Assassin’s Creed: Tajemna krucjata - Oliver Bowden - ebook

Assassin’s Creed: Tajemna krucjata ebook

Oliver Bowden

4,4

Opis

Niccolò Polo, ojciec Marco, ujawnia historię, którą utrzymywał w tajemnicy przez całe życie – historię Altaïra, jednego z najznamienitszych asasynów Bractwa.

Altaïr podejmuje się doniosłej misji i wyrusza w podróż do Ziemi Świętej. By dowieść swojego poświęcenia, zmierzy się z dziewięcioma śmiertelnymi wrogami, pośród których znajdzie się sam przywódca templariuszy, Robert de Sable. Podczas niezwykłej wyprawy Altaïr odkryje prawdziwe znaczenie Creda Asasynów.

Nikt nigdy wcześniej nie opowiedział o losach Altaïra: o jego brzemiennej w skutki podróży, która zmieniła bieg historii; o nieustającej walce ze spiskiem templariuszy; o tragedii, jaka stała się udziałem wielkiego asasyna i jego rodziny oraz o haniebnej zdradzie najbliższego przyjaciela.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (50 ocen)
27
18
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DJMaxl166

Nie oderwiesz się od lektury

Detalicznie opisana historia bohatera ze szczegółami których nie ma w grze.
00

Popularność




Oliver Bowden

Assassin’s Creed

TAJEMNA KRUCJATA

przełożył

Michał Strąkow

Tytuł oryginału

Assassin’s Creed: The Secret Crusade

First published in English in 2011 by Penguin Group

Penguin Books Ltd, 80 Strand, London WC2R 0RL, England

www.penguin.com

Copyright © Ubisoft Entertainment. All Rights Reserved.

Assassin’s Creed, Ubisoft, Ubi.com

and the Ubisoft logo are trademarks of

Ubisoft Entertainment in the U.S. and/or other countries.

Przekład

Michał Strąkow

Redakcja

Danuta Porębska

Tomasz Porębski

Tomasz Brzozowski

Redakcja i korekta

Lidia Kowalczyk

Dominika Pycińska

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2012. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN: 978-83-61428-77-0

Insignis Media

ul. Sereno Fenna 6/10, 31-143 Kraków

telefon / fax +48 (12) 636 01 90

[email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

Prolog

Majestatyczny statek skrzypiał i pojękiwał; jego żagle prężyły się, wypełniane wiatrem. Oddalony od lądu o całe dnie żeglugi, przedzierał się przez ocean w kierunku wielkiego miasta na zachodzie, niosąc swój drogocenny ładunek: mężczyznę, o którym załoga wiedziała tylko tyle, że jest Mistrzem.

Towarzyszył im teraz, stojąc samotnie na pokładzie dziobowym. Opuścił kaptur swej szaty, wystawiając się na smagnięcia mokrej bryzy i zlizując jej krople z ust, zwrócony twarzą do wiatru. Robił to każdego dnia. Wynurzał się ze swojej kajuty, przemierzał pokład i wybierał miejsce, z którego następnie przyglądał się morzu, a potem wracał do siebie. Czasem stawał na dziobie, czasem na rufie. Zawsze jednak wpatrywał się w pokryte białymi falami morze.

Członkowie załogi obserwowali go codziennie. Pracowali na pokładzie i przy takielunku, pokrzykując do siebie wzajemnie; każdy z nich miał robotę do wykonania, ale przez cały czas rzucali ukradkowe spojrzenia na samotną, zamyśloną postać. I zachodzili w głowę, co to za człowiek? Cóż za człowiek znalazł się pośród nich?

Dyskretnie badali go wzrokiem także teraz, gdy odsunął się od otaczającego pokład relingu i naciągnął kaptur. Przystanął tam jeszcze na chwilę, z pochyloną głową i swobodnie opuszczonymi ramionami, a załoga wciąż mu się przyglądała. Kilku mężczyzn pobladło, gdy mijał ich na pokładzie zamaszystym krokiem, zmierzając do swojej kajuty. A kiedy drzwi już się za nim zamknęły, wszyscy uświadomili sobie, że do tej pory wstrzymywali oddech.

W kajucie asasyn usiadł przy stole. Nalał kubek wina, po czym sięgnął po księgę i przyciągnął ją ku sobie. Potem zaś ją otworzył. I zaczął czytać.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

19 czerwca 1257

Maffeo i ja nadal jesteśmy w Masjafie i zostaniemy tu jeszcze przez jakiś czas. Przynajmniej dopóki jedna lub dwie – jak by to powiedzieć? – niepewne sprawy nie zostaną wyjaśnione. Do tego czasu pozostaniemy na rozkazach Mistrza, Altaïra Ibn-La’Ahada. Taka rezygnacja z podążania własnymi ścieżkami jest irytująca, zwłaszcza gdy trzeba się podporządkować przywódcy Zakonu, który w podeszłym wieku posługuje się niejasnościami z taką samą bezwzględną precyzją, z jaką niegdyś władał mieczem i ostrzem – ja jednak zostałem przynajmniej wtajemniczony w jego historię. Natomiast Maffeo, który nie miał tego szczęścia, robi się coraz bardziej niecierpliwy. To zresztą zrozumiałe. Ma już dość Masjafu. Nie lubi przedzierania się przez strome zbocza, jakie dzielą fortecę asasynów od położonej w dole wioski, a górska okolica niezbyt go pociąga. Jak mówi, należy do rodu Polo, i po sześciu miesiącach spędzonych w tym miejscu zamiłowanie do podróży odzywa się w nim niczym wołanie przyzywającej go ponętnej kobiety – jest przekonujące, kuszące i niedające się ignorować. Nie może się doczekać, by złapać wiatr w żagle i wyruszyć ku nowym lądom, odwracając się do Masjafu plecami.

Szczerze mówiąc, przez jego zniecierpliwienie tylko niepotrzebnie się denerwuję. Altaïr jest o krok od wyjawienia nam wszystkiego; czuję to.

Dlatego dzisiaj oznajmiłem:

– Maffeo, opowiem ci pewną historię.

Maniery tego człowieka… Czy my naprawdę jesteśmy spokrewnieni? Zaczynam w to wątpić. Zamiast przyjąć moją zapowiedź z entuzjazmem, na jaki wyraźnie zasługiwała, usłyszałem westchnienie – mógłbym przysiąc, że tak było, choć może rzeczywiście po prostu zabrakło mu tchu w słonecznym skwarze – a następnie dość poirytowanym tonem zażądał:

– Zanim to zrobisz, Niccolò, może byś mi powiedział, o czym jest ta historia?

Też mi coś.

Tak czy inaczej:

– To bardzo dobre pytanie, bracie – odpowiedziałem i zastanowiłem się nad tym w czasie naszej wspinaczki po majestatycznym zboczu. Ponad nami na wzniesieniu majaczyła ponuro cytadela, sprawiając wrażenie wyciosanej w wapiennej skale. Uznałem, że do opowiedzenia mojej opowieści potrzebuję idealnej scenerii, a nie istniała lepsza od fortecy Masjaf. Imponujący zamek o licznych wieżach, otoczony przez połyskujące rzeki, górujący nad znajdującą się poniżej, tętniącą życiem wioską, ulokowany w najwyższym punkcie doliny Orontesu. Oaza spokoju. Raj.

– Powiedziałbym, że to opowieść o wiedzy. – Zadecydowałem w końcu. – Jak wiesz, assasseen oznacza po arabsku „strażnika”. Asasyni są strażnikami tajemnic, a strzeżone przez nich tajemnice dotyczą wiedzy, zatem tak… – z pewnością zabrzmiałem jak ktoś nadzwyczaj z siebie zadowolony – …będzie to opowieść o wiedzy.

– W takim razie obawiam się, że jestem umówiony.

– Doprawdy?

– Bez dwóch zdań z przyjemnością oderwałbym się od moich studiów, Niccolò. Ale nie mam ochoty na ich mimowolne poszerzanie.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Historie, które opowiedział mi Mistrz, na pewno chciałbyś usłyszeć.

– To zależy. W twoich ustach nie brzmią szczególnie porywająco. Sam mówiłeś, że gdy idzie o twoje opowieści, najbardziej lubię w nich to, co krwawe.

– Tak.

Maffeo uśmiechnął się półgębkiem.

– No cóż, masz rację, tak właśnie jest.

– Tego również ci nie zabraknie. Koniec końców są to opowieści o wielkim Altaïrze Ibn-La’Ahadzie. To historia jego życia, bracie. Uwierz mi, nie pomija ona żadnych wydarzeń, a podczas wielu z nich dochodziło do rozlewu krwi, o czym się z radością przekonasz.

W tym czasie dotarliśmy do barbakanu w zewnętrznej części fortecy. Przeszliśmy podcieniami bramy, minęliśmy posterunek straży i ponownie zaczęliśmy wspinaczkę, zmierzając do wewnętrznego zamku. Przed nami znajdowała się wieża, w której kwaterował Altaïr. Odwiedzałem go tam przez wiele tygodni i spędziłem niezliczone godziny, słuchając, urzeczony, podczas gdy on siedział ze splecionymi dłońmi, z łokciami opartymi na poręczach wysokiego krzesła, i snuł swe opowieści, a jego oczy były ledwo widoczne pod kapturem. Ja zaś miałem coraz silniejsze poczucie, że nie opowiada mi tych historii bez przyczyny. Że z jakiegoś niepojętego jeszcze dla mnie powodu zostałem wybrany, by ich wysłuchać.

Kiedy Altaïr nie był zajęty opowieściami, pogrążał się w księgach i we wspomnieniach; czasem długimi godzinami spoglądał przez okienko swojej baszty. Pomyślałem, że teraz także tam będzie. Kciukiem przesunąłem do tyłu mój kaptur i ocieniłem oczy, by móc spojrzeć w górę, na wieżę. Nie dostrzegłem jednak niczego poza wyblakłymi od słońca kamieniami.

– Czy on nas teraz przyjmie? – Przerwał moje rozmyślania Maffeo.

– Nie, nie dziś – odparłem i wskazałem na basztę na prawo od nas. – To tam się wybieramy.

Maffeo skrzywił się. Wieża obronna była jedną z najwyższych w całym zamku, a na jej szczyt wiódł przyprawiający o zawrót głowy ciąg drabin, z których większość wyglądała tak, jakby potrzebowała gruntownej naprawy. Uparłem się jednak i zatknąwszy koniec mojej tuniki za pas, poprowadziłem Maffea na pierwsze piętro, potem na kolejne, aż wreszcie dotarliśmy na samą górę. Stamtąd rozejrzeliśmy się po okolicy. Mile skalistego terenu. Rzeki przypominające naczynia krwionośne. Wysepki ludzkich osad. Następnie spojrzeliśmy na Masjaf: na fortecę, na plac i zabudowania wioski położonej poniżej, na drewnianą palisadę, stanowiącą zewnętrzną linię fortyfikacji oraz na stajnie.

– Jaka to wysokość? – zapytał Maffeo, nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. Niewątpliwie odczuwał silne porywy wiatru, a ziemia z tej perspektywy wydawała się bardzo, bardzo odległa.

– Ponad trzydzieści sążni – odpowiedziałem. – Wystarczająco wysoko, by asasyni znaleźli się poza zasięgiem wrogich łuczników na dole oraz by sami wciąż mogli zasypywać ich strzałami i innymi pociskami.

Pokazałem mu otaczające nas z każdej strony otwory.

– Dzięki tym hurdycjom mogli zrzucać na wroga kamienie albo olej. Wystarczyło użyć tego…

Drewniane platformy wystawały poza zewnętrzną linię muru. Podeszliśmy do jednej z nich i trzymając się wsporników po obu stronach, pochyliliśmy się, by przez otwór w platformie spojrzeć w dół. Dokładnie pod nami mur baszty dochodził do samej krawędzi klifu. Poniżej zaś lśniła rzeka.

Krew odpłynęła z twarzy Maffea, cofnął się o krok ku bezpiecznej podłodze baszty. Zaśmiałem się i zrobiłem to samo (prawdę powiedziawszy, uczyniłem to tym chętniej, że sam czułem lekki zawrót głowy i mdłości).

– Właściwie po co nas tu sprowadziłeś? – spytał Maffeo.

– Bo to tutaj zaczyna się moja opowieść – odrzekłem. – I to na wiele sposobów. To właśnie stąd straże dostrzegły wojska najeźdźców.

– Wojska najeźdźców?

– Tak. Armię Saladyna. Przybył tu, aby oblegać Masjaf i pokonać asasynów. Było to osiemdziesiąt lat temu, w pogodny sierpniowy dzień. Zupełnie taki jak dziś…

2

Pierwsze, co zauważył obserwator, to ptaki.

Każda wędrująca armia przyciąga padlinożerców. Przede wszystkim tych skrzydlatych, gotowych runąć z przestworzy na wszelkie ochłapy, jakie wojsko zostawi za sobą: jedzenie, odpadki i padlinę, zarówno końską, jak i ludzką.

Następnie dostrzegł kurz. W końcu zaś rozległą, ciemną plamę na horyzoncie, która posuwała się szybko do przodu, ogarniając wszystko w zasięgu wzroku.

Armia zaludnia, zaburza i niszczy krajobraz; jest gigantyczną, wygłodniałą bestią, która pożera wszystko, co tylko stanie jej na drodze. Saladyn doskonale zdawał sobie sprawę, że najczęściej już sam taki widok wystarczy, by skłonić wroga do kapitulacji.

Jednak nie tamtym razem. Nie wtedy, gdy jego wrogiem byli asasyni.

Przywódca Saracenów zgromadził na tę kampanię skromne siły w postaci dziesięciu tysięcy piechurów, jeźdźców oraz ciurów obozowych. Zamierzał z ich pomocą zmiażdżyć asasynów, którzy już dwukrotnie próbowali go zgładzić – trzeci zamach na pewno zakończyłby się powodzeniem. Saladyn postanowił przynieść wojnę do ich własnego domu i dlatego przywiódł swą armię w góry An-Nusayriyah, gdzie stało dziewięć asasyńskich cytadel.

Do Masjafu dotarły wieści, że ludzie Saladyna co prawda plądrują okolicę, ale żadna z fortec nie upadła. I że Saladyn podąża na Masjaf, nosząc się z zamiarem zdobycia twierdzy oraz pozbawienia głowy przywódcy asasynów, Al Mualima.

Saladyn uchodził za powściągliwego oraz obiektywnego w sądach wodza, ale asasynom udało się go rozgniewać i wytrącić z równowagi. Jak donoszono, jego wuj, Shihab Al’din, doradzał mu wystąpienie z propozycją zawarcia pokoju. Shihab argumentował, że asasynów lepiej mieć po swojej stronie niż przeciwko sobie. Nie zdołał jednak wpłynąć na żądnego zemsty sułtana – i tak oto w pogodny sierpniowy dzień roku 1176 armia Saladyna pełzła w kierunku Masjafu, a obserwator czuwający na obronnej wieży cytadeli dostrzegł stada ptaków, wielkie obłoki kurzu oraz czarną plamę na horyzoncie. Wtedy też podniósł do ust róg i dał sygnał na alarm.

Mieszkańcy podgrodzia, zgromadziwszy zapasy, przenieśli się w bezpieczny obręb cytadeli, zapełniając zamkowe dziedzińce; na twarzach malował się strach, lecz i tak wielu uchodźców rozstawiało tam swoje kramy, by dalej prowadzić handel. W tym czasie asasyni zaczęli umacniać zamek; przygotowywali się na spotkanie wrogiej armii i obserwowali zarazem, jak po pięknej zielonej okolicy rozprzestrzenia się ciemna plama i jak wielka bestia pożywia się na tej ziemi, zagarniając horyzont.

Słyszeli dźwięki rogów, bębnów i czyneli. Wkrótce byli już w stanie rozróżnić postaci, które wyłaniały się z rozedrganego od upału powietrza: widzieli ich tysiące. Widzieli piechotę: włóczników, oszczepników i łuczników, Ormian, Nubijczyków oraz Arabów. Widzieli kawalerię: Arabów, Turków i Mameluków, dzierżących szable, buzdygany, lance i długie miecze, jednych odzianych w kolczugi, innych zaś w skórzane pancerze. Widzieli lektyki należące do kobiet wielmożów, widzieli świętych mężów oraz chaotyczną ciżbę obozową na tyłach: rodziny, dzieci oraz niewolników. Przyglądali się, jak wojownicy wroga docierają do zewnętrznej linii umocnień i podpalają je, podobnie jak stajnie, przy akompaniamencie ryku rogów i łoskotu czyneli. Wewnątrz cytadeli rozległ się płacz kobiet z pobliskiej wsi, które spodziewały się, że następne na pastwę płomieni zostaną wydane ich domy. Zabudowania pozostawiono jednak nietknięte, a armia zatrzymała się w wiosce, nie dbając wcale o zamek – tak przynajmniej mogło się zdawać.

Najeźdźcy nie wysłali żadnego poselstwa, nie przekazali żadnej wiadomości; po prostu rozbili obóz. Większość ich namiotów była czarna, ale w centrum obozu powstało skupisko większych pawilonów – były to kwatery wielkiego sułtana Saladyna oraz najbliższych mu generałów. Tam też powiewały haftowane flagi, czubki masztów namiotów zdobiły złocone owoce granatów, a ściany pawilonów wykonane były z barwnego jedwabiu.

W cytadeli asasyni głowili się nad taktyką. Czy Saladyn zaatakuje fortecę, czy też spróbuje wziąć ich głodem? Gdy zapadła noc, poznali odpowiedź. Armia u stóp zamku zaczęła budować machiny oblężnicze. Ogniska w obozie paliły się do późnej nocy. Odgłosy pił i młotów dobiegały nie tylko do uszu strażników na murach cytadeli, ale też do wieży Mistrza, w której Al Mualim zwołał naradę asasyńskich mistrzów.

– Saladyn wpadł prosto w nasze ręce – powiedział Fahim al-Sayf, mistrz asasynów. – Takiej okazji nie możemy zaprzepaścić.

Al Mualim pogrążył się w rozmyślaniach. Spoglądał przez okno, myśląc o wielobarwnym pawilonie, w którym Saladyn snuł w tej właśnie chwili plany doprowadzenia do upadku przywódcy asasynów – oraz całego Zakonu. Myślał o wielkiej armii sułtana i o tym, jak szybko obróciła ona w perzynę całą okolicę. A także o tym, że w razie swej porażki sułtan będzie w stanie zgromadzić jeszcze większe siły.

Saladyn dysponuje niezrównaną potęgą, pomyślał. Lecz asasyni mają swój spryt.

– Po śmierci Saladyna armie Saracenów rozpierzchną się – stwierdził Fahim.

Al Mualim pokręcił jednak głową.

– Nie sądzę. Shihab zajmie jego miejsce.

– On byłby zaledwie cieniem wodza, jakim jest Saladyn.

– Byłby zatem mniej skuteczny w odpieraniu chrześcijan – odparł ostro Al Mualim. Jastrzębie zapędy Fahima czasem go męczyły. – Czy chcemy znaleźć się na ich łasce? Czy chcemy wbrew naszej woli stać się ich sojusznikami w walce z sułtanem? Jesteśmy asasynami, Fahimie. Mamy własne cele. Nie należymy do nikogo.

W przesyconym słodkimi wonnościami pokoju zapanowało milczenie.

– Saladyn ma się przed nami na baczności, tak samo jak my przed nim – rzekł po namyśle Al Mualim. – Powinniśmy dopilnować, by stał się jeszcze ostrożniejszy.

Następnego ranka Saraceni wtoczyli taran i wieżę oblężniczą po głównym zboczu, a następnie w asyście tureckich konnych łuczników, doskakujących raz po raz do cytadeli i zasypujących ją deszczem strzał, zaatakowali machinami oblężniczymi zewnętrzny mur, dostając się przy tym pod ostrzał asasyńskich łuczników oraz pod grad kamieni i wodospad wrzącego oleju, którymi rażono ich z zamkowych baszt. Wieśniacy przyłączyli się do walki, bombardując wroga kamieniami oraz gasząc pożary, podczas gdy asasyni urządzali wypady przez furty w murze i odpierali nieprzyjacielskich piechurów, usiłujących podłożyć ogień. Gdy dzień dobiegł końca, po obu stronach było już wielu poległych; Saraceni zawrócili w dół wzgórza, rozpalili na noc ogniska i zajęli się naprawą machin oblężniczych oraz budową nowych.

Owej nocy w obozie Saracenów wszczęło się wielkie zamieszanie, a o poranku jaskrawy pawilon wielkiego Saladyna zwinięto; on sam zaś odjechał, zabierając ze sobą skromną eskortę.

Wkrótce po tym Shihab Al’din wspiął się po zboczu, by rozmówić się z Mistrzem Zakonu asasynów.

3

– Jego Wysokość Saladyn otrzymał twoją wiadomość i najłaskawiej ci za nią dziękuje – zawołał emisariusz. – Ważne sprawy w innym miejscu zmusiły go do odjazdu, poinstruował jednak Jego Ekscelencję Shihaba Al’dina, by przystąpił do rozmów.

Emisariusz stał obok ogiera Shihaba i trzymał przy ustach dłoń zwiniętą w trąbkę, aby jego głos dotarł do Mistrza i jego generałów, zebranych w obronnej baszcie.

Oddział, który wspiął się na wzgórze, był niewielki: około dwustu ludzi, do tego lektyka, postawiona teraz na ziemi przez nubijskich tragarzy. Była to zaledwie straż przyboczna Shihaba, który sam wciąż siedział na koniu. Twarz miał pogodną, jakby nie martwił się przesadnie o wynik negocjacji. Ubrany był w luźne, białe spodnie, kamizelkę i czerwoną, poskręcaną szarfę. Do jego dużego, olśniewająco białego turbanu przyczepiony był połyskujący klejnot. Przypatrujący mu się ze szczytu wieży Al Mualim pomyślał, że klejnot na pewno nosi jakąś wspaniałą nazwę. Nazywają go pewnie „Gwiazdą czegoś tam” albo „Różą czegoś tam”. Saraceni lubowali się w nadawaniu imion swoim błyskotkom.

– Zaczynaj zatem – zawołał Al Mualim i uśmiechnął się na myśl o owych „ważnych sprawach w innym miejscu”. Przypomniał sobie wydarzenia sprzed zaledwie kilku godzin, kiedy to w jego komnatach zjawił się asasyn, wyrywając go ze snu i wzywając do sali tronowej.

– Witaj, Omarze – powiedział Al Mualim i owinął się ściślej szatą, poczuwszy w kościach chłód wczesnego poranka.

– Mistrzu – odrzekł cicho Omar, skłoniwszy głowę.

– Przyszedłeś opowiedzieć mi o swojej misji? – spytał Al Mualim. Zapalił zawieszoną na łańcuszku lampkę oliwną, po czym odszukał krzesło i wygodnie się w nim umościł. Na podłodze zatańczyły cienie.

Omar potwierdził skinieniem. Al Mualim zauważył krew na jego rękawie.

– Czy informacje naszego szpiega były poprawne?

– Tak, Mistrzu. Dotarłem do ich obozowiska i było dokładnie tak, jak nam powiedziano: krzykliwy pawilon stanowił przynętę. Namiot Saladyna znajdował się w pobliżu. Jego kwatera była znacznie mniej okazała.

Al Mualim uśmiechnął się:

– Doskonale, doskonale. W jaki sposób udało ci się go rozpoznać?

– Zabezpieczono go dokładnie tak, jak zapowiedział to nasz szpieg. Wokoło rozsypano kredę i węgielki, tak aby dało się usłyszeć moje kroki.

– Lecz ich nie usłyszano?

– Nie, Mistrzu. Zdołałem dostać się do namiotu sułtana i zostawić w nim pióro, tak jak mi kazano.

– A list?

– Przybity sztyletem do posłania sułtana.

– Co dalej?

– Wymknąłem się z namiotu…

– I?

Nastała cisza.

– Sułtan obudził się i wszczął alarm. Ledwie zdołałem ujść z życiem.

Al Mualim wskazał na poplamiony krwią rękaw odzienia Omara.

– A to?

– Aby ucieczka się powiodła, musiałem poderżnąć komuś gardło, Mistrzu.

– Strażnikowi? – zapytał z nadzieją Al Mualim.

Omar ponuro pokręcił głową.

– Nosił turban i kamizelkę wielmoży.

Słysząc to, Al Mualim przymknął zmęczone, smutne oczy.

– Czy nie było innego wyjścia?

– Zachowałem się nieostrożnie, Mistrzu.

– Poza tym jednak twoja misja zakończyła się powodzeniem?

– Tak, Mistrzu.

– Zatem przekonamy się, co teraz się stanie.

Saladyn odjechał, a następnie przybył z wizytą Shihab. Al Mualim, stojąc na zamkowej wieży z dumnie podniesioną głową, odważył się teraz uwierzyć w zwycięstwo asasynów. W to, że jego plan się powiódł. Ich wiadomość stanowiła dla sułtana ostrzeżenie, że powinien zakończyć wyprawę przeciw asasynom, gdyż następny sztylet może zostać wbity nie w jego posłanie, lecz w genitalia. Zdoławszy zostawić tamten sztylet, dowiedli monarsze, jak bardzo w istocie był bezbronny i jak niewiele znaczyła jego wielka armia w obliczu samotnego asasyna, który był w stanie obejść pułapki, przechytrzyć strażników i z taką łatwością przedostać się do namiotu pogrążonego we śnie sułtana.

Być może Saladyn wyżej cenił sobie własne przyrodzenie niż kontynuowanie długiej, kosztownej i wyniszczającej wojny z przeciwnikiem, którego interesy rzadko stawały w sprzeczności z jego interesami. Być może tak było, ponieważ Saladyn odszedł.

– Jego Wysokość Saladyn przystaje na waszą propozycję pokoju – oznajmił poseł.

Na wieży Al Mualim wymienił rozbawione spojrzenia ze stojącym u jego boku Omarem. Nieco dalej stał Fahim. Jego usta pozostawały zaciśnięte.

– Czy Jego Wysokość poręczy, że nasze Bractwo będzie mogło działać bez dalszych aktów wrogości i bez dalszych ingerencji w nasze poczynania? – zapytał Al Mualim.

– Dopóki nie ucierpią na tym nasze interesy, dopóty macie taką porękę.

– Zatem przyjmuję ofertę Jego Wysokości – zawołał zadowolony Al Mualim. – Możecie wycofać ludzi spod Masjafu. Gdybyście jeszcze byli tak dobrzy i naprawili naszą palisadę, zanim odejdziecie…

Usłyszawszy to, Shihab gwałtownie podniósł wzrok ku wieży, a Al Mualim nawet z tak znacznej wysokości dostrzegł błysk gniewu w jego oczach. Shihab pochylił się w siodle, by powiedzieć coś swemu heroldowi, który słuchał go, potakując, po czym przytknął dłoń do ust, by raz jeszcze zwrócić się do stojących na wieży.

– Kiedy dostarczaliście waszą wiadomość, jeden z zaufanych generałów Saladyna został zamordowany. Jego Wysokość żąda zadośćuczynienia. Głowy winowajcy.

Uśmiech zniknął z twarzy Al Mualima. Omar zastygł u jego boku.

Zapadła cisza. Słychać było jedynie parsknięcia koni i świergot ptaków. Wszyscy czekali na odpowiedź Al Mualima.

– Możesz przekazać sułtanowi, że odrzucam to żądanie.

Shihab lekceważąco wzruszył ramionami. Ponownie nachylił się ku posłowi, który po chwili zwrócił się do Al Mualima.

– Jego Ekscelencja życzy sobie poinformować was, że jeśli nie zgodzicie się wypełnić jego żądania, wojsko pozostanie pod Masjafem. Mamy więcej cierpliwości niż wy zapasów. Czy traktat pokojowy tak mało dla ciebie znaczy? Czy pozwolisz swoim wieśniakom i swoim ludziom głodować? Wszystko, aby ocalić głowę jednego asasyna? Jego Ekscelencja ma szczerą nadzieję, że tak się nie stanie.

– Pójdę – szepnął Omar do Al Mualima. – To był mój błąd. Godzi się, żebym to ja za niego zapłacił.

Al Mualim zignorował go.

– Nie poświęcę życia jednego z moich ludzi – zawołał do emisariusza.

– A zatem Jego Ekscelencja ubolewa nad twoją decyzją. Uprasza też, byś zechciał być świadkiem sprawy, która wymaga rozwiązania. Odkryliśmy w naszym obozie szpiega i musimy go stracić.

Al Mualim zamarł, kiedy Saraceni wywlekli asasyna z lektyki. Następnie wyniesiono katowski pieniek, który dwóch Nubijczyków ustawiło na ziemi przed ogierem Shihaba.

Szpieg nosił imię Ahmed. Został pobity. Jego głowa – poraniona, posiniaczona i pokryta zakrzepłą krwią – bezwładnie opadała na piersi; brutalnie doprowadzono go na miejsce stracenia, rzucono na kolana, po czym rozciągnięto na katowskim pniaku gardłem do góry. Wtedy do przodu wystąpił kat, Turek dzierżący błyszczący bułat. Oparł sztych broni o ziemię, a obie dłonie wsparł na wysadzanej klejnotami rękojeści. Dwóch Nubijczyków przytrzymywało ramiona Ahmeda, który lekko pojękiwał – jego głos uniósł się wysoko ku obronnej baszcie i dotarł do zaskoczonych asasynów.

– Pozwól swojemu człowiekowi zająć jego miejsce, a szpieg ocali życie, zaś traktat pokojowy będzie honorowany – zawołał poseł. – Inaczej szpieg zginie, zacznie się oblężenie, a twoi ludzie będą głodować.

Nagle sam Shihab podniósł głowę i wykrzyknął:

– Czy chcesz mieć to na swym sumieniu, Omarze Ibn-La’Ahadzie?

Wszyscy asasyni jak jeden mąż wstrzymali oddech. Więc Ahmed wszystko wyznał. Naturalnie, zrobił to na torturach. Niemniej jednak wszystko wyjawił.

Ramiona Al Mualima opadły.

Omar zaś wychodził z siebie.

– Pozwól mi pójść – nalegał. – Mistrzu, proszę cię.

W dole kat rozstawił szeroko stopy. Dwiema rękami wzniósł szablę nad głowę. Ahmed naparł nieznacznie na przytrzymujące go ramiona. Jego wyprężona szyja wystawiona była na pastwę ostrza. Na wzgórzu zaległa cisza, przerywana tylko pojękiwaniami szpiega.

– Twoja ostatnia szansa, asasynie – zawołał Shihab.

Głownia bułata zalśniła.

– Mistrzu – błagał Omar – pozwól mi tam iść.

Al Mualim skinął głową.

– Stać! – ryknął Omar. Skoczył w kierunku wystającej z wieży platformy i krzyknął do Shihaba:

– Ja jestem Omar Ibn-La’Ahad. To moje życie powinieneś zabrać.

Szeregi Saracenów zafalowały z podniecenia. Shihab uśmiechął się, kiwnął głową. Dał znak katu i ten cofnął się, ponownie opierając swoją szablę o ziemię.

– Bardzo dobrze – rzucił do Omara. – Przyjdź tu i zajmij miejsce na pniu.

Omar odwrócił się do Al Mualima, który podniósł głowę i spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami.

– Mistrzu – odezwał się Omar – proszę cię o ostatnią przysługę. Zatroszcz się o Altaïra. Przyjmij go jako nowicjusza.

Al Mualim skinął głową.

– Oczywiście, Omarze – powiedział. – Oczywiście.

Cała cytadela zamilkła, gdy Omar zszedł po drabinach z wieży, przemierzył zbudowany na opadającym zboczu barbakan, po czym pod łukowym sklepieniem doszedł do głównej bramy. Wartownik postąpił naprzód i otworzył furtę. Omar pochylił się, by przekroczyć próg.

Nagle zza pleców dobiegł go okrzyk „ojcze!” oraz odgłos biegnących stóp.

Zamarł.

– Ojcze.

Omar usłyszał rozpacz w głosie syna i zacisnął powieki, by zatrzymać łzy, które cisnęły mu się do oczu, gdy wychodził za bramę. Wartownik zatrzasnął za nim furtę.

Ahmeda ściągnięto z katowskiego pieńka. Omar chciał spojrzeniem dodać mu otuchy, lecz Ahmed nie mógł już tego zauważyć. Powleczono go pod furtę w głównej bramie twierdzy i tam ciśnięto na ziemię. Ktoś otworzył drzwi, wciągnął leżącego do środka, a następnie zamknął je z powrotem. Omar poczuł, jak liczne ręce chwytają go, ciągną ku pniakowi i rozciągają na nim tak, jak wcześniej rozciągnięty leżał tu Ahmed. Nadstawił gardło i spojrzał na górującego nad nim kata. Za jego plecami widział niebo.

– Ojcze! – Krzyk z cytadeli doleciał do niego w tej samej chwili, w której lśniące ostrze runęło w dół.

Kilka dni później pod osłoną ciemności Ahmed opuścił fortecę. Rankiem, gdy odkryto jego zniknięcie, jedni zastanawiali się, jak mógł porzucić swego syna – którego matka zmarła dwa lata wcześniej na febrę – podczas gdy inni twierdzili, że nie mógł znieść wstydu, jakim się okrył, i dlatego musiał odejść.

Prawda była jednak zupełnie inna.

4

20 czerwca 1257

Dziś rano obudził mnie Maffeo, potrząsając moim ramieniem – muszę zaznaczyć, że robił to niezbyt delikatnie. Ta natarczywość spowodowana była jednak ciekawością, jaką wzbudziła w nim moja opowieść. Powinienem być mu wdzięczny przynajmniej za to.

– No więc? – zagadnął.

– No więc co? – Mój głos był zaspany, ale Maffeo zdawał się tym nie przejmować.

– No więc, co stało się z Ahmedem?

– To, mój bracie, odkryłem dopiero w nieco późniejszym czasie.

– Opowiedz mi zatem.

Zastanowiłem się nad tym pokrótce, próbując jednocześnie przyjąć na łóżku pozycję siedzącą.

– Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli opowiem ci te historie tak, jak mnie samemu je opowiadano – powiedziałem wreszcie. – Altaïr, choć się starzeje, jest doskonałym gawędziarzem. Myślę, że powinienem trzymać się jego sposobu narracji. Większa część mojego pierwszego spotkania z Altaïrem poświęcona została właśnie tym zdarzeniom, o których opowiedziałem ci wczoraj. Temu jednemu epizodowi, który wydarzył się, gdy Altaïr miał zaledwie jedenaście lat.

– Traumatyczne przeżycie dla dziecka – zauważył Maffeo. – A co z jego matką?

– Zmarła podczas porodu.

– Jedenastoletni Altaïr został sierotą?

– Istotnie.

– Co się z nim stało?

– Cóż, wiesz, co się stało. Siedzi w swojej wieży i…

– Nie, chodzi mi o to, co wtedy się z nim stało?

– To także będzie musiało zaczekać, bracie. Gdy po raz kolejny spotkałem się z Altaïrem, skoncentrował się na wydarzeniach, które miały miejsce piętnaście lat później. W swojej opowieści przeskoczył do dnia, w którym skradał się przez mroczne, ociekające wodą katakumby, rozciągające się pod Jerozolimą…

Był rok 1191, a od zdobycia Jerozolimy przez Saladyna i jego Saracenów minęły ponad trzy lata. W odpowiedzi chrześcijanie zazgrzytali zębami, tupnęli nogami i wprowadzili w swych krajach dodatkowe podatki, by zdobyć fundusze na trzecią krucjatę – i tak raz jeszcze mężowie w kolczugach pomaszerowali do Ziemi Świętej i oblegli tamtejsze miasta.

Król Anglii, Ryszard, którego zwano Lwim Sercem – człowiek równie okrutny, jak odważny – zdobył niewiele wcześniej Akrę, ale jego największym marzeniem pozostawało odzyskanie Jerozolimy, świętego miejsca. W samej zaś Jerozolimie nie było miejsca świętszego od Wzgórza Świątynnego oraz ruin Świątyni Salomona, do której usiłowali się właśnie przekraść Altaïr, Malik oraz Kadar.

Poruszali się szybko, ale ostrożnie, trzymając się blisko ścian tuneli; ich miękkie buty ledwie zostawiały ślady na piasku. Pierwszy szedł Altaïr, kilka kroków za nim podążali Malik i Kadar. Zmysły każdego z nich dostrojone były do otoczenia, a tętno przyspieszało, w miarę jak zbliżali się do wzgórza. Katakumby liczyły sobie tysiące lat i na tyleż właśnie wyglądały. Altaïr widział, jak z chwiejnych drewnianych wsporników osypuje się piasek i kurz; ziemia pod stopami była miękka, a pokrywający ją piach był wilgotny od wody, która nieprzerwanie kapała skądś z góry – gdzieś blisko musiał przebiegać jakiś ciek wodny. Powietrze było ciężkie od zapachu siarki, wydobywającego się z napełnionych olejem skalnym kaganków, zawieszonych na ścianach tunelu.

Pierwszy kapłana usłyszał Altaïr. Nie bez powodu został przecież wybrany dowódcą, asasyńskim mistrzem; jego umiejętności były większe, jego zmysły bardziej wyostrzone. Przystanął. Dotknął ucha, po czym uniósł rękę i wszyscy trzej zastygli w bezruchu niczym zjawy, które nawiedziły korytarz. Altaïr rzucił okiem za siebie: pozostali dwaj czekali na jego następną komendę. Oczy Kadara płonęły z niecierpliwości; spojrzenie Malika pozostało czujne i skupione.

Cała trójka wstrzymała oddech. Wokół nich kapała woda. Altaïr z uwagą nasłuchiwał mamrotania kapłana.

Fałszywa chrześcijańska pobożność templariusza.

Altaïr przesunął ręce za plecy i szybko poruszył nadgarstkiem, by wysunąć ukryte ostrze. Poczuł przy tym znajome szarpnięcie mechanizmu połączonego z pierścieniem, jaki nosił na małym palcu. Należycie dbał o swe ostrze, dzięki czemu odgłos, jaki wydawało w momencie uwolnienia, był niemal niesłyszalny – aby mieć pewność, wysunął je dokładnie w chwili, w której na ziemię spadła kolejna kropla wody.

Kap… kap… klik.

Przesunął ramiona do przodu, a ostrze na jego lewej ręce zalśniło w migotliwym świetle, spragnione krwi.

Altaïr przylgnął plecami do ściany tunelu i ruszył ostrożnie naprzód, posuwając się przez łagodny zakręt, dopóki nie dostrzegł klęczącego w przejściu kapłana; miał na sobie szaty templariuszy, co mogło oznaczać, że dalej, zapewne gdzieś w ruinach świątyni, znajdują się także i inni. Altaïr nie wątpił, że szukają tam ich skarbu.

Serce zabiło mu szybciej. Było tak, jak przypuszczał. To, że miasto znajdowało się pod kontrolą Saladyna, nie powstrzymało mężów spod znaku czerwonego krzyża. Oni także mieli swoje sprawy do załatwienia na wzgórzu. Jakie? Altaïr rzecz jasna zamierzał się tego dowiedzieć, ale najpierw…

Najpierw należało zająć się kapłanem.

Przykucnął nisko i podkradł się od tyłu do klęczącego mężczyzny, który nadal się modlił, nieświadomy bliskości śmierci. Altaïr przeniósł ciężar ciała na wysuniętą nogę i ugiął nieco kolana, po czym wzniósł ostrze i cofnął do tyłu zgiętą w łokciu rękę, gotów do zadania ciosu.

– Czekaj! – syknął za jego plecami Malik. – Musi być inny sposób… On nie musi umierać.

Altaïr zignorował go. Jednym płynnym ruchem chwycił księdza prawą ręką za ramię, a lewą wbił ostrze w jego kark, trafiając między czaszkę a pierwszy kręg i przerywając tym samym kręgosłup.

Kapłan nie zdążył krzyknąć: śmierć była prawie natychmiastowa. Prawie. Ciało szarpnęło się i wyprężyło, ale Altaïr przytrzymał je pewnym chwytem. Przytknąwszy palec do arterii szyjnej duchownego, poczuł, jak uchodzi z niego życie. Ciało rozluźniło się powoli i Altaïr pozwolił mu cicho opaść na ziemię, gdzie legło w kałuży wsiąkającej w piach krwi.

Cała rzecz rozegrała się szybko i bezgłośnie. Kiedy jednak Altaïr wyciągał z powrotem swoje ostrze, podchwycił oskarżycielskie spojrzenie Malika. Wszystko, co mógł zrobić, to stłumić cisnący mu się na usta szyderczy uśmieszek, który wywołała okazywana przez Malika słabość. Z drugiej strony brat Malika, Kadar, wciąż wpatrywał się w ciało kapłana z mieszaniną zachwytu i respektu.

– Doskonałe zabójstwo – powiedział podekscytowany. – Fortuna sprzyja twemu ostrzu.

– To nie fortuna – odparł chełpliwie Altaïr. – To umiejętności. Obserwuj dalej, a może się czegoś nauczysz.

Mówiąc to, spojrzał uważnie na Malika i zauważył, jak oczy asasyna zapłonęły gniewem i zazdrością; nie było wątpliwości, że wywołało ją uznanie, jakim Kadar darzył Altaïra.

I rzeczywiście Malik zwrócił się do swego brata.

– Tak… Nauczysz się lekceważyć wszystkie nauki naszego Mistrza.

Altaïr raz jeszcze uśmiechnął się ironicznie.

– A jak ty byś to załatwił?

– Nie ściągałbym na nas uwagi. Nie odbierałbym życia niewinnemu.

Altaïr westchnął.

– Nie jest ważne to, jak wypełnimy zadanie, byle zostało ono wykonane.

– Ale to nie są metody… – zaczął Malik.

Altaïr utkwił w nim swoje spojrzenie.

– Moje metody są lepsze.

Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nawet w tym wilgotnym, zimnym i cieknącym tunelu Altaïr zdołał dostrzec w oczach Malika zuchwalstwo oraz urazę. Wiedział, że musi na niego uważać. Wyglądało na to, że młody Malik jest przeciwnikiem, który tylko czyha na odpowiednią okazję.

Jednak nawet jeśli planował rzucić Altaïrowi wyzwanie, to najwidoczniej uznał, że teraz nie pora.

– Pójdę na zwiady – oświadczył. – Spróbuj nie zhańbić nas bardziej.

Kara za to wyjątkowe nieposłuszeństwo także będzie musiała poczekać, zdecydował Altaïr, patrząc za Malikiem, który ruszył tunelem w kierunku świątyni.

Kadar popatrzył za oddalającym się bratem, po czym obrócił się do Altaïra.

– Jakie właściwie jest nasze zadanie? – zapytał. – Mój brat nie powiedział mi nic poza tym, że powinienem czuć się zaszczycony, że mnie do niego wybrano.

Altaïr przyjrzał się pełnemu zapału młodzikowi.

– Mistrz sądzi, że templariusze znaleźli coś pod Wzgórzem Świątynnym.

– Skarb? – wyrzucił z siebie Kadar.

– Nie wiem. Najważniejsze, że Mistrz uważa to za istotne. Inaczej nie rozkazałby mi tego czegoś odzyskać.

Kadar skinął głową i na znak dany mu ręką przez Altaïra podążył szybko w ślad za bratem. Altaïr został sam. W zamyśleniu patrzył na zwłoki księdza; na piasku wokół jego głowy utworzyła się krwawa aureola. Malik mógł mieć rację. Z pewnością istniały inne sposoby na uciszenie kapłana. A jednak Altaïr go zabił, ponieważ…

Ponieważ mógł.

Ponieważ był Altaïrem Ibn-La’Ahadem, synem asasyna. Najlepiej wyszkolonym w całym Zakonie. Był mistrzem wśród asasynów.

Ruszył przed siebie i dotarł do ciągu głębokich dziur w ziemi – w czeluściach unosiła się mgła. Bez trudu wskoczył na pierwszą poprzeczną belkę nad przepaścią. Wylądował gibko na ugiętych nogach, niczym kot, oddychając spokojnie i napawając się własną siłą i sprawnością.

Przeskoczył na kolejną belkę, a potem na następną, aż wreszcie dotarł do miejsca, w którym czekali na niego Malik oraz Kadar. Nie zwróciwszy na nich uwagi, przemknął obok; odgłos jego stóp był cichy niczym szept, a na piasku nie zostawał po nich niemal żaden ślad. Nagle wyrosła przed nim wysoka drabina, na którą wskoczył z rozpędu, pokonał ją szybko i cicho, zwalniając dopiero tuż przed samym szczytem, gdzie zatrzymał się, nasłuchując oraz wciągając w nozdrza powietrze.

Następnie bardzo powoli wysunął głowę i jego oczom ukazała się wysoka komnata, a w niej, tak jak się tego spodziewał, strażnik. Stał obrócony do Altaïra plecami. Ubrany był w strój templariuszy: pikowany kaftan, zwany gambesonem, nogawice, kolczugę; u biodra zwisał mu miecz.

Altaïr, cichy i nieporuszony, przyglądał mu się przez chwilę, zwracając uwagę na jego posturę i sposób, w jaki trzymał ramiona. Dobrze. Strażnik był zmęczony i nieobecny. Uciszenie go będzie proste.

Altaïr powoli podciągnął się; znalazł się na podłodze komnaty. Przez chwilę trwał tam skulony, starając się wyrównać oddech, cały czas uważnie obserwując templariusza. Wreszcie podkradł się do niego, wyprostował i uniósł ręce: lewa stała się jego pazurem, prawa zaś gotowa była pochwycić i uciszyć strażnika.

Wtedy zaatakował. Poruszył nadgarstkiem, by uwolnić ostrze, które wbił w kręgosłup strażnika w tej samej chwili, w której się wysunęło; jednocześnie sięgnął prawą ręką, by zdławić okrzyk mężczyzny.

Przez krótki moment stali razem, zespoleni w makabrycznym uścisku, aż Altaïr poczuł na swej dłoni łaskotanie – stłumiony ostatni krzyk, jaki wydała z siebie ofiara. Strażnik zwiotczał i Altaïr opuścił go delikatnie na ziemię, nachylając się jeszcze, by zamknąć mu powieki. Poniósł karę za to, że zawiódł jako wartownik, pomyślał ponuro Altaïr, po czym wyprostował się i dołączył do Malika i Kadara. Ostrożnie ruszyli łukowo sklepionym przejściem, które przed chwilą okazało się tak nędznie strzeżone.

Znaleźli się na górnym poziomie olbrzymiej sali. Altaïr ogarnął ją wzrokiem i nagle poczuł się onieśmielony. Był w ruinach legendarnej świątyni, o której powiadano, że w 960 roku przed Chrystusem zbudował ją sam król Salomon. Jeśli Altaïr się nie mylił, spoglądali teraz na największy budynek świątyni, na jej Miejsce Najświętsze. Wczesne zapiski mówiły o ścianach wyłożonych drewnem cedrowym, o wyrzeźbionych postaciach cherubinów, o drzewach palmowych oraz o kwiatach wytłoczonych w złocie, lecz obecnie świątynia była ledwie cieniem swojej dawnej świetności. Zniknęło ozdobne drewno, cherubiny i złote wykończenia – Altaïr dobrze wiedział, co się z nimi stało – nie miał najmniejszych wątpliwości, że wpadły w łapy templariuszy. Jednak nawet odarta ze swych złotych ozdób Świątynia pozostawała miejscem czci. Altaïr niejako wbrew sobie poczuł, że widok tego miejsca napełnia go zachwytem.

Stojący za nim dwaj towarzysze byli jeszcze bardziej oniemiali.

– Tam… To musi być Arka – rzekł Malik, wskazując na przeciwległy koniec sali.

– Arka Przymierza!… – wydał stłumiony okrzyk Kadar, który zauważył to samo, co brat.

Altaïr otrząsnął się i spojrzał na obu mężczyzn. Przypominali mu w tamtej chwili parę ogłupiałych handlarzy, zaślepionych widokiem świecidełek.

Arka Przymierza?

– Nie bądźcie śmieszni – zbeształ ich. – Nic takiego nie istnieje. To tylko legenda.

Ale przyglądając się dokładniej, sam nie był już tego do końca pewien. Skrzynia niewątpliwie miała wszelkie cechy legendarnej Arki. Wyglądała dokładnie tak, jak opisywali ją prorocy: cała powleczona złotem, ze złotym wiekiem przyozdobionym figurami cherubinów oraz ze złotymi pierścieniami, do których wkładano drążki do jej przenoszenia. Altaïr uświadomił sobie po chwili, że w tym przedmiocie było coś jeszcze.

Otaczała go aura…

Oderwał oczy od skrzyni. Znacznie ważniejsze sprawy wymagały jego uwagi – ludzie, którzy właśnie pojawili się na dolnym poziomie sali. Ich buciory zachrzęściły po podłożu, niegdyś wyłożonym jodłowymi deskami, a obecnie gołym kamieniem. Templariusze. Ich przywódca już wyszczekiwał rozkazy.

– Do rana ma być wyniesiona przez tę bramę – oznajmił, niewątpliwie mając na myśli Arkę. – Im szybciej zdołamy ją posiąść, tym prędzej będziemy mogli zająć się szakalami w Masjafie.

Mówił z francuskim akcentem, a gdy wszedł w obręb światła, asasyni dostrzegli jego charakterystyczny płaszcz – płaszcz wielkiego mistrza zakonu templariuszy.

– Robert de Sablé – powiedział Altaïr. – Jego życie należy do mnie.

Malik natarł na niego gwałtownie.

– Nie! Kazano nam odzyskać skarb, a z Robertem rozprawić się tylko w razie konieczności.

Altaïr, który miał już dosyć ciągłego nieposłuszeństwa Malika, odwrócił się ku niemu.

– On stoi między nami a skarbem – syknął gniewnie. – Ja bym to nazwał koniecznością.

– Dyskrecja, Altaïrze – nalegał Malik.

– Masz na myśli tchórzostwo. Ten człowiek to nasz największy wróg, a teraz mamy szansę się go pozbyć.

Malik jednak nie dawał za wygraną.

– Złamałeś już dwie zasady naszego Creda. Teraz chcesz złamać trzecią. Nie narażaj naszego Bractwa.

– Przewyższam cię i tytułem, i umiejętnościami – warknął Altaïr. – Nie masz prawa podważać moich decyzji. – To powiedziawszy, odwrócił się i śpiesznie zszedł po drabinie na znajdujący się poniżej balkon, a następnie na podłogę. Znalazłszy się tam, pewnym krokiem ruszył w stronę grupy rycerzy.

Zauważyli go i zwrócili się ku niemu, z dłońmi na rękojeściach mieczy i z zaciśniętymi szczękami. Altaïr wiedział, że będą się mu przyglądać, że będą wpatrywać się w asasyna maszerującego ku nim z twarzą ukrytą pod kapturem, z powiewającą za plecami szatą i czerwoną szarfą, z dużym mieczem u boku i z rękojeściami krótkich, wystających zza jego prawego ramienia. Wiedział, jaki strach ich wówczas ogarnie.

On z kolei przyglądał im się, by ocenić w myślach możliwości i cechy każdego z nich: który był praworęczny, a który walczył z mieczem w lewej ręce; który wyróżniał się szybkością, a który był najsilniejszy. Szczególnie uważnie obserwował ich wodza.

Robert de Sablé górował nad pozostałymi posturą i siłą. Głowę miał ogoloną, a na jego twarzy odcisnęły piętno lata doświadczeń, które zapewniły mu sławę rycerza równie biegle władającego mieczem, jak okrutnego i bezwzględnego. Altaïr nie miał cienia wątpliwości, że ze wszystkich obecnych w tej sali osób, to Robert de Sablé był zdecydowanie najniebezpieczniejszy; jego też musiał unieszkodliwić w pierwszej kolejności.

Usłyszał, jak Malik i Kadar zeskakują z drabin, i zerknąwszy za siebie, zobaczył, że obaj podążają za nim: Kadar, przełykający nerwowo ślinę, oraz Malik z błyskiem dezaprobaty w oczach. Widok dwóch kolejnych asasynów jeszcze bardziej rozdrażnił templariuszy – siły po obu stronach stały się teraz bardziej wyrównane. Czterech templariuszy zgromadziło się wokół de Sablé – byli skupieni, a powietrze z każdą chwilą gęstniało od strachu i napięcia.

– Wolnego, templariusze! – zawołał Altaïr, gdy tylko podszedł wystarczająco blisko pięciu rycerzy. Zwrócił się ku Robertowi de Sablé, który stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, a na jego ustach malował się wąski uśmiech. W przeciwieństwie do swoich gotujących się do walki towarzyszy, de Sablé sprawiał wrażenie odprężonego, zdystansowanego, tak jakby obecność trzech asasynów nie miała dla niego większego znaczenia. Altaïr zamierzał odpłacić mu za tę arogancję.

– Nie tylko wy macie tu coś do załatwienia – dorzucił.

Obaj mężczyźni taksowali się spojrzeniami. Altaïr przesunął prawą rękę tak, jakby przygotowywał się do uchwycenia rękojeści miecza, który wisiał u jego pasa. Chciał, by tam właśnie skupiła się uwaga templariusza, podczas gdy śmierć z łagodnym kliknięciem nadeszłaby z lewej strony. Tak, podjął decyzję. Finta z prawej, cios z lewej. Wystarczy uporać się z Robertem de Sablé za pomocą ukrytego ostrza, a jego ludzie umkną, asasynom zaś pozostanie już tylko odzyskać skarb. Wszyscy będą mówić o wspaniałym zwycięstwie Altaïra nad wielkim mistrzem templariuszy. Zamknie tym sposobem usta tchórzliwemu Malikowi, po raz kolejny olśni jego brata, a po powrocie do Masjafu będzie się cieszyć czcią braci zakonnych. Al Mualim osobiście go uhonoruje i tym samym przyszła droga Altaïra do stanowiska Mistrza Zakonu będzie zabezpieczona.

Altaïr spojrzał swemu przeciwnikowi w oczy. Niezauważalnie poruszył lewą ręką, sprawdzając napięcie mechanizmu zwalniającego ostrze. Był gotów.

– Czegóż to wam potrzeba? – zapytał de Sablé z tym samym beztroskim uśmieszkiem.

– Krwi – odparł krótko Altaïr i uderzył.

Z ponadludzką szybkością skoczył ku Robertowi de Sablé, wysuwając jednocześnie ukryte ostrze. Zamarkował cios prawą ręką i uderzył, szybko i zabójczo, niczym kobra, lewą.

Lecz wielki mistrz templariuszy okazał się szybszy i sprytniejszy, niż Altaïr się spodziewał. Pochwycił asasyna podczas jego ataku; zdawało się, że uczynił to z wielką łatwością. Osadził Altaïra w miejscu, unieruchomił i uczynił nagle przerażająco bezradnym.

W tamtej chwili Altaïr uświadomił sobie, że popełnił poważny błąd. Śmiertelny błąd. Zdał sobie sprawę z tego, że to nie de Sablé był arogancki, lecz on sam. W mgnieniu oka przestał się czuć jak Altaïr, mistrz wśród asasynów. Poczuł się jak słabe i bezsilne dziecko. Gorzej – jak chełpliwe dziecko.

Próbował się szamotać, ale ledwo mógł się poruszyć. De Sablé przytrzymywał go bez wysiłku. Na myśl, że Malik i Kadar są świadkami jego upokorzenia, poczuł ostre ukłucie wstydu. Dłoń de Sablé zaciskała się na gardle Altaïra, który z trudem łapał powietrze. Templariusz zbliżył do niego swoją twarz. Na czole pulsowała mu żyła.

– Nie wiesz, w co się mieszasz, asasynie. Oszczędzę cię tylko po to, byś wrócił do swego Mistrza i doręczył mu wiadomość: Ziemia Święta jest stracona dla niego i dla jego ludzi. Powinien uciekać, póki jeszcze może. Jeśli tu zostaniecie, zginiecie wszyscy.

Altaïr krztusił się i charczał, z wolna ciemniało mu przed oczami; walczył ze sobą, by nie stracić przytomności. Tymczasem de Sablé obrócił go z taką łatwością, jakby miał do czynienia z noworodkiem, i cisnął nim ku tylnej ścianie sali. Altaïr zgruchotał wiekowy kamienny mur i wpadł do znajdującego się za nim przedsionka. Przez moment leżał oszołomiony na ziemi, słysząc tylko hałas spadających belek i walących się olbrzymich filarów komnaty. Gdy podniósł głowę, zobaczył, że droga do świątyni jest zablokowana.

Z drugiej strony dobiegały krzyki, wśród których wyróżniał się głos Roberta de Sablé: „Do broni, ludzie! Zabić asasynów!”. Altaïr zerwał się na nogi i doskoczył do rumowiska, bezskutecznie usiłując znaleźć jakieś przejście. Trawiony wstydem i bezsilnością, słuchał nawoływań Malika i Kadara, a potem krzyków, jakie wydawali, konając. Wreszcie odwrócił się i ze spuszczoną nisko głową wyruszył w drogę powrotną ze świątyni. Czekała go podróż do Masjafu, gdzie miał przekazać Mistrzowi wieści.

Wieści o tym, że zawiódł. O tym, że on, wielki Altaïr, okrył hańbą siebie i Zakon.

Kiedy w końcu wynurzył się z trzewi Wzgórza Świątynnego, na zewnątrz świeciło słońce, a Jerozolima tętniła życiem. Altaïr jednak nigdy nie czuł się równie samotny.

5

Altaïr dotarł do Masjafu po pięciu wyczerpujących dniach jazdy, podczas których miał aż nadto czasu, by przemyśleć swój błąd. U bram Masjafu pojawił się z ciężkim sercem; gdy tylko wartownicy wpuścili go do środka, od razu udał się do stajni.

Zsiadł z konia i poczuł, jak napięte mięśnie nareszcie się rozluźniają. Oddał wodze chłopcu stajennemu, a sam przystanął przy studni, by zaczerpnąć nieco wody – najpierw sączył ją powoli, by po chwili pić już pełnymi haustami, a wreszcie ochlapać się nią i z błogością zmyć z twarzy kurz. Nadal jednak czuł na ciele podróżny, lepki brud, którym przesiąknięte były jego szaty. Nie mógł się doczekać, kiedy zażyje kąpieli w błyszczących wodach Masjafu, ukryty przed światem w zagłębieniu w ścianie klifu. Samotność była wszystkim, czego teraz pragnął.

Znalazłszy się na skraju wioski, skierował wzrok ku górze, gdzie za stajennymi barakami i ruchliwym targowiskiem ciągnęły się omiatane wiatrem ścieżki, wiodące ku murom asasyńskiej fortecy. To tam żył i trenował Zakon pod przywództwem Al Mualima, którego kwatery znajdowały się w środkowej wieży bizantyjskiej cytadeli. Często widywano, jak zatopiony w myślach spogląda przez okno swej baszty; Altaïr wyobraził sobie, że Al Mualim jest tam także teraz, wpatrzony w położoną w dole wioskę. Pełną życia, słońca i głosów targujących się kupców, tę samą, z której Altaïr przed dziesięcioma dniami wyruszył z Malikiem i Kadarem do Jerozolimy i do której planował powrócić triumfalnie jako zwycięzca.

Nigdy, nawet w najczarniejszych myślach, nie dopuszczał porażki, a jednak…

Gdy przechodził przez targowisko, usłyszał czyjeś pozdrowienie. Wziął się w garść, wyprostował ramiona i podniósł głowę, próbując odnaleźć w sobie tamtego wspaniałego asasyna, który opuścił Masjaf, zamiast głupca powracającego tu z pustymi rękami.

Tym, który go pozdrowił, był asasyn Rauf. Na jego widok serce Altaïra zamarło – czy w ogóle wcześniej biło, szczerze wątpił. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli powitać go po powrocie, musiał to być akurat Rauf, żywiący dla niego nabożne wręcz uwielbienie. Najwyraźniej ten młodszy od Altaïra mężczyzna czekał tu na niego, zabijając czas przy fontannie tryskającej ze ściany. Teraz poderwał się, a jego szeroko otwarte oczy zdradzały przejęcie. Był zupełnie nieświadomy aury porażki, której obecność aż nazbyt dobrze odczuwał wokół siebie Altaïr.

– Wróciłeś, Altaïrze. – Rozpromieniony Rauf przypominał szczeniaka, cieszącego się na widok pana.

Altaïr powoli skinął głową. Obserwował, jak za plecami Raufa stary kupiec odświeża się przy fontannie, a potem wita z młodą kobietą, która podeszła, niosąc wazę ozdobioną wizerunkami gazeli. Postawiła ją na niskim murku otaczającym wodotrysk i oboje pogrążyli się w rozmowie, w czasie której kobieta gestykulowała z przejęciem. Altaïr zazdrościł im. Tak bardzo im zazdrościł.

– Dobrze cię widzieć całego i zdrowego – ciągnął Rauf. – Ufam, że twoja misja się powiodła.

Altaïr zignorował to pytające stwierdzenie, w dalszym ciągu obserwując dwójkę przy fontannie. Z trudem spojrzał w oczy Raufa.

– Czy Mistrz jest w swojej wieży? – zapytał wreszcie, odwracając wzrok.

– Tak… – Rauf zmrużył oczy, jakby próbował dojrzeć powód dziwnego zachowania Altaïra. – Zaczytany w swych księgach, jak zwykle zresztą. Na pewno cię oczekuje.

– Dzięki ci, bracie.

To powiedziawszy, opuścił Raufa oraz trajkoczących przy fontannie mieszkańców wioski i ruszył w drogę, przechodząc pomiędzy zastawionymi straganami, ławkami i wózkami wyładowanymi sianem. Bruk na ścieżce urywał się w miejscu, w którym sucha i pylista okolica zaczęła piąć się ostro w górę. Wokół prażyły się w słońcu kępy suchej trawy. Wszystkie drogi nieubłaganie prowadziły do zamku.

Nigdy wcześniej nie czuł się tak przytłoczony jego widokiem. Przemierzając płaski odcinek terenu, zdał sobie sprawę, że bezwiednie zaciskał pięści. U wejścia do fortecy powitali go strażnicy – ich ręce spoczywały na rękojeściach mieczy, a oczy rzucały czujne spojrzenia.

Dotarł do wielkiej bramy, która prowadziła do barbakanu. Jego serce zamarło po raz kolejny, kiedy rozpoznał postać w bramie: był to Abbas.

Abbas stał pod pochodnią, która rozpraszała panujący w podcieniach bramy półmrok. Opierał się o chropowaty ciemny kamień, głowę miał odkrytą, a ręce skrzyżowane na piersi; u jego pasa zwisał miecz. Altaïr przystanął i przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Mijający ich wieśniacy nie zdawali sobie sprawy, że właśnie odżywa na nowo zadawniona wrogość między dwoma asasynami. Był co prawda czas, kiedy jeden nazywał drugiego bratem. Ale czas ów dawno już przeminął.

Na twarzy Abbasa zakwitł powoli szyderczy uśmiech.

– Proszę, oto nareszcie powrócił. – Spojrzał wymownie ponad ramieniem Altaïra. – Gdzie są pozostali? A może pojechałeś przodem, żeby wrócić jako pierwszy? Dobrze wiem, że niechętnie dzielisz się chwałą.

Altaïr nie odpowiedział.

– Milczenie to tylko inna forma potwierdzenia – dodał Abbas, który w dalszym ciągu próbował sprowokować Altaïra, ale robił to z finezją godną byle wyrostka.

– Nie masz nic lepszego do roboty? – westchnął Altaïr.

– Przynoszę ci wiadomość od Mistrza. Czeka na ciebie w bibliotece – powiedział Abbas. Zrobił Altaïrowi przejście. – Lepiej się pośpiesz. Na pewno nie możesz się doczekać, żeby dotknąć językiem jego buta.

– Jeszcze jedno słowo – odparował Altaïr – a dotknę ostrzem twojego gardła.

– Na to będzie jeszcze mnóstwo czasu, bracie – rzucił Abbas.

Altaïr minął Abbasa, potrąciwszy go ramieniem, przeszedł przez dziedziniec oraz plac ćwiczeń, po czym ruszył ku drzwiom do wieży Al Mualima. Strażnicy pochylili przed nim głowy w geście szacunku, na jaki zasługiwał mistrz asasynów; pozdrowił ich, zdając sobie sprawę, że już niedługo – gdy tylko wieści się rozejdą – po ich szacunku pozostanie mu tylko wspomnienie.

Najpierw jednak musiał dostarczyć wiadomości Al Mualimowi. Wspiął się po schodach wieży i skierował do komnaty Mistrza. W środku było ciepło, a w powietrzu wisiał ciężki, słodkawy zapach. Drobiny kurzu tańczyły w snopach światła, wpadających do środka przez wielkie okno w przeciwległym końcu sali. Tam też, z dłońmi splecionymi za plecami, stał Mistrz. Jego mistrz. Jego mentor. Człowiek, którego Altaïr otaczał czcią większą niż kogokolwiek innego.

I którego zawiódł.

Ze stojącej w narożniku komnaty klatki dobiegało ciche gruchanie gołębi pocztowych Mistrza. Należące do niego księgi i manuskrypty, na kartach których spisano tysiące lat asasyńskiej literatury i wiedzy, stały na półkach bądź spoczywały ułożone w chwiejne, pokryte kurzem stosy. Mistrz ubrany był w pyszne, powłóczyste szaty, a długie włosy opadały mu na ramiona. Jak zwykle pogrążony był w zadumie.

– Mistrzu – odezwał się Altaïr, przerywając napiętą ciszę. Opuścił głowę.

Al Mualim bez słowa odwrócił się i podszedł do stołu, pod którym walały się zwoje papieru. Obrzucił Altaïra ostrym, zimnym spojrzeniem swojego jedynego oka. Jego usta, ukryte w szarobiałej brodzie, nie zdradzały żadnych emocji, dopóki w końcu nie przemówił, przywołując jednocześnie ucznia gestem.

– Podejdź. Opowiedz mi o swojej misji. Wierzę, że odzyskałeś skarb templariuszy…

Altaïr poczuł, jak strużka potu spływa mu po czole i policzku.

– Były pewne trudności, Mistrzu. Robert de Sablé nie był sam.

Al Mualim zbył to stwierdzenie machnięciem ręki.

– Czy nasze dzieło kiedykolwiek przebiegało zgodnie z planem? To nasza zdolność dostosowania się czyni nas tymi, kim jesteśmy.

– Tym razem to nie wystarczyło.

Al Mualim przez chwilę przetrawiał słowa Altaïra. Odszedł od stołu, a w końcu ostrym głosem zapytał:

– Co masz na myśli?

– Zawiodłem cię, Mistrzu – Altaïr zmusił się, by wykrztusić to zdanie.

– Skarb?

– Przepadł.

Atmosfera w komnacie zmieniła się. Napięcie było tak wyraźne, że wydawało się, iż powietrze trzeszczy w szwach. Po chwili Al Mualim ponownie się odezwał:

– A Robert?

– Uciekł.

Słowo to było niczym niespodziewane uderzenie kamieniem. Al Mualim zbliżył się do Altaïra. Jego jedyne oko gorzało gniewem, głos mu drżał, a furia wypełniała całe pomieszczenie.

– Wysłałem ciebie, najlepszego z moich ludzi, żebyś wykonał zadanie ważniejsze od tych, z którymi się dotąd mierzyliśmy, a ty przychodzisz do mnie z przeprosinami i wykrętami?

– Ja…

– Milcz. – Głos Al Mualima ciął niczym bicz. – Ani słowa więcej. Nie tego oczekiwałem. Będziemy musieli wysłać nowe siły, żeby…

– Przysięgam, że go dostaniesz. Znajdę go i… – zaczął Altaïr, który desperacko pragnął ponownie spotkać się z Robertem de Sablé. Tym razem wynik takiego spotkania byłby już całkiem inny.

Wówczas Al Mualim rozejrzał się, jakby właśnie przypomniał sobie, że Altaïr opuścił Masjaf wraz z dwoma towarzyszami.

– Gdzie są Malik i Kadar? – zażądał odpowiedzi.

Druga kropla potu pociekła po skroni Altaïra, gdy rzekł:

– Nie żyją.

– Nie. – Głos dobiegł gdzieś z tyłu. – To nieprawda.

Al Mualim i Altaïr odwrócili się i ujrzeli ducha.

6

W drzwiach do komnaty Mistrza stał Malik – chwiejąca się na nogach, poraniona, wyczerpana, zbroczona krwią postać. Na jego białych niegdyś szatach widniały teraz krwawe plamy, widoczne zwłaszcza wokół lewego ramienia, które wyglądało na poważnie zranione: pokryte poczerniałymi strupami dyndało bezwładnie wzdłuż ciała.

Gdy wszedł do komnaty, ranna ręka zwisała, a on sam lekko utykał. Jednak nie było wątpliwości, że w tym pokiereszowanym ciele wciąż zamieszkuje niezłomny duch: wzrok Malika płonął bowiem gniewem i nienawiścią. Wrogie spojrzenie, jakim obrzucił Altaïra, było tak przejmujące, że ten musiał wytężyć wszystkie siły, by się nie cofnąć z przerażenia.

– Przynajmniej ja wciąż żyję – warknął Malik, wbijając w Altaïra pełne wściekłości, przekrwione oczy. Jego oddech był krótki i nierówny. Na odsłoniętych zębach widać było krew.

– A twój brat? – zapytał Al Mualim.

Malik pokręcił głową.

– Zginął.

Na chwilę utkwił oczy w podłodze, po czym w nagłym porywie gniewu podniósł głowę, zmrużył oczy i wycelował drążący palec w Altaïra.

– Przez ciebie – syknął.

– Robert wypchnął mnie z komnaty. – Usprawiedliwienie Altaïra zabrzmiało nieprzekonująco nawet w jego własnych uszach. Zwłaszcza w jego uszach. – Nie miałem drogi powrotu. Nic nie mogłem zrobić…

– Bo nie posłuchałeś mojego ostrzeżenia! – wykrzyknął ochrypłym głosem Malik. – Tego wszystkiego można było uniknąć. A mój brat… Mój brat by żył! Twej arogancji niemalże nie przypłaciliśmy porażką.

– Niemalże? – rzekł ostrożnie Al Mualim.

Malik uspokoił się i skinął głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu – uśmiechu, którego adresatem był Altaïr. Przywołał gestem innego asasyna, który wystąpił do przodu, niosąc na tacy pudełko.

– Mam to, czego nie potrafił odnaleźć twój ulubieniec – powiedział Malik. W jego głosie słychać było wysiłek, zdradzający krańcowe osłabienie, ale nic nie mogło mu popsuć chwili triumfu nad Altaïrem.

Gdy asasyn postawił tacę na stole Al Mualima, Altaïr poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. Pokryta starożytnymi runami kasetka miała w sobie to coś – aurę. W środku z pewnością znajdował się skarb. Musiał tam być. Skarb, którego Altaïr nie zdołał odzyskać.

Zdrowe oko Al Mualima było szeroko rozwarte i błyszczało, a język gwałtownie oblizywał rozchylone wargi. Mistrz był urzeczony widokiem kasetki i myślą o jej zawartości. Nagle z zewnątrz dobiegł ich jakiś harmider. Krzyki. Tupot biegnących stóp. Niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym brzęk stali uderzającej o stal.

– Zdaje się, że przyniosłem ze sobą coś więcej niż skarb – zauważył Malik.

Do sali wpadł posłaniec i niepomny wszelkiego protokołu zawołał zdyszanym głosem:

– Mistrzu, zaatakowano nas! De Sablé oblega wioskę!

Oderwany od swych myśli Al Mualim zareagował ochoczo na perspektywę konfrontacji z Robertem de Sablé.

– A więc pragnie bitwy? Bardzo dobrze. Nie odmówię mu jej. Idź, powiadom innych. Forteca musi być gotowa.

Następnie skierował uwagę na Altaïra. Jego oczy miotały płomienie, gdy powiedział:

– Jeśli idzie o ciebie, Altaïrze, to nasza rozmowa będzie musiała zaczekać. Teraz ruszaj do wioski. Zetrzyj w proch napastników. Przepędź ich z naszego domu.

– Tak się stanie – odrzekł Altaïr z uczuciem ulgi, jaką przyniósł mu niespodziewany rozwój wypadków. Atak na wioskę był lepszy niż konieczność dalszego znoszenia upokorzeń. W Jerozolimie okrył się hańbą. Teraz będzie miał szansę to naprawić.

Zeskoczył z półpiętra za komnatą Mistrza i wylądował na gładkiej kamiennej podłodze, po czym wybiegł z wieży. Pędząc przez plac ćwiczeń i główną bramę, zastanawiał się, czy gdyby teraz zginął, to czy nie byłaby to właśnie upragniona przez niego ucieczka? Czy byłaby to dobra śmierć? Śmierć zaszczytna i wspaniała?

Wystarczająco wspaniała, by go oczyścić?

Dobył miecza. Odgłosy bitwy były teraz bliżej. Mógł już dostrzec asasynów i templariuszy, walczących na wyżynie u podnóża zamku; u stóp wzgórza widział mieszkańców wioski, rozproszonych przez siły napastników. Zbocze zdążyły już pokryć ciała zabitych.

Chwilę później sam został zaatakowany. Rycząc, pędził na niego rycerz templariuszy. Altaïr obrócił się w jego stronę, pozwalając, by zawładnął nim instynkt. Uniósł broń na spotkanie chrześcijanina, który natarł szybko i mocno; gdy jego szeroki miecz uderzył w klingę Altaïra, rozległ się szczęk stali. Altaïr był jednak na to przygotowany: rozstawił szeroko stopy i przyjął idealną postawę, dzięki czemu atak templariusza ledwie zdołał go poruszyć. Następnie obrócił przeciw rycerzowi znaczny ciężar jego własnego miecza – odbił jego ostrze na bok, przez co ramię templariusza wykonało trwający mgnienie oka bezużyteczny wymach. Altaïr natychmiast wykorzystał to do zrobienia wypadu i wbicia ostrza w brzuch wroga.

Templariusz zaatakował go, przekonany, że Altaïr będzie łatwą ofiarą. Taką jak wieśniacy, których wcześniej wyżynał. Pomylił się. W jego wnętrznościach tkwiła teraz stalowa klinga, a on sam kaszlał krwią; oczy zrobiły mu się okrągłe z bólu i zdziwienia, gdy Altaïr szarpnął ostrzem w górę, rozcinając tors na pół. Rycerz upadł na plecy, a jego trzewia wylały się na ziemię.

Altaïr walczył teraz przepełniony czystym jadem – cała jego frustracja znalazła ujście w zadawanych mieczem ciosach, jakby za własne zbrodnie mógł zapłacić krwią nieprzyjaciół. Następny templariusz parował ciosy, usiłując stawić czoła spychającemu go do tyłu asasynowi. Postawa templariusza cały czas się zmieniała: zaczął od ataku, potem przeszedł do defensywy, która wreszcie przerodziła się w desperacką obronę. Nawet kiedy udawało mu się sparować uderzenie Altaïra, skamlał, oczekując niechybnej śmierci.

Altaïr zamarkował cios, zakręcił młynka mieczem i ostrze przecięło szyję chrześcijanina. Z otwartego gardła chlusnęła krew, plamiąc cały strój templariusza na kolor równie czerwony jak krzyż na jego piersi.

Templariusz opadł na kolana, potem runął do przodu. Stało się to w tej samej chwili, w której na Altaïra natarł kolejny żołnierz; jego uniesiony miecz lśnił w promieniach słońca. Altaïr usunął się na bok, po czym zatopił stal głęboko w plecach przeciwnika – przez chwilę ciało mężczyzny wyprężyło się, a usta otworzyły w niemym krzyku. Z przebitej klatki piersiowej wystawało ostrze. Altaïr pozwolił ciału opaść na ziemię, po czym wyszarpnął z niego swój miecz.

Chwilę później zaatakowało go jednocześnie dwóch napastników, zapewne w nadziei, że przewaga liczebna pozwoli im powalić asasyna. Nie wzięli jednak w rachubę jego gniewu. Altaïra przepełniała nie zwykła, zimna pewność siebie, lecz płomienny zapał. Zapał wojownika, który za nic ma własne bezpieczeństwo. Taki wojownik jest najniebezpieczniejszy.

Wokół ujrzał więcej zwłok mieszkańców wioski i gniew w nim zawrzał, a jego ciosy stały się jeszcze straszliwsze. Kolejnych dwóch zbrojnych padło pod jego mieczem; zostawił ich, wijących się konwulsyjnie na ziemi. Jednak pod naporem coraz to nowych napastników zarówno asasyni, jak i ludzie z wioski wycofywali się pospiesznie w górę zbocza. Altaïr zauważył, jak Abbas nakazuje im odwrót do zamku.

– Nacierać na pogańską fortecę – wrzasnął w odpowiedzi jeden z rycerzy. Biegł pod górę w stronę Altaïra, po drodze zamachnąwszy się jeszcze mieczem na uciekającą kobietę. – Dopaść asasyn…

Altaïr ciął w gardło chrześcijanina, którego ostatnie słowo ugrzęzło w bulgocie.

W ślad za uchodzącymi asasynami oraz mieszkańcami wsi nadciągali kolejni templariusze. Altaïr zawahał się; czy oto nadeszła chwila, by uczynić z tego wzgórza swą ostatnią redutę – i zginąć, broniąc swoich ludzi i tak umykając przed okrywającym go wstydem?

Nie. Wiedział, że taka daremna śmierć nie była honorowym wyjściem, i dlatego dołączył do uciekających w kierunku fortecy. Dopadł do niej w chwili, gdy zamykano już bramę. Obrócił się jeszcze i spojrzał na krwawą jatkę, jaka rozegrała się pod murami. Piękno Masjafu zostało skalane okrwawionymi ciałami mieszkańców, żołdaków i asasynów.

Obrzucił wzrokiem swoje szaty – były obryzgane krwią templariuszy, ale on sam nie odniósł żadnych ran.

– Altaïrze! – Okrzyk wyrwał go z zamyślenia. To znowu był Rauf. – Chodź!

Altaïr poczuł się nagle bardzo znużony.

– Dokąd idziemy?

– Mamy niespodziankę dla naszych gości. Rób to, co ja. Zaraz wszystko się wyjaśni… – Rauf wskazał na pnące się wysoko w górę mury. Altaïr schował miecz do pochwy i podążył za Raufem, wspinając się po kolejnych drabinach, aż na szczyt jednej z baszt, gdzie, jak się okazało, zebrali się przywódcy asasynów. Wśród nich był sam Al Mualim. Altaïr zerknął na Mistrza, ale ten zupełnie go zignorował. Jego usta były zaciśnięte. Rauf zbliżył się do jednej z drewnianych platform, które wystawały poza obręb wieży, i dał Altaïrowi znak, by uczynił to samo. Wziąwszy głęboki oddech, Altaïr ostrożnie podszedł do krawędzi platformy.

Teraz, gdy stał na samym szczycie zamku Masjaf, mógł ogarnąć wzrokiem całą dolinę. Czuł, jak owiewa go wiatr, a jego podmuchy targają mu szaty. Widział stada ptaków szybujących i pikujących w zstępujących prądach powietrznych. Od wysokości zakręciło mu się w głowie, a widok zaparł mu dech w piersiach: pofałdowane wzgórza, pokryte bujną zielenią, połyskujące wody rzeki, na zboczach martwe ciała, z tej odległości przypominające małe kropki.

I templariusze.

Oddziały najeźdźców zebrały się na wzniesieniu przed wieżą strażniczą, opodal bramy fortecy. Przewodził im Robert de Sablé, który wystąpił do przodu i spoglądając w stronę murów obronnych, gdzie stali asasyni, zwrócił się do Al Mualima.

– Poganinie! – zaryczał. – Oddaj, co mi ukradłeś!

Skarb.