rdze­wia­ły jed­no­kur­ko­wy pi­sto­let. Oczy­ści­łem go z resz­tek ska­mie­nia­łe­go wap­na i za­nio­słem do mu­zeum, gdzie po do­kład­nym zba­da­niu uzna­no go za broń z okre­su Kon­fe­de­ra­cji Bar­skiej.

Naj­wię­cej wra­żeń do­star­czał jed­nak skar­biec ja­sno­gór­ski, do któ­re­go za­glą­da­łem od cza­su do cza­su, nie­raz opro­wa­dza­jąc ja­kie­goś przy­jezd­ne­go człon­ka ro­dzi­ny. Mie­ści­ły się w nim tony zło­ta i ty­sią­ce dro­gich ka­mie­ni. Nic dziw­ne­go, że hra­bia Wrzesz­czo­wicz do­ra­dzał ge­ne­ra­ło­wi Mi­ne­ro­wi16 ob­ło­wie­nie się tym skarb­cem, któ­ry, jak mó­wił, „ślu­bu­ją­cym ubó­stwo mni­chom nie był po­trzeb­ny”. Dla mnie każ­da zło­ta i ob­sy­pa­na bry­lan­ta­mi mon­stran­cja, każ­dy zło­ty kie­lich i set­ki in­nych dro­go­cen­nych da­rów, łą­czy­ły się z pro­ce­sją kró­lów pol­skich od­wie­dza­ją­cych klasz­tor i skła­da­ją­cych mu hoj­ne dary. Prze­wod­nik po tym skarb­cu był w grun­cie rze­czy krót­kim pod­ręcz­ni­kiem hi­sto­rii Pol­ski.

Wra­ca­łem już przy­spie­szo­nym kro­kiem w dół mię­dzy par­ka­mi i ja­koś wzru­szo­ny tym po­że­gna­niem z Ja­sną Górą, któ­rą nie­wia­do­me kie­dy znów zo­ba­czę, od­twa­rza­łem so­bie w pa­mię­ci bliż­sze mi już cza­sy i ob­ra­zy.

Oto idą­ca w dół dro­ga mię­dzy dwo­ma par­ka­mi, gdzie sto­czy­łem pierw­szą moją wal­kę z Niem­ca­mi. Po za­war­ciu w mar­cu 1918 mię­dzy mo­car­stwa­mi cen­tral­ny­mi a rzą­dem bol­sze­wic­kim trak­ta­tu brze­skie­go i przy­zna­niu jesz­cze przed tym Chełmsz­czy­zny so­wiec­kiej Ukra­inie, ty­sią­ce Czę­sto­cho­wia­ków ze­bra­ło się na pla­cu pod Ja­sną Górą, któ­ra sta­no­wi­ła en­kla­wę au­striac­ką w ser­cu oku­pa­cji nie­miec­kiej, by de­mon­stro­wać prze­ciw­ko utra­cie Chełmsz­czy­zny. Usta­wi­li­śmy się w głę­bo­kie sze­re­gi po kil­ka­dzie­siąt osób i ru­szy­li­śmy dro­gą mię­dzy par­ka­mi w kie­run­ku mia­sta. Kro­czy­łem w pierw­szym rzę­dzie ze zdro­wą pałą w ręku, obok pre­zy­den­ta mia­sta, so­cja­li­sty Jar­mu­ło­wi­cza 17. Naj­pierw ru­szy­ła na nas nie­miec­ka ka­wa­le­ria, a po tym kom­pa­nia pie­cho­ty, któ­ra pu­ści­ła w ruch kol­by ka­ra­bi­nów. Wy­rżną­łem pałą w udo ja­kie­goś ka­wa­le­rzy­stę, a on mnie po­czę­sto­wał pła­zem sza­bli przez ple­cy, po czym wdra­pa­łem się jak kot na wy­so­ki par­kan z me­ta­lo­we­go dru­tu i ze­sko­czy­łem do par­ku, skąd już le­ciał na Niem­ców grad ka­mie­ni. Wy­co­fa­li się szyb­ko, bez strza­łu i żad­nych ofiar. Wi­docz­nie taki był roz­kaz.

Oto park po pra­wej stro­nie, gdzie przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą urzą­dzo­no Po­wszech­ną Wy­sta­wę Kra­jo­wą. Rżnę­ła na niej po parę go­dzin dzien­nie na­ro­do­we i lu­do­we me­lo­die ubra­na w bia­łe suk­ma­ny słyn­na or­kie­stra Ka­ro­la Na­my­słow­skie­go18, zło­żo­na z chło­pów, któ­rych wy­kształ­cił na mu­zy­ków. Przy­sta­wa­łem też za każ­dą byt­no­ścią na wy­sta­wie przed klom­bem z kwia­tów przed­sta­wia­ją­cym bia­łe­go orła na czer­wo­nym tle. Cała Czę­sto­cho­wa za­śmie­wa­ła się, po­wta­rza­jąc tłu­ma­cze­nie za­rzą­du wy­sta­wy dane car­skim wła­dzom, su­ro­wo do­ma­ga­ją­cym się wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go orzeł jest bia­ły i jed­no­gło­wy, a nie car­ski czar­ny i dwu­gło­wy. Tłu­ma­cze­nie było na­der pro­ste, bo ogrod­ni­cze: sa­dzon­ki czar­ne­go orła się nie przy­ję­ły. Że się na tym skoń­czy­ło, do­po­mo­gła ła­pów­ka, ta oli­wa sma­ru­ją­ca try­by każ­de­go ab­so­lut­ne­go ustro­ju, to­le­ro­wa­na prze­zeń, a na­wet ochra­nia­na. Car­ski stwo­rzył na­wet spe­cjal­ne okre­śle­nie dla dy­gni­ta­rza, któ­ry wziął ła­pów­kę po­nad przy­ję­tą nor­mę i skrę­cił na tym kark. Mó­wi­ło się po pro­stu „on pro­krał­sia” („on się prze­kradł”).

Do dziś dnia pa­mię­tam tak­że ry­wa­li­zu­ją­ce na wy­sta­wie ze sobą wspa­nia­łe wę­dli­niar­nie Raj­szy­sa19 i Ple­ska­czyń­skie­go20. Je­den z nich spro­wa­dził z Nie­miec ma­szy­nę-au­to­mat, do któ­rej z jed­nej stro­ny wrzu­ca­ło się po­łcie mię­sa, a z dru­giej wy­ska­ki­wa­ły go­rą­ce pa­rów­ki, sprze­da­wa­ne na miej­scu z buł­ką i musz­tar­dą na sztyw­nym pa­pie­ro­wym ta­le­rzy­ku za­le­d­wie za parę ko­pie­jek. Ob­ja­da­łem się nimi na ile tych ko­pie­jek star­cza­ło. Mu­szę tu do­dać w imię praw­dy, że pu­blicz­ność wi­dzia­ła tyl­ko go­rą­ce pa­rów­ki wy­ska­ku­ją­ce z au­to­ma­tu, na­to­miast rze­ko­me wrzu­ca­nie su­ro­wych po­łci mię­sa było ukry­te przed jej wzro­kiem. Może to w Czę­sto­cho­wie, mie­ście cu­dów, a nie w No­wym Jor­ku na­ro­dzi­ła się wów­czas tak zwa­na „ame­ry­kań­ska pro­pa­gan­da”, któ­ra po­tra­fi wszyst­ko lu­dziom wmó­wić.

Tuż obok par­ku, ale już w Trze­ciej Alei, stał okrą­gły bu­dy­nek cyr­ku. Dziś na­zwał­bym go małą ko­pią rzym­skie­go Co­los­seum. Tu się od­by­wa­ły wal­ki za­pa­śni­ków, fran­cu­skie i wol­no-ame­ry­kań­skie. Dla uczni wstęp był wzbro­nio­ny, ale to do­da­wa­ło tyl­ko na­szej obec­no­ści uro­ku rze­czy za­ka­za­nej. Wy­sia­dy­wa­li­śmy na ga­le­rii na naj­tań­szych miej­scach i pod­pa­try­wa­li­śmy za­pa­śni­ków. Po pew­nym cza­sie każ­dą wol­ną chwi­lę w szko­le i bur­sie spę­dza­li­śmy na wal­kach, od któ­rych bar­dzo ucier­pia­ły łóż­ka i mie­li­śmy już wła­snych czem­pio­nów spa­ce­ru­ją­cych po ko­ry­ta­rzach szko­ły w bla­sku sła­wy, jaka ich ota­cza­ła.

Wal­ki były zor­ga­ni­zo­wa­ne bar­dzo spryt­nie i opar­te na kry­te­riach na­ro­do­wo-ra­so­wych. W czo­ło­wej gru­pie ry­wa­li­zo­wa­li za­wsze: Ro­sja­nin, Po­lak i Żyd. Do dziś pa­mię­tam na­zwi­ska: ru­skij czem­pion mira (ro­syj­ski mistrz świa­ta), ol­brzym Ro­ma­nów, pol­ski pięk­nie zbu­do­wa­ny Pod­bi­pię­ta (pseu­do), w któ­rym ko­cha­ły się na za­bój tłu­my Czę­sto­cho­wia­nek, ży­dow­ski gru­bas Wild­man, no i oczy­wi­ście „Czar­na ma­ska”. Wal­czy­li ze zmien­nym szczę­ściem bu­dząc na­ro­do­we na­mięt­no­ści, dzie­ląc mia­sto na trzy obo­zy i pro­wo­ku­jąc bój­ki i zaj­ścia, ale zwy­cię­żał za­wsze Ro­sja­nin.

Da­lej w Trze­ciej Alei, w za­bu­do­wa­niach po­klasz­tor­nych przy ko­ściół­ku Pan­ny Ma­rii mie­ści­ło się na­sze gim­na­zjum imie­nia Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza, któ­re ob­ję­ło w po­sia­da­nie te bu­dyn­ki po daw­nym gim­na­zjum ro­syj­skim; uczęsz­cza­łem doń od wstęp­nej kla­sy. Z uczu­ciem dumy mo­głem się uwa­żać za ele­ment sta­ły, coś jak słoń­ce, wo­kół któ­re­go krą­żą gwiaz­dy - gim­na­zja, pro­fe­so­ro­wie, książ­ki i ję­zy­ki, a on jest za­wsze ten sam.

Z po­by­tu w gim­na­zjum ro­syj­skim, obok któ­re­go w se­zo­nie po­dą­ża­ły na Ja­sną Górę set­ki piel­grzy­mek (tzw. kom­pa­nii) z ca­łej Pol­ski za­kłó­ca­jąc, po­boż­nym śpie­wem i tur­ko­tem wo­zów wy­kła­dy pro­fe­sor­skie, pa­mię­tam czte­ry spe­cjal­ne wy­pad­ki.

Pierw­szy, to wi­zy­ta bi­sku­pa die­ce­zji ku­jaw­sko-ka­li­skiej Zdzi­to­wiec­kie­go21, któ­ry prze­mó­wił do nas ze­bra­nych na sali gim­na­stycz­nej po pol­sku i za­ape­lo­wał, aby­śmy za­wsze pa­mię­ta­li, że je­ste­śmy Po­la­ka­mi i ka­to­li­ka­mi. Przy­słu­chi­wał się temu z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem, ubra­ny w wy­szy­wa­ny zło­tem wic­mun­dir, pie­róg i szpa­dę, na cze­le ro­syj­skie­go cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go, okrą­gło­gło­wy i łysy dy­rek­tor Na­rbie­kow. Apel zro­bił na nas ogrom­ne wra­że­nie, a od­wa­gę bi­sku­pa uzna­li­śmy za im­po­nu­ją­cą.

Dru­gi, to na­pię­cie w kla­sie, gdy na hi­sto­rii wy­kła­da­nej przez te­goż Na­rbie­ko­wa do­szli­śmy do roz­dzia­łu o pol­skich „mia­tie­żach” (po­wsta­niach). Uczo­no wów­czas tzw. me­to­dą pa­znok­cio­wą, to jest: weź­mie­cie na przy­szłą lek­cję od­tąd-do­tąd. Na­pię­cie ro­sło przez całą go­dzi­nę re­cy­to­wa­nia przez uczniów za­da­nych po­przed­nio stro­nic, udzie­la­jąc się rów­nież ko­le­gom-Ro­sja­nom, ra­czej z nami sym­pa­ty­zu­ją­cym, a przez nas bez­li­to­śnie po­lo­ni­zo­wa­nym i mó­wią­cym na ogół po­praw­nie po pol­sku. Wresz­cie, tuż przed dzwon­kiem oznaj­mia­ją­cym ko­niec lek­cji, Na­rbie­kow nie pa­trząc na kla­sę ogło­sił: „Od stro­ni­cy tej do tej” (czy­li roz­dział o pol­skich po­wsta­niach) „wy­czerk­nuć” (wy­kre­ślić). Ode­tchnę­li­śmy z ulgą i Na­rbie­kow stał się w jed­nej chwi­li naj­po­pu­lar­niej­szym z pro­fe­so­rów.

Trze­cia, to nie­spo­dzie­wa­na wi­zy­ta wie­czo­rem na stan­cji dla uczniów pro­wa­dzo­ną przez moją Mamę, któ­ra w ten spo­sób za­ra­bia­ła na wy­kształ­ce­nie i utrzy­ma­nie ca­łej piąt­ki swych dzie­ci, „pa­moszcz­ni­ka kła­sna­wo na­staw­ni­ka” (po­moc­ni­ka wy­cho­waw­cy kla­so­we­go), An­drie­ja An­drie­je­wi­cza Łu­pi­ka. Na­krył mnie na czy­ta­niu „Gro­mu Ma­cie­jo­wic­kie­go”, książ­ki wy­da­nej w Kra­ko­wie i prze­my­co­nej do Kon­gre­sów­ki, czy­li na lek­tu­rze za­ka­za­nej. Ja­koś nie wy­le­cia­łem z gim­na­zjum z „wil­czym bi­le­tem”, ale do­sta­łem czwór­kę ze spra­wo­wa­nia (przy trój­ce obo­wią­zy­wa­ło wy­rzu­ce­nie) i od­sie­dzia­łem to w ko­zie przez ja­kiś tu­zin nie­dziel, po dwie go­dzi­ny co nie­dzie­la, po szkol­nym na­bo­żeń­stwie.

Wresz­cie czwar­ty - nie po­tra­fi­łem wy­re­cy­to­wać człon­ków pa­nu­ją­cej ce­sar­skiej ro­dzi­ny. Cara wy­mie­ni­łem pra­wi­dło­wo, że Ni­ko­łaj Wta­roj Alek­san­dro­wicz, przy ce­sa­rzo­wej się po­tkną­łem, a z resz­ty ro­dzi­ny, tj. na­stęp­cy tro­nu i trzech có­rek, wy­szedł groch z ka­pu­stą. Od­sie­dzia­łem to w ko­zie, wy­pi­su­jąc przez dwie go­dzi­ny wszyst­kie imio­na i „otcze­stwa” kre­dą na ta­bli­cy.

2. Wyprawa pod Lwów

Wy­ru­szy­li­śmy obaj z Gałą z Czę­sto­cho­wy do Kra­ko­wa noc­nym za­pcha­nym po­cią­giem o wy­bi­tych szy­bach. Zim­no było jak w psiar­ni, ale gru­be, ubra­ne w ja­kieś wa­to­wa­ne ka­fta­ny han­dlar­ki, li­tu­jąc się nad mło­dy­mi, lek­ko ubra­ny­mi chłop­ca­mi, wzię­ły nas mię­dzy sie­bie i tak nad ra­nem, w cie­ple i wy­go­dzie do­je­cha­li­śmy do Kra­ko­wa. Nie wy­szli­śmy na­wet z dwor­ca na mia­sto, mimo że by­li­śmy w Kra­ko­wie po raz pierw­szy i cią­gnę­ło nas na Wa­wel, do Ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go i na Ry­nek. Nam się jed­nak spie­szy­ło pod Lwów, bo sko­ro raz wy­ru­szy­li­śmy na jego obro­nę, to nie mo­że­my do­pu­ścić do tego, by się wal­ki w nim skoń­czy­ły przed na­szym przy­by­ciem. Mysz­ku­jąc po dwor­cu i za­się­ga­jąc od róż­nych osób ję­zy­ka, od­kry­li­śmy na bocz­nym to­rze po­ciąg pan­cer­ny „Smok”. Mię­dzy nami mó­wiąc, była to lo­ko­mo­ty­wa i parę wa­go­nów to­wa­ro­wych, po­kry­tych na po­cze­ka­niu sta­lo­wy­mi pły­ta­mi. Nie był to ża­den smok, może co naj­wy­żej jeż.

Za­cze­pi­li­śmy ja­kie­goś ofi­ce­ra, jak się oka­za­ło ko­men­dan­ta „Smo­ka” i wy­ło­ży­li­śmy mu na­szą spra­wę. Po­pa­trzył na nas życz­li­wie i dla pew­no­ści za­py­tał: „To wy Kró­le­wia­cy?” Po­twier­dzi­li­śmy gor­li­wie, wo­bec cze­go ka­zał nam przyjść za parę go­dzin, a wów­czas po­wie, czy nas przyj­mie do za­ło­gi „Smo­ka”, czy nie.

Po­szli­śmy do bu­fe­tu, gdzie moż­na było ku­pić buł­ki z wę­dli­ną i tam za­bi­ja­li­śmy czas je­dze­niem. Mie­li­śmy spo­ro pie­nię­dzy za­ro­bio­nych ko­re­pe­ty­cja­mi, więc głód nam nie gro­ził. Tam nas za­cze­pił ja­kiś cwa­niak z Czę­sto­cho­wy, któ­ry roz­po­znał w nas ucznia­ków od Pło­dow­skie­go. Roz­ga­dał się z nami, ale usły­szaw­szy, że za­cią­ga­my się na „Smo­ka”, wy­lał nam na gło­wę ku­beł zim­nej wody: „Ten Smok to tyl­ko eskor­tu­je po­cią­gi z żyw­no­ścią dla Lwo­wa i na tym ko­niec. Jedź­cie le­piej do Dę­bi­cy, bo tam for­mu­ją pułk uła­nów”.

Po­mysł nam się spodo­bał. Wie­dzie­li­śmy, że uła­ni au­striac­cy no­si­li pięk­ne gra­na­to­we ko­żusz­ki z fu­trza­nym koł­nie­rzem i pięk­nym na pier­siach sza­me­run­kiem oraz krót­kie, bar­dzo ład­ne ka­ra­bin­ki. Nie za­szczy­ci­li­śmy więc już do­wód­cy „Smo­ka” na­szą wi­zy­tą i po­mknę­li­śmy naj­bliż­szym po­cią­giem do Dę­bi­cy. Tam, do­cho­dząc po świe­żo spa­dłym śnie­gu do ko­szar uła­nów, za­uwa­ży­li­śmy, że z bra­my wy­jeż­dża roz­trzę­sio­na otwar­ta cię­ża­rów­ka, a w niej stoi oko­ło dwu­dzie­stu mło­dych męż­czyzn opar­tych o ło­pa­ty. Obu­dzi­ło to na­szą po­dejrz­li­wość, a że była uza­sad­nio­na po­twier­dził to war­tow­nik, wy­ja­śnia­jąc: „To są ochot­ni­cy i jadą usu­wać śnieg z ulic”.

Zro­bi­li­śmy w tył zwrot i wró­ci­li­śmy na sta­cję, skąd naj­bliż­szą oka­zją po­mknę­li­śmy do Prze­my­śla. Tam już pa­no­wał na­strój przy­fron­to­wy. To­czy­ły się bo­wiem wal­ki ze zmien­nym po­wo­dze­niem o pa­no­wa­nie nad to­rem ko­le­jo­wym mię­dzy Prze­my­ślem i Lwo­wem, i nor­mal­ne po­cią­gi oso­bo­we mię­dzy tymi mia­sta­mi już nie kur­so­wa­ły.

Oce­ni­li­śmy, że nad­szedł kres wę­drów­ki i uda­li­śmy się nie­zwłocz­nie do gma­chu, gdzie urzę­do­wa­ła woj­sko­wa ko­mi­sja po­bo­ro­wa. Przy prze­cho­dze­niu przez róż­ne jej szcze­ble sen­sa­cję bu­dzi­ła wia­do­mość, że przy­by­li­śmy z Kró­le­stwa. Pa­trza­no na nas bar­dzo życz­li­wie, ale za­wsze krę­cąc gło­wa­mi i po­wta­rza­jąc ze zdzi­wie­niem: „To wy Kró­le­wia­cy?” Wresz­cie zwa­że­ni, zmie­rze­ni, opu­ka­ni tu i tam i nadzy sta­nę­li­śmy przed, gro­nem star­szych ofi­ce­rów. Wy­słu­cha­li na­szej proś­by o przy­dział do for­ma­cji fron­to­wej na­der życz­li­wie, nie kwe­stio­no­wa­li po­da­ne­go przez nas wie­ku, któ­ry prze­zor­nie pod­wyż­szy­li­śmy o dwa lata, .przy­ję­li do woj­ska i ode­sła­li do ko­szar z całą gru­pą męż­czyzn już pod stra­żą uzbro­jo­ne­go war­tow­ni­ka. Tam do­sta­li­śmy przy­dział do kom­pa­nii szkol­nej - i tu­taj do­pie­ro pę­kła bom­ba! Kom­pa­nia ta bo­wiem skła­da­ła się z uczniów miej­sco­we­go gim­na­zjum, któ­rzy okry­li się sła­wą w cza­sie walk z Ukra­iń­ca­mi o most w Prze­my­ślu nad Sa­nem, zdo­by­wa­jąc go z du­ży­mi stra­ta­mi. Te­raz, kom­pa­nię ulo­ko­wa­ną w ko­sza­rach od­wie­dza­li pro­fe­so­ro­wie i od­by­wa­ły się nor­mal­ne lek­cje, jak w gim­na­zjum. Na do­bit­kę do­wód­cą kom­pa­nii był miej­sco­wy pro­fe­sor, ka­pi­tan Kor­ma­nek22.

Tego było dla nas za wie­le. Nie po to ucie­kli­śmy z gim­na­zjum w Czę­sto­cho­wie, by za­mie­nić je na gim­na­zjum w Prze­my­ślu. Ze zło­ścią, ale i z pew­nym roz­czu­le­niem my­śle­li­śmy o ko­mi­sji po­bo­ro­wej, któ­ra wszyst­ko nam przy­rze­kła, ale bez­piecz­nie nas za­de­ko­wa­ła w kom­pa­nii szkol­nej po to, aby­śmy wró­ci­li do na­uki.

Zgło­si­li­śmy się bez zwło­ki do ra­por­tu do­wód­cy kom­pa­nii. Ka­pi­tan Kor­ma­nek wy­słu­chał spo­koj­nie na­szej proś­by, a wła­ści­wie ka­te­go­rycz­ne­go żą­da­nia o przy­dział do jed­nost­ki fron­to­wej, sta­rał się nam to ja­koś wy­per­swa­do­wać, w koń­cu za­czął grać na zwło­kę. Gdy nie ustę­po­wa­li­śmy, wes­tchnął i uległ.

„Ja was, chłop­cy, ro­zu­miem. Speł­ni­łem swój pro­fe­sor­ski obo­wią­zek, a te­raz umy­wam ręce. Odej­dzie­cie na front z naj­bliż­szą kom­pa­nią mar­szo­wą”.

To odej­ście nie z kom­pa­nią a z ba­ta­lio­nem mar­szo­wym pod do­wódz­twem świet­nie pre­zen­tu­ją­ce­go się ma­jo­ra Ce­ha­ka23 od­by­ło się bar­dzo uro­czy­ście. Naj­pierw prze­mó­wił do ba­onu Ce­hak, po czym po­ma­sze­ro­wa­li­śmy na mszę do ko­ścio­ła, pro­wa­dze­ni przez do­sko­na­łą or­kie­strę dętą, zło­żo­ną z za­wo­dow­ców-Cze­chów, któ­rzy wy­bra­li pol­ską służ­bę. Tam Cze­si odło­ży­li na bok in­stru­men­ty dęte i na chó­rze za­mie­ni­li się w pierw­szo­rzęd­ną or­kie­strę sym­fo­nicz­ną. Gra­li wspa­nia­le. Była to praw­dzi­wa uczta. Wresz­cie za­ła­do­wa­no nas do wa­go­nu i póź­no w nocy do­tar­li­śmy do Gród­ka Ja­giel­loń­skie­go. Tam baon po­dzie­lo­no na kom­pa­nie i moja ru­szy­ła w mil­cze­niu do wsi Po­rze­cze Grun­to­we, od­dzie­lo­nej gro­blą od miej­sco­wo­ści ką­pie­lo­wej Lu­bień Wiel­ki, gdzie znów nas roz­pro­szo­no po in­nych od­dzia­łach.

Obaj z Gałą zna­leź­li­śmy się w pierw­szym plu­to­nie pierw­szej kom­pa­nii pierw­sze­go ba­ta­lio­nu dzie­sią­te­go, po­au­striac­kie­go puł­ku pie­cho­ty pod do­wódz­twem po­rucz­ni­ka Wój­ci­ka. Tu­taj dwaj kró­le­wia­cy po­czu­li znów nad sobą ukry­tą opie­kę, gdyż na­sza sek­cja skła­da­ją­ca się w po­ło­wie z ta­kich jak my uczniów, a w po­ło­wie z chło­pów po­bra­nych przy­mu­so­wo do woj­ska, gdyż w Ma­ło­pol­sce Wschod­niej ogło­szo­no mo­bi­li­za­cję, otrzy­ma­ła kwa­te­rę w naj­lep­szym domu, któ­re­go dru­gą część zaj­mo­wa­li ofi­ce­ro­wie.

Jak się wy­szło z domu i spoj­rza­ło przed sie­bie, to się wi­dzia­ło inną wieś, w któ­rej byli już Ukra­iń­cy. Ma­rze­nie się speł­ni­ło. By­li­śmy na fron­cie. Nie two­rzy­ła go jed­nak­że nie­prze­rwa­na li­nia głę­bo­kich oko­pów ob­sa­dzo­nych przez ty­sią­ce żoł­nie­rzy, jak na fron­tach pierw­szej woj­ny świa­to­wej. Płyt­ki, krót­ki, pu­sty rów przed wsią z paru sta­no­wi­ska­mi strze­lec­ki­mi - to było wszyst­ko. Poza tym na pra­wo i lewo pu­ste pola po­kry­te śnie­giem, ob­ser­wo­wa­ne przez rzad­kie po­ste­run­ki.

Z miej­sca na­stą­pi­ło pierw­sze roz­cza­ro­wa­nie. Na fron­cie pa­no­wa­ła ci­sza i nikt do ni­ko­go nie strze­lał. Po wsi krą­ży­li chło­pi ukra­iń­scy za­ję­ci pra­ca­mi go­spo­dar­ski­mi, bie­ga­ły ja­kieś dzie­wu­chy, dzie­cia­ki, świ­nie i psy, nic nie ro­biąc so­bie z tego, że są na fron­cie. By­li­śmy tym głę­bo­ko do­tknię­ci, tym bar­dziej, że po­bo­ro­wi chło­pi od­nie­śli się do nas wro­go w prze­ci­wień­stwie do ofi­ce­rów, któ­rzy nas obu wkrót­ce za­czę­li wie­czo­ra­mi do­kar­miać ja­ki­miś przez się pi­tra­szo­ny­mi po­tra­wa­mi, pie­ro­ga­mi czy też pla­cusz­ka­mi. Chło­pi, byli żoł­nie­rze au­striac­cy, ma­ją­cy za sobą parę lat fron­tu wło­skie­go i ro­syj­skie­go uwa­ża­li, że przez ta­kich jak my „fre­iwil­li­gów” (ochot­ni­ków) to są woj­ny. Wy­kłó­ca­li­śmy się nie­źle, ale po­rząd­ku pil­no­wał ol­brzym, ka­pral Ka­łu­ga, wspa­nia­ły okaz mą­dre­go chło­pa, któ­ry za­wsze w porę spo­koj­nie, ale bar­dzo sta­now­czo in­ter­we­nio­wał.

Dru­gie roz­cza­ro­wa­nie to mróz i wszy. Do­sta­li­śmy ja­kieś brą­zo­we au­striac­kie pod­szy­te wia­trem ryp­so­we płasz­cze. Były tak cien­kie, że pod moim no­si­łem gru­bą kurt­kę, w któ­rej wy­bra­łem się do woj­ska. W cha­łu­pach było cie­pło, cho­ciaż dusz­no, ale na dwo­rze trza­ska­ją­cy mróz. Naj­gor­szą pla­gą były wszy. Mie­li je wszy­scy, ofi­ce­ro­wie rów­nież. Nie było na nie żad­ne­go spo­so­bu. Bi­cie mię­dzy pa­znok­cia­mi czy pa­le­nie na roz­pa­lo­nej bla­sze ku­chen­nej stwa­rza­ły tyl­ko złu­dze­nie ulgi. Trze­cią nie­spo­dzian­ką był głód. Mimo, że do­sta­wa­li­śmy co dzień z kuch­ni po­lo­wej go­rą­cą kawę i nie­zły przy­dział ciem­ne­go chle­ba i mar­mo­la­dy, a na obiad do­brą zupę i co dzień ka­wa­łek mię­sa z kar­to­fla­mi, cho­dzi­łem za­wsze głod­ny. Gała się z tego śmiał i mó­wił, że wciąż ro­snę. Ale zna­la­złem z tego wyj­ście. Je­den z chło­pów był rów­nież cią­gle głod­ny, więc wy­cho­dzi­li­śmy o zmro­ku na wieś, na za­kręt dro­gi, na któ­rym cię­ża­rów­ka z chle­bem z Gród­ka Ja­giel­loń­skie­go mu­sia­ła zwal­niać. Tam je­den z nas wska­ki­wał z tyłu na lorę i zrzu­cał dwa bo­chen­ki chle­ba, bo na tyle oce­nia­li­śmy to­le­ran­cję sier­żan­ta apro­wi­za­cyj­ne­go wo­bec kie­row­cy od­po­wie­dzial­ne­go za ilość. Poza tym wsze­dłem w kon­szach­ty z ku­cha­rzem i sta­wa­łem pierw­szy w ko­lej­ce po „li­brig”, czy­li reszt­ki z kuch­ni. Moż­na było do­stać dru­gą me­naż­kę zupy, mię­sa i kar­to­fli za parę pa­pie­ro­sów, któ­rych nie pa­li­łem.

Wkrót­ce za­czę­li­śmy cho­dzić przez gro­blę do Lu­bie­nia Wiel­kie­go, gdzie ja­kaś przed­się­bior­cza Po­lka otwo­rzy­ła ja­dło­daj­nię i sprze­da­wa­ła mie­lo­ne ko­tle­ty z za­gad­ko­we­go mię­sa po­la­ne­go wraz z kar­to­fla­mi ostrym so­sem. Je­dli­śmy łyż­ka­mi przy­mo­co­wa­ny­mi do sto­łu łań­cusz­ka­mi.

Wresz­cie któ­re­goś dnia front się obu­dził. Pod­je­chał na od­le­głość paru ki­lo­me­trów ukra­iń­ski po­ciąg pan­cer­ny od stro­ny Sam­bo­ra i za­czął nas ostrze­li­wać. Od­po­wie­dzia­ła mu na­sza ba­te­ria z za sta­wu w Czer­la­nach, a póź­niej włą­czy­ły się inne ba­te­rie z obu stron. Na­sze do­wódz­two oce­ni­ło to jako przy­go­to­wa­nie do ata­ku i wy­pro­wa­dzi­ło kom­pa­nię do rowu przed wsią, czy­li do oko­pów. Wy­grze­ba­łem so­bie ło­pat­ką głęb­szą wnę­kę, ka­ra­bin uło­ży­łem w row­ku na oko­pie i cze­ka­łem na mego Ukra­iń­ca. Nie­ste­ty, ani on, ani inni nie uka­za­li się przed na­szy­mi ce­low­ni­ka­mi. Po paru go­dzi­nach ścią­gnię­to nas na kwa­te­ry zmar­z­nię­tych na kość.

Do tego cza­su pro­chu nie po­wą­cha­łem i cze­ka­łem co da­lej. Wresz­cie któ­re­goś dnia zja­wił się na na­szej kwa­te­rze pod­po­rucz­nik Blaj­cher (brzmie­nie fo­ne­tycz­ne), przy­stoj­ny, wy­so­ki, szczu­pły mło­dzie­niec lat dwu­dzie­stu paru, zda­je się stu­dent Po­li­tech­ni­ki Lwow­skiej i oświad­czył, że szu­ka ochot­ni­ków na noc­ny wy­pad. Z nu­dów zgło­si­li­śmy się na­tych­miast obaj z Gałą i jesz­cze ja­kiś uczeń z Prze­my­śla, pod­czas gdy nasi ko­le­dzy z po­bo­ru mil­cze­li z dez­apro­ba­tą. Po pół go­dzi­nie od­by­ła się zbiór­ka. Było nas ośmiu i dzie­wią­ty Blaj­cher. Roz­po­czął od­pra­wę od tego, że za­py­tał nas, kró­le­wia­ków, czy umie­my ob­cho­dzić się z gra­na­ta­mi ręcz­ny­mi. Przy­tak­nę­li­śmy bez chwi­li wa­ha­nia, ale Blaj­che­ro­wi to nie wy­star­czy­ło, gdyż za­py­tał: „A ma­cie prak­ty­kę w ich rzu­ca­niu?”, na co już od­po­wie­dzie­li­śmy mil­cze­niem. Blaj­cher się uśmiech­nął i do­dał ośmie­la­ją­ce: „To dzi­siaj za­cznie­cie się uczyć”, po czym zro­bił nam krót­ki wy­kład, de­mon­stru­jąc gra­nat za­czep­ny z dłu­gą, drew­nia­ną rącz­ką i dwa de­fen­syw­ne z la­ne­go że­la­za, je­den jak po­kar­bo­wa­na cy­try­na, a dru­gi jak ka­wa­łek po­kar­bo­wa­nej że­la­znej rury na krót­kim, drew­nia­nym trzon­ku. Na­śla­do­wa­li­śmy po tym jego ru­chy, za­mach i rzut i w ten spo­sób w cią­gu pół go­dzi­ny skoń­czy­li­śmy kurs wal­ki gra­na­ta­mi ręcz­ny­mi. Póź­niej na­stą­pi­ło wy­ja­śnie­nie ak­cji. Po wcią­gnię­ciu na mun­du­ry bia­łych, ob­szer­nych ko­szul, a na spodnie luź­nych, rów­nież bia­łych pan­ta­lo­nów czy też dłu­gich ka­le­so­nów, z heł­ma­mi ob­wią­za­ny­mi bia­ły­mi ręcz­ni­ka­mi, co nas uczy­ni nie­wi­docz­ny­mi na śnie­gu, obej­dzie­my od tyłu w nocy po­zy­cje ukra­iń­skie w ko­lo­nii nie­miec­kiej Mil­lers­dorf i wy­ku­rzy­my stam­tąd plu­ton ukra­iń­ski i za­ło­gę cięż­kie­go ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, któ­ry co dzień nie­po­koi nasz wy­su­nię­ty po­ste­ru­nek w gru­pie wierzb nad ro­wem. Kiw­nę­li­śmy ze zro­zu­mie­niem gło­wa­mi, gdyż rze­czy­wi­ście po dro­dze na po­ste­ru­nek po­strze­lo­no nam już paru żoł­nie­rzy. „Je­śli uda nam się” - cią­gnął da­lej Blaj­cher - „do­trzeć od tyłu do ko­lo­nii, skła­da­ją­cej się z paru go­spo­darstw, wska­żę każ­de­mu jego cha­łu­pę. Zaj­mie­cie po­zy­cje pod oknem i na mój sy­gnał na tym in­stru­men­cie” - i tu dmuch­nął w gwiz­dek, aż nas za­bo­la­ło w uszach - „każ­dy z was rzu­ci swój gra­nat przez okno. Nie rzu­cać jed­nak z da­le­ka, gdyż się od­bi­je od ramy i was za­bi­je. Wy­cią­gnąć sznu­rek od za­pło­nu i we­pchnąć gra­nat przez szy­bę do środ­ka, a po tym bęc na zie­mię twa­rzą do drzwi, prze­cze­kać tak wy­buch i je­śli ktoś wy­sko­czy z cha­łu­py, wa­lić do nie­go jak do tar­czy”.

Wszyst­ko zo­sta­ło wy­ko­na­ne jak na ma­new­rach. Ob­szedł­szy ko­lo­nię z da­le­ka, do­szli­śmy z tyłu bez­sze­lest­nie do cha­łup nie­zau­wa­że­ni przez po­ste­ru­nek sto­ją­cy po prze­ciw­nej stro­nie ko­lo­nii i pa­trzą­cy przed sie­bie, w kie­run­ku na­szych po­zy­cji.

Usta­wi­łem się przy ni­skim oknie i zer­k­ną­łem do środ­ka przez wol­ne od lodu kół­ko w szy­bie. Pa­lił się z boku na ścia­nie mały ka­ga­nek i w jego świe­tle uj­rza­łem ja­kiś dzie­sią­tek osób śpią­cych na pod­ło­dze, a pod ścia­ną sto­jak z ka­ra­bi­na­mi. Wy­cią­gną­łem zza pasa gra­nat, me­ta­lo­wą rur­kę, od­bez­pie­czy­łem i cze­ka­łem na sy­gnał. Roz­legł się gwizd, wy­szarp­ną­łem sznu­rek od za­pło­nu, jed­nym rzu­tem wy­bi­łem szy­bę i we­pchną­łem gra­nat do środ­ka, po czym pa­dłem plac­kiem na zie­mię. Roz­legł się strasz­li­wy wy­buch i po­sy­pa­ła się na mnie resz­ta szyb. W cha­łu­pie roz­le­gły się jęki i krzyk. Pod­nio­słem ka­ra­bin i wle­pi­łem oczy we drzwi, skąd wy­padł żoł­nierz z ka­ra­bi­nem w ręku. Strze­li­łem z od­le­gło­ści paru me­trów i za­re­pe­to­waw­szy, po­pra­wi­łem do dru­gie­go. Zwa­li­li się obaj na zie­mię jak klo­ce.

Roz­legł się nowy, prze­cią­gły gwiz­dek Blaj­che­ra i bie­giem ru­szy­łem w kie­run­ku tego gło­su. Blaj­cher nas szyb­ko po­li­czył. By­li­śmy wszy­scy, cali i zdro­wi. Ru­szy­li­śmy spiesz­nie w kie­run­ku na­szych po­zy­cji wte­dy, kie­dy ze wszyst­kich stron roz­po­czę­ła się bez­ład­na strze­la­ni­na. Gdy do­cho­dzi­li­śmy do na­sze­go Po­rze­cza, za­czę­ło świ­tać.

Na kwa­te­rze zwa­li­łem się na sło­mę i za­sną­łem jak ka­mień. Obu­dzi­ło mnie szarp­nię­cie. Nie chcia­łem wie­rzyć wła­snym oczom. Naj­bar­dziej wro­gi nasz ko­le­ga z po­bo­ru przy­niósł mi z kuch­ni me­naż­kę pa­ru­ją­cej kawy i moją por­cję chle­ba i mar­mo­la­dy.

Po­po­łu­dniu zja­wił się Blaj­cher z nową pro­po­zy­cją. „Dziś w nocy nikt nas nie bę­dzie w ko­lo­nii ocze­ki­wał. Za­po­lu­je­my na ich ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Ma­cie chęć to po­wtó­rzyć?”

Po­szli­śmy, gdyż Blaj­cher stał się w cią­gu jed­nej nocy na­szym bo­ha­te­rem. Wy­czu­wa­li­śmy w nim in­stynk­tow­nie uro­dzo­ne­go do­wód­cę, do któ­re­go moż­na mieć wszel­kie za­ufa­nie. Do­tar­li­śmy znów z tyłu nie­zau­wa­że­ni do po­zy­cji ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go i wy­koń­czy­li­śmy za­ło­gę, tym ra­zem gra­na­ta­mi ofen­syw­ny­mi. Po tych dwóch ak­cjach Ukra­iń­cy się wy­co­fa­li z Mil­lers­dorf, ko­lo­nia sta­ła się zie­mią ni­czy­ją, a po­ste­ru­nek pod wierz­ba­mi funk­cją wy­po­czyn­ko­wą.

Od tego cza­su cho­dzi­li­śmy z Blaj­che­rem na wszyst­kie jego wy­pra­wy. Włó­czy­li­śmy się po no­cach na ty­łach po­zy­cji ukra­iń­skich, alar­mu­jąc śpią­ce od­dzia­ły, urzą­dza­jąc za­sadz­ki i li­kwi­du­jąc ich pa­tro­le oraz po­ste­run­ki. Za­czę­ła nas ota­czać pew­na sła­wa. Ko­le­dzy po­bo­ro­wi prze­sta­li się z nami kłó­cić. Wręcz prze­ciw­nie, sta­ra­li się od­da­wać nam pew­ne drob­ne przy­słu­gi, z re­gu­ły przy­no­sząc rano, gdy spa­li­śmy po nie­prze­spa­nej nocy, go­rą­cą kawę i chleb. Poza tym zwol­nio­no nas od służ­by po­ste­run­ko­wej i in­nych obo­wiąz­ków.

Za­czę­li do nas za­glą­dać inni ofi­ce­ro­wie, szu­ka­ją­cy ochot­ni­ków na noc­ne pa­tro­le. Wy­bra­li­śmy się kie­dyś z sym­pa­tycz­nym pod­cho­rą­żym Rut­kow­skim i gorz­ko tego ża­ło­wa­li­śmy. Był za­prze­cze­niem Blaj­che­ra i o mało nas nie wy­gu­bił. Od­tąd cho­dzi­li­śmy już tyl­ko z Blaj­che­rem. Kie­dyś, po noc­nym pa­tro­lu, wszyst­kich nas sfo­to­gra­fo­wa­no. Nie­ste­ty, gdzieś to pa­miąt­ko­we zdję­cie mi za­gi­nę­ło.

Co nas do tych wy­praw skła­nia­ło? Poza sa­mym pa­trio­ty­zmem i nie­wzru­szo­nym prze­ko­na­niem o słusz­no­ści i ko­niecz­no­ści wal­ki o Lwów, chy­ba chęć sil­nych wra­żeń. Nie może być prze­cież sil­niej­szych od tych, ja­kie daje do­bro­wol­ne ry­zy­ko­wa­nie wła­sne­go ży­cia. Wy­cho­dzisz wie­czo­rem na wy­pra­wę i nie wiesz, czy z niej wró­cisz. Za każ­dą taką noc­ną eska­pa­dą naja­dłem się za­wsze stra­chu, któ­ry jest wro­dzo­ną, wprost zwie­rzę­cą re­ak­cją na nie­bez­pie­czeń­stwo utra­ty ży­cia, ale to mnie by­naj­mniej nie od­stra­sza­ło od zgło­sze­nia się na na­stęp­ną. Chęć sil­nych wra­żeń zwy­cię­ża­ła jed­nak in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Stwo­rzy­łem już so­bie wów­czas na wła­sny uży­tek teo­rię, że od­wa­ga to zdol­ność opa­no­wa­nia stra­chu. Kmi­cic też się bał, tyl­ko Sien­kie­wicz to przed nami ukrył. Sło­wo „nie­ustra­szo­ny” po­win­no być wy­kre­ślo­ne ze słow­ni­ka. Je­śli cho­dzi o ofia­ry na­szych wy­pa­dów, to do dziś dnia wi­dzę ten dzie­sią­tek po­sta­ci śpią­cych na pod­ło­dze, na któ­rych rzu­ci­łem gra­nat. Nie czu­łem do nich żad­nej nie­na­wi­ści, tak jak miej­sco­wi Po­la­cy, ani rów­nież póź­niej żalu, że wie­lu z nich z tej pod­ło­gi już się nie pod­nio­sło. Na tę znie­czu­li­cę ist­nie­je wy­tłu­ma­cze­nie tyl­ko w jed­nym sło­wie: woj­na. Jak do tego cza­su jest ona po­wsze­dnim chle­bem ludz­ko­ści i zja­wi­skiem sta­łym, któ­re usu­wa się z pod kon­tro­li zwy­kłych kry­te­riów.

Ale do­pó­ty dzban wodę nosi, do­pó­ki się ucho nie urwie. Nad­szedł dzień, w któ­rym wszyst­ko się od­mie­ni­ło. Od rana za­pa­no­wał dziw­ny ruch. Wszyst­kim plu­to­nom roz­da­no bia­łe ko­szu­le i ka­le­so­ny z roz­ka­zem, by o zmro­ku wcią­gnąć je na mun­du­ry. Cel tego był wy­raź­ny - noc­ny atak. Wy­jąt­kiem był nasz plu­ton, któ­ry miał wy­stą­pić w nor­mal­nym umun­du­ro­wa­niu. Bar­dzo mi się to nie po­do­ba­ło. Je­śli wszyst­kie kom­pa­nie wło­żą stro­je ochron­ne, a my nie, wów­czas sta­nie­my się ce­lem wi­docz­nym dla każ­de­go ukra­iń­skie­go ka­ra­bi­nu.

Wkrót­ce wy­ja­śnio­no za­da­nie na­sze­go plu­to­nu. Atak głów­nej siły pój­dzie wprost w kie­run­ku na Sam­bor, pod­czas gdy nasz plu­ton roz­pocz­nie ata­ko­wać o pół go­dzi­ny wcze­śniej w in­nym, bocz­nym kie­run­ku. W chwi­li, gdy zo­sta­nie­my za­uwa­że­ni i ostrze­la­ni, mamy paść na zie­mię, oko­pać się na ile po­zwo­li za­mar­z­nię­ta po­wierzch­nia i strze­lać w kie­run­ku nie­przy­ja­cie­la, obo­jęt­nie czy go wi­dzi­my, czy nie. Wła­ści­wie mamy uda­wać atak i ścią­gnąć na sie­bie uwa­gę re­zer­wy, no i ogień z ca­łe­go od­cin­ka fron­tu. Gdy to się sta­nie, roz­pocz­nie się głów­ny, praw­dzi­wy atak.

Wszyst­ko się spraw­dzi­ło. Wy­szli­śmy na przed­po­le roz­rzu­ce­ni sze­ro­ko, uda­jąc więk­szą jed­nost­kę i w po­ło­wie dro­gi do po­zy­cji ukra­iń­skich zo­sta­li­śmy ostrze­la­ni. Po­ło­ży­łem się w ja­kimś wgłę­bie­niu i cze­ka­łem, co bę­dzie da­lej. Ale to cze­ka­nie nie trwa­ło dłu­go. Ogień się wzma­gał i ode­zwa­ły się rów­nież ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we, a póź­niej ar­ty­le­ria. Wszyst­ko to gwiz­da­ło koło uszu i pę­ka­ło bez więk­szej szko­dy, a my pu­ka­li­śmy przed sie­bie oszczęd­nie, by nam star­czy­ło na dłu­żej amu­ni­cji. Zży­ma­łem się w du­chu, gdyż głu­pio było tak słu­żyć za tar­czę strzel­ni­czą, ale roz­kaz był roz­ka­zem.

Wresz­cie od stro­ny Sam­bo­ra za­bły­sła zie­lo­na ra­kie­ta i oświe­tli­ła ka­wał wid­no­krę­gu. Był to sy­gnał, że atak osią­gnął swój cel. Z ust do ust prze­bie­gał roz­kaz wy­co­fa­nia się. Do­tar­li­śmy do kwa­ter bez strat i zwa­li­li­śmy się na po­sła­nie.

Nie da­nym nam było się wy­spać, gdyż o świ­cie po­de­rwał nas alarm. Po dro­dze do oko­pów już biła po nas ar­ty­le­ria. Gdy za­pa­dłem w moją dziu­rę i pod­nio­słem gło­wę, uj­rza­łem nie­za­po­mnia­ny do dziś i na swój spo­sób pięk­ny wi­dok. Na prze­strze­ni paru ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych co­fa­ły się od stro­ny Sam­bo­ra na­sze od­dzia­ły. Od­by­wa­ło się to bez pa­ni­ki, we względ­nym po­rząd­ku. Je­den plu­ton co­fał się, dru­gi go osła­niał ogniem. Ukra­iń­cy bili po nich z każ­dej lufy i gdzie­nie­gdzie na śnie­gu zo­sta­wa­ły ciem­ne pla­my. Do­szli tak do na­szych oko­pów śmier­tel­nie wy­czer­pa­ni i pa­dli w nasz ro­wek nie­zdol­ni do żad­ne­go wy­sił­ku, wo­ła­jąc: „Ude­rzy­li na nas si­czo­wi strel­cy” (od­dzia­ły wy­bo­ro­we).

Jesz­cze za­nim do nas do­tar­li, już z po­zy­cji ukra­iń­skich ru­szył kontr­atak. Wi­docz­nie ich do­wódz­two chcia­ło wy­ko­rzy­stać zwy­cię­stwo oraz za­mie­sza­nie w pol­skich sze­re­gach i zdo­być z roz­pę­du na­szą wieś. Po­su­wa­li się sko­ka­mi jak na ćwi­cze­niach, wi­dać, że żoł­nierz do­bry i do­świad­czo­ny. Nasi ofi­ce­ro­wie prze­bie­ga­li chył­kiem wzdłuż oko­pów, za­ka­zu­jąc na ra­zie strze­la­nia i do­da­jąc, że po­sił­ki są w dro­dze.

Ty­ra­lie­ra ukra­iń­ska po­su­wa­ła się wciąż na­przód, ale co­raz wol­niej, za­nie­po­ko­jo­na na­szym mil­cze­niem. Wresz­cie za­szu­mia­ło nad na­szy­mi gło­wa­mi i ude­rzy­ły w nią pierw­sze pol­skie szrap­ne­le i gra­na­ty. Padł roz­kaz „Ognia!”. Wy­su­ną­łem gło­wę z oko­pu i ro­zej­rza­łem się za ce­lem. Wy­bra­łem so­bie ro­słe­go wo­ja­ka, któ­ry wy­glą­dał na ja­kąś szar­żę, gdyż ma­chał na to­wa­rzy­szy rę­ka­mi. Wzią­łem go spo­koj­nie na musz­kę i po­cią­gną­łem le­ciut­ko i prze­pi­so­wo na dwa tak­ty za cyn­giel. Huk­nął strzał, ale mój wo­jak wciążma­chał rę­ka­mi, bie­gnąc na­przód i na zmia­nę pa­da­jąc na zie­mię. Za­wzią­łem się na nie­go, więc po­cze­ka­łem, aż bę­dzie bli­żej i po­wtó­rzy­łem ope­ra­cję. Tym ra­zem upadł, ale po chwi­li znów się pod­niósł i biegł da­lej. Wie­dzia­łem, że mój ka­ra­bin nie­co gó­ru­je, więc wzią­łem sta­ran­nie po­praw­kę i za­miast w pier­si ce­lo­wa­łem w ko­la­no. Gdy wy­strze­li­łem upadł i za­mie­nił się w ciem­ną pla­mę.

Z tyłu za nami roz­le­gły się gło­sy roz­ka­zu. Przy­by­ły po­sił­ki. Za chwi­lę obok mnie za­grał nasz ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Ty­ra­lie­ra ukra­iń­ska się za­trzy­ma­ła i po chwi­li za­wró­ci­ła. Te­raz my ści­ga­li­śmy ich gwał­tow­nym, cho­ciaż mało sku­tecz­nym ogniem.

W parę dni póź­niej go­niec przy­niósł mi roz­kaz za­mel­do­wa­nia się za go­dzi­nę w do­wódz­twie ba­onu. Gdy za­py­ta­łem, o co cho­dzi, wzru­szył ra­mio­na­mi jak­by chciał po­wie­dzieć, skąd mogę wie­dzieć?

Opo­rzą­dza­jąc się nie­co na tę wi­zy­tę w do­wódz­twie ba­onu, ła­ma­łem so­bie gło­wę, co mo­gło być przy­czy­ną we­zwa­nia, ale nic nie wy­my­śli­łem.

Gała był wy­raź­nie za­nie­po­ko­jo­ny i od­pro­wa­dził mnie do do­wódz­twa, do­da­jąc otu­chy nie­wcze­sny­mi żar­ci­ka­mi w ro­dza­ju: „Pew­nie cię mia­no­wa­li ofi­ce­rem albo do­sta­niesz Zyg­mun­ta Lan­dau, czy­li tak zwa­ny po­pu­lar­nie au­striac­ki or­der Si­gnum Lau­dis24“.

Gdy wsze­dłem do do­wódz­twa, za­sta­łem w nim ma­jo­ra, do­wód­cę ba­onu, po­rucz­ni­ka Wój­ci­ka, pod­po­rucz­ni­ka Blaj­che­ra i le­ka­rza ba­ono­we­go. Za­mel­do­waw­szy się prze­pi­so­wo naj­star­sze­mu ran­gą, cze­ka­łem co bę­dzie.

Pierw­szy ode­zwał się le­karz: „Roz­bierz­cie się do pasa”.

Gdy spoj­rza­łem na nie­go z nie­do­wie­rza­niem, po­wtó­rzył roz­kaz. Za­czą­łem z sie­bie ścią­gać mun­dur, dziu­ra­wy swe­ter i prze­po­co­ną ko­szu­lę z za­do­wo­le­niem stwier­dza­jąc, że się ja­kiś ty­dzień temu wy­szo­ro­wa­łem my­dłem w mi­sce z go­rą­cą wodą, więc nie je­stem chy­ba zbyt brud­ny. Że za­wszę do­wódz­two ba­onu, tego się nie oba­wia­łem. Wszy nie uzna­ją szarż i trzy­ma­ją się tak samo puł­kow­ni­ka, jak sze­re­gow­ca. Ale, gdy sta­ną­łem ob­na­żo­ny do pasa przed ze­spo­łem ofi­ce­rów, za­czę­ło mi coś świ­tać w gło­wie.

Le­karz pod­szedł, ob­ma­cał sta­ran­nie pra­wą rękę po­ni­żej ra­mie­nia i zwró­cił się do ma­jo­ra:

„Tak jest. Kość w pra­wej ręce po­ła­ma­na i źle zro­śnię­ta. On rze­czy­wi­ście nie jest zdol­ny do służ­by woj­sko­wej”.

W tym miej­scu mu­szę się cof­nąć w cza­sie do lat dzie­cin­nych. Gdy mia­łem lat sześć i miesz­ka­li­śmy jesz­cze w miej­scu mego uro­dze­nia, Pra­sz­ce pow. Wie­luń, gdzie oj­ciec mój, Ste­fan, był se­kre­ta­rzem miej­sco­we­go sądu. Mama po­sta­wi­ła mnie kie­dyś na krze­śle, by zmie­nić ko­szu­lę. Przy tej ope­ra­cji chwy­ci­ła za pra­wą rękę i stwier­dzi­ła z prze­ra­że­niem znacz­ne zgru­bie­nie ko­ści. Oczy­wi­ście, pod­nio­sła la­rum na cały dom i roz­po­czę­ła się pro­ce­sja z mamą po le­ka­rzach w War­sza­wie, a co waż­niej­sze w po­bli­skim Wro­cła­wiu, wów­czas nie­miec­kim Bre­slau, sły­ną­cym z do­sko­na­łych me­dy­ków, gdzie prze­świe­tlo­no mi rękę już wy­na­le­zio­ny­mi pro­mie­nia­mi Roe­ntge­na. Opi­nia jed­nych i dru­gich wy­pa­dła groź­nie. Zgru­bie­nie to rak ko­ści i je­śli ręka nie zo­sta­nie od­ję­ta, umrę w cią­gu paru mie­się­cy.

Oj­ciec, wy­słu­chaw­szy spra­woz­da­nia zroz­pa­czo­nej Mamy, roz­strzy­gnął spra­wę krót­ko i wę­zło­wa­to: „To są ja­kieś bzdu­ry. Chło­pak jak ogień i zdrów jak ryba. Nie go­dzę się na żad­ne od­ję­cie ręki. Je­śli ma być ka­le­ką przez całe ży­cie, to le­piej niech umrze”.

Ja so­bie z tego nic nie ro­bi­łem. By­łem za­do­wo­lo­ny z po­dró­ży, bo w War­sza­wie, by się ode­rwać od smut­nych my­śli ,za­cią­gnął nas wuj Gra­liń­ski na „We­so­łą wdów­kę” i pa­mię­tam do dziś dnia śpiew:

„Bu­jaj mnie, bu­jaj, An­to­siu!

Bu­jaj mnie cią­gle tak,

Jak na li­stecz­ku mo­ty­lek,

Jak na ga­łąz­ce kwiat!”

Bu­ja­ły się na sce­nie huś­taw­ki z elek­trycz­ny­mi lamp­ka­mi róż­nych ko­lo­rów na sznu­rach, nie mó­wiąc już o wie­lo­barw­nych stro­jach ak­to­rów. Poza tym ilość pre­zen­tów, ja­kie otrzy­my­wa­łem po­dwo­iła się, wresz­cie sta­łem się głów­ną oso­bą w ro­dzi­nie. To­też nie przy­szło mi ja­koś do gło­wy, by po­wie­dzieć ro­dzi­com, że ła­żąc po przy­rzą­dach słu­żą­cych do ćwi­czeń stra­ży ognio­wej usta­wio­nych przed re­mi­zą na uro­czym pla­cy­ku nad do­pły­wem Pro­sny, spa­dłem kie­dyś z wy­so­ko­ści ja­kichś dzie­się­ciu me­trów i może so­bie rękę uszko­dzi­łem. Pew­nie się ba­łem, że do­sta­nę w skó­rę. W każ­dym ra­zie z tym rze­ko­mym ra­kiem ko­ła­czę się po świe­cie do dziś dnia. Oj­ciec się oka­zał lep­szym dia­gno­stą, niż pro­fe­so­ro­wie uni­wer­sy­te­tu wro­cław­skie­go.

Wy­słu­chaw­szy te­raz tej opi­nii le­ka­rza ba­ono­we­go, na­tych­miast doj­rza­łem w tym rękę Mamy, do któ­rej po przy­by­ciu na front na­pi­sa­łem uspo­ka­ja­ją­cy list i po­da­łem: pocz­ta po­lo­wa nr 10. Mil­cza­łem jed­nak jak ryba, wie­dząc, że wła­dzy le­piej o nic nie py­tać, a tyl­ko od­po­wia­dać na jej py­ta­nia. Ma­jor wziął ja­kiś pa­pier do ręki i wy­ja­śnił całą spra­wę.

„Wa­sza mat­ka zwró­ci­ła się do Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych z żą­da­niem zwol­nie­nia was z po­wo­du wady ręki, nie­zdol­no­ści do służ­by woj­sko­wej oraz ma­ło­let­nio­ści. Co mamy zro­bić z tym fan­tem?”

Przy­bra­łem po­sta­wę za­sad­ni­czą i od­po­wie­dzia­łem krót­ko:

„Nic, pa­nie ma­jo­rze”.

Od­po­wiedź wy­wo­ła­ła u ofi­ce­rów życz­li­we uśmie­chy. Do­wód­ca mo­jej kom­pa­nii, po­rucz­nik Wój­cik, chciał mi uła­twić sy­tu­ację i za­py­tał: „Chce­cie zo­stać w woj­sku, czy wo­li­cie wró­cić do cy­wi­la?” Od­po­wie­dzia­łem: „Chcę zo­stać, pa­nie po­rucz­ni­ku”. Ma­jor jed­nak za­pro­te­sto­wał.

„Nie ma o tym mowy. We­dług woj­sko­wych kry­te­riów le­kar­skich, on nie jest zdol­ny do służ­by li­nio­wej, poza tym do­dał so­bie parę lat. Ja nie będę pro­wa­dził o nie­go woj­ny z mi­ni­ster­stwem. Zresz­tą po­rucz­nik Blaj­cher już wy­stą­pił z wnio­skiem, by tych dwóch Kró­le­wia­ków wy­co­fać ze służ­by li­nio­wej i wy­słać do szko­ły pod­cho­rą­żych, gdyż mają wy­bit­ne kwa­li­fi­ka­cje ofi­cer­skie, na co się zgo­dzi­łem. Dzi­siaj, wo­bec jego nie­zdol­no­ści fi­zycz­nej i o tym nie może być mowy”.

Zwró­cił się do sier­żan­ta i roz­ka­zał:

„Wy­sta­wić do­ku­ment de­mo­bi­li­za­cyj­ny, do­ku­ment po­dró­ży do­kąd wska­że i kar­tę za­opa­trze­nia”.

Wy­cho­dząc, po­dał mi rękę i do­dał:

„Na wa­szym miej­scu nie szu­kał­bym guza po świe­cie, a wró­cił­bym do szko­ły”.

Gała naj­pierw się zmar­twił, ale po­tem bły­snę­ły mu oczy:

„Źle jest, że się roz­sta­nie­my, ale z dru­giej stro­ny może w tym jest pa­lec Boży. Tu­taj już nic nas nie cze­ka prócz kul­ki, któ­ra nas wresz­cie kie­dyś znaj­dzie. Mam już do­syć tego mro­zu i wszy. Może ma­jor miał ra­cję, że trze­ba wra­cać do szko­ły. Jak ty wy­je­dziesz, to ja też stąd ja­koś pry­snę”.

O do­sta­niu się do szko­ły pod­cho­rą­żych na­wet nie wspo­mniał. W na­szych roz­mo­wach o przy­szło­ści wy­klu­cza­li­śmy dwie rze­czy - za­wo­do­wą służ­bę w woj­sku i gro­szo­rób­stwo. Wal­czyć kie­dy woj­na - tak, ale słu­żyć w gar­ni­zo­nie w cza­sie po­ko­ju za zupę, to nuda i re­zy­gna­cja z ży­cia. Jak już wspo­mnia­łem, by­li­śmy sym­pa­ty­ka­mi Pol­skiej Par­tii So­cja­li­stycz­nej i śni­ła nam się dzia­łal­ność po­li­tycz­na w już nie­pod­le­głej Pol­sce. O ta­kich jak my po­wie parę lat póź­niej nie­za­po­mnia­ny Ma­rian He­mar: „do­brze, je­śli ktoś za mło­du był so­cja­li­stą pod wa­run­kiem, że się szyb­ko z tego wy­le­czył”.

Zo­sta­łem jesz­cze w mo­jej kom­pa­nii, gdyż przy­szła wia­do­mość, że lada dzień zmie­ni nas Baon Ol­ku­ski, a nasz ba­ta­lion zo­sta­nie wy­co­fa­ny do Gród­ka Ja­giel­loń­skie­go, skąd będę mógł po­cią­giem do­stać się do Prze­my­śla i da­lej.

Dru­gie­go dnia wie­czo­rem przy­ma­sze­ro­wał baon „Kró­le­wia­ków”, świet­nie uzbro­jo­ny i wy­ekwi­po­wa­ny we wszyst­ko nowe i zli­kwi­do­wał nasz mo­no­pol na re­pre­zen­to­wa­nie Kró­le­stwa. Wy­glą­da­li­śmy w po­rów­na­niu z nimi jak ban­da nę­dza­rzy. Za­ję­li na­sze po­zy­cje i kwa­te­ry, a my od­ma­sze­ro­wa­li­śmy do Gród­ka Ja­giel­loń­skie­go tą samą dro­gą, któ­rą przy­by­li­śmy. Tam na kwa­te­rach cze­ka­ła nas wia­do­mość, że rano idzie­my do ata­ku na po­łu­dnie od toru ko­le­jo­we­go, by zdo­być wieś, skąd Ukra­iń­cy ostrze­li­wu­ją po­cią­gi i za­gra­ża­ją ko­mu­ni­ka­cji mię­dzy Lwo­wem a Prze­my­ślem.

Gała i Ka­łu­ga do­ra­dza­li, że­bym rano po­szedł na sta­cję i tam cze­kał na ja­kiś po­ciąg do Prze­my­śla, bo prze­cież mam już do­ku­ment zwol­nie­nia w kie­sze­ni i wła­ści­wie je­stem już cy­wi­lem. Nie spa­łem całą noc bi­jąc się z my­śla­mi, czy iść na sta­cję, czy do ata­ku i na po­że­gna­nie coś obe­rwać. Nie spał rów­nież Ka­łu­ga, za to Gała chra­pał za nas wszyst­kich. Za­py­ta­łem Ka­łu­gę, cze­mu się tak tłu­cze w nocy po izbie. Od­po­wie­dział, że ja­koś mu się nie śpi.

Gdy jesz­cze po ciem­ku przy­szedł roz­kaz zbiór­ki, po­sta­no­wi­łem pójść z kom­pa­nią, by do­trzy­mać jesz­cze raz Gale to­wa­rzy­stwa. Roz­wi­nę­li nas w tra­dy­cyj­ną ty­ra­lie­rę i o świ­cie ru­szy­li­śmy na­przód po­prze­dze­ni sła­bym ogniem na­szej ar­ty­le­rii, bi­ją­cej w cha­łu­py przed nami.

Przy­wi­tał nas gę­sty ogień, więc ska­ka­łem, pa­da­łem, ce­lo­wa­łem i strze­la­łem - jak wszy­scy - do­pó­ki mi się na­gle ka­ra­bin nie za­ciął. Wpa­dłem w pa­ni­kę, gdyż nie ma chy­ba gor­szej rze­czy, niż ata­ko­wać z mar­twym ka­ra­bi­nem w ręku. To tak, jak­by się nio­sło ka­wał kija. Czym się będę bro­nił, gdy na mnie wy­sko­czy ja­kiś Ukra­iniec? Za­czą­łem wo­łać Ka­łu­gę. Przy­czoł­gał się do mnie, szarp­nął raz i dru­gi zam­kiem i po­cią­gnął za cyn­giel. Ka­ra­bin wy­strze­lił, więc we­tknął mi go w rękę i sko­czy­łem na­przód. Gdy pa­dłem, obej­rza­łem się na Ka­łu­gę. Le­żał nie­ru­cho­mo na brzu­chu, z twa­rzą na zie­mi, jak­by na­gle za­snął.

Po zdo­by­ciu cha­łup od­był się po­grzeb Ka­łu­gi, któ­ry do­stał kulę pro­sto w gło­wę. Te­raz zro­zu­mia­łem, dla­cze­go w nocy sen go od­biegł. Miał wi­dać złe prze­czu­cie. Po­grzeb miał wca­le nie fron­to­wy, gdyż z księ­dzem, krzy­żem i na cmen­ta­rzu, a nie na ja­kimś wy­go­nie. Nie bra­łem w nim udzia­łu. Bar­dzo przy­gnę­bio­ny śmier­cią tego mą­dre­go, spo­koj­ne­go i przy­ja­zne­go ol­brzy­ma, cze­ka­łem na sta­cji na oka­zję. Wresz­cie za­sa­pa­ła na pe­ro­nie lo­ko­mo­ty­wa i parę wa­go­nów. Po­ło­ży­łem się na ław­ce i spa­łem, jak za­bi­ty, aż do Prze­my­śla. Za sie­dem dni do­tar­łem do Strzał­ko­wa i po­tem pie­szo trzy ki­lo­me­try do Słup­cy, do­kąd po wy­bu­chu pierw­szej woj­ny świa­to­wej w roku 1914 Mama z trze­ma mo­imi młod­szy­mi sio­stra­mi prze­pro­wa­dzi­ła się z Czę­sto­cho­wy, głów­nie dla­te­go, by być bli­żej swych sy­nów. Tak się bo­wiem zło­ży­ło, że wy­buch woj­ny za­stał mnie i o dwa lata star­sze­go Sta­ni­sła­wa na wa­ka­cjach u stry­ja Ka­zi­mie­rza, wła­ści­cie­la pa­row­łó­ko­we­go ma­jąt­ku Ko­szu­ty Po­du­chow­ne pod Słup­cą. Dru­gą przy­czy­ną był głód gro­żą­cy ca­łej ro­dzi­nie w Czę­sto­cho­wie, pod­czas gdy w Słup­cy sy­tu­acja żyw­no­ścio­wa była o nie­bo lep­sza i po­moc ro­dzi­ny za­pew­nio­na.