Zemsta Saro - Lucas Starr - ebook + książka

Zemsta Saro ebook

Lucas Starr

3,0

Opis

Zafascynowany postacią Che Guevary senator Jonathan Myers rusza po władzę. Początkowo wydaje się, że jako osoba nowa w kręgach politycznych, niewiele może. Nieoczekiwanie zyskuje tajemniczych sprzymierzeńców, którzy gotowi są nie tylko wesprzeć go finansowo, ale też usunąć – i to dosłownie – każdego, kto stanie mu na drodze. Senator nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że tak naprawdę jest tylko pionkiem w rękach ludzi, których celem jest zniszczenie systemu władzy w USA. Kto jednak kryje się za tym przemyślnym atakiem? Czy może Meksyk, który nagle wysuwa roszczenia terytorialne wobec Stanów Zjednoczonych, czy próbujące wykorzystać powstały kryzys Chiny i Rosja? Wydarzenia nabierają tempa, a czytelnik trafia tam, gdzie zapadają najważniejsze decyzje, czyli do Gabinetu Owalnego. Czy wobec narastającego konfliktu, w który angażują się także nielegalni imigranci, prezydent zdecyduje się na użycie broni nuklearnej? A może ktoś jeszcze myśli o takim rozwiązaniu?
Zemsta Saro Lucasa Starra to inteligentny thriller polityczny, który prowadzi nas od amerykańskich campusów uniwersyteckich, gdzie wykluwają się lewicowe poglądy młodego pokolenia, poprzez skorumpowany świat wielkiej polityki, do miejsc, gdzie toczy się bezpośrednia walka na śmierć i życie. Śledzimy losy czwórki bohaterów: żądnego władzy senatora Jonathana Myersa, jego sponsora, milionera Bo Wellmose’a, który marzy o destrukcji zachodniego świata, jednocześnie nie zamierzając zrezygnować z wygodnego życia, dowódcy jednostki specjalnej Kelly’ego i najbardziej tajemniczego z nich wszystkich – bezwzględnego zabójcy – Saro. Autorowi udało się wykreować wiarygodną fabułę, która jednocześnie trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony książki, nie pozwalając się oderwać od intrygującej i pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł ‌oryginału:

Saro’s Revange

Przekład:

Jarosław ‌Zachwieja

Projekt okładki:

Maciej Garbacz

Redakcja:

Beata ‌Kaczmarczyk

Redakcja techniczna:

Małgorzata Biegańska-Bartosiak

Korekta:

Zespół Varsovia

Copyright ‌© 2009 by ‌Lucas Starr. All ‌rights reserved.

Copyright © ‌2011 by ‌Wydawnictwo ‌VARSOVIA.

All ‌rights ‌reserved.

Wszelkie prawa ‌zastrzeżone.

Książka, ‌ani żadna ‌jej część, ‌nie może być przedrukowywana ‌ani w ‌jakikolwiek inny ‌sposób reprodukowana czy powielana ‌mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie ‌lub ‌magnetycznie, ‌ani odczytywana w środkach ‌publicznego przekazu ‌bez ‌pisemnej zgody ‌wydawcy.

W sprawie ‌zezwoleń ‌należy zwracać ‌się ‌do

Wydawnictwo VARSOVIA

e-mail: ‌[email protected]

ISBN 978-83-61463-01-6

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Niniejsza ‌powieść opisuje historię fikcyjną. ‌Nazwiska, opisy, ‌podmioty i sytuacje ‌w niej ‌przedstawione ‌są wyłącznie dziełem ‌wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo ‌do prawdziwych ‌osób, zdarzeń i ‌podmiotów jest całkowicie ‌przypadkowe.

Prolog

To ‌był pierwszy rok ‌jego nauki w ‌college’u i ‌pierwsze takie zebranie ‌w jego ‌życiu. Grupa nie ‌rozpoczęła jeszcze debaty, więc ‌rozglądał się po ‌sali w poszukiwaniu ‌kumpla, który go tutaj ‌zaprosił. Czuł ‌się ‌nieco wyobcowany. Jego przyjaciel ‌miał jakieś nowe idee, ‌o których on sam ‌nigdy dotąd ‌nie słyszał. Wędrował ‌więc ‌cokolwiek zagubiony ‌po zatłoczonym pomieszczeniu, dopóki ‌nie ‌usłyszał znajomego ‌głosu.

– Hej! Tutaj, Jon! Jon!

Jonathan ‌szybko podszedł do kumpla, ‌czując nerwowe ‌skurcze w ‌brzuchu. Pochodził z małego ‌miasteczka ‌i tak ‌naprawdę ‌nie przepadał za ‌tłumami.

– Fajnie, że przyszedłeś – przywitał się kolega, przeciągając samogłoski. – To będzie naprawdę mocne! Mówię ci, stary, zakochasz się w nas. Usłyszysz dziś o prawdziwym bohaterze! Buntowniku! O wolności! – Prawą ręką wykonał pełen dramatyzmu gest. – Ten facet, ten, który będzie za chwilę przemawiał… on nam opowie o... Che Guevarze!1 – mówił teraz tak głośno, że musieli go słyszeć chyba wszyscy zebrani. – Tak, właśnie, tobie też to dobrze zrobi. Powinieneś… – Zaśmiał się krótko. – No wiesz, stary... kupić sobie T-shirt z jego podobizną. Tam są, z tyłu za tym przepierzeniem. – Machnął dłonią, wskazując kierunek.

Jonathan tylko skinął lekko głową i zajął miejsce. Chciał usłyszeć człowieka, na którego czekali wszyscy ci studenci. Człowieka, który miał zamiar naprawdę ich czegoś nauczyć – a przynajmniej tak twierdzili jego koledzy. Profesorowie tylko ich tresowali, żeby stali się bezmózgimi maszynami. Za to ten gość przekaże im słowa Che Guevary i opowie, jaki naprawdę jest świat i jakim problemem dla niego są Stany Zjednoczone.

Kilka godzin i jeden T-shirt później jego dotychczasowe przekonania przestały istnieć. Miał wrażenie, że dopiero teraz ktoś otworzył mu oczy. To było coś zupełnie innego niż poglądy rodziców i prawdopodobnie także dawne jego własne. W końcu system wartości Jonathana Myersa wciąż jeszcze się kształtował. Ale od tego dnia zupełnie inaczej patrzył na świat.

*

Mężczyzna z trudem zapanował nad zaciśniętą pięścią, która szykowała się, by zadać cios.

– Kiedy wreszcie zaczniesz brać odpowiedzialność za swoje czyny, Kelly! Kiedy?! – Chodził po pokoju, wymachując rękami i wrzeszcząc na syna. – Jak ty byś się czuł, gdyby ktoś ukradł ci samochód, a potem go rozwalił?! – Na krótką chwilę wbił spojrzenie w sufit. – Niech cię Bóg ma w opiece, chłopcze! Bo ja zaraz… – zawiesił głos i wydawało się, że zmusza myśli do powrotu na poprzedni tor. – Ty po prostu… Po prostu… – Ponownie zaczął chodzić po pokoju. – Doprowadzasz mnie niekiedy do ostateczności. – Zatrzymał się i omiótł syna spojrzeniem. – Podjąłem decyzję. Odpracujesz to wszystko. Zarobisz pieniądze i oddasz bratu tyle, ile wart był jego samochód! Tak postanowiłem.

Kelly zerwał się na równe nogi.

– To niesprawiedliwe! Skąd mam wziąć te pieniądze? A poza tym to nie moja wina. Pozwolił mi zabrać kluczyki, bo wcześniej strasznie mnie obraził! Wiedział, że nie oprę się pokusie. Zrozum, tato! On to wszystko zaplanował!

Ojciec przerwał mu w pół słowa.

– Siadaj! – Wymierzył w niego palec. – I zamknij się, ty… – urwał, zacisnął powieki i policzył do trzech, trzymając ręce uniesione do góry. Wreszcie uspokoił się na tyle, że mógł mówić dalej: – To nie mój problem, jak zarobisz te pieniądze. Znajdź sobie pracę! Może wreszcie zrozumiesz, jak to jest, gdy trzeba na siebie zarobić. Nie wywracaj oczami, gdy do ciebie mówię! To poważna sprawa, Kelly! – Jego ręce bez przerwy przemieszczały się do przodu i do tyłu. – Masz szlaban na miesiąc! Żadnej telewizji, niczego! Siadaj. – Wskazał ze złością na krzesło, widząc, że Kelly wstaje. – Będziesz wychodził ze swojego pokoju tylko na posiłki i do szkoły. Poza tym masz tu siedzieć i myśleć o tym, co zrobiłeś. Nie wolno okazywać takiego braku szacunku dla własności innych ludzi! To było karygodne i lekkomyślne. Nawet jak na ciebie… Co w ciebie wstąpiło, Kelly? Nie, nie chcę tego słuchać! – Ojciec Kelly’ego mówił wystarczająco szybko, by nie pozwolić synowi na wtrącenie choćby jednego słowa. – Co zrobisz, gdy w przyszłości inni będą próbowali na tobie polegać? No? Co wtedy zrobisz? Wystawisz ich?! Wbijesz im nóż w plecy dla zabawy?! – Machnął ręką i obrócił się w miejscu. – Powiem ci, co wtedy powinieneś zrobić. Powinieneś poświęcić wszystkie swoje zachcianki i upewnić się, że ci, za których jesteś odpowiedzialny, mają wszystko, co jest im potrzebne. A ty co zrobiłeś? Niee… – przeciągnął ostatnie słowo. – ...ty tę odpowiedzialność i zaufanie, którym cię obdarzono, sprzedałeś za pięć sekund zabawy. I jakiej spodziewasz się za to zapłaty?

Kelly zwiesił głowę tak nisko, jakby się poddawał, po czym znów ją uniósł.

– Widzę, że już dostałeś, co ci się należało, i nawet nie mam zamiaru winić twojego brata za to twoje podbite oko. – Ojciec Kelly’ego szybko pokręcił głową, zamykając oczy. – Ciężko pracował na ten samochód, a teraz go stracił! – Zamilkł na minutę, która Kelly’emu zdawała się wiecznością. W końcu ojciec zakończył rozmowę znużonym głosem: – Dobrze wiesz, że mam rację. A teraz spadaj do swojego pokoju! Może, jak się trochę nad tym zastanowisz, to wreszcie dorośniesz. Zmiataj już! – krzyknął, wskazując palcem korytarz prowadzący do pokoju Kelly’ego.

Kelly wstał i powlókł się do siebie. Nawet on sam był zaskoczony swoim zachowaniem. Wściekał się na siebie bardziej niż na ojca. W całym swoim życiu nie zrobił dotąd niczego aż tak głupiego. Chociaż i tak uważał, że brat sobie na to zasłużył. Mimo to musiał przyznać, że kradzież samochodu była idiotyczna i że trochę przegiął. Skrzywił się na tę myśl. Ale było fajnie! Choć – co zabawne – ojciec niewiele się pomylił, bo przejażdżka rzeczywiście trwała tylko pięć sekund.

– Szkoda, że trafiłem akurat w krawędź muru – powiedział głośno. Szkoda, bo to był naprawdę niezły wóz. I miał sporo pod maską. Nawet ja sam dałbym sobie po pysku za coś takiego.

*

Bo siedział przed rezydencją w fotelu zaprojektowanym i wykonanym jako część abstrakcyjnej rzeźby. Artysta twierdził, że każdy, kto zajmuje to miejsce, wchodzi w interakcję z rzeźbą i sam staje się częścią dzieła sztuki. Zdaniem Bo artysta był równie beznadziejny jak jego rzeźba, a cała ta gadka miała na celu jedynie wyłudzenie pieniędzy jego ojca. Pieniędzy, które powinny należeć do niego.

W końcu i tak to wszystko odziedziczył. Jego ojciec już z niczego nie skorzysta.

Zaczął padać deszcz, ale Bo się tym nie przejął. Kilka kropel nie przeszkodzi mu cieszyć się bogactwem i przywilejami, jakie się z nim wiązały. Wszystko należało teraz do niego. I nikt mu nie był potrzebny. Ukończył jedną z prestiżowych uczelni Ivy League. To prawda, dostał się tam za pieniądze i wszystkie jego oceny również zostały kupione. Ale uważał się za inteligentnego, naprawdę dobrze znał historię i czuł, że byłby w stanie uniknąć pułapek, w których ugrzęzło tylu innych tępych przywódców.

Tak. Takie właśnie było jego dotychczasowe życie. Wszystko, co miał, zostało kupione. A on tymczasem doskonale się bawił, choć przy okazji pakował się też wiele razy w kłopoty. Życie było nudne, niezależnie od tego, jak ekstremalnych zachowań się dopuszczał. Kradzież samochodu tylko po to, żeby odegrać się na dziekanie za to, że ten chciał go ukarać… Upijanie dziewczyn albo odurzanie ich narkotykami, żeby się z nimi przespać… Koniec końców dostawał wszystko, czego chciał, i nikt nie był w stanie mu w tym przeszkodzić. Nawet zamordowanie ojca nieszczególnie nim wstrząsnęło. Przecież pozytywną stroną jego śmierci były te dwa miliardy dolarów. Bystry obserwator doszedłby do wniosku, że Bo czuł się gorszy, bo nigdy w życiu nie zdobył niczego własną ciężką pracą, ale sam chłopak nigdy sobie tego nie uświadomił tak do końca. Miał narcystyczną potrzebę udowadniania innym własnej wartości, a jednocześnie nieustannie usprawiedliwiał się sam przed sobą, że zasłużył na dobry los.

Zdecydował, że zmieni ten świat i to w taki sposób, że odciśnie w historii ludzkości własne głębokie piętno – usunie robactwo z tego zepsutego narodu i przyczyni się do powstania nowego, doskonalszego społeczeństwa. Mógłby zacząć na przykład od cholernego artysty, który wyrzeźbił to paskudztwo. Oszusta, nie artysty. Jego zdaniem tego rodzaju ścierwa i śmiecie nie zasługiwały na dary losu w postaci hojnych sponsorów, którym można było wcisnąć byle gówno. Poczuł nagłe podniecenie. Wreszcie znalazł projekt, który wart był jego talentów.

Podekscytowany nowym zadaniem, zerwał się z miejsca i ruszył do gabinetu. Zaczął notować najdziwaczniejsze nawet pomysły. Zdecydował, że zniszczy tego człowieka. Nie zabije go, a przynajmniej nie od razu. To zresztą mogłoby ściągnąć na niego poważne kłopoty. W końcu dopiero co wywinął się z morderstwa popełnionego na ojcu. Zabicie teraz jeszcze jednej osoby byłoby zbyt ryzykowne. Może zrobi to później, kiedy uzna, że artysta odcierpiał swoje. Uśmiechnął się pod nosem na myśl o swojej wielkoduszności. Najbardziej przypadł mu do gustu pomysł zniszczenia reputacji rzeźbiarza, pogrążenie go towarzysko i zawodowo. Dopiero wtedy mógłby zacząć z nim prawdziwą zabawę. Rozparł się w skórzanym fotelu ojca, za który staruszek zapłacił trzy tysiące dolarów, i zaczął się śmiać.

Część I

– Czy to da się zrobić?! Jak moglibyśmy to zrealizować! – Saro wypowiedział te słowa w sposób brzmiący bardziej jak oświadczenie niż pytanie. – Od czego byś zaczął, Bo? – rzucił, rozglądając się na wszystkie strony. Zastanawiał się, czy taki plan w ogóle ma szanse powodzenia. – W jaki sposób mógłbyś doprowadzić Stany do upadku?

– Powiedz mi, Saro – odpowiedział pytaniem Bo, sącząc drobnymi łykami wino z niewielkiego kieliszka – czy słyszałeś kiedykolwiek o piątej kolumnie? – Jego ręka zaczęła się lekko kołysać, a on sam patrzył, jak płyn zmienia kształt, wirując dokoła kryształowych brzegów.

– Coś tam słyszałem, ale tak naprawdę nic na ten temat nie wiem. Co to, do diabła, jest ta piąta kolumna, Bo? I w jaki niby sposób ma nam w czymkolwiek pomóc?

Bo zerknął na Saro, nadal kołysząc kieliszkiem i popijając wino.

– Saro, ech Saro… Jak ty się tu w ogóle znalazłeś? Szczęśliwym przypadkiem? – Westchnął. – Podczas wojny domowej w Hiszpanii Madryt oblegały cztery kolumny wojsk generała Emilio Moli.

– A co z tą piątą – przerwał Saro. – Te cztery mnie nie obchodzą.

– Cierpliwości, człowieku – mruknął Bo – pewne rzeczy wymagają czasu. Na przykład to, co chcemy zrobić. Całe szczęście, że wielu nieświadomych idiotów już działa na naszą rzecz. – Zdjął nogi z biurka, usiadł prosto i lekko pochylił się w stronę swojego rozmówcy. – A co do piątej kolumny, chodzi po prostu o ludzi w oblężonym mieście. Emilio otoczył Madryt swoimi wojskami, ale miał też wielu zwolenników w samej stolicy i mógł z nich zrobić użytek. – Spojrzał w górę, przywołując kolejne historyczne fakty. – Choć trzeba przyznać, że mimo to miasto trzymało się jeszcze przez dłuższy czas.

Saro wychylił się w swoim fotelu.

– Bo, jeżeli Madryt był w stanie utrzymać się mimo wsparcia, jakiego oblegającym udzielono od wewnątrz, nie rozumiem, jak ma nam to pomóc w rzuceniu Ameryki na kolana? I czy nie potrwa to zbyt długo? Mam na myśli fakt, że przecież tak naprawdę Stany nie przegrały nigdy żadnej wojny. Jak mamy ich osłabić? – Opadł do tyłu ogarnięty przygnębiającą myślą, że cała ta sprawa jest po prostu beznadziejna.

Bo spoglądał przez chwilę na kieliszek, kręcąc głową, a potem znowu skupił wzrok na Saro.

– Czasy się zmieniły, a my nie myślimy przecież o interwencji z udziałem wojska. To by było samobójstwo. Zwłaszcza że wówczas łatwo mogliby do nas dotrzeć – stwierdził. – Naszym atutem jest to, że tak naprawdę większość ludzi nie wie, co dla nich dobre. Głupi motłoch. Ale my im to powiemy. Pokażemy im, co jest dla nich najlepsze, i pójdą za nami niczym stado owiec.

– Już widzę, jak to robią – prychnął Saro z sarkazmem, przewracając jednocześnie oczami. – Tak po prostu rzucą swoje dotychczasowe życie i ruszą za nami. Jak zamierzasz tego dokonać?

Bo rozsiadł się wygodnie w fotelu, upił kolejny łyk wina i znowu zaczął kołysać kieliszkiem.

– Pomyśl przez chwilę. Najważniejszych ludzi przekupimy. Ostatecznie pazerność zawsze doskonale motywuje chciwców. Pieniądze sprawdzają się prawie w każdym przypadku. Innych zwerbujemy w college’ach. Tych wszystkich, którzy właśnie dojrzeli do buntu. – Ręka Bo wykonała gest imitujący zrywanie owocu z drzewa. – I do tego jeszcze paru innych. Wiesz, wszystkich tych użytecznych idiotów. – Jego lewa brew uniosła się nieznacznie. – A potem zajmiemy się dziećmi. Urobimy je na naszą modłę. I ukształtujemy taki naród, jaki tylko zechcemy. – Przełknął wino i uspokoił się nieco. – Amerykanie nie są wcale bystrzy. Zresztą przyjrzyj się ich pozycji w światowych rankingach wykształcenia. Ten kraj zajmuje jakieś dwudzieste piąte miejsce lub coś koło tego. I będzie tylko coraz gorzej. Stany są jedynie ogromnym kapitalistycznym rynkiem zbytu i niczym więcej. A my to wykorzystamy.

Przerwał na moment.

– Ale jak? – zapytał niecierpliwie Saro.

Bo w zamyśleniu odwrócił wzrok w stronę okna.

– Finanse. Doprowadzimy ich do bankructwa. Znajdziemy sposób, żeby zniszczyć ich od środka. Przejmiemy cały świat finansów i tak utrudnimy życie wszystkim firmom, że je zmiażdżymy. – Zacisnął pięść. – Od środka! – powtórzył.

– No dobra, Bo. Nawet jeżeli moglibyśmy to zrobić lub sfinansować coś takiego… – Rzucił szybkie spojrzenie, chcąc sprawdzić reakcję Bo. Zbyt dobrze go znał i wiedział, że pewnych rzeczy się przy nim nie kwestionuje. Na przykład jego bogactwa. – Wymień choć jednego użytecznego idiotę, który nam w tym pomoże – dokończył myśl.

Bo przewrócił oczami.

– Niech ci będzie, Saro. Wiesz może, kim jest Jonathan Myers? Możemy go przeciągnąć na naszą stronę i… no cóż, możemy zrobić z niego wspaniałego przywódcę, za którym pójdą tłumy. Zresztą już zdążył zdobyć pewną liczbę zwolenników. A jego sposób myślenia jest bardzo… jakby to powiedzieć – Bo spojrzał Saro prosto w oczy – socjalistyczny.

Saro, zaintrygowany tym stwierdzeniem, wyprostował się w fotelu.

– Czy chcesz, żebym się z nim skontaktował i go wybadał?

Bo przez moment zwlekał z odpowiedzią i obracał swoim kieliszkiem wina, znowu wpatrując się w wirujący płyn.

– Tak, Saro. Powiesz mu, że mógłby zyskać hojne wsparcie finansowe od pewnego sponsora. – Odstawił kieliszek na biurko. Wyciągnął czek i wypełnił go. – Daj mu to. Taki gest dobrej woli. Powiedz, że to podarunek od kogoś, kto podziela jego punkt widzenia.

Saro wziął czek i schował go do kieszeni. Przez chwilę rozważał możliwe warianty przyszłych wydarzeń, ale się nie odezwał. Wstał i ruszył w stronę drzwi. Na progu dotarł do niego głos Bo:

– Jeśli chcesz, zaproś go tutaj. Mam pewien plan, jak zagwarantować sobie jego – wykonał ręką chaotyczny ruch – lojalność.

Saro odpowiedział skinieniem głowy i wyszedł. Gdy zmierzał w dół szerokim korytarzem, w jego głowie kłębiły się tysiące myśli. Zastanawiał się, czy Bo Wellmose jest naprawdę takim głupcem, że nie dostrzega rzeczy oczywistych. Jeżeli to się uda i rzeczywiście nastąpi tak ogromne przetasowanie sił, straci wszystko! Całe swoje bogactwo. Jego majątek zostanie podzielony i trafi do innych ludzi. Może jednak wydawało mu się, że jego to nie będzie dotyczyć, że będzie wyjątkiem? Cóż, najważniejsze to utrzymać go na tym kursie na tyle długo, by przysłużył się sprawie. W końcu miło jest stać po właściwej stronie, nawet jeśli Bo uważa go tylko za swojego chłopca na posyłki.

Zanim dotarł do samochodu, miał już w głowie jasny plan. Musi jak najszybciej skontaktować się z Jonathanem Myersem.

*

– Jon, cenię sobie twoją szczerość i otwartość, ale ciągle jeszcze jesteś nowy w tym światku. Jako senator nie możesz tak kłapać bez zastanowienia. – Starszy mężczyzna przerwał, żeby ugryźć kawałek steku. Jego słowa, wypowiadane z pełnymi ustami, brzmiały ledwie zrozumiale. – Są pewne zasady, według których należy postępować. Niektórzy z nas czekali całe lata, żeby dojść na szczyt. Teraz jest nasza kolej, a ty zwyczajnie musisz poczekać na swoją. – Przełknął kęs, popijając go najdroższym winem, jakie miała w karcie restauracja. – No dobrze, chciałbyś zaoszczędzić sobie nieco czasu. I świetnie. Na pewno uda nam się to jakoś zorganizować. Ale pewnych granic przekraczać nie wolno. Zniszczymy cię, jeśli to zrobisz. Jak to się stało, twoim zdaniem, że wygrałeś wybory? Jak sądzisz?

Jonathan słuchał uważnie. Rzeczywiście, ciągle jeszcze była to dla niego nowa gra, ale już wiedział, że nic w niej nie jest tak do końca złe – nawet dźgnięcie nożem w plecy, jeżeli tylko pozwala posunąć sprawy naprzód i pomóc innym. Tak właśnie, cel uświęca środki.

– Mówi mi pan zatem, senatorze – spojrzał na swój talerz, a następnie z powrotem na starszego mężczyznę – że mógłby mnie pan politycznie uśmiercić?

– Jon, Jon... po co od razu takie słowa? – Jego rozmówca odgryzł kolejny kęs, po czym odpowiedział, irytująco powoli przeżuwając stek i wydając przy tym wszelkie możliwe odgłosy. – Ale mówiąc krótko – tak. I wszystko odbędzie się dokładnie w taki sam sposób, w jaki zostałeś wybrany. – Skierował w jego stronę czubek noża do krojenia mięsa i dodał: – Dzięki takiej samej minimalnej różnicy, która…

– Minimalnej!? – przerwał mu gwałtownie Jon. Pochylił się agresywnie ku senatorowi, kładąc obie dłonie na stole. – Wygrałem. Zdobyłem większość głosów. O czym pan bredzi?

– Jonathanie! Usiądź wreszcie spokojnie, mój chłopcze. Nie jesteś aż tak twardym przeciwnikiem. Też mi większość! – rzucił starszy senator, unosząc głowę i spoglądając z góry na swojego rozmówcę. – Nie wygrałeś zwykłą większością głosów, głupcze! Wygrałeś, bo chcieliśmy, żebyś wygrał. Wygrałeś, bo przez moment obawialiśmy się, że twój stan będzie reprezentował w senacie ten kurdupel obnoszący się ze swoją niezależnością, a nam był potrzebny ktoś, kto będzie głosował, jak mu każemy i mówił to, co mu każemy. Słowem ty. Miałeś tylko trzydzieści sześć procent głosów.

Jon cofnął się na swoje miejsce i w milczeniu dopił wino.

– Ale to jeszcze nie wszystko, durniu – kontynuował starszy senator. – Możemy wynająć jakąś dziwkę, żeby obsmarowała cię w bulwarówkach, albo napuścić na ciebie kilku agentów skarbówki. Albo jedno i drugie. Będziesz załatwiony do końca życia! – Walnął pięścią w blat stołu, aż zabrzęczały talerze i sztućce, przyciągając uwagę innych gości.

Jonowi opadła szczęka. Słuchał tego zupełnie porażony. Z drugiej strony nie był pewien, czy ma wierzyć w te wszystkie groźby. Brzmiały zbyt surrealistycznie.

– Nie może pan tego zrobić. To jest nielegalne. Jak pan…

Tym razem to senator nachylił się w stronę młodszego kolegi. Dzieliły ich od siebie zaledwie centymetry.

– Nie obchodzi nas, czy to jest legalne, czy nie. Zawsze znajdą się sposoby na obejście prawa, zwłaszcza gdy się ma odpowiednie uprawnienia. A poza tym dopóki opinia publiczna o niczym nie wie, nie dzieje się nic złego. Nikomu. Tylko tobie! – Dźgnął palcem w pierś Jona. – Odpuść sobie! Nie wygrasz z nami, Jon.

– Ale ja chcę coś zrobić. Coś, co zostanie zauważone.

Starszy senator wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Wszyscy tego chcemy – stwierdził. – Każdy z nas chciałby dać się zapamiętać jako drugi Cezar albo Napoleon. Czy to nie byłoby wspaniałe? – Spojrzał w górę, jakby próbował przypomnieć sobie czasy, gdy sam był w wieku Jona.

– No dobrze… Niech tak będzie – przytaknął młody mężczyzna. – Ale zapewniam pana, senatorze, że potrafię dużo więcej, niż wam się wszystkim wydaje. Proszę pozwolić mi zostać rzecznikiem w tej sprawie. Powiem tylko to, co chcecie, żebym powiedział – dorzucił z rezygnacją w głosie i opuścił wzrok.

Starszy senator wrócił do krojenia steku.

– Nie, Jon, ten kawałek tortu nie jest dla każdego. Tylko starszym stażem dostają się tak smakowite kąski. Najpierw musisz trochę popracować, udowodnić, że zasługujesz na swoją szansę. Na razie jest na to zdecydowanie za wcześnie. Znaj swoje miejsce w szeregu, mały! – Posłał mu spojrzenie, które nawet niedźwiedzia zmusiłoby do ucieczki.

Jonathan poczuł, jak zimny dreszcz przenika całe jego ciałoi dociera aż do duszy. Przynajmniej tak właśnie by sądził, gdyby kiedykolwiek wierzył, że ją ma.

– Po prostu poczekaj na swoją kolej – perorował senator. – Wcześniej czy później ktoś się wykruszy albo zostanie o coś oskarżony i wtedy będziesz mógł wspiąć się wyżej. Ale do tego czasu po prostu siedź cicho. Albo mów to, co ci się każe mówić. Nie chcemy cię stracić, ale jeśli się nie sprawdzisz, nikt tu nie będzie płakał po tobie. Rozumiesz?

– Tak, rozumiem – potwierdził Jonathan przygnębionym tonem. – Będę powtarzał, co każecie. Słowo w słowo.

– I o to właśnie chodzi! – Starszy senator wytarł usta serwetką i zauważył, że talerz Jona nadal jest pełny. – Nie jesteś głodny? Prawie nic nie zjadłeś.

– Proszę mi wybaczyć, ale nagle straciłem apetyt – odpowiedział, spuszczając wzrok.

– Jasne, Jon. Nie przejmuj się. – Kiwnął ręką do kelnera, prosząc o rachunek. – Rozchmurz się, chłopcze. Tak to już jest. Coś ci powiem. Podoba mi się twój entuzjazm. Może moglibyśmy kontynuować tę miłą pogawędkę. Dasz się jeszcze gdzieś zaprosić? – Poklepał Myersa po plecach.

Młodszy senator skinął głową.

– Dziękuję, chętnie.

– Świetnie. – Pobudzony posiłkiem starszy mężczyzna nie był w stanie usiedzieć na miejscu. – A może byśmy zagrali sobie w golfa? Co ty na to? Nie, poczekaj. Robi się późno, nie zdążylibyśmy skończyć. Dziś wieczór mamy małe przyjęcie. Wprowadzę cię i jestem pewien, że ci się spodoba. Poznasz wielu nowych ludzi. Tylko pamiętaj, że będą cię obserwować, więc lepiej uważaj. – Zaśmiał się rubasznie.

Zjawił się kelner i senatorowie wstali. Starszy wziął rachunek i obydwaj skierowali się w stronę drzwi.

*

Umysł Kelly’ego działał na najwyższych obrotach. Za chwilę wszystko się zacznie, więc musiał być czujny i skupiony. Ufał swoim ludziom. A zadanie, które mieli do wykonania, należało do łatwych. Żadnych zakładników, tylko cele. Całe miesiące zajęło im dotarcie do tego punktu i nie zamierzał dopuścić, żeby któryś z tych małych skurwieli im się wymknął.

Kiedy wszyscy członkowie drużyny Alfa2 zajęli wyznaczone pozycje, podszedł i przyjrzał im się uważnie, raz jeszcze kontrolując ich gotowość. Stali w szeregu, z bronią wysuniętą do przodu i oczami skupionymi na celu, sprawdzając przydzielone im sektory. Teraz musieli już tylko zaczekać na meldunki od pozostałych grup. Zbliżała się wyznaczona godzina ataku i serce załomotało mu w piersi. Waliło tak mocno, że był w stanie usłyszeć jego bicie. Przesunął ręką wzdłuż kamizelki, sprawdził ją, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, a potem zrobił to po raz drugi i trzeci. Nagle dobiegł go szum radia. Dobrze – pomyślał. Bravo jest na pozycji.

Członkowie grupy Alfa czekali w napięciu. Opierali się dłońmi o ziemię, gotowi, by na jego sygnał skoczyć do przodu przez zarośla. Wszyscy obserwowali swoje sektory, ale kątem oka wypatrywali jego znaku dłonią. Kelly dostrzegł coś i uniósł karabin, by sprawdzić za pomocą celownika optycznego, co się dzieje. Potwierdzało się to, co ustalił wywiad. Na zewnątrz dostrzegł jedynie kilku strażników. Ci nieszczęśni frajerzy nawet się nie zorientują, że ich ktoś załatwił.

– Grupa Charlie na pozycji, obserwacja celu. Działajcie ostrożnie, wokół obozu poruszają się trzy patrole po dwóch ludzi. Jedna grupa na północy, pozostałe południowy wschód i południowy zachód. Wrogie grupy przemieszczają się odwrotnie do ruchu wskazówek zegara.

Kelly szeptał do mikrofonu tak cicho, jak tylko potrafił:

– Charlie, dajcie sygnał „Naprzód”, gdy miniecie pozycje Bravo. – Miał w zasięgu wzroku tylko jeden zespół, ale wiedział, gdzie są dwa pozostałe. Jeśli ktoś miał trafić pod ogień, to najlepiej, gdyby był to on sam.

Charlie potwierdził.

– Zrozumiałem, Alfa. Grupy zostają na pozycjach…

Minęło około dziesięciu sekund.

– Naprzód! – Z radia padła wreszcie komenda rzucona przez zespół Charlie.

Grupa Bravo poruszała się płynnie, wychodząc od strony drzew na południowym wschodzie. Przemieszczała się dokładnie za plecami wartowników. Dowódca drużyny i specjalista od uzbrojenia podkradli się od tyłu do strażników, trzymając w rękach noże w uchwycie odwrotnym. Ich akcja przypominała balet synchroniczny. Każdy złapał swojego strażnika, zasłaniając mu usta jedną dłonią, podczas gdy druga już zatapiała w szyi ostrze aż po rękojeść. Po kilku sekundach wyszarpnęli noże z przodu, przez gardło. Pozostali dwaj członkowie drużyny Bravo trzymali broń w pogotowiu, mierząc w stronę budynku stanowiącego cel misji, na wypadek gdyby ktoś z niego wyszedł.

Grupa Charlie, stanowiąca zespół snajperski, oddała dwa strzały. Ciche podwójne puknięcie – i obydwaj strażnicy po północnej stronie padli na ziemię. Chwilę później spotter3 naprowadził snajpera na generator prądu. Rozległ się odgłos serii z karabinu i światła w całym obozie zgasły.

Grupa Alfa wypadła z krzaków. Każdy z członków zespołu miał na celowniku dwójkę ludzi patrzących na nich w momencie, gdy rozpoczął się szturm. Przeciwnicy zaczęli właśnie sięgać po broń, gdy karabinki Alfy wydały z siebie delikatne pyknięcia. Trzy pełne serie na trzech przeciwników i podwójny strzał Kelly’ego w kierunku jeszcze jednego.

Kelly widział, jak dwóch strażników pada ciężko na ziemię. Działał jak maszyna. Z boku docierały do niego stłumione odgłosy kroków jego ludzi, którzy formowali szyk z zamiarem wdarcia się do budynku. Drużyna była gotowa i na pozycjach. On sam czuł na ramieniu dłoń sierżanta i czekał na uścisk będący sygnałem do rozpoczęcia szturmu.

– Naprzód! – Kelly usłyszał, że grupa Bravo wchodzi do środka drugim wejściem. Minęła sekunda. Na podstawie kierunku, z którego dochodził metaliczny dźwięk, zorientował się, że był to snajper strzelający do wnętrza budynku. Nie spuszczał wzroku z drzwi, na wypadek gdyby ktoś miał zamiar z nich wyskoczyć. Nie wolno mu się odwrócić. Cały czas czuł na sobie dłoń sierżanta, a po głowie zaczęły mu krążyć niecierpliwe myśli, gdy nagle palce na jego ramieniu się zacisnęły.

Otworzył drzwi kopniakiem. Nie wrzucił do środka granatu błyskowego, by przypadkiem nie oślepić kogoś ze swoich. W tym momencie nie był pewny, gdzie wewnątrz budynku może przemieszczać się grupa Bravo. To był jednak całkiem spory magazyn. Gdy przekroczył próg, nie widział przed sobą nikogo w promieniu półtora metra. Obrócił się w lewo, omiatając wzrokiem narożnik. Natychmiast dostrzegł przeciwnika i nacisnął spust. Mężczyzna padł na ziemię, pozostawiając czerwoną plamę na skrzyni obok miejsca, w którym stał jeszcze przed chwilą. Kelly przesunął się do oczyszczonego narożnika.

– Czysto! – krzyknął sierżant grupy Alfa, który zaraz po wejściu do budynku skręcił w prawo. Gdy w następnej chwili skierował wzrok w stronę przeciwnego zakamarka pomieszczenia, rozległ się huk, a zaraz potem całą halę wypełnił oślepiający błysk.

Kelly, nieco zdezorientowany, wychwycił kątem oka ruch. Zdjął jednego przeciwnika, potem drugiego. Podobnie jak Dan. Przemieścił się do przeciwległego narożnika, a Dan w tym czasie wrócił do centralnego punktu hali, gdzie znalazł leżącego człowieka. Sierżant odpowiedzialny za broń był ostatnim, który przechodził przez drzwi, i oberwał, będąc już w środku.

Przetoczyła się salwa wystrzałów.

– Przeładowuję! – wrzasnął medyk grupy Alfa, który wszedł jako trzeci, a teraz stał nad ciałem wroga. Jego zadaniem było oczyszczenie centralnej części pomieszczenia, a następnie przejście do wewnętrznych drzwi. Kelly zareagował na okrzyk i posłał solidną serię w stronę futryny, dostrzegając za nią jeszcze jednego przeciwnika. Dan podbiegł do medyka, klepnął go po ramieniu, dając mu do zrozumienia, że sektor jest czysty i krzyknął do reszty:

– Eric dostał!

Medyk odwrócił się, przyklęknął obok Erica i zbadał go pobieżnie.

– Nic mu nie jest. Kula odpaliła tylko granat oślepiający, który miał w kurtce.

Kelly i Dan ruszyli dalej w stronę podwójnych drzwi. Otwierały się na krótki korytarz prowadzący do największego pomieszczenia w budynku. Z tamtej strony nadal jeszcze słychać było strzały.

– Eric! Eric! – Medyk usiłował docucić kolegę, poklepując go lekko po policzkach.

Ericowi zajęło chwilę zrozumienie tego, że ciągle jeszcze żyje. Twarz go paliła. Widział już, ale w uszach dzwoniło mu tak, że nie był w stanie usłyszeć niczego, co mówili do niego koledzy. Macos pomógł mu stanąć na nogi i razem podeszli do drzwi, przy których stali Kelly i Dan. Musieli się przegrupować.

Kelly i Dan weszli w korytarz, trzymając broń uniesioną poziomo i sztywno przyciśniętą do ramion. Za drzwiami pojedynczy człowiek ostrzeliwał grupę Bravo. Obaj posłali w jego stronę kilka pocisków. Facet przewrócił się w lewo, uderzając o ścianę, i natychmiast dostał się pod ogień zespołu Bravo, gdy tylko wypadł zza osłony.

– Wstrzymać ogień! Swoi! – zawołał szybko Kelly.

Ktoś z Bravo odpowiedział:

– Czysto, możecie wchodzić!

Kelly wbiegł do środka i podszedł do dowódcy grupy Bravo, Berocha.

– Jacyś ranni?

– Nie. Ani żadnych jeńców.

Dowódca Alfy rozejrzał się po leżących na podłodze ciałach.

– To widzę. Zidentyfikowaliście nasz cel? Tam go nie było. – Wskazał kciukiem pomieszczenie, z którego przyszedł.

– Szefie – odezwał się przez radio członek grupy Charlie. – Cel zidentyfikowany. To jeden z tych trzech, których zdjąłem w budynku. Teraz jest w ciężarówce po twojej prawej.

– Zrozumiałem, Charlie. – Kelly popatrzył na Dana, który właśnie otwierał drzwi pojazdu.

– Co do…! No nie, Mecal! – Dan odwrócił się gwałtownie w stronę okien. Wiedział, że ludzie z grupy Charlie obserwują go przez lunety. – Jak mam go zidentyfikować, skoro facet nie ma głowy? – Przerwał na moment narzekania, szukając czegoś, co mogłoby potwierdzić tożsamość celu. – Kurde… Teraz żeby się upewnić, będę musiał pobrać próbkę DNA i zabrać ją do bazy! – rzucił sfrustrowany.

– To jest on, Dan – powtórzył Mecal przez radio.

– Wiem, Mecal. Ufam ci… ale i tak muszę wziąć próbkę.

Kelly odwrócił się do Berocha.

– Zacznijcie się rozglądać za towarem. Charlie, zbierzcie się i zejdźcie do nas. Hej, Sheling. – Machnął ręką do radiotelegrafisty i przywołał go do siebie. Sheling zjawił się natychmiast. – Ruszaj przodem i skontaktuj się z bazą. Złóż im raport sytuacyjny i przekaż, żeby przygotowali nam transport.

– Tutaj, Kelly! – odezwał się Beroch. – Mamy to, czego szukaliśmy.

– Dobra robota – stwierdził Kelly. – Bierz wszystko. – Odwrócił się do oddziału, żeby każdy mógł go słyszeć. – Obejrzyjcie nieboszczyków i zacznijcie rozglądać się za papierami i wszystkim, co może być przydatne dla wywiadu. Główne cele misji zostały osiągnięte. Znajdźmy jakieś nazwiska, jeśli to możliwe. – Odwrócił się i zaczął przeszukiwać pomieszczenie.

Przez otwarte drzwi wpadli członkowie drużyny Charlie.

– Kelly! – zawołał Dan – Mam! Wszystko ubabrane we krwi. – Z wyrazem obrzydzenia na twarzy spojrzał na swoją zdobycz i mówił dalej: – Tylko zobacz, jaki kawał dobrej roboty odwalił Mecal. – Podniósł papiery w górę, żeby dowódca mógł je zobaczyć.

Kelly podszedł do Dana. Szybko przebiegł wzrokiem materiały dla wywiadu.

– Dobrze. Widzę, że zebrałeś już i próbki? – Wskazał na klatkę piersiową Dana.

– Tak, mam je tutaj – odparł tonem pełnym niezadowolenia i wyciągnął mały plastikowy woreczek, w którym znajdowało się trochę krwi, włosów i odcięty palec.

– Po co aż tyle? – spytał Kelly.

– Żeby chłopakom z labu wystarczyło. Żeby mieli całkowitą pewność. Ostatnio robią się strasznie marudni. Takiej dużej próbki nie uda im się zepsuć jak poprzednim razem.

– Dałbyś im już spokój, stary. – Kelly odwrócił się i dał oddziałowi sygnał do wymarszu.

– Tak, jasne. Gostki z labu spartolili robotę, a ja musiałem za nich świecić oczami!

Mecal, słysząc to, zarechotał pod nosem.

– No i z czego się śmiejesz, kurduplu? Dupę ci skopię, gdy tylko wrócimy! – rzucił żartobliwie Dan, gdy Mecal go mijał.

Cały oddział zebrał się przed budynkiem. Ruszyli na zachód, niosąc ze sobą spory ładunek. Cicho zniknęli w zaroślach.

*

Jose czekał cierpliwie z dokumentami w ręku. Wspiął się lekko na palce, po czym rozejrzał dokoła. Nigdy tak naprawdę nie przepadał za długim czekaniem. Gdy się ma tak wiele rzeczy do zrobienia, głupio jest marnować czas, po prostu stojąc.

– Ech… – westchnął nieco zbyt głośno, co nie umknęło uwadze dwóch ubranych w jednakowe garnitury agentów ochrony stojących przy drzwiach. Popatrzyli na niego uważnie.

Jose przewrócił oczami. Jego zdaniem zadomowił się już na tyle w tym miejscu, że odrobina zaufania na pewno by nikomu nie zaszkodziła. Jeden z mężczyzn zauważył jego wymowne spojrzenie. Odkaszlnął głośno i udał, że poprawia sobie krawat. Wypiął przy tym pierś i rozprostował ramiona, przypominając czekającemu mężczyźnie, że jest od niego znacznie wyższy i potężniejszy.

Jose dostrzegł tę reakcję i zmusił się, by zachować spokój. Uważał się za twardziela, prawdziwego macho i dlatego nie lubił być tak traktowany. Wkurzały go te wszystkie gierki i nadęte ego gości podobnych do tych dwóch pajaców. Już jedną robotę przez to stracił. Szczęśliwie wylądował tutaj. Teraz jesteś ważny – upomniał się w myślach. Jesteś człowiekiem na stanowisku. Nie możesz się w ten sposób wydurniać. Odwrócił się powoli plecami do goryli w garniturach.

Agent tajnych służb pozwolił sobie na bardzo skąpy, ledwo dostrzegalny uśmiech, choć był mocno ubawiony całą tą sytuacją.

Jedno skrzydło drzwi otworzyło się z rozmachem i wyszedł przez nie prezydent, kierując się wprost do barku. Napełnił sobie szklankę, pokręcił głową i jednym haustem wypił całą zawartość. Odwrócił się i dostrzegł gościa.

– Rozgość się, Jose. Musimy porozmawiać. – Odstawił pustą szklankę i podszedł, aby uścisnąć rękę pracownika.

Jose stanął na baczność. Wymienił uścisk dłoni z prezydentem, a potem opadł na krzesło. Spojrzał na kilku innych doradców rozmawiających z sekretarzem stanu. Nie był w stanie usłyszeć, o czym dyskutują, więc przeniósł wzrok z powrotem na prezydenta, który przysiadł właśnie na krawędzi fotela, lekko się przy tym wychylając do przodu.

– No więc, Jose, powiedz, co dla mnie masz.

– Cóż, panie prezydencie – zaczął Jose, przerzucając dokumenty w poszukiwaniu właściwych informacji. – Nie wygląda to zbyt dobrze. Spada pan w notowaniach. Tamci najwyraźniej opłacają publikację fałszywych sondaży. – Przerwał na chwilę i popatrzył w górę, przypominając sobie dokładne liczby. – Badanie, które zleciłem niezależnie, bardzo się różni od wyników publikowanych w mediach. Choć mogłoby być lepiej.

– Czyżby? Jakim sposobem? – zapytał prezydent, zmieniając pozycję. Teraz stał wyprostowany.

– Sir… – Jose obawiał się skrytykować prezydenta w bezpośredniej rozmowie. Zastanawiał się, jak to w odpowiedni sposób wyrazić.

– No dalej, Jose – mruknął prezydent, kręcąc głową. – Nie mamy do dyspozycji całego dnia, wyrzuć to wreszcie z siebie – dorzucił swobodnie.

– Właśnie! Chodzi właśnie o to, sir. – Jose skinął w kierunku prezydenta.

– Czyli o co? – Prezydent wzruszył ramionami, zerkając przy okazji na sekretarza stanu, który nadal rozmawiał z innymi doradcami.

– Pański styl przemawiania, sir. Jest… trochę… – Jose mówił powoli, jednocześnie myśląc gorączkowo: Proszę, tylko mnie nie zwolnij. Boże święty, jak nic wyleje mnie na zbity pysk. – ...niedbały. Przeciąga pan głoski i tak dalej. Podobnie jest z mową ciała. – Odwrócił głowę lekko w bok, spodziewając się ciężkiej połajanki.

– Co ty wygadujesz, Jose? Każdy wie, że jestem z prowincji i mówię tak, jak mówią ludzie na wsi. A moje przemówienia są przecież profesjonalne... – Przerwał i rozejrzał się dokoła. – Dlaczego tak uważasz? Czy to jest coś, co powiedzieli ci tam, gdzie dostałeś ten świstek? – Wskazał niespiesznym ruchem dokumenty w ręce Jose.

– Tak. Tak jest, sir – odpowiedział nieco zaskoczony. – To był główny zarzut pod pańskim adresem. Gdyby ktoś mógł, jak to powiedzieli, podszkolić pana w tym zakresie, sir – dodał szybko, nie pozwalając prezydentowi na wtrącenie choćby słowa – i popracować trochę nad właściwą gestykulacją – złapał gwałtownie oddech – tak żeby była lepiej odbierana… Bo sam sposób rządzenia krajem, niezależnie od tego, co słyszy się w mediach, jest w porządku. – Spuścił wzrok, zastanawiając się, czy ma coś jeszcze do dodania. – Aha, i mam tu jeszcze listę ankietowanych od jednego z tamtych medialnych gigantów. Wszyscy z tego samego regionu. Niby badali trochę tu, trochę tam, ale... – Rozłożył ręce w geście frustracji.

– Rozumiem – powiedział prezydent i zamilkł. Spojrzał ponownie na sekretarza stanu, a po chwili wrócił do swojego rozmówcy. – Jak ty byś się zabrał do rozwiązania tego problemu?

– No cóż, sir, w tym kraju odpowiedni wizerunek może naprawdę wiele zdziałać, a przecież niedługo czekają nas wybory. Jak bardzo zależy panu, żeby znowu wygrać?

– Bardziej interesuje mnie to, by dobrze wykonywać swoją robotę, niż te tutaj dyrdymały. – Prezydent wskazał na dokument. – Poza tym – wzruszył ramionami – ciągle jeszcze jest na to wszystko trochę czasu.

Podszedł do Jose, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiega końca. Gestem pokazał drzwi i obaj ruszyli w ich stronę wolnym krokiem.

– Zrobimy tak – odezwał się prezydent z ręką na klamce. – Dam ci do przejrzenia część moich przemówień. Co ty na to?

– Byłoby świetnie, sir! – odpowiedział zdumiony Jose.

Prezydent spojrzał w dół, na swój ubiór, upewniając się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

– Aha. I potrzebuję tego niezależnego doradcy – przerwał – o ile niezależność jest w ogóle możliwa. – Roześmiał się. – No dobra, miło było cię widzieć. Zejdź holem i powiedz człowiekowi, który tam stoi… – Wskazał ręką drogę przez wielki korytarz. – …żeby cię skontaktował z ludźmi, którzy piszą dla mnie przemówienia.

Prezydent odwrócił się, zamierzając wrócić do pokoju, w którym pozostał sekretarz stanu i inni doradcy.

– Chwileczkę! – Jose zatrzymał go w pół kroku. – Myślałem… no… że pan sam pisze swoje przemówienia.

Prezydent odwrócił głowę i rzucił:

– I bardzo dobrze myślałeś.

Agent tajnych służb zatrzasnął za nim drzwi.

Jose spojrzał w stronę holu, nie wiedząc, co o tym myśleć. Został zatrudniony tylko do zweryfikowania wyników sondaży. Najwyraźniej jednak jeszcze trochę tu zabawi. Niech i tak będzie. Ostatnimi czasy polityka zaczyna się robić naprawdę bardzo paskudna. Doszedł do wniosku, że wszystko, co się dzieje, powoli staje się gorsze od zwykłej ulicznej burdy, a w młodości brał udział w niejednej.

*

Saro był w złym humorze. Wysiadł z samochodu zmęczony, zesztywniały i obolały, trzaskając drzwiami. Też mi luksus! Własnej dupy nie czuję! – westchnął w duchu.

– Co za cholerna kupa złomu! – dorzucił już na głos. Otworzył bagażnik i wyjął z niego niewielką torbę. Podszedł energicznie do drzwi. W holu, napinając mięśnie obolałego karku, skierował się prosto do recepcji, w której dyżurował na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna.

– Dzień dobry, sir, czym…

Saro przerwał mu, opierając dłoń z rozcapierzonymi palcami o jego biurko.

– Słuchaj no, pan. Cały dzień spędziłem w aucie. Po prostu daj mi pan pokój i klucz do niego. Ale już! – rzucił agresywnym tonem.

Zaskoczony pracownik hotelu zamarł na moment, po czym zaczął wystukiwać coś na klawiaturze komputera.

– Pańska godność, sir?

Saro spojrzał uważnie na recepcjonistę.

– Billy.

– Billy… i co dalej? Potrzebne mi pańskie nazwisko. Tego wymaga system – dodał, jakby potrzebował się usprawiedliwić, i popatrzył wyczekująco znad ekranu komputera.

Saro oparł o biurko drugą rękę.

– Billy. Ktoś tu zaraz będzie miał skopaną dupę, jeżeli natychmiast nie da mi klucza! – Przesunął dłoń, zostawiając na biurku kilka studolarówek i spojrzał na chłopaka z furią w oczach.

Recepcjonista dostrzegł banknoty i odsunął się nieco. Rozejrzał się bezradnie dokoła, nie wiedząc, co ma zrobić. Takie rzeczy zdarzały się przecież tylko w filmach. Obrzucił nieco wystraszonym spojrzeniem dziwnego gościa, wyciągnął klucz i powoli wziął pieniądze.

– Pokój dwadzieścia trzy, proszę pana. – Wskazał w głąb holu, starając się trzymać ręce blisko ciała. – W tamtą stronę.

Saro złapał klucz i w sekundę dotarł do pokoju. Rozejrzał się ostrożnie, zamknął za sobą drzwi, rzucił torbę na łóżko i wszedł do łazienki. Ochlapał twarz wodą, żeby choć trochę ochłonąć.

Czuł się już lepiej. Podszedł do łóżka i otworzył torbę. Zerknął na zdjęcie senatora Myersa leżące na samym wierzchu. Wyciągnął ze środka kolejną kartkę papieru, na której zapisany był numer. Jak to miło ze strony Bo, że o niczym nie zapomina. To naprawdę ułatwia życie.

Usiadł na łóżku i sięgnął po telefon. Namyślał się przez moment, co ma powiedzieć, po czym wystukał zapisany na kartce ciąg cyfr.

– Biuro senatora Myersa. Czym mogę służyć?

Saro uderzył się w czoło dłonią, myśląc przy tym gorączkowo. Bo, ty durniu, dałeś mi numer do jego biura, a nie na komórkę.

– Czy mógłbym rozmawiać z senatorem Myersem? – powiedział, zniżając głos. – To pilna sprawa.

– Bardzo mi przykro. Senatora nie ma w tej chwili w biurze. Czy mam mu przekazać jakąś wiadomość?

– Nie. Stało się coś i muszę porozmawiać z nim osobiście! – Zamknął oczy, relaksując ciało i umysł, aby dobrze odegrać swoją rolę.

– No cóż, proszę powiedzieć, o co chodzi, a ja zadzwonię do senatora i przekażę mu informację.

Saro, sfrustrowany przebiegiem rozmowy, przewrócił oczami.

– Niestety, nie mogę pani tego powiedzieć. Proszę zadzwonić do senatora i poprosić, żeby niezwłocznie do mnie oddzwonił. – Szybko spojrzał na numer wypisany na hotelowym telefonie.

– Dobrze, proszę pana. Tak właśnie zrobię. Proszę podyktować ten numer.

– Cztery, osiem, jeden, trzy, sześć, siedem, dziewięć. I wewnętrzny jeden, dwa, trzy. Proszę mu powiedzieć, że dzwoni doktor Jackson ze szpitala miejskiego.

– Rozumiem, zaraz zadzwonię do pana senatora. – Kobieta odłożyła słuchawkę, przekonana, że to poważna sprawa. Zdecydowała się zadzwonić do Myersa. W normalnej sytuacji potraktowałaby taki telefon rutynowo i wiadomość wylądowałaby na stosie karteczek razem z wieloma innymi, bądź też po prostu wyrzuciłaby ją z pamięci. Teraz jednak ponownie podniosła słuchawkę i wybrała numer.

– Senator Myers. Słucham.

– Dzień dobry, panie senatorze. Z tej strony Marge. Właśnie zadzwonił jakiś człowiek i przedstawił się jako doktor Jackson z miejskiego szpitala. Mówił, że to pilne. Mam jego numer, jeżeli chce pan z nim porozmawiać.

Nieco zdezorientowany Myers nie był w stanie przypomnieć sobie nikogo mu znanego, kto mógłby aktualnie przebywać w miejscowym szpitalu. Wyciągnął z kieszeni długopis, podszedł do ściany i sięgnął po wizytówkę, na której zamierzał zanotować numer.

– Słucham.

– Już podaję. Cztery, osiem, jeden, trzy, sześć, siedem, dziewięć, wewnętrzny jeden, dwa, trzy.

– Mam. Dziękuję, Marge. – Zakończył połączenie i natychmiast wystukał zapisany numer.

Saro pozwolił, aby dzwonek telefonu odezwał się cztery razy. To zawsze sprawia wrażenie, że jest się bardzo zajętym. W końcu odebrał.

– Doktor Jackson. Z kim mam przyjemność?

– Senator Myers. Co się dzieje, doktorze? Moja sekretarka powiedziała, że chciał pan ze mną rozmawiać.

– Tak. Chodzi o wypadek samochodowy. Pańska żona została ranna. Jest…

Myers przerwał mu w pół słowa.

– Moja żona?! Przecież nawet nie ma jej w Waszyngtonie. Nie wiem, kim pan jest, ale…

Saro wszedł senatorowi w słowo:

– Powiedziała, że ta wizyta miała być niespodzianką. Chce się pan zobaczyć z żoną czy nie? Przed chwilą wyszedłem z sali operacyjnej i szukam kogoś z jej rodziny, kto mógłby tu do nas przyjechać.

– Jeśli ją właśnie operowano, to niby jak powiedziała panu to wszystko? Przecież była pod narkozą?! – zauważył nieufnie Myers.

– Zanim podaliśmy jej narkozę, mamrotała bez ładu i składu. Proszę mnie posłuchać… nie jestem pewien, czy ona z tego wyjdzie. Kiedy ją przywieziono, była w szoku, ciągle próbowała wyjść z tej cholernej sali. Trzeba ją było unieruchomić. – Wziął głęboki oddech i westchnął na tyle głośno, żeby to było słyszalne przez telefon, na dowód, jak bardzo jest zmęczony. – Pańska żona jest w szpitalu okręgowym. Szpital Świętego Marka. Wie pan, gdzie to jest?

Myers wykonał kilka powolnych kroków. Na jego czole zaczęły się pojawiać małe krople potu. Ten facet chyba jednak mówi prawdę. A jeżeli ona jednak wpadła na ten pomysł i naprawdę przyjechała z niespodziewaną wizytą? Milczał przez krótką chwilę.

– Tak, wiem, gdzie to jest. Już do was jadę.

– Chwileczkę. Proszę mi powiedzieć, ile czasu zajmie panu dotarcie do nas? Wyjdę do pana, gdy tylko się pan zjawi.

– Będę za godzinę.

– A zatem do zobaczenia.

Myers wsunął komórkę do kieszeni. W jego głowie kołatało się jedno jedyne zdanie: O mój Boże. Był w szoku. Przez kilka sekund wahał się, rozważając, czy może sobie pozwolić na opuszczenie przyjęcia, ale jednak ruszył w pośpiechu do wyjścia.

Starszy senator złapał go w pół drogi do drzwi wyjściowych.

– Dokąd się wybierasz? Nie możesz teraz wyjść, jesteś moim gościem. Przyjęcie dopiero się rozkręca.

Myers rozejrzał się dokoła, lekko spanikowany.

– Moja żona jest w szpitalu. Proszę mnie przepuścić.

Starszy senator roześmiał się głośno.

– Jaka żona! Przecież jej tutaj nie ma. Została w domu.

Myers nie bardzo wiedział, jak zareagować. Był poirytowany.

– Nic pan nie rozumie. Postanowiła zrobić mi niespodziankę.

– Niespodziankę? Posłuchaj mnie, chłopcze. Twojej żonie nic nie będzie. Jeśli trafiła do szpitala, ma na pewno doskonałą opiekę – zauważył, uśmiechając się krzywo. – Popatrz na wszystkie te panienki. Szybko cię pocieszą. Słyszałem, że tamta laleczka – wskazał palcem jedną z młodych kobiet – to prawdziwa kocica.

– Muszę iść. Co sobie o mnie pomyślą wyborcy? – Mówiąc to, popatrzył starszemu senatorowi prosto w oczy.

– A kogo to obchodzi?! Niech sobie myślą, co chcą. A poza tym do kolejnych wyborów daleko, zdążą zapomnieć.

Myers pokręcił głową, a na jego twarzy pojawiły się oznaki coraz większego gniewu. Ludzie byli dla niego ważni. Dlatego został senatorem. Bo chciał coś dla nich zrobić!

– No nie bądź taki wstrząśnięty. Wyborcy to tylko wyborcy. Zawsze tak było. Pomyśl lepiej o swojej karierze. Jeśli teraz wyjdziesz, popełnisz wielki błąd – nie ustępował starszy mężczyzna, pochylając się w stronę Myersa.

Myers szarpnął z całej siły jego rękę, próbując wyrwać się z uścisku. Jego spojrzenie płonęło, w oczach miał ogień. Wściekły ruszył pospiesznie do swojego samochodu.

Starszy senator był zawiedziony przebiegiem wypadków. Dziś wieczorem mógł zyskać kilka haków, gdyby Myers zdecydował się zostać i ostro zabalować. Już on by się o to postarał, żeby nie zabrakło mu ani alkoholu, ani towarzystwa. No cóż, jeżeli on nie chce się zabawić, ja to zrobię.

I senator wrócił na przyjęcie.

*

Saro odłożył słuchawkę telefonu, wstał i zamknął torbę, po czym wyszedł z pokoju. Rozmowa odniosła zamierzony skutek. Trochę niepokoił go jednak fakt, że senator nie od razu chwycił przynętę. Kiedy mijał recepcjonistę, ten skurczył się, chowając głowę w ramionach i ukrywając twarz za ekranem komputera.

Chwilę później stał już przy zaparkowanym wozie. Otworzył bagażnik i rzucił przelotne spojrzenie na jego zawartość. To była nie najlepsza część miasta i niezbyt porządny motel. Zatrzasnął bagażnik i skierował się w stronę drzwi samochodu.

Zza maski stojącej nieopodal ciężarówki wyskoczył nagle jakiś facet i wyciągnął nóż.

– Dawaj portfel! – krzyknął zdecydowanym tonem.

Saro wyprostował się i wysunął głowę do przodu.

– Weź sobie! – odpowiedział, machając ręką do bandyty.

Rabuś zrobił dwa szybkie kroki do przodu i wykonał pchnięcie nożem, mierząc w brzuch.

Saro przesunął prawą stopę w bok i przechylił całe ciało w lewo, jednocześnie chwytając obiema dłońmi za nadgarsteki ramię mężczyzny. Wbił palce w odpowiednie punkty i wykręcił rękę atakującego tak, że dłoń sama przesunęła się w górę. Opryszek zacharczał z bólu spowodowanego uciskiem na tętnicę, ale to dopiero był początek. Saro pociągnął ramię bandziora w dół, łamiąc mu staw łokciowy, po czym jednym szybkim ruchem poderwał kolano i kopnął napastnika w bok, tuż poniżej żeber. Wyraźnie poczuł, jak pęka któryś z organów wewnętrznych. Cały czas trzymając bandytę za rękę, szarpnął mocno i ściągnął go na siebie.

Bandzior zawył z bólu.

Saro przesunął prawą dłoń w dół, wzdłuż złamanej ręki opryszka. Bezwładne palce napastnika nadal zaciskały się na rękojeści noża. Saro ponownie wykręcił mu ramię i nóż zagłębił się prosto w brzuch bandyty. Ułożył jego ciało tak, aby wszystko wskazywało na to, że mężczyzna sam nadział się na swoją broń i puścił rabusia, robiąc krok do tyłu. Opryszek, z trudem łapiąc powietrze, osunął się na kolana, a potem zakołysał i padł na ziemię.

Saro wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Gdy wyjeżdżając na ulicę, mijał zwłoki bandyty, blady uśmiech wykrzywił mu twarz. Nadal miał mnóstwo czasu na dotarcie do szpitala. Pułapka na senatora została już zastawiona.

*

Łopaty wirnika helikoptera powoli zwalniały. Ich prędkość obrotowa spadała aż do momentu, w którym wydawały już tylko przytłumiony niski dźwięk. Żołnierze maszerowali w stronę punktu przerzutowego. Generał skinął na Kelly’ego, który podbiegł do niego, podczas gdy reszta kierowała się na miejsce zbiórki.

– Dobra robota, Kelly! – rzucił generał i wskazał na zegarek. – Odprawa za pół godziny! Kelly zasalutował, wykonał w tył zwrot i ruszył za swoim oddziałem.

Gdy dotarł do kwatery, jego ludzie zdążyli się już rozsiąść dokoła. Rozkładali broń i czyścili ją. Ważna lekcja wyciągnięta z wcześniejszych potyczek.

– Dan! – zawołał Kelly, wyciągając pin mocujący ze swojego karabinu.

– Tak, szefie! – Dan nie przestawał pucować lufy.

– Przekaż wywiadowi dokumenty, które udało nam się odnaleźć i podrzuć... eee... te gluty chłopakom z labu do weryfikacji.

– Już się robi – odpowiedział Dan, mrużąc złośliwie oczy. Nigdy nie potrafił dogadać się z ludźmi z grup wspierających ani z analitykami.

– Aha… i odprawa za pół godziny. Wiem, że bardzo kochasz tych z laboratorium. – Dan nie zareagował na przytyk. Dobrze wiedział, o co chodzi. To zwykły odwet za to, że dwie noce wcześniej wygrał w pokera.

Kelly usiadł i zabrał się do przeglądu i czyszczenia swojego sprzętu. Po akcji potrzebowali chwili oddechu, a rutynowe czynności najlepiej pomagały się zrelaksować. Trzydzieści minut upłynęło w milczeniu. W końcu wstał.

– Idziemy.

Wszyscy członkowie oddziału podnieśli się i ruszyli za dowódcą na miejsce odprawy.

Weszli do środka i usiedli na krzesłach. Czekali. Kilku chłopaków rozwaliło nogi na stołach. Dan, wciąż jeszcze mający na sobie pełne wyposażenie, wszedł do pomieszczenia zaraz za generałem, jak zwykle narzekając na chłopaków z labu.

Niezły sposób, Dan, żeby zafundować generałowi ból głowy – pomyślał Kelly, drapiąc się w czoło.

– W porządku! – warknął generał w kierunku Dana. – Spocznij – rzucił dużo spokojniej do całego oddziału.

Wszyscy usiedli.

– No dobra, miejmy to już za sobą i zajmijmy się raportem z przebiegu akcji.

Generał zawsze lubił mieć informacje z pierwszej ręki. Najpierw chciał usłyszeć o wszystkim bezpośrednio od nich, a dopiero później gonił, kogo trzeba, do papierkowej roboty.

– Więc co tam się stało? Dlaczego ten nudziarz – wskazał na Dana – przynosi mi worek z glutami? Wiecie, że ci chłopcy nie przywykli do oglądania takich rzeczy.

– Obawia się pan, że wywołamy szok u pańskich analityków, panie generale? – Dan uśmiechnął się szeroko.

– I owszem – prychnął generał. – Są bystrzy, ale nie tak twardzi, i dobrze o tym wiecie. No więc co się stało? Po co on w ogóle pokazuje mi ten worek? I co zrobiliście Ericowi… tak przy okazji. – Wskazał na twarz Erica.

– No cóż, sir. Rozlokowanie się na pozycjach przebiegło zgodnie z planem – zabrał głos Kelly. – Zespół Charlie rozpoczął obserwację i miał na oku wszystko, co działo się na zewnątrz…

Generał spojrzał na członków drużyny Charlie, którzy odpowiedzieli mu pospiesznymi kiwnięciami głów.

Dowódca przeniósł wzrok z powrotem na Kelly’ego.

– Mów dalej.

– Tak jest, sir. Kiedy dali znak do rozpoczęcia natarcia, zespół Alfa ruszył i natychmiast zdjęliśmy pierwszą dwójkę.

Beroch, dowódca grupy Bravo, dodał:

– Zakradliśmy się na tyły dwuosobowego patrolu i zdjęliśmy ich po cichu. Następnie podeszliśmy pod drzwi i stamtąd zobaczyliśmy w oddali kolejnych dwóch, którzy właśnie padali na ziemię. Byli w zasięgu pola widzenia snajperów, więc się nie wtrącaliśmy. A potem ruszyliśmy w kierunku budynku docelowego.

– Tak było – potwierdził Mecal. – Położyłem tych dwóch i zgodnie z planem zająłem się generatorem zasilającym. Wszystkie światła zgasły. Obserwowałem podejście zespołów Bravo i Alfa. Bravo dotarli do budynku jako pierwsi i kiedy zajęli pozycje, zacząłem się rozglądać za celami wewnątrz budynku. Położyłem czterech.

– Chyba raczej trzech – zaoponował Beroch.

Mecal zerwał się z miejsca.

– Co mi tu próbujesz wcisnąć? Że spudłowałem?! – wrzasnął, stukając palcem we własną pierś. – Ja miałbym spudłować?!

Beroch podniósł ręce do góry i zatrzymał je na wysokości twarzy, jakby chciał w ten sposób zatrzymać słowny atak kolegi.

– Nie wiem, ale kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem tylko trzy trupy. Wszystkie były po naszej stronie budynku.

Mecal patrzył gniewnie przed siebie.

– Ja nie pudłuję – powtórzył. Teraz był już naprawdę wzburzony. – Jak chcesz, zaraz ci to udowodnię! – Wskazał ręką drzwi.

– Oczywiście masz rację. Nie pudłujesz. Ale co się tam, do cholery, stało, Kelly? Już myślałem, że zrobiliście sobie przerwę na papu albo coś w tym rodzaju – próbował zmienić temat Beroch, spoglądając przez ramię na Kelly’ego.

Generał przysłuchujący się tej wymianie zdań, również popatrzył na Kelly’ego pytająco.

– Nie mam pojęcia. – Kelly wzruszył ramionami. – Zdjęliśmy tamtych dwóch i dotarliśmy do drzwi. Zajęliśmy pozycje, a ja czekałem na sygnał. Słyszałem inne zespoły, ale nie wiem, co się stało.

Do rozmowy włączył się Macos.

– Kiedy podeszliśmy bliżej drzwi, sprawdziłem jeszcze raz tych dwóch tango4, żeby się upewnić, czy aby na pewno nie żyją. Podszedłem do tylnych drzwi i zobaczyłem ruch. Ktoś wychodził z przybudówki. Miał ze sobą naprawdę dużą broń. – Oczy mu się rozszerzyły, gdy kiwał głową potwierdzająco. – Puściłem w niego serię i zatrzymałem się na sekundę, żeby się upewnić, czy już po nim.

– Naprawdę dużą broń? – spytał zaskoczony Kelly. – A co to takiego było?

Wszyscy skupili wzrok na Macosie, czekając na jego odpowiedź.

– M2495 z podczepioną dwieście trójką6.

– Co takiego?! – Teraz to generał nie krył zdumienia.

Macos wyrzucił rękę do góry w takim geście, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co mówi.

– Tak, wiem, że one zawsze stawiane są na dwójnogach, ale tamten miał zamiast nich zamontowany granatnik. Mógł tym wykończyć całą grupę.

– Dobra robota – stwierdził Kelly.

Macos pochylił się do przodu i postukał palcami po stojącym przed nim pustym krześle.

– Taa… Wtedy zająłem pozycję, poczułem sygnał i przekazałem go Danowi. – Szybkim ruchem wskazał Dana. – Gdy weszliśmy, usłyszałem, jak Kelly załatwia paru. Potem zobaczyłem trzech gości w moim sektorze, odwróconych do nas plecami. I zaraz potem dopadłem trzeciego, który strzelał na oślep. I wtedy właśnie…

– …błysnęło – dokończyli chórem wszyscy członkowie grupy Alfa.

– Zgadza się – przytaknął Macos. – A Dan zaczął wrzeszczeć, że Eric dostał.

– Właśnie. Eric. Zechcesz mi wyjaśnić, skąd się wzięły te poparzenia? – spytał generał.

– Kula trafiła w granat błyskowy na jego kurtce i go odpaliła – wyjaśnił Macos. – Uderzenie pocisku i błysk rzuciły go na ziemię i chłopak stracił na chwilę przytomność. Przez jakiś czas nic nie słyszał. Nie wiem, jakim cudem doszło do odpalenia. Te granaty powinny wytrzymywać takie trafienie.

– Hm. Granat mógł być wadliwy. Albo może oberwała się głowica i doszło do zwarcia zapalnika. W twojej grupie, Beroch, nie ma żadnych rannych? – zapytał generał, spoglądając na dowódcę drużyny Bravo.

Beroch pokręcił głową.

– Nie, sir. Bez strat.

– Kontynuowaliśmy przeczesywanie – podjął relację Kelly. – I zdjęliśmy jeszcze jednego w korytarzu. Potem zaczęliśmy przeszukiwać budynek. Znaleźliśmy sprzęt i papiery. Wtedy opuściliśmy teren zgodnie z planem.

Do sali wszedł starszy analityk i podał generałowi plik dokumentów, nie spuszczając przy tym wzroku z Dana.

– No nie! – żachnął się generał. – Żartujesz sobie, prawda? Dobra, dziękuję, możesz iść. – Machnął ręką w kierunku analityka.

– I co?! – zapytał obcesowo Dan, gdy tylko mężczyzna zniknął za drzwiami. Kelly spojrzał na Dana i zrezygnowany pokręcił głową. Niektórzy ludzie po prostu nie wiedzą, kiedy lepiej trzymać gębę na kłódkę.

Generał przerzucił pobieżnie kilka pierwszych kartek z otrzymanego pliku.

– Okej. Po pierwsze, według tego, co tu napisano, DNA się zgadza. To był on.

Mecal spojrzał na Dana, poczekał, aż ten się odwróci i wystawił środkowy palec.

– Przecież wam mówiłem, że to on.

– No i super – odpowiedział mu Dan, ignorując obraźliwy gest. – Tylko następnym razem nie rób takiego bajzlu.

Mecal zarechotał.

Generał wrócił do papierów.

– To faktycznie był on, i do tego miał przy sobie kluczowe komponenty potrzebne do odpalenia ładunku nuklearnego. – Przekartkował szybko trzymany w ręku plik dokumentów. – Jeżeli wywiad się nie myli i jeśli wasze doniesienia się potwierdzą, w całą sprawę może być zamieszany rząd Meksyku. – Generał usiadł za biurkiem i zaczął coś do siebie mruczeć. Robił to tylko wówczas, gdy był głęboko zamyślony. – Jednak w takim razie ten facet, którego Mecal przerobił na stertę flaków, był tylko zwykłym pośrednikiem. – Ostatnie słowa wypowiedział niewyraźnie. – A myśmy myśleli, że to lider całej tej grupy. – Spojrzał w górę. – Dobry Boże! Teraz mamy na głowie jeszcze większy problem. Cholera jasna! Muszę zadzwonić. – Zerwał się na równe nogi i wypadł z pomieszczenia.

Kelly i jego ludzie spojrzeli po sobie nieco zdezorientowani.

– I co teraz? – spytał Beroch.

– Odprawa zakończona. Chyba… – stwierdził Kelly. – Wygląda na to, że wkrótce znowu będziemy potrzebni, więc jeżeli któryś z was ma coś do załatwienia, lepiej niech się spręża, póki może.

*

Saro przyczaił się w samochodzie na wielopoziomowym parkingu. Uruchomiony silnik pracował, a on sam starał się stworzyć wrażenie pochłoniętego rozmową przez komórkę. Nie chciał, by zainteresował się nim ktokolwiek z przechodzących. Wprawdzie w okolicy nie było widać żywej duszy, ale nigdy nie można mieć całkowitej pewności.

Wzrokiem badał, czy nie pojawił się samochód, który mógłby należeć do senatora. Nie trwało to długo.

Myers wjechał, opuścił szybę i wziął bilet parkingowy. Sunął powoli alejką. Gdy minął wóz Saro, ten wrzucił bieg i pojechał za nim. Senator musiał być tak bardzo zaabsorbowany własnymi myślami, że nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Mijał kolejne piętra, nie mogąc znaleźć wolnego miejsca, aż w końcu udało mu się zaparkować. Gdy wysiadł, Saro zahamował ostro, blokując wóz senatora, i wysiadł, nie wyłączając silnika. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Jeszcze nie.

– Ej! – krzyknął Myers, nie rozumiejąc, co się dzieje. – Zabieraj ten wóz, palancie! Parking nie należy tylko do ciebie. – Odwrócił się w kierunku Saro, mierząc w niego palcem.

Saro śmiało podszedł do senatora.

– Przepraszam pana, ale pański główny sponsor bardzo chciałby, aby go pan odwiedził – powiedział, trzymając przed sobą splecione dłonie.

– Zejdź mi z drogi! – Myers spróbował odepchnąć Saro, ale natychmiast poczuł, że jego palce zostały unieruchomione i wykręcone. Krzyknął z bólu i padł na kolana.

Saro rozejrzał się na boki w poszukiwaniu ewentualnych widzów.

– Pańskiej żony nie ma w tym szpitalu. W ogóle nie przyjeżdżała do miasta. Ten zabieg był konieczny, abym mógł się z panem spotkać osobiście. To ja jestem doktorem Jacksonem, jak może się pan już zdążył zorientować. Jednak co do pańskiego głównego, choć jeszcze potencjalnego, sponsora nic się nie zmieniło. Bardzo chciałby pana poznać. Wygląda na to, że mają panowie wspólne cele. Dlatego proponuję, aby udał się pan do jego posiadłości.

Wolną ręką sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej kopertę.

– Proszę, oto czek dla pana. Opiewa na pięć milionów dolarów i jest wystawiony na pańskie nazwisko. Jako wstępny gest dobrej woli. Naprawdę chciałbym… to znaczy… pana sponsor chciałby poznać pana, senatorze. Wewnątrz znajdują się również wskazówki dotyczące miejsca spotkania. – Rozejrzał się dokoła, po czym puścił rękę mężczyzny.

Myers podniósł się z ziemi.

– Wszystkim pan tak podaje dłoń? – zapytał, otrzepując pył z rękawów. – Nie mogę jechać. Nawet gdybym chciał.

– Tak? Co pan chce przez to powiedzieć? Kto zabrania panu jeździć tam, gdzie ma pan ochotę? – Saro zaplótł dłonie za plecami.

Myers w odpowiedzi potrząsnął ręką, próbując przywrócić czucie w palcach.

– Inni senatorowie. Ci, którzy są na przyjęciu. To oni decydują kto, gdzie, kiedy i po co ma jechać.

– Proszę mi tylko powiedzieć, kogo ma pan na myśli, a my się tym zajmiemy. Może pan być dla nas bardzo cenny i jesteśmy w stanie umożliwić panu rozwój pańskiej kariery tak dalece, jak tylko pan zechce. Jeżeli ma pan jakiś problem z innym senatorem – Saro rozejrzał się dokoła – to ja chętnie się tym zajmę. Więc kto?

– Pan chyba oszalał! – odpowiedział kompletnie zszokowany Myers.

– Proszę wsiadać! – rozkazał Saro. Obszedł swój samochód, przemieszczając się w stronę drzwi kierowcy.

– Mowy nie ma! Pan jest stuknięty! – Senator cofnął się o kilka kroków.

– Proszę posłuchać. Stoimy tu już zbyt długo i zaczynamy ściągać na siebie uwagę. Albo pan natychmiast wsiądzie, albo ja panu pomogę. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej mały nóż, tak aby był widoczny wyłącznie dla Myersa.

Spanikowany senator posłusznie wypełnił polecenie.

Saro zajął miejsce za kierownicą i ruszył.

– Nie może pan tak po prostu zabić senatora. Złapią pana – odezwał się po chwili Myers.

Saro zerknął na niego ze spokojem.

– Mógłbym pana zabić tu i teraz. – Przeniósł wzrok z powrotem na drogę i westchnął. – Nie zamierzam zrobić panu krzywdy, panie Myers. Niech pan nie obsika sobie spodni ani fotela w samochodzie. Jest wynajęty i wolałbym oddać go bez plam. – Przejechał przez bramę parkingu i wolno włączył się w ruch uliczny. – Ten, kto mnie tu przysłał, chce po prostu pana poznać. I jest w stanie zapewnić panu finansowe wsparcie. Pewne jak w banku.

Myers ledwo zauważalnie skinął głową.

– A więc zacznijmy od początku. Pański sponsor spotka się z panem w ciągu najbliższych kilku dni.

– Tak, oczywiście. Przyjadę – odpowiedział przerażony senator.

– Świetnie. – Saro zatrzymał samochód i rozejrzał się dokoła. – Proszę wysiąść! – nakazał.

Myers natychmiast skorzystał z okazji, otworzył drzwi i pospiesznie opuścił pojazd. Oddalił się tak szybko, jak tylko było to możliwe. Do własnego samochodu miał przecznicę lub dwie. I co teraz? Spróbować szczęścia z senatorami, po tym jak wystawiłem starego, czy pojechać na spotkanie z szefem tego diabła? Zdecydował, że otworzy kopertę, gdy już dotrze do samochodu.

Wsiadł do środka, rzucił spojrzenie przez ramię, sprawdzając, czy nikogo nie widać w pobliżu, i rozerwał papier.

– A to skurw… – wyrwało mu się. Diabeł mówił prawdę, pięć milionów! Wypisane na mnie, podpisane, wszystko się zgadza.

Trudno zaufać takiemu facetowi, ale czek był bardzo przekonujący. Myers niemal czuł zapach tych pieniędzy. W końcu stara się robić tylko to, co jest dobre dla społeczeństwa... A że przy okazji skapnie także coś dla niego, co to komu przeszkadza?

Nagle ogarnęło go radosne podniecenie. Uśmiechnął się pod nosem. Teraz dam nauczkę tym wszystkim senatorskim dupkom, pokażę im, jak powinni mnie traktować. Uruchomił silnik i ostro wyjechał z garażu. Popędził do swojego biura w Waszyngtonie, żeby rozpocząć przygotowania do podróży.

*

Saro otworzył klapkę telefonu komórkowego i wcisnął czwórkę na liście szybkiego wybierania numerów.

– Hej, Bo. Przyjedzie. Za kilka dni. Ja już wracam. – Zamilkł. – Nie, nie zrobiłem mu krzywdy. Użyłem normalnych środków perswazji. Co? Nie, jest tylko odrobinę wystraszony. W porządku. Do zobaczenia.

Przerwał połączenie. Wyłączył telefon i odłożył go na bok. Nic mu nie jest, durniu. Pokręcił głową i głęboko odetchnął. Jeszcze tylko trochę i Bo nie będzie mi potrzebny. Ten napuszony głupek jest tyleż arogancki, co tępy. Jednak potrzebował Bo, żeby kontrolować Myersa. Plan zakładał, że senator doprowadzi do znacjonalizowania wszystkich instytucji finansowych. A potem wystarczy tylko doprowadzić do ich upadku. Taka pierwsza przewracająca się kostka domina. Zaśmiał się głośno, spoglądając na siebie w lusterku, i skręcił ku autostradzie prowadzącej poza miasto. Cóż, jednak muszę oddać Bo sprawiedliwość. To jego pomysł.

*

– Panie prezydencie, dzwoni generał Calhoun – zakomunikował przez interkom głos sekretarki.

– Doskonale, za chwilę odbiorę. – Prezydent uniósł palec, sygnalizując, że jest zajęty, chociaż sekretarka nie mogła tego zobaczyć. Kończył właśnie przeglądać plik dokumentów.

Po kilku minutach podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu.

– O co chodzi, Calhoun? – zapytał, sięgając po długopis.

– Sir, dostałem właśnie nowe materiały wywiadowcze dotyczące sprawy, o której powinien pan wiedzieć.

– Proszę mówić. Nie mam wiele czasu. – Spojrzał na zegarek.

– Tak jest, sir. Czy słyszał pan o operacji Power Struggle?

– Tak, słyszałem. I jeśli się nie mylę, generale, jest to operacja na niewielką skalę. Taki drobiazg powinien trafić do mnie w postaci krótkiego raportu z Departamentu Obrony.

– To prawda, sir. Niestety sytuacja uległa zmianie. Główny cel Power Struggle okazał się tylko pośrednikiem. W całą tę historię zamieszany jest rząd Meksyku. Nie wiemy jeszcze, do jakiego stopnia, ale na pewno wiedzieli o tym człowieku i pozwolili mu działać na swoim terytorium. I to oni dostarczyli jego grupie zapalnik do odpalenia broni nuklearnej.

– Rozumiem – powiedział prezydent, wolno obracając w palcach długopis. – Dziękuję panu za raport, generale. Niestety, muszę wracać do zajęć.

– Tak jest, sir. Będziemy drążyć tę sprawę dalej i informować pana na bieżąco.

Prezydent odłożył słuchawkę. Jego myśli nadal krążyły wokół słów Calhouna i powoli ogarniała go coraz większa irytacja. Ze złością rzucił długopis na biurko.

Nacisnął przycisk interkomu.

– Niech cała Rada Gabinetowa zbierze się za pięć minut.

– Sir? To może potrwać nieco dłużej, niektórzy są teraz zajęci.

Prezydent odetchnął głęboko.

– Nic mnie to nie obchodzi!

– Tak jest, proszę pana.

Sekretarka chwyciła za telefon i zaczęła obdzwaniać członków Rady. Tym, którzy byli w budynku, poleciła natychmiast stawić się w pokoju odpraw. Pozostałych poprosiła o szybki powrót.

Prezydent spędził te pięć minut w fotelu niemal bez ruchu. Rozmyślał intensywnie o powstałym problemie. Następnie wstał i ruszył do sali konferencyjnej. Gdy wszedł do środka, większość członków Rady już czekała. Na jego widok zebrani unieśli się z miejsc. Pozdrowił ich oszczędnym ruchem dłoni. Podszedł do szczytu stołu, oparł dłonie na blacie i pochylił się do przodu.

– Gdzie przebywają teraz ci członkowie Rady, których tutaj nie widzę? – Wypowiedział te słowa z typowym dla człowieka z prowincji przeciąganiem wyrazów, zupełnie nie biorąc sobie do serca rad Jose, ale jego głos brzmiał spokojnie i pewnie.

– Nie mieli dość czasu, by zjawić się tu natychmiast – odpowiedział jeden z doradców – jednak wkrótce powinni do nas dołączyć.

Nie to chciał usłyszeć prezydent. Rzucił doradcy spojrzenie, które sprawiło, że nieszczęśnik nieomal dostał zawału.

– Wynoś… się… stąd! – wycedził przez zęby.

Doradca wyszedł chyłkiem, potykając się przy tym o własne nogi.

– Reszta również wynocha!

Pozostali doradcy i konsultanci odwrócili się i całkiem zdezorientowani opuścili salę.

Prezydent zaczekał, aż drzwi się zamkną. Powoli przeniósł wzrok na członków Rady Gabinetowej. Byli wyraźnie wstrząśnięci. Prezydent zwykle tak się nie zachowywał.

– Mamy niewielki problem. – Bez wątpienia był wytrącony z równowagi, ale w jakiś sposób udawało mu się zachować spokojny ton. – To nie ma prawa wydostać się na zewnątrz. Wasi doradcy – wskazał na drzwi – nie mogą na ten temat puścić pary z ust. Jeżeli usłyszę o tym w wiadomościach – uniósł palec w groźnym geście – przysięgam, że skończy się to trybunałem stanu. – Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze tak głośno, że słychać to było w całej sali. – Dwóch z was już o tym wie, ale dla reszty to będzie nowość. – Zamilkł na moment. – Cóż, powiedzmy wprost, że od wielu lat Meksyk szantażuje nasz kraj. Tak było i za rządów mojego poprzednika, i jeszcze wcześniej. Regularnie podpisują z nami umowy, a potem znajdują sobie nową broń przeciwko nam, gdzie i kiedy tylko się da.

Przez pomieszczenie przetoczyła się fala pomruków.

– Jak, do diabła – odezwał się jeden z generałów, wyraźnie zaszokowany i zaniepokojony – ten mały kraik, ta nora siusiumajtków może sobie na coś takiego pozwalać?

– Na jakie ustępstwa z nimi idziemy? – włączył się inny generał.

Prezydent zabębnił palcami po blacie stołu, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Jak wszyscy wiecie, do naszego kraju przybywają nielegalni imigranci wszelkiej maści. I tego właśnie chce Meksyk. Pełnego otwarcia granic dla swoich obywateli. Próbują pozbyć się... – wykonał ręką nieznaczny gest – biedoty. Ten kraj nie troszczy się o własnych mieszkańców. Jego przywódcy wolą, żebyśmy to my się nimi zajmowali. Niestety, powoduje to całą masę innych problemów, takich jak ten, który został ujawniony w ramach operacji Power Struggle.

Szef Departamentu Obrony uniósł głowę i spojrzał na prezydenta nieco zaskoczony.

– Co tam takiego odkryli? Ta operacja polegała przecież na złapaniu jedynie drobnej płotki z wielkimi ambicjami.

Prezydent przez chwilę patrzył na niego, nic nie mówiąc.

– No cóż, okazało się, że rząd Meksyku ma powiązania z tą grupą – odezwał się w końcu. – I że dostarczył im jakieś urządzenie odpalające do bomby atomowej. Na szczęście naszym ludziom udało się wyeliminować faceta, którego szukali.

Szef obrony nieznacznie kiwnął głową na znak pochwały.

Prezydent ciągnął dalej:

– To wszystko jednak zmienia naszą pozycję wobec rządu meksykańskiego.

– Dlaczego? – zapytał szef NSA7. – Rozumiem, że musimy jakoś na to zareagować, ale co tak naprawdę zmieniło się w tej sytuacji?

Prezydent wziął kolejny głęboki oddech.